- nowość
-
W empik go
Ostatni zdrajca - ebook
Ostatni zdrajca - ebook
Poranek 19 maja 2025. Państwowa Komisja Wyborcza ogłasza wyniki wyborów prezydenckich. Sensacyjnym zwycięzcą zostaje skrajnie prawicowy kandydat, którego poparcie w sondażach mieściło się w granicach błędu statystycznego.
Kilka godzin później premier polskiego rządu publikuje odtajniony raport służb. Wynika z niego, że kampania wyborcza została zmanipulowana za sprawą niespotykanej na skalę światową ofensywy na polskojęzyczne strony internetowe i media społecznościowe.
Ze względu na te doniesienia PKW zwraca się z wnioskiem do Sądu Najwyższego o unieważnienie wyborów i przeprowadzenie ponownego głosowania. Jednak tego samego dnia niesławna Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych rozstrzyga o ważności wyborów. Prawie od razu pod siedzibą Sądu Najwyższego, PKW oraz Sejmu gromadzą się wielosettysięczne demonstracje.
Widząc społeczne niezadowolenie, urzędujący premier gra va banque i doprowadza do samorozwiązania się Sejmu. Liczy, że bezapelacyjna wygrana w kolejnym plebiscycie pozwoli mu zdobyć większość pozwalającą na odrzucanie weta nowego prezydenta i zmiany w konstytucji.
Jednak w wyniku przedterminowych wyborów parlamentarnych miażdżącą przewagę zdobywa koalicja partii prawicowych wspierana aktywnie przez urzędującego prezydenta Stanów Zjednoczonych oraz jego doradcę – jednego z najbogatszych ludzi na świecie.
To sprawia, że protesty społeczne nad Wisłą i Odrą wybuchają ze zdwojoną siłą. W odpowiedzi na zamieszki nowa głowa państwa chwilę po swoim zaprzysiężeniu prosi o pomoc Rosję i Białoruś. Tego samego dnia na przejściach granicznych z tymi krajami pojawiają się pierwsze oddziały obcych wojsk, a rząd przyjmuje szereg aktów prawnych mających spacyfikować niepokornych obywateli.
Niemal natychmiast w Polsce rodzi się ruch oporu...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-971871-9-1 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Członkowie ruchu oporu:
Ten, zwany także Duchem – przywódca ruchu oporu, nikt nie wie, jak wygląda.
Podporucznik Jan Krzyk (pseudonim: Kościuszko) – 39 lat, służy w 34 Brygadzie Kawalerii Pancernej im. Hetmana Wielkiego Koronnego Jana Zamoyskiego w Żaganiu, dowódca czołgu Leopard, zbyt często mówi to, co myśli.
Józef Bem – 65 lat, emerytowany generał Wojska Polskiego, po wybuchu powstania ma przejąć tymczasowo władzę.
Człowiek generała – łącznik między Bemem a lokalnymi komórkami ruchu oporu, jego atrybutem są okulary w rogowej oprawie.
Kapitan Tomasz Wrzos – przyjaciel Krzyka, służy w tej samej jednostce.
Hakerzy (Anonymous Patriot):
Leon Sokal – 20 lat, mieszka w Zielonej Górze, jest fanem miejscowego klubu żużlowego Falubaz.
Marcel Roszak – 17 lat, kilka lat mieszkał z rodzicami w Anglii, trzy lata temu wrócił do Polski.
Lena Augustyn – 17 lat, dwa lata wcześniej włamała się do supertajnego systemu wojskowego, za co prawie trafiła do więzienia, jest najinteligentniejsza z całej trójki, wychowuje ją matka.
Judocy:
Stanley – klubowy trener.
Literat – powiedzieć, że się wymądrza, to nic nie powiedzieć.
Hela – on też zawsze wszystko wie najlepiej.
Dudy – jego śmiech jest wysoce zaraźliwy.
Filip – można go rozpoznać po fryzurze z dredami.
Kizias – najbardziej opanowany z nich wszystkich.
Przedstawiciele nowej władzy:
Prezydent Marek Rabban – 37 lat, miłośnik wszystkiego, co rosyjskie i radzieckie, członek partii Jedyni Patrioci.
Premier Andrzej Kopyto – 36 lat, marionetka prezesa partii Sprawiedliwi.
Maciej Braun – minister bez teki, jego znakiem rozpoznawczym jest idealnie skrojony garnitur, człowiek prezydenta Rabbana.
Piotr Wersteler – 48 lat, komendant główny policji i jednocześnie szef wydziału do walki z terroryzmem wewnętrznym oraz specjalny pełnomocnik premiera do spraw unormowania kontaktów polsko-rosyjskich.
Major Franciszek Górecki – zastępca dowódcy, a potem dowódca 34 Brygady Kawalerii Pancernej, traktuje jednostkę jak udzielne księstwo, kawał gnoja.
Inni:
Maria Bem – żona generała i jego wielka miłość, choruje na Alz-heimera.
Ludmiła – opiekunka Marii, Bem traktuje ją jak córkę.
Obcokrajowcy:
Ronald Gomp – prezydent Stanów Zjednoczonych.
Aron Pysk – jeden z najbogatszych ludzi świata, szef doradców Gompa.
Michał Michajłowicz Spiridonow – prezydent Rosji.
Wiaczesław Młot – jeden z najbogatszych Rosjan, najbardziej zaufany człowiek Spiridonowa, przez Polaków nazywany namiestnikiem.
Hektor Gulyás – premier Węgier.
Norbert Lica – premier Słowacji.Prolog
21 września 2025, Gościeszyn koło Wolsztyna
– Za nową przyjaźń między narodami Rosji i Polski! – Wiaczesław Młot ruszył korpulentne ciało, zmieniając pozycję w głębokim fotelu, w którym zapadł się kilkanaście minut wcześniej. Miał 61 lat, cholesterol na poziomie Mount Everestu i był jednym z najbogatszych Rosjan, a przy tym najbardziej zaufanym człowiekiem urzędującego władcy Kremla Michała Michajłowicza Spiridonowa. Wielki portret tego ostatniego, jakiego swego czasu nie powstydziłby się sam Iosif Wissarionowicz Dżugaszwili – znany bardziej jako Józef Stalin – stał oparty o ścianę przy okazałym piecu kaflowym, takim, jakich w obecnych czasach trzeba było szukać ze świecą.
Rosyjski oligarcha przytknął kieliszek do ust i wychylił go jednym haustem.
– Jeszcze nie zdążyłem go powiesić. – Pokazał wymownie na podobiznę prezydenta ojczystego kraju. – Polejcie, towarzysze!
Premier Andrzej Kopyto spojrzał sugestywnie na towarzyszącego mu mężczyznę, który jako jedyny do tej pory ani razu się nie odezwał. Cały czas milcząc, sprawnie napełnił trzy kieliszki. Zaraz potem otworzył stojący obok pękaty słoik. Odkręcaniu wieka towarzyszyło charakterystyczne syknięcie.
– Wy, Polacy, wiecie, jak się kulturalnie pije: z zagrychą! – Młot wsadził tłuste paluchy do naczynia. Chwilę trwało, zanim udało mu się wyjąć z niego niewielki okaz kształtem przypominający banana. Wsunął go do ust, zacisnął zęby robione na zamówienie w Londynie, pryskając dookoła kwaśnym sokiem. Nie zwrócił na to uwagi, za to znów mlasnął z wyraźnym zadowoleniem. – I wiecie, jak porządnie ukisić ogóreczki. – Zarechotał.
Premier Kopyto poszedł w ślady gospodarza: najpierw się zaśmiał, potem opróżnił kieliszek, następnie wyjął ogóreczka i zjadł go, mlaskając równie głośno jak gospodarz. Później zerknął władczo na towarzyszącego mu mężczyznę.
Ten w milczeniu dokonał identycznego obrzędu, starając się przy tym nie krzywić, jako że nie lubił alkoholu. Wiedział jednak doskonale, że na tym spotkaniu jego zamiłowanie do abstynencji musi pozostać niezauważone, z ruskimi inaczej się po prostu nie dało. Z tą myślą zajął się nalewaniem kolejnych porcji.
– Za nowy rozdział w historii Europy! – rzucił Młot gromko, podnosząc kieliszek i wymownie czekając.
– Za nowy rozdział w historii Europy! – zawtórował premier, uderzając swoją stopką w trzymany w idealnym bezruchu kieliszek gospodarza.
Trzeci z mężczyzn nie odezwał się słowem, za to stuknął naczyniem w stopkę premiera tak mocno, że połowa wódki się wylała.
Kopyto i rosyjski oligarcha byli jednak zbyt pochłonięci sobą, by zwrócić na to uwagę.
– Za nowy rozdział w historii świata! – Młot wychylił kolejny toast, po czym odsunął kieliszek od siebie, dając w ten sposób znak, że pora na przerwę.
Widząc to, premier Kopyto odetchnął w duchu z ulgą, podobnie postąpił trzeci z mężczyzn.
– Ładne sobie gniazdko znalazłem, prawda? – rzekł gospodarz głośno.
Mężczyźni powiedli wzrokiem po ścianach i suficie. Znajdowali się w bibliotece ozdobionej sztukaterią o różnych motywach, w których dominowały akcenty roślinne i figury geometryczne. Pomieszczenie było jednym z najbardziej reprezentacyjnych w całym pałacu Kurnatowskich w Gościeszynie koło Wolsztyna, miasta leżącego na pograniczu Wielkopolski i ziemi lubuskiej. Wieś znajdowała się z daleka od głównych szlaków komunikacyjnych i z dala od reporterskich fleszy.
Budowla została wzniesiona na planie wydłużonego prostokąta z wieżami w narożnikach. Fasadę frontową ozdabiał piętrowy ganek zwieńczony krenelażem, podobnie jak wieże. Taki wygląd pałac zyskał w latach 1904-1911, podczas przebudowy dworu z XVIII stulecia. Nieco później posiadłość doczekała się też stajni i ujeżdżalni, które obecnie pełniły funkcję mieszkaniową. Mimo że posiadłość lata świetności miała za sobą, nadal przyciągała wzrok przejeżdżających pobliską drogą okolicznych mieszkańców i przypadkowych turystów.
Nad wejściem głównym do pałacu widniała łacińska sentencja Ora et labora – Módl się i pracuj. Teraz jednak nie modlono się tutaj, postronny obserwator mógłby też dodać, że również nie pracowano – w tym aspekcie byłby jednak w błędzie. Towarzyskie spotkanie, na jakie Młot zaprosił polskiego premiera i towarzyszącego mu mężczyznę, nie było niczym innym, jak nieformalnym posiedzeniem czegoś na kształt dwuosobowej rady regencyjnej, ciała, o którym wiedziało niewielu, a które tak naprawdę podejmowało kluczowe decyzje dotyczące polityki wewnętrznej i zagranicznej Rzeczypospolitej Polskiej. Przy czym wiodący głos we wszelkiego rodzaju różnicach zdań miał Wiaczesław Młot.
– Bardzo ładne. – Kopyto pośpieszył z zapewnieniem. – Piękne. Świetny wybór.
– Na razie zdążyłem przywieźć kilka mebelków i jeden skromny obraz. – Młot podniósł się z fotela, podszedł do ramy opartej o ścianę przeciwległą do tej, na której wspierała się podobizna Michała Michajłowicza Spiridonowa. Obrócił ją tak, żeby goście mogli przyjrzeć się malowidłu.
Trzeci z mężczyzn, widząc Grających w karty Paula Cézanne’a aż jęknął. Jak można było coś takiego trzymać w pałacu strzeżonym na co dzień przez paru kiepsko uzbrojonych ludzi? Przecież to aż się prosiło o kradzież! Nagle się zreflektował – tak byłoby jeszcze kilka tygodni wcześniej, teraz nikt o zdrowych zmysłach nie odważyłby się okradać najpotężniejszego człowieka w kraju.
– Arcydzieło... – Premier Kopyto trzy dni wcześniej skończył 36 lat, miał żonę-celebrytkę zajmującą się projektowaniem odzieży sportowej, trójkę dzieci, dwa psy i nie tylko nie znał się na malarstwie postimpresjonistycznym, ale w ogóle nie miał pojęcia o kulturze wysokiej. Zwykł zresztą chwalić się, że w trakcie ukończonych z trudem studiów politologicznych przeczytał tylko dwie książki, z czego jedną była powieść erotyczna. Bycie na bakier z kulturą nie było jednak żadną przeszkodą na drodze do tego, aby wyrazić swój podziw. – Ile kosztowało? – Doskonale znał kwotę z przekazów medialnych, ale uznał, że to dobra okazja, aby kolejny raz przypochlebić się rosyjskiemu dygnitarzowi. Bądź co bądź to w dużej mierze od niego zależało to, jak długo utrzyma się w fotelu prezesa rady ministrów.
– Prawie dwieście siedemdziesiąt milionów dolarów... – Młot ziewnął.
– Mają rozmach, skurwysyny... – mruknął pod nosem ten, który do tej pory siedział bez słowa na fotelu stojącym najdalej od stołu, w narożniku biblioteki, tuż obok potężnej donicy z rozłożystym rododendronem.
– Co takiego? – Mało brakowało, a premier spiorunowałby kompana wzrokiem. Mimowolnie spojrzał na gospodarza, próbując poznać, czy do jego uszu doleciała impertynencka uwaga.
– Pałac jest piękny, ma też bogatą historię. – To było pierwsze pełne zdanie, jakim Piotr Wersteler odezwał się, odkąd kwadrans temu z okładem przekroczył próg gabinetu razem z premierem – nie licząc cichej uwagi sprzed chwili, jaka wymsknęła mu się z ust. Wersteler przez ostatnie tygodnie piął się po szczeblach rządowej kariery niemal tak szybko, jak wcześniej siedzący obok niego premier – który niedawno powołał go na stanowisko komendanta głównego policji. – Ale najlepsze lata ma już chyba za sobą... – dodał ostrożnie. – Co nie zmienia faktu, że towarzysz Młot ma świetny gust – zastrzegł na wszelki wypadek. Aby nie dać ruskowi czasu, by ocenił jego wcześniejsze spostrzeżenie jako afront, szybko napełnił kieliszki, jeden podał gospodarzowi.
– Najlepsze lata to miejsce ma dopiero przed sobą! – Oligarcha łapczywie wychylił zawartość.
Obaj rozmówcy poszli w jego ślady.
– Planuję mały remont – wyjaśnił Młot, odkładając kieliszek.
Polacy spojrzeli na niego pytająco.
– Mam już pierwsze ostrożne szacunki na temat kosztów... – Rosjanin opuścił powieki. Wyglądał teraz tak, jakby zamierzał się zdrzemnąć. – Trzeba będzie wpompować w to miejsce kilka milionów – mówił z zamkniętymi oczami.
– Złotych? – spytał Kopyto przymilnie.
– Dolarów! – Młot nadal wyglądał tak, jakby spał.
– Tylko kilka? – rzucił Wersteler. – Znając rozmach naszego rosyjskiego przyjaciela, kilka milionów może w ostatecznym rozrachunku nie wystarczyć... – Nagle zrobił pauzę, zdawszy sobie sprawę z tego, że być może przesadził z zażyłością.
Kiedy oligarcha otworzył oczy, obaj Polacy zamarli. Premier spojrzał na komendanta z wyrzutem, zastanawiając się, co się zaraz wydarzy. Młot znany był nie tylko z zamiłowania do pięknych kobiet, drogich obrazów i rzek alkoholu, ale też porywczego temperamentu. W korytarzach kancelarii prezesa rady ministrów szeptano, że kilka dni przed wkroczeniem wojsk rosyjskich do Polski zastrzelił dwie osoby, a trzy ciężko ranił tylko dlatego, że auto, którym jechali, uderzyło w jedną z jego pancernych wołg wykonanych na indywidualne zamówienie.
– Macie rację, towarzyszu... – Rosjanin zmarszczył brwi. – Jak wy się, do cholery, nazywacie?
– Wersteler – pośpieszył premier z odpowiedzią. – Towarzysz Wersteler pełni funkcję komendanta głównego policji.
– Tak... Wersteler... – Oligarcha zakaszlał. – Oczywiście, że pamiętam... Bardzo cię polubiłem, chłopie. – Obdarzył Polaka przyjaznym uśmiechem. – Masz absolutną rację: kilka milionów może nie wystarczyć. Ale kto bogatemu zabroni? – Zaśmiał się gardłowo.
Obaj Polacy mu zawtórowali, dużo bardziej naturalnie wypadł komendant główny policji.
– Towarzyszu Młot, jeśli mogę spytać... – Tak, jak Wersteler wcześniej milczał, tak teraz nie mógł utrzymać języka za zębami. – Towarzysz mógł sobie wybrać inną, o wiele bardziej okazałą posiadłość w naszym kraju. Lubiąż... Książ... Zamek Królewski... Dlaczego akurat pałac Kurnatowskich?
Premier spojrzał na swojego zaufanego człowieka, zachodząc w głowę, do czego ten zmierza. Musiał przecież wiedzieć, że Młot otrzymał tę posiadłość na osobiste życzenie – jako dar od narodu polskiego. Wcześniej należała do prywatnej osoby i została błyskawicznie znacjonalizowana na mocy ustawy o specjalnych potrzebach Skarbu Państwa, przyjętej równie szybko. Pewien złośliwy dziennikarz nazwał ją ustawą o specjalnych potrzebach złodziei, ale tego samego dnia – po interwencji ministra skarbu państwa – został zwolniony z pracy. Sprawę od razu nagłośniły służby prasowe i nikt więcej się na takie złośliwości nie odważył. Chętnych nie było tym bardziej, że wywalonemu na bruk żurnaliście wystawiono jednocześnie wilczy bilet. Nieszczęśnik nie miał szans nie tylko na angaż w innych mediach rządowych, ale nawet w tych, w których tliły się jeszcze resztki niezależności. Nikt o zdrowych zmysłach nie zatrudniłby kogoś, kto tak bardzo podpadł premierowi, którego jedno słowo na radzie ministrów wystarczało, by ta czy inna spółka prawa handlowego zostawała wchłonięta przez spółkę skarbu państwa, zresztą dotyczyło to nie tylko przedsiębiorstw związanych z rynkiem medialnym.
– Lubię rzeczy nieoczywiste... – odrzekł Młot filozoficznym tonem. – Za rok to miejsce zmieni się nie do poznania... – Rozmarzył się. – Bardzo możliwe, że zaproszę Michała Michajłowicza... – Z premedytacją nie użył nazwiska prezydenta, aby w ten sposób uzmysłowić polaczkom zażyłość, jaka łączyła go z władcą Kremla.
– Towarzyszu, gdybyś znał losy tego miejsca, niekoniecznie chciałbyś w nim podejmować Spiridonowa – rzucił Wersteler w myślach. Spojrzał na premiera, zastanawiając się, czy ten zna historię stojącego opodal pałacu kościoła, w którym podobno spoczywało ciało Krzysztofa Jana Żegockiego. Nie zamierzał ani jemu, ani rosyjskiemu oligarsze dawać teraz lekcji. Mogłoby się to okazać niebezpieczne, jako że trudno było przewidzieć, jak Młot odebrałby taki wykład. Jeśli uznałby, że to zawoalowany przytyk ze strony Werstelera, mogłoby to oznaczać koniec jego dobrze zapowiadającej się kariery w polskiej policji i polityce. Owszem, na obejmowane obecnie stanowisko desygnował go premier, ale on sam doskonale wiedział, kto tu rozdaje karty.
– Towarzyszu!... – Młot zerwał się z fotela, zaraz potem chwycił premiera w objęcia. – Andrzeju!... Z całego serca dziękuję za ten skromny podarunek!...
Kopyto odwzajemnił czułości, kryjąc przy tym zaskoczenie nieoczekiwanym wybuchem wylewności gospodarza.
– Towarzysze! – Rosjanin wstał, poprawił koszulę, która zdążyła wysunąć się ze spodni. – Już teraz czujcie się zaproszeni!
Wersteler wyczuł, że to właściwy moment, napełnił kieliszki.
– Wypijmy za zdrowie prawdziwych polskich patriotów! – Młot wzniósł toast.
Wypili wódkę w milczeniu, zagryzając ogóreczkami – jako pierwszy zagrychy skosztował gospodarz, po czym wrócił na wygodne miejsce w fotelu.
– Towarzysza Werstelera nie znam zbyt dobrze... – Spojrzał na policjanta. – Jakoś nie miałem okazji... – Łypnął okiem podejrzliwie.
– To jeden z moich najlepszych ludzi – rzucił premier, żywo gestykulując rękoma. – Robi świetną robotę. Jego ostre i zdecydowane działania przeciwko opozycji są pełne podziwu. – Zaczął opowiadać, mówił przez kilka minut, ani przez moment nie tracąc wątku.
– Właśnie takich ludzi nam dzisiaj potrzeba! – pochwalił Młot, gdy Polak skończył opowieść. – Towarzyszu Wersteler... – Podniósł kieliszek, który komendant główny policji napełnił usłużnie chwilę temu. – Piotrze... Mogę się do ciebie tak zwracać?
Wersteler potaknął gwałtownie, nie kryjąc dumy.
– Jak powiedział twój szef – oligarcha spojrzał na premiera – świetna robota!
– Powiem szczerze: innego wyjścia nie miałem, jeśli chcę osiągnąć postawiony przed sobą cel. – Wersteler rósł w oczach. – To znaczy cel postawiony przede mną przez pana premiera – poprawił się momentalnie.Rozdział 1
21 września 2025, Gościeszyn
W tym czasie, gdy Wiaczesław Młot, premier Kopyto i komendant główny policji wlewali w siebie kolejne porcje wódki, życie za ogrodzeniem otaczającym pałacowe włości toczyło się swoim zwykłym powolnym tempem. Sam mur ozdobiony był krenelażem, nie licząc głównego wjazdu, po którego stronach rozciągała się dorycka kolumnada. Na terenie posiadłości, oprócz neogotyckiego pałacu i rozległego parku, znajdowało się też kilka innych zabudowań, w tym dawna stajnia i ujeżdżalnia. Te ostatnie za sprawą kolumn, empor oraz innych zdobień bardziej przypominały greckie świątynie.
Niemal tuż za ogrodzeniem stał późnobarokowy kościół św. Stanisława Biskupa wzniesiony w 1778 roku, a w latach 1914-1916 rozbudowany przez rodzinę Kurnatowskich. Świątynia mieściła kryptę grobową tego rodu.
Asfaltowa droga wiodąca wzdłuż płotu i terenu kościelnego była tak wyprofilowana, że mało kto decydował się na jazdę powyżej obowiązującego na tym odcinku ograniczenia prędkości do 30 km/h, ryzykując wyrzucenie na przeciwległy pas.
Na podmurówce okazałego ogrodzenia między pałacem a kościołem siedziało troje młodych ludzi, trudno było ocenić ich wiek, w każdym razie można było przyjąć, że gdyby któreś z nich chciało kupić w sklepie alkohol, papierosy czy choćby energetyki, musiałoby się najpierw wylegitymować dowodem osobistym.
Wszyscy mieli nasunięte na czoło czapki z daszkiem i byli wpatrzeni w ekrany smartfonów. Wyglądali tak, jakby świat wokół zupełnie dla nich nie istniał.
Niespodziewanie jeden z chłopaków podniósł wzrok, zaraz potem zaśmiał się głośno.
– Kura! – Marcel Roszak miał na sobie krótkie spodenki i t-shirt z napisem POV. – Zobaczcie! – Szturchnął ręką siedzącego po lewej stronie chłopaka. – Patrz! – Emocjonował się coraz bardziej. – Kura! – Podniósł smartfon, zaczął nagrywać.
– Kury nie widziałeś? – Leon Sokal zareagował nerwowo, jak to miał w zwyczaju, gdy ktoś przekraczał jego sferę intymną bez zezwolenia. – Na wsi nie byłeś? – Miał dwadzieścia lat i był z tej trójki najstarszy, chociaż ledwie widoczny zarost pod nosem jakby temu przeczył.
– Pies ją goni. – Lena Augustyn zaśmiała się głośno na widok kundla biegnącego za trzepoczącą skrzydłami kurą. Dziewczyna była obcięta krótko na jeża, a nos i oboje uszu zdobiło kilkanaście kolczyków. – Będzie rosół.
– Moja babcia opowiadała mi kiedyś, jak co sobotę wieczorem zabijała kurę na niedzielny obiad – rzekł Leon Sokal poważnym tonem. – Łapała za skrzydła... – Ruchem prawej dłoni zaprezentował wyimaginowany chwyt. – A potem ciach siekierą! – Drugą ręką wykonał gwałtowny ruch.
Marcel Roszak przyglądał się temu pokazowi z uwagą, za to Lena Augustyn z powrotem zapatrzyła się w ekran smartfona.
– A wiecie, że taka kura, jak się wyrwała z rąk, potrafiła biegać jeszcze po podwórku przez kilka minut? – spytał Leon Sokal, poprawiając czapkę w żółto-biało-zielonych kolorach, barwach klubu żużlowego Falubaz Zielona Góra.
– Że niby bez głowy? – Marcel Roszak nie dowierzał.
– Bez głowy – potwierdził Leon Sokal skwapliwie.
– Nie wierzysz, to zobacz. – Lena Augustyn podsunęła telefon pod twarz kolegi, włączyła odtwarzanie.
Przez jakąś minutę wszyscy troje patrzyli na nagranie, na którym trzepocząca skrzydłami kura bez głowy biegała po obejściu, obijając się przy tym o ściany budynków i ochlapując je krwią tryskającą z szyi.
– Zajebiste – rzekł Marcel Roszak z niekłamanym podziwem. – Jakbym oglądał horror.
– Ja pierdolę!... – Lena Augustyn zaklęła głośno, wpatrując się w ekran smartfona. – Kurczak żył bez głowy przez półtora roku!
– Pokaż! – Leon Sokal zajrzał koleżance przez ramię. – Rzeczywiście! – rzucił z uznaniem. – Nawet miał imię – zauważył. – Mike...
– Dać kurczakowi bez głowy imię... – Marcel Roszak parsknął śmiechem. – Tak potrafią tylko Amerykanie.
– Chłopaki. – Ton głosu Leny Augustyn zabrzmiał poważnie, choć ona sama miała wzrok wciąż wbity w smartfon. – Jeszcze kwadrans.
– To zdążę dokończyć gierkę – rzucił Marcel Roszak.
– Znasz życie poza graniem? – Leon Sokal szturchnął kolegę w ramię. – Patrz. – Pokazał dłonią na pobliski kościół.
– Chcesz iść się pomodlić? – wypalił Marcel Roszak.
– Widzisz tamtą płytę na ścianie? – Leon Sokal zignorował uwagę.
– Ja widzę. – Lena Augustyn włączyła się w wymianę zdań.
– To nagrobek Krzysztofa Jana Żegockiego – rzekł Leon Sokal.
– Widzisz tak z daleka? – spytał Marcel Roszak.
– Nie widzę – odparł spokojnie. – Ale mam dobrą pamięć. I tak, znam ziomala.
– Osobiście? – dziwił się dalej.
W odpowiedzi pozostała dwójka się zaśmiała.
– Tak, osobiście znam ziomala, który walnął w kalendarz kilka stuleci temu. – Leon Sokal wciąż krztusił się ze śmiechu. – Myślisz trochę czy tylko udajesz?
Marcel Roszak odwrócił się plecami, obrażony.
– Co z tym ziomalem? – spytał po chwili. Ciekawość zwyciężyła.
– To była jakaś wielka szycha w tamtych czasach. – Lena Augustyn jednocześnie czytała artykuł wyświetlany na ekranie smartfona i streszczała jego treść. – W czasie potopu szwedzkiego stosował wobec obcych wojsk wojnę podjazdową.
– Jaką wojnę? – Marcel Roszak zmarszczył brwi.
– Partyzancką – odparł Leon Sokal. – Kumasz?
– Jasne, że kumam – obruszył się. – Lubię filmy wojenne.
– Dlatego ziomala nazywają pierwszym partyzantem Rzeczypospolitej – rozwodziła się dalej Lena Augu-styn.
– Sigma! – rzucił Marcel Roszak, po czym wrócił do wcześniejszego zajęcia. – Nie uwierzycie! – wrzasnął po chwili. – Dopiero wrzuciłem filmik na TakTaka, a już mam dwa tysiące serduszek!
– Co wrzuciłeś? – Leon Sokal obdarzył kolegę bacznym spojrzeniem.
– Kurę – odparł, cały czas wpatrując się w ekran.
– Wrzuciłeś stąd rolkę?! – Nie mógł uwierzyć. – Co za debil!
– Debil? – Dopiero teraz Marcel Roszak podniósł wzrok. – Sam jesteś debil!
– Zapomniałeś, po co tu jesteśmy? – Leon Sokal mówił cicho, prawie nie było go słychać. – Mam ci przypomnieć?
– Przecież to dziura zabita dechami – zaoponował. – Nikt nas tu nie znajdzie...
– Zamknijcie się obaj. – Lena Augustyn weszła koledze w zdanie. – Znowu jedzie...
Żaden z pozostałych chłopaków nie podniósł wzroku, wręcz przeciwnie, wbili go w smartfony, udając pochłoniętych światem wirtualnym. Nie musieli patrzeć, doskonale wiedzieli, przed czym przestrzegała ich kumpela – chodziło o czarnego busa z przyciemnianymi szybami na warszawskich numerach rejestracyjnych, który co kilka minut jeździł w tę i z powrotem, zwalniając do przepisowej prędkości na zakręcie, przy którym siedzieli.
– Zniknął – rzekł Marcel Roszak. – Alarm odwołany.
– Nie – zaprotestował Leon Sokal. – Leci... Słyszycie?
Nie odpowiedzieli, wsłuchiwali się w charakterystyczny dźwięk, jakby wysoko nad głowami pojawiło teraz stado os.
– Udajemy, że gramy – szepnęła Lena Augustyn.
– Dwa razy nie trzeba mi powtarzać. – Marcel Roszak wytarł nos w rękaw koszulki, zajął się smartfonem.
Wszyscy troje byli tak pochłonięci graniem, że nie zauważyli, jak obok nich pojawiła się nieznajoma kobieta.
– Skaranie boskie z tą dzisiejszą młodzieżą! – rzekła, a jej głos przypominał bardziej tarcie paznokciami po metalowej blasze. – Nic tylko te smartfony!
Jako pierwszy głowę podniósł Leon Sokal. Najpierw ostrożnie zlustrował niebo nad głową – upewniając się, że drona już nie ma – potem spojrzał na nieznajomą. Twarz, poorana niezliczoną liczbą głębokich zmarszczek, owinięta była w chustę.
– Proszę pani, my tylko czekamy na kolegę – skłamał szybko.
– Na kolegę czekają... – Kobieta podniosła laskę, wykonała nią ruch, jakby chciała nią uderzyć.
Gest był tak sugestywny, że znajdujący się najbliżej staruszki Marcel Roszak instynktownie się skulił.
– Nic, tylko te diabelskie internety! – perorowała nadal. – Wyglądacie z tymi telefonami jak obraz nędzy i rozpaczy.
Młodzi byli tak zaskoczeni atakiem, że nie wiedzieli, jak zareagować.
– W waszym wieku biegałam z granatami w powstaniu... – Ekscytowała się dalej.
– Warszawskim? – wypalił Leon Sokal bez zastanowienia.
– A jakim? – Znów podniosła laskę. – Przecież nie listopadowym! – Zaczęła nią machać na wszystkie strony.
– To pani musi mieć ze sto lat... – rzucił Marcel Roszak z autentycznym podziwem w głosie.
– Jakie sto! – obruszyła się. – Dziewięćdziesiąt, smrodzie jeden! – Pacnęła chłopaka laską w udo. – Nie wymądrzaj mi się tutaj jeden z drugim. – Tym razem uderzyła pozostałą dwójkę. – A wy co robicie? – Nagle się uspokoiła, laskę postawiła na ziemi, oparła się o nią.
Przez chwilę głośno łapała powietrze i młodzi zaczęli się bać, że staruszce coś się stało. W końcu jednak odzyskała mowę.
– Zamiast walczyć z najeźdźcą, gracie w te swoje internety – powiedziała smutno. Nagle obejrzała się dookoła, bacznie lustrując wzrokiem otoczenie. – Powinniście bić bolszewików!
Leon Sokal spojrzał na kolegę, potem na koleżankę, jakby w ten sposób chciał sprawić, by któreś z nich zareagowało na słowną zaczepkę. Koniec końców nie odezwało się żadne.
– Wiecie chociaż, gdzie jesteście? – spytała staruszka.
– W Gościeszynie – odparł Marcel Roszak bez zbędnej zwłoki.
Kobieta pokiwała głową, a na jej ustach otoczonych zmarszczkami pojawił się drwiący uśmiech.
– Pytam was o miejsce pamięci. – Pokazała laską na przestrzeń za ich plecami.
Jak jeden mąż zerknęli za siebie – na tablicę pamiątkową osadzoną na ogrodzeniu z krenelażem.
– Lepiej byście znicz zapalili – mruknęła. – Czorty, a nie młodzież.
Jakby jej nie słyszeli, wpatrywali się w niewielki obelisk. Było widać, że są zaskoczeni, przejęci tym, że wcześniej nie zwrócili na to miejsce uwagi, choć siedzieli właściwie na wyciągnięcie ręki.
Leon Sokal odchrząknął, jakby szykował się do występu na szkolnej akademii, potem zaczął czytać:
– W czasach pruskiej niewoli Gościeszyn wraz z okolicą stanowił bastion polskiego życia narodowego... – Zrobił pauzę, patrząc na twarze pozostałych.
Ci słuchali w pełnym skupieniu.
– W mrocznych latach drugiej wojny światowej dał przykład umiłowania ojczyzny i doświadczył szczególnej nienawiści ze strony hitlerowskiego najeźdźcy – deklamował dalej. Od salw egzekucyjnych, pod gilotyną w obozach i więzieniach zginęli... – Wstrzymał głos.
– Przeczytaj... – szepnęła Lena Augustyn przejęta.
Leon Sokal zaczął wymieniać kolejne imiona i nazwiska wygrawerowane na monumencie.
– Cześć ich pamięci... – skończył po dłuższej chwili.
– Sześćdziesiąt nazwisk... – W głosie Leny Augustyn nadal było słychać powagę.
– Policzyłaś? – zdziwił się Marcel Roszak.
– Policzyłam – potwierdziła cicho. – W tym dziesięciu żołnierzy poległych na polu walki.
Wszyscy troje spojrzeli po sobie. Żadne z nich już się nie śmiało, nie żartowało. Byli śmiertelnie poważni.
Lena Augustyn odwróciła głowę, otarła dłonią policzki, nie chciała, by koledzy widzieli, że się wzruszyła. Niepotrzebnie, oni też mieli łzy w oczach.
– Nie ma jej – rzekł Marcel Roszak po chwili milczenia.
– Kogo nie ma? – zainteresował się Leon Sokal.
– Staruszki – wyjaśnił. – Zniknęła.
– Pewnie poszła do kościoła na mszę – zauważyła Lena Augustyn. – Dochodzi szósta. – Kiedy wypowiadała te słowa, kościelna wieża rozbrzmiała jednym głuchym uderzeniem zegara sygnalizującego wybicie pełnej godziny. – Już czas.Rozdział 2
21 września 2025, Gościeszyn
– Jakiego pana? – wybełkotał Kopyto. – Andrzej jestem! – seplenił. – Dla przyjaciół: Andrew! – Podskoczył jak oparzony, tym razem to on rzucił się w objęcia drugiemu z Polaków.
Oligarcha dołączył się, choć nie od razu, potrzebował dłuższej chwili, by wygramolić się z fotela. Nie dość, że opasłe cielsko było przeszkodą, to nie pomagał też fakt, iż miał już nieźle w czubie, podobnie jak premier.
Za to Wersteler był z nich wszystkich najbardziej trzeźwy.
– Piotrze, polewaj! – Kiedy Młot to mówił, jego podwójny podbródek zatrząsł się jak galareta.
Komendant główny policji nie miał wyjścia, musiał pełnić honory. Obrócił się, aby pustą butelkę zdjąć ze stołu i postawić na niej nową, ale mało brakowało, aby tę pierwszą rozbił o donicę z rododendronem. Zlustrował uważnie liście, a widząc, że są mocno zakurzone, stwierdził w myślach, że przydałoby się tutaj porządne sprzątanie.
Rozlał następną kolejkę, podał kieliszki kompanom. Gdy ci wychylali zawartość, on sam – bacząc, by żaden z pozostałych go nie przyłapał – wylał wódkę do ziemi, podobnie jak wcześniej postąpił z większością porcji.
– Uschnie, jak nic... – zafrasował się w myślach, patrząc na okazałą roślinę.
Nieoczekiwanie równie zatroskany wyraz twarzy przyjął oligarcha.
– Andrzeju... Andrew... – rzekł cicho. – Tak się zacząłem zastanawiać...
– Nad czym, towarzyszu Młot? – Premier podłapał w lot.
– Przecież przeszliśmy na ty, prawda? – Rosjanin walnął pięścią w oparcie fotela, aż podniósł się kurz.
– Nad czym się zastanawiasz, Wiaczesławie? – Kopyto natychmiast się poprawił.
– Czy aby przypadkiem nikt was nie widział, jak zajeżdżaliście do pałacu? – W głosie Młota dało się słyszeć niepokój.
Premier od razu postanowił zareagować.
– Wiaczesławie drogi, przyjechałem tu praktycznie bez obstawy, tylko z jedną ekipą osłaniającą – wyjaśnił Kopyto. – Chłopcy mają ze sobą trochę elektroniki i dwa drony, ale poza tym nie rzucają się w oczy.
Oligarcha spojrzał na Werstelera.
– Ja przyjechałem z Warszawy prywatnym autem – tłumaczył komendant policji. – Zostawiłem je na parkingu przy kościele. Nikt nie zwróci na niego uwagi.
– Wiecie, jak bardzo zależy mi na tym, aby nikt niepowołany się o tym spotkaniu nie dowiedział? – pytał dalej Młot.
Polacy potaknęli zgodnie.
– Lubię działać z tylnego siedzenia, bez niepotrzebnego ujawniania się – perorował gospodarz. – Taki system w Rosji sprawdza się najlepiej – zauważył. – Wiecie?... Rozumiecie?...
Tym razem premier zareagował nieco szybciej od komendanta.
– Polejcie! – Młot sięgnął po ogórka, zjadł go, mlaskając głośno.
W tym czasie Wersteler kolejny raz napełnił kieliszki. Pustą butelkę – pomny wcześniejszej niezdarności – włożył do donicy, tam była bezpieczna.
– Tak, jak prosiłeś, porozmawiałem z prezydentem... – Młot patrzył na premiera. – Ponieważ na kierunku ukraińskim sytuacja klaruje się coraz lepiej... Można powiedzieć, że to wielka zasługa nie tylko błyskotliwego umysłu mojego pryncypała Michała Michajłowicza, ale też trochę tego debila zza oceanu... – Zaczął się głośno śmiać, chwilę później śmiech przeszedł w kaszel. – W każdym razie podeślemy wam te dwa obiecane bataliony.
– To świetna wiadomość! – Mało brakowało, a Kopyto zaklaskałby z radości.
Wersteler zmusił się do uśmiechu.
– Poza tym wszystko w porządku? – spytał oligarcha nagle.
– Tak, wszystko jest w porządku – zapewnił premier solennie.
– Obywatele teraz jacy? – pytał dalej.
– Mieszani.
– Ale jest trochę elementu?
– Ale mieszani – odparł Kopyto.
Nagle Młot wbił spojrzenie w komendanta policji i fotel, w którym ten chwilę wcześniej wygodnie się rozsiadł, nalawszy wódki do kieliszków.
– Co to? Wy książki czytacie? – zaciekawił się oligarcha.
Wersteler wyciągnął nieduży notatnik na spirali wciśnięty między niego i oparcie.
– To informacje o najgroźniejszych przestępcach – wyjaśnił skwapliwie.
– To ciekawe – rzekł gospodarz.
– No – potwierdził Polak krótko.
– Ja lubię poczytać takie życiowe książki. – Młot się zamyślił. – Będzie pełna, przyjadę, poczytam, zobaczymy. Będzie w porządku, będę pamiętał. Będę pamiętał, będzie dobrze. – Wtem zrobił pauzę. – Będziemy kręcić, nie będzie dobrze. Rozumiemy się?
Wersteler potaknął gwałtownie.
– Jak się będziemy rozumieć, będzie dobrze. – Rosjanin popatrzył prosto w oczy premierowi. – Nie będziemy się rozumieć... Rozumiemy się?!
– Rozumiemy się! – krzyknęli obaj Polacy jednym głosem.
– I tak ma być! – Młot zaklaskał głośno. – Za przyjaźń między narodami Rosji i Polski! – Sięgnął po kieliszek.
Tym razem Wersteler wypił swoją porcję i nie zrobił tego bynajmniej dla dobra rododendronu, ale dla własnego bezpieczeństwa, wolał nie kusić losu. Świat polityki nie lubił tych, którzy nie lubili alkoholu. Odłożył kieliszek, złapał pustą butelką stojącą na stole, w drugą dłoń chwycił tę z doniczki.
– Pójdę uzupełnić zapasy. – Nie czekając na pozwolenie, skierował się do drzwi.
Wyszedł z biblioteki na korytarz, chwilę później minął kręte drewniane schody ozdobione rzeźbą lwa trzymającego przed sobą kartusz. Dotarł do dwukondygnacyjnej sali balowej, zobaczył drewniane skrzynie – najprawdopodobniej wypełnione meblami przywiezionymi przez Młota z Rosji – kilka mniejszych kontenerów – z opisu cyrylicą można było wyczytać, że zawierały ubrania – a także parę skrzynek wódki – polskiej i to był chyba jedyny lokalny akcent w tym przestronnym pomieszczeniu.
Wziął dwie butelki – uznał, że więcej nie potrzeba, szacował, że zarówno rusek, jak i premier lada moment przekroczą granicę, za którą każdy mężczyzna robi się łagodny jak baranek i dobrowolnie kładzie się spać, choćby leżał na lodowatej posadzce. Wrócił do biblioteki tą samą drogą, uważnie się przy tym rozglądając i rejestrując mnóstwo detali, tak, jak nauczył się tego przez lata służby w formacjach mundurowych.
Kiedy wszedł do reprezentacyjnego pomieszczenia, na jego twarzy z powrotem pojawił się przyjazny uśmiech. Wiedział doskonale, że zarówno ta wizyta u namiestnika – jak w kancelarii prezesa rady ministrów nazywano Młota – jak i praca u boku Kopyty, to okazja do popchania kariery, jakiej nie wolno mu było przegapić.
Realizował plan krok po kroku, powoli, ostrożnie – może momentami nawet do przesady – ale nie odpuszczał ani na chwilę. Zdawał sobie sprawę z tego, że tylko taka taktyka pozwoli osiągnąć postawiony przed sobą cel. Wielu zarzucało mu kunktatorstwo i wspinanie się po szczeblach błyskawicznej kariery po trupach, ale nie zwracał na to uwagi. Czasy były niezwyczajne i takich samych wymagały czynów.
Usiadł w fotelu, zaczął przysłuchiwać się wymianie zdań.
– W przyszłym tygodniu dekretem wprowadzam do szkół nowy przedmiot – rzekł premier cicho.
– Jaki? – Trudno było wyczuć, czy Młot jest faktycznie zainteresowany, czy tylko takiego udaje, by dopełnić kurtuazji.
– Wychowanie patriotyczne – odpowiedział Kopyto.
Rosjanin momentalnie się ożywił.
– Od razu przygotujemy też stosowne przepisy dyscyplinujące nauczycieli i dyrektorów szkół oraz rodziców – wyjaśnił premier.
– Aby nikomu nie przyszło czasem do głowy protestować przeciwko nowemu przedmiotowi – dopowiedział Wersteler.
– Szacujemy, że już po roku nauczania nowego przedmiotu wskaźnik poparcia rządu wśród najmłodszej grupy wiekowej wyborców wzrośnie o dwanaście do osiemnastu punktów procentowych. – Kiedy Kopyto to mówił, aż jaśniał z zadowolenia. – A i tak już jest historycznie wysoki!
– I to jest bardzo dobry pomysł, towarzyszu Andrzeju, bardzo dobry! – Oligarcha zerwał się z fotela. – Dawaj pyska!
Wersteler przyglądał się wymianie „misiów” z radością wypisaną na twarzy. Zanim którykolwiek z pozostałych mężczyzn zdążył go o to poprosić, napełnił kieliszki. Sprawnie chwycił dwa z nich, podał je Młotowi i Kopycie. Dopiero potem wziął do ręki swoją stopkę. Spojrzał na premiera, później na rosyjskiego oligarchę, po czym krzyknął:
– Za przyjaźń między narodami Rosji i Polski!
Kiedy Młot i Kopyto pili wódkę, on swoją porcją kolejny raz podlał biedną roślinę.Rozdział 3
21 września 2025, Gościeszyn
Leon Sokal wpatrywał się w zamknięte boczne drzwi do kościoła z takim wyczekiwaniem, jakby chwilę wcześniej zniknęła w nich ukochana osoba.
– Mogliśmy tej babci powiedzieć prawdę – rzucił po chwili niepocieszony.
Lena Augustyn położyła koledze dłoń na ramieniu. Poczekała, aż ten odwróci się do niej, dopiero wtedy się odezwała:
– Nie mogliśmy.
– Dlaczego nie? – Marcel Roszak postanowił podzielić się swoim zdaniem. – Wyszliśmy przed nią na azbest.
– Przecież staruszka nawet nie wie, co to słowo znaczy – zauważyła Lena Augustyn. – Mam na myśli nasze znaczenie, a nie znaczenie boomerskie.
– I tak mi głupio. – Marcel Roszak nie dawał za wygraną.
– Chłopaki, nie możemy zdradzać, co tu robimy! – tłumaczyła Lena Augustyn dalej.
– Tej staruszce? – Leon Sokal parsknął śmiechem. – A kim ona jest? Ruskim szpiegiem pod przykrywką? – Zarechotał.
– Zdziwiłbyś się. – Lena Augustyn wbiła spojrzenie w kolegę. – Dzisiaj każdy może się okazać ruskim szpiegiem. Nawet ty. – Pokazała palcem na niego. – I ty. – Przesunęła dłoń w kierunku Marcela Roszaka.
– A ty nie? – zakpił ten ostatni.
– Ja też – rzekła cicho.
Zapadła cisza. Przerwała ją dopiero Lena Augustyn.
– Spójrzcie na to z innej perspektywy – zaczęła tłumaczyć. – Skoro staruszka tak nas potraktowała, to znaczy, że mamy świetny kamuflaż. Big brain z tymi smartfonami.
– Przypominam, że to był mój pomysł – wtrącił Leon Sokal.
– Twój? – Lena Augustyn skrzywiła się, jakby polizała plasterek cytryny. – Chyba mój!
– Nieważne czyj, ważne, że dobry – rzucił Marcel Roszak przesadnie poważnym głosem. – Powinniście bić bolszewików... – Wtem zaczął naśladować głos staruszki. – Czorty, a nie młodzież...
Pozostali dwoje zaśmiali się głośno, potem dali mu kilka przyjacielskich kuksańców. Przekomarzanie chwilę trwało, jako pierwszy opanował się Leon Sokal.
– Busa nie ma – zauważył. – Drona też. Możemy iść.
Reszta, nie czekając na ponaglenie, ruszyła w stronę zakrętu. Niedługo potem wszyscy troje stanęli przed kolumnadą składającą się z dziesięciu trzymetrowych kolumn i kończącą się bramą wjazdową. Drugie tyle ozdobnych filarów ciągnęło się za nią.
– Będziemy udawać turystów. – Leon Sokal wyjął smartfona, zaczął robić zdjęcia.
– Zwariowałeś? – zaoponowała Lena Augustyn, łapiąc kolegę za rękę. – Nie pamiętasz, co napisał tamten facet? – ściszyła głos. – Mamy nie rzucać się w oczy.
– Zrobimy to po mojemu. – Wyrwał dłoń z uchwytu.
– Dlaczego po twojemu? – Nie dawała za wygraną. – Będziemy głosować.
– Nie możecie się kłócić głośniej? – rzekł Marcel Roszak, przyglądając się scysji z niesmakiem wymalowanym na twarzy. – A może od razu podnieście ręce do góry i zadzwońcie na policję, żeby się przyznać, że spiskujemy?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi.
– W sumie nie musielibyśmy nawet dzwonić na policję – mówił dalej z przekąsem. – Wystarczy poczekać, aż znów pojawi się ten bus.
– Myślisz, że to tajniacy? – spytał Leon Sokal cicho.
– A kto? – Lena Augustyn odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Łowcy kur?
– Nie wiem, kim są, ale na pewno nie powinno nam zależeć na bliższej znajomości z nimi – zauważył Marcel Roszak kwaśno. – Coś wam powiem. – Odetchnął głęboko. – Jeśli mamy problem z czymś takim, jak dotarcie na miejsce spotkania, to marnie widzę nasze szanse w tej całej zabawie w partyzantów.
– To nie jest zabawa – skontrowała Lena Augustyn. – Nie rozumiecie tego?
– Nagrywamy rolki na TakTaka. – Leon Sokal puścił uwagę koleżanki mimo uszu. – Dawaj! – rzucił do Marcela Roszaka.
Ten zaczął nagrywać, chwilę później Leon Sokal dołączył do niego ze swoim sprzętem. Byli tak pochłonięci wykonywaną czynnością, że nie zwrócili uwagę na twarz Leny Augustyn, na której wcześniejsza złość na kolegów zwolniła miejsce przerażeniu.
Gdy wreszcie się zorientowali, za plecami poczuli czyjąś obecność.
Odwrócili się jednocześnie, ale było już za późno na jakąkolwiek reakcję.
Bus, którego tak się obawiali, zbliżał się do nich w szalonym tempie.
Sekundę później z piskiem opon zatrzymał się obok nich.
Na ten widok Marcelowi Roszakowi smartfon wypadł z ręki i z głuchym trzaskiem uderzył o asfalt.
BESTSELLERY
- Wydawnictwo: Świat KsiążkiFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: SensacjaNAJSZYBCIEJ SPRZEDAJĄCY SIĘ DEBIUT DLA DOROSŁYCH W HISTORII BRYTYJSKIEGO RYNKU CO 6 SEKUND KTOŚ W STANACH ZJEDNOCZONYCH KUPUJE TĘ KSIĄŻKĘ MILIONY EGZEMPLARZY SPRZEDANYCH NA CAŁYM ŚWIECIE POWIEŚĆ UKAŻE SIĘ W 44 ...EBOOK
21,90 zł 26,50
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
20,90 zł 28,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
22,90 zł 31,50
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
33,90 zł 47,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
21,90 zł 31,00
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.