- promocja
Ostatni zachód słońca - ebook
Ostatni zachód słońca - ebook
Spacer brzegiem morza przywołuje wspomnienia. Czy warto wracać do tego, co było?
Gaja, znana podróżniczka i blogerka, przyjeżdża do rodzinnego Trzęsacza. Mimo że to trudny powrót, stara się cieszyć z tego, że jest wśród tych, którzy ją kochają.
Dominik założył rodzinę. Wraz z żoną prowadzi nadmorski pensjonat, choć przecież nie tak wyobrażał sobie swoje życie zawodowe.
Spotykają się przypadkiem na plaży. Nie widzieli się od wielu lat, chociaż kiedyś, gdy dopiero wkraczali w dorosłość, byli nierozłączni i planowali wspólną przyszłość.
Czy warto wracać do tego, co dawno minęło, i stawiać na szali poukładane życie rodzinne? Czy prawdziwe jest powiedzenie, że stara miłość nie rdzewieje? Czy raczej, że przeszłość to zamknięty rozdział?
Agata Przybyłek zabiera nas do nadbałtyckiego Trzęsacza i snuje opowieść o tym, co w życiu jest tak naprawdę ważne, a co gubi się w codziennej rutynie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368217018 |
Rozmiar pliku: | 942 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dominik Piątkowski nigdy nie sądził, że jako dorosły mężczyzna będzie prowadził pensjonat w rodzinnym Trzęsaczu. Od dziecka marzył o czymś zgoła innym: pragnął zostać strażakiem, gasić wielkie pożary i ratować ludzi z wypadków. To wydawało mu się wyjątkowe. Bliscy, a zwłaszcza matka i dawna licealna miłość, odradzali mu jednak spełnienie marzenia, twierdząc, że to niebezpieczna praca. I Dominik uległ, choć teraz trochę tego żałował. Zwłaszcza że obie, i matka, i tamta dziewczyna, zniknęły z jego życia niedługo po tym, gdy zdał maturę. A on wylądował tutaj, w małym pensjonacie na wyjeździe z Trzęsacza w kierunku Pustkowa. Nieczęsto przyznawał to przed samym sobą, lecz proste życie, które aktualnie wiódł, niekiedy go nudziło. Bycie strażakiem wciąż kojarzyło mu się natomiast z adrenaliną, nowymi wyzwaniami i niekończącymi się, pełnymi emocji doświadczeniami. Teraz codziennie meldował albo wymeldowywał turystów i wykonywał drobne prace konserwatorskie w hotelu, choć zdarzały się w roku okresy, gdy gościli z żoną w pensjonacie tylko pojedyncze osoby. Wioska nie była tak popularna jak wiele innych kurortów położonych nad morzem. Dominik starał się jednak nie narzekać. Jeszcze nigdy nie zabrakło im z Julitą na chleb ani na opłacenie rachunków, od czasu do czasu spełniali swoje mniejsze czy większe zachcianki. Może na zagraniczne wczasy albo ubrania od światowej sławy projektantów nie mogli sobie pozwolić, ale tak naprawdę żadne z nich nie miało chyba tego typu potrzeb. Dominik lubił w swojej żonie to, że była ona niewymagającą wiele od życia kobietą podobnie jak on sam. Wiejskie, skromne życie, które wiedli, całkowicie obojgu wystarczało. I chyba również ich dzieciom, choć one były jeszcze malutkie i nieświadome wielu spraw. Starszy Jaś miał cztery lata, a Hania niedawno skończyła trzy.
Pensjonat, którym Dominik zarządzał wraz z żoną, wybudowali przed laty rodzice Julity. Nie pochodzili z Trzęsacza, lecz z Gryfic. Zawsze chcieli mieszkać nad morzem i kiedy zmarła jedna z babć Julity, matka jej ojca, dość zamożna kobieta, i pozostawiła spory spadek, nie wahali się długo — kupili działkę z widokiem na Bałtyk. W kolejnych latach wybudowali na niej dwupiętrowy budynek o jasnej elewacji na planie prostokąta. Dach miał lekko spiczasty, pokrywała go ciemnobrązowa dachówka. Od początku chcieli tutaj gościć turystów. Oni mieszkali na parterze, wyższe piętra wynajmowali. Kilka lat temu przepisali jednak swój biznes jedynej córce oraz zięciowi, ponieważ, jak twierdzili, nie mieli już sił go prowadzić, a gości z roku na rok meldowało się więcej. Wrócili do niedużego mieszkania w Gryficach, którego nigdy nie sprzedali. Dominik z Julitą proponowali im co prawda, by zostali nad morzem i zajęli kilka pokoi na jednym z pięter, lecz Michalscy uparli się, że najzdrowiej będzie, gdy zamieszkają sami. Mówili, że cenią sobie prywatność. Co jakiś czas przyjeżdżali jednak do dzieci i wnuków na weekendy lub dłużej, ewidentnie tęskniąc za morzem i dawnymi, dobrze znanymi kątami.
— Zawsze jesteście tutaj mile widziani — zapewniała ich żarliwie Julita.
Dominik i w tej kwestii zgadzał się z żoną. Lubił swoich teściów, a poza tym wiele im przecież zawdzięczał. Może i prowadzenie pensjonatu nigdy nie było jego marzeniem, lecz było to całkiem niezłe źródło dochodu, które od kilku lat pozwalało mu utrzymać rodzinę i nie martwić się o przyszłość. W końcu ludzi od wieków ciągnęło nad wodę. Może i Trzęsacz nie znajdował się w czołówce najbardziej popularnych kurortów na polskim Wybrzeżu, ale turyści chętnie przyjeżdżali tutaj oglądać ruiny kościoła, a od pewnego czasu i spacerować po promenadzie, która powstała na plaży.
Rodzice Julity mieli przyjechać nad Bałtyk również w ten weekend. Piątkowska od rana przygotowywała dla nich pokój, choć utrudniały jej to trochę kręcące się wokół dzieciaki. Zaglądały też do recepcji, po której właśnie krzątał się Dominik. W Trzęsaczu nie było przedszkola, zresztą Julita uparła się, że skoro ona przez większość dnia zwykle jest w domu, to nie pośle maluchów do żadnej placówki.
— Jeszcze się do nich nachodzą — przekonywała Dominika.
Uległ, choć początkowo miał inne zdanie w tej kwestii. Uważał, że dzieciaki nabyłyby w przedszkolu wiele nowych umiejętności i miałyby szansę poznać przyjaciół. Nie ciągnął jednak tego tematu, ponieważ ostatnio i tak często się z Julitą sprzeczali. Od kilku miesięcy ich związek przechodził kryzys. Niby nic takiego się nie zdarzyło: żadne nie znalazło sobie kochanka ani kochanki, żadne nie popadło w uzależnienie, które mogłoby wpływać na życie rodziny, nie pojawiły się poważne problemy czy konflikty, mimo to Dominik miał wrażenie, że oddalili się od siebie i żyli już bardziej osobno niż razem. On oddawał się swoim obowiązkom, Julita swoim. Prysły gdzieś dawna namiętność i pasja, które niegdyś ich połączyły. Może dlatego, że mieli dużo pracy, która właściwie nigdy się nie kończyła, bo goście mieli pytania lub prośby nawet w środku nocy? A może powodem było to, że odkąd pojawiły się dzieci, niewiele mieli czasu tylko dla siebie?
Dominik wiele razy zastanawiał się nad tym i skłaniał ku tezie, że na pogorszenie jego relacji z żoną złożyło się wiele czynników. A najgorsze było w tym wszystkim to, że nie wiedział, jak wrócić do poprzedniego stanu rzeczy, kiedy kochali się bardziej i wydawali się szczęśliwsi. Pracę mieli dobrą, nierozsądne by było ją zmieniać. Mieli duże mieszkanie, dzieciom niczego nie brakowało, codziennie chodziły z Julitą nad morze, co bezsprzecznie miało dobry wpływ na ich rozwój i zdrowie. Czasu też nie dało się cofnąć, zresztą Dominik bardzo by tego nie chciał — kochał maluchy na zabój. Gdy planowali pierwszą ciążę, oboje tak samo nie mogli się doczekać dwóch kresek na teście ciążowym. Już wcześniej się oświadczył. Kupił jej wymarzony pierścionek u jubilera. Zarezerwował stolik w restauracji z widokiem na Motławę i właśnie tam poprosił Julitę o rękę, a ona się zgodziła. Powiększenie rodziny obojgu wydawało się wtedy naturalnym etapem w ich związku, kolejnym właściwym krokiem. Dominik kochał Julitę, chciał z nią być, ona z nim też.
Julita zaszła w pierwszą ciążę cztery miesiące przed dniem, w którym złożyli sobie przysięgę. Kiedy szła do ołtarza w rodzinnym Trzęsaczu, miała już lekko widoczny brzuszek i dla Dominika była najpiękniejszą panną młodą na świecie. Przyjęcie weselne zorganizowali w pensjonacie jej rodziców, którzy raptem kilka dni później zaproponowali im, by przejęli ten biznes.
Dominik z Julitą nie zastanawiali się długo. Na dłuższą metę żadne nie chciało żyć w dużym mieście. Zaledwie kilka dni po propozycji Michalskich i po kilku długich rozmowach oznajmili rodzicom Julity, że przyjmują ich hojną ofertę. Dominik złożył wypowiedzenie w banku, w którym pracował jako doradca klienta. Nie zarabiał na tym stanowisku zbyt dużych pieniędzy, poza tym czynsz i wynajem mieszkania w Gdańsku pochłaniały sporą część jego wypłaty. Julita również zrezygnowała z pracy nauczycielki i zaledwie półtora miesiąca przed porodem diametralnie zmienili swoje życie i wrócili w rodzinne strony.
— Dla małego tak będzie lepiej — twierdziła Julita, gdy pakowali w pudła swój dobytek tuż przed przeprowadzką. — Zdrowsze powietrze, bliskość natury, mniej anonimowi sąsiedzi… — wyliczała. — Trzęsacz to dobre miejsce do życia i wychowywania dziecka.
Dominik nie mógł nie zgodzić się z żoną. Zresztą Jaś i Hania też zdawali się ubóstwiać miejsce, w którym mieszkali. Godzinami na plaży budowali zamki z piasku albo pomysłowe konstrukcje z wyrzuconych przez wodę patyków. Zaśmiewali się wniebogłosy, gdy Dominik trzymał ich za rękę i wspólnie skakali przez fale, puszczali latawce w wietrzne dni. Żadne nie bało się pływać, a Jaś całkiem nieźle już radził sobie w wodzie. Dominik uwielbiał te małe istotki i był z nich dumny. Odnajdywał się w ojcostwie znacznie lepiej, niż to sobie wyobrażał, kiedy Julita była w ciąży. Gdyby jeszcze tylko z żoną dogadywał się lepiej…
Myśląc o tym, wziął z szafki segregator z fakturami, lecz nim go otworzył, zadzwonił dzwonek zawieszony nad drzwiami — staromodny, zamontowany jeszcze przez ojca Julity. Dominik oderwał wzrok od dokumentów i spojrzał w stronę wejścia. Do środka wkroczyła para w średnim wieku: niewysoka, tęga kobieta i szczupły, posiwiały pan z brodą. Mężczyzna ciągnął za sobą walizkę.
— Dzień dobry — powitał ich Piątkowski.
Spodziewał się ich. Dzisiaj tylko jeden pokój w pensjonacie miał zostać zajęty. Sezon turystyczny na polskim Wybrzeżu miał dopiero się zacząć, w maju do Trzęsacza nie przyjeżdżało jeszcze zbyt wielu urlopowiczów. Nie licząc majówki, ale długi weekend już minął.
— Dzień dobry — odpowiedział mężczyzna. — Mieliśmy rezerwację na dzisiaj.
— Na nazwisko Kowalscy — dodała kobieta.
— Tak. Pokój już na państwa czeka.
— Z balkonem? Tak jak się umawialiśmy?
— Oczywiście. Z balkonem i widokiem na Bałtyk.
— Wspaniale! — ucieszyła się Kowalska.
— Wie pan, żona ma problem z kolanem i nie może chodzić na zbyt długie spacery — wyjaśnił jej mąż. — Zależało nam na tym balkonie i widoku, żeby mogła nacieszyć się morzem.
— Przykro mi z powodu pani kontuzji. Mam nadzieję, że mimo to będą państwo zadowoleni z pobytu.
— Byleby tylko pogoda dopisała!
— Widzieli państwo prognozy na następne dni? Synoptycy zapewniają, że będzie słonecznie i w miarę ciepło. — Dominik uśmiechnął się do małżeństwa, a potem zameldował gości, wręczył im klucze i przekazał najważniejsze informacje związane z pobytem. Odprowadził ich do drzwi pokoju i pomógł z walizką. Taki mieli tu zwyczaj.
Wrócił do recepcji z zamiarem przejrzenia faktur, lecz tym razem przeszkodziła mu żona. Maluchy biegły za nią, wydając z siebie kocie odgłosy i wymachując pluszakami. Hania pędziła pierwsza. Brat podążał tuż za nią.
Dominik otaksował wzrokiem dzieci, a potem też żonę. Julita wyglądała naturalnie i swojsko. Miała na sobie czarny top na cienkich ramiączkach i granatowe dżinsy, a na stopach zielone kapcie w kwiatki, które nie bardzo pasowały do reszty jej stroju. Kilka jasnych pasm włosów wymknęło się z koka i niedbale opadło na ramiona.
— Pokój dla rodziców przygotowany? — spytał Dominik, kiedy żona podeszła do niego.
Julita kiedyś pewnie objęłaby go, a może nawet i pocałowała, ale teraz tylko zatrzymała się przy kontuarze, za którym mieściło się biurko z komputerem i kilka szafek.
— Jakoś udało się sprzątnąć, choć z tymi dwoma małymi żywiołami wcale nie było łatwo.
— Domyślam się. Widzę, że roznosi ich dzisiaj energia.
— Chyba zabiorę ich przed kolacją na plac zabaw, żeby się wybiegali.
— Jasne. Idźcie. Ja zostanę na posterunku.
Julita skinęła głową, a potem wskazała segregator.
— Płacisz rachunki?
— Właśnie zamierzałem, ale przyjechali dzisiejsi goście i najpierw musiałem ich zameldować.
— Co to za ludzie?
— Sympatyczna para w średnim wieku.
— Życzyli sobie zjeść u nas kolację?
Dominik skinął głową.
— W porządku. Przygotuję dla nich powitalny poczęstunek. Jest jeszcze domowy chleb, który piekłam rano. Zrobiłam przed południem pastę z groszku, tak chwaloną przez naszych gości, no i są w lodówce wędliny.
— Jak chcesz, to ja mogę to zrobić, a ty zostań z dziećmi dłużej na placu zabaw.
— Okej. Może to i lepszy pomysł. To zanieś jeszcze do pokoju nowych gości dzbanek domowego kompotu.
— Jasne, zaniosę. A twoi rodzice? O której tu będą?
— Mama mówiła, że będą dopiero koło dziewiętnastej. Umówili się na kawę ze znajomymi po drodze, a wiesz, jaki jest ojciec. Lubi sobie pogadać.
— Aha. To spokojnie wrócicie do tego czasu.
— A ty będziesz miał ciszę i spokój, żeby opłacić te faktury — odpowiedziała mu żona.
— I zaplanować jutrzejsze zakupy. I wyjazd do pralni.
— A myślałam, że o tym zapomniałeś.
Dominik uśmiechnął się do niej.
— O pewnych rzeczach, chociaż bardzo by się chciało, to niestety nie można zapomnieć.
Julita już otwierała usta, by mu coś odpowiedzieć, gdy podbiegł do nich Jaś.
— Mamo, idziemy na plac zabaw? — zapytał z wyrzutem w głosie. — Obiecałaś nam!
Julita popatrzyła na męża wymownie.
— Masz świętą rację. Od pewnych rzeczy nie można się wymigać. Idziemy, idziemy. — Zmierzwiła synkowi włosy. — Tylko musimy najpierw nasmarować się kremem z filtrem, zabrać czapki z szafy w korytarzu i wziąć bidony z wodą.
— I jakieś przekąski! — dodał rezolutnie mały chłopiec.
Dominik z trudem pohamował śmiech.
— Bawcie się dobrze! — zawołał za nimi.
— A tobie miłej pracy. — Julita spojrzała na niego przez ramię. — Masz listę zakupów na mailu. Zrobiłam ją dziś rano, kiedy jeszcze wszyscy spaliście.
Cała ty — pomyślał Dominik. Julita była jego zdaniem prawdziwą mistrzynią planowania. Listy, harmonogramy i plany to był zdecydowanie jej świat. Miało to swoje plusy i jeśli chodziło o pracę, to wiele spraw ułatwiało, ale Dominik dostrzegał także drugą stronę medalu. Czasami marzyła mu się większa spontaniczność w życiu, tęsknił za radosną, beztroską żoną sprzed czasów małżeństwa i dzieci, za tą Julitą, w której się zakochał, a której już prawie nie odnajdywał. Chciałby coś zmienić, wyrwać się ze szponów rutyny, wyjechać czy chociażby nie patrzeć ciągle na zegar. Ale Julita wściekała się na odstępstwa od poukładanego świata, więc i on trzymał się zasad, które wprowadziła do ich wspólnego życia i domu. Dzień zaczynali zwykle koło siódmej, obiad jedli około piętnastej. Popołudnia on najczęściej spędzał w hotelu, ona z dziećmi na placu zabaw albo w ogrodzie, a jeśli była brzydka pogoda — w domu. Oczywiście tę rutynę przełamywały wizyty gości, wyjazdy na zakupy albo do znajomych, ale i one były zazwyczaj skrupulatnie zaplanowane. Kolacja po dziewiętnastej, kąpanie dzieci około dwudziestej… W ich domu życie przypominało dobrze działającą maszynę, zazębiające się trybiki, idealnie zsynchronizowane.
— Dzieci potrzebują rutyny, to ułatwia też prowadzenie biznesu — przekonywała go żona, gdy u Dominika do głosu dochodziła spontaniczna, impulsywna część jego natury.
Potem zwykle zaczynali się sprzeczać, więc on w końcu przestał poruszać z nią ten temat i po prostu pozwolił się wepchnąć w pewne schematy.
— Nie narzekaj — mówiła Julita, jeszcze kiedy się skarżył. — Zdrowy jesteś, młody, masz porządny dom i nie na kredyt, stabilną pracę, świetną rodzinę. Wiesz, ilu ludzi oddałoby wszystko, żeby prowadzić takie życie jak my?
Dominika kusiło nie raz, by odpowiedzieć z przekorą, że są na świecie też tacy, co rzucają wszystko i wyruszają w nieznane, zadowoleni z tego, że nie wiedzą, co im przyniesie kolejny dzień, lecz nie chciał już bardziej denerwować żony.
W jednym musiał przyznać jej rację: takie poukładane, stabilne rzeczy wiele ułatwiały. Jeśli człowiek co sobotę jeździł do pralni, w końcu tak wchodziło mu w to krew, że nie musiał nawet specjalnie o tym myśleć, po prostu z początkiem weekendu przygotowywał kosze i torby. Gdy dzieci szły spać przed dwudziestą pierwszą, Dominik mógł czytać książki, oglądać seriale albo rozmawiać czy kochać się z żoną, choć w minionych tygodniach nie robili tego zbyt często. Regularne jedzenie posiłków sprawiało, że od lat cieszył się szczupłą sylwetką. Jeszcze wiele zalet tego stanu by pewnie wyliczył, gdyby dłużej się nad tym zastanowił.
Jednak nieraz tęsknił za młodzieńczymi szaleństwami i za spontanicznością. Na przestrzeni lat tyle się zmieniło… Ciąg doświadczeń zmienił Dominika. Ukształtował. Życiowe sukcesy oraz problemy, wyzwania i radości uformowały statecznego mężczyznę: męża i ojca. Odpowiedzialnego człowieka, a przynajmniej właśnie tak chciał siebie postrzegać.
Z westchnieniem usiadł przed komputerem, po czym zaczął opłacać kolejne rachunki. Potem przeczytał listę produktów przygotowaną rano przez Julitę, wydrukował ją i wyłączył komputer. Usłyszał głosy gości schodzących po schodach na parter: trzech pogodnych staruszek, które przyjechały do pensjonatu na początku tygodnia, żeby odpocząć od miejskiego życia. Osobiście meldował je w poniedziałek i znosił do pokojów ich walizki.
— Wieczorny spacer? — zagadnął, wyglądając zza biurka.
Ubrane w przeciwwiatrowe kurtki kobiety podeszły do kontuaru.
— Zgadł pan, panie Dominiczku. Zamierzamy się jeszcze przewietrzyć przed kolacją.
— W takim razie życzę paniom miłego popołudnia.
— Dziękujemy — powiedziała jedna z nich.
— I wzajemnie, panie Dominiczku! — odparła druga.
Odkąd był małym chłopcem, nikt nie zwracał się do niego tym zdrobnieniem. Przywoływało miłe wspomnienia.
Kobiety wyszły, on odłożył segregator z fakturami na miejsce, a potem zaparzył sobie herbatę i włączył odcinek ulubionego programu podróżniczego na telefonie. Kiedyś lubił jeździć po Polsce i po sąsiadujących z nią krajach, ale odkąd pojawiły się dzieci i odziedziczyli z Julitą pensjonat, właściwie nie wyjeżdżali. Poczuł delikatne ukłucie w sercu, gdy o tym pomyślał.
Ale w życiu przecież często było coś za coś. Coś się kończyło, inne zaczynało. Dominik przez dwadzieścia dziewięć lat życia nauczył się nie buntować przeciwko tym zmianom. Hołdował zasadzie, że jeśli coś ma nastąpić, to tak po prostu się stanie.
Dostosować się — to były ważne słowa w jego słowniku. Miał wrażenie, że taka postawa pomaga mu utrzymać psychiczny dobrostan, więc od pewnego czasu nie walczył ani z ludźmi, ani ze sobą, ani z przewrotnym losem. Płynął z prądem. Przystosowywał się i spokojnie czekał na to, co przyniesie mu życie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej