Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Ostatni zdrajca - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
2 kwietnia 2025
45,00
4500 pkt
punktów Virtualo

Ostatni zdrajca - ebook

Poranek 19 maja 2025. Państwowa Komisja Wyborcza ogłasza wyniki wyborów prezydenckich. Sensacyjnym zwycięzcą zostaje skrajnie prawicowy kandydat, którego poparcie w sondażach mieściło się w granicach błędu statystycznego.
Kilka godzin później premier polskiego rządu publikuje odtajniony raport służb. Wynika z niego, że kampania wyborcza została zmanipulowana za sprawą niespotykanej na skalę światową ofensywy na polskojęzyczne strony internetowe i media społecznościowe.
Ze względu na te doniesienia PKW zwraca się z wnioskiem do Sądu Najwyższego o unieważnienie wyborów i przeprowadzenie ponownego głosowania. Jednak tego samego dnia niesławna Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych rozstrzyga o ważności wyborów. Prawie od razu pod siedzibą Sądu Najwyższego, PKW oraz Sejmu gromadzą się wielosettysięczne demonstracje.
Widząc społeczne niezadowolenie, urzędujący premier gra va banque i doprowadza do samorozwiązania się Sejmu. Liczy, że bezapelacyjna wygrana w kolejnym plebiscycie pozwoli mu zdobyć większość pozwalającą na odrzucanie weta nowego prezydenta i zmiany w konstytucji.
Jednak w wyniku przedterminowych wyborów parlamentarnych miażdżącą przewagę zdobywa koalicja partii prawicowych wspierana aktywnie przez urzędującego prezydenta Stanów Zjednoczonych oraz jego doradcę – jednego z najbogatszych ludzi na świecie.
To sprawia, że protesty społeczne nad Wisłą i Odrą wybuchają ze zdwojoną siłą. W odpowiedzi na zamieszki nowa głowa państwa chwilę po swoim zaprzysiężeniu prosi o pomoc Rosję i Białoruś. Tego samego dnia na przejściach granicznych z tymi krajami pojawiają się pierwsze oddziały obcych wojsk, a rząd przyjmuje szereg aktów prawnych mających spacyfikować niepokornych obywateli.
Niemal natychmiast w Polsce rodzi się ruch oporu...

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-971871-9-1
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OSOBY DRA­MATU

Człon­ko­wie ru­chu oporu:

Ten, zwany także Du­chem – przy­wódca ru­chu oporu, nikt nie wie, jak wy­gląda.

Pod­po­rucz­nik Jan Krzyk (pseu­do­nim: Ko­ściuszko) – 39 lat, służy w 34 Bry­ga­dzie Ka­wa­le­rii Pan­cer­nej im. Het­mana Wiel­kiego Ko­ron­nego Jana Za­moy­skiego w Ża­ga­niu, do­wódca czołgu Le­opard, zbyt czę­sto mówi to, co my­śli.

Jó­zef Bem – 65 lat, eme­ry­to­wany ge­ne­rał Woj­ska Pol­skiego, po wy­bu­chu po­wsta­nia ma prze­jąć tym­cza­sowo wła­dzę.

Czło­wiek ge­ne­rała – łącz­nik mię­dzy Be­mem a lo­kal­nymi ko­mór­kami ru­chu oporu, jego atry­bu­tem są oku­lary w ro­go­wej opra­wie.

Ka­pi­tan To­masz Wrzos – przy­ja­ciel Krzyka, służy w tej sa­mej jed­no­stce.

Ha­ke­rzy (Ano­ny­mous Pa­triot):

Leon So­kal – 20 lat, mieszka w Zie­lo­nej Gó­rze, jest fa­nem miej­sco­wego klubu żuż­lo­wego Fa­lu­baz.

Mar­cel Ro­szak – 17 lat, kilka lat miesz­kał z ro­dzi­cami w An­glii, trzy lata temu wró­cił do Pol­ski.

Lena Au­gu­styn – 17 lat, dwa lata wcze­śniej wła­mała się do su­per­taj­nego sys­temu woj­sko­wego, za co pra­wie tra­fiła do wię­zie­nia, jest naj­in­te­li­gent­niej­sza z ca­łej trójki, wy­cho­wuje ją matka.

Ju­docy:

Stan­ley – klu­bowy tre­ner.

Li­te­rat – po­wie­dzieć, że się wy­mą­drza, to nic nie po­wie­dzieć.

Hela – on też za­wsze wszystko wie naj­le­piej.

Dudy – jego śmiech jest wy­soce za­raź­liwy.

Fi­lip – można go roz­po­znać po fry­zu­rze z dre­dami.

Ki­zias – naj­bar­dziej opa­no­wany z nich wszyst­kich.

Przed­sta­wi­ciele no­wej wła­dzy:

Pre­zy­dent Ma­rek Rab­ban – 37 lat, mi­ło­śnik wszyst­kiego, co ro­syj­skie i ra­dziec­kie, czło­nek par­tii Je­dyni Pa­trioci.

Pre­mier An­drzej Ko­pyto – 36 lat, ma­rio­netka pre­zesa par­tii Spra­wie­dliwi.

Ma­ciej Braun – mi­ni­ster bez teki, jego zna­kiem roz­po­znaw­czym jest ide­al­nie skro­jony gar­ni­tur, czło­wiek pre­zy­denta Rab­bana.

Piotr Wer­ste­ler – 48 lat, ko­men­dant główny po­li­cji i jed­no­cze­śnie szef wy­działu do walki z ter­ro­ry­zmem we­wnętrz­nym oraz spe­cjalny peł­no­moc­nik pre­miera do spraw unor­mo­wa­nia kon­tak­tów pol­sko-ro­syj­skich.

Ma­jor Fran­ci­szek Gó­recki – za­stępca do­wódcy, a po­tem do­wódca 34 Bry­gady Ka­wa­le­rii Pan­cer­nej, trak­tuje jed­nostkę jak udzielne księ­stwo, ka­wał gnoja.

Inni:

Ma­ria Bem – żona ge­ne­rała i jego wielka mi­łość, cho­ruje na Alz-he­imera.

Lud­miła – opie­kunka Ma­rii, Bem trak­tuje ją jak córkę.

Ob­co­kra­jowcy:

Ro­nald Gomp – pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Aron Pysk – je­den z naj­bo­gat­szych lu­dzi świata, szef do­rad­ców Gompa.

Mi­chał Mi­chaj­ło­wicz Spi­ri­do­now – pre­zy­dent Ro­sji.

Wia­cze­sław Młot – je­den z naj­bo­gat­szych Ro­sjan, naj­bar­dziej za­ufany czło­wiek Spi­ri­do­nowa, przez Po­la­ków na­zy­wany na­miest­ni­kiem.

Hek­tor Gu­lyás – pre­mier Wę­gier.

Nor­bert Lica – pre­mier Sło­wa­cji.Pro­log

21 wrze­śnia 2025, Go­ście­szyn koło Wolsz­tyna

– Za nową przy­jaźń mię­dzy na­ro­dami Ro­sji i Pol­ski! – Wia­cze­sław Młot ru­szył kor­pu­lentne ciało, zmie­nia­jąc po­zy­cję w głę­bo­kim fo­telu, w któ­rym za­padł się kil­ka­na­ście mi­nut wcze­śniej. Miał 61 lat, cho­le­ste­rol na po­zio­mie Mo­unt Eve­re­stu i był jed­nym z naj­bo­gat­szych Ro­sjan, a przy tym naj­bar­dziej za­ufa­nym czło­wie­kiem urzę­du­ją­cego władcy Kremla Mi­chała Mi­chaj­ło­wi­cza Spi­ri­do­nowa. Wielki por­tret tego ostat­niego, ja­kiego swego czasu nie po­wsty­dziłby się sam Io­sif Wis­sa­rio­no­wicz Dżu­gasz­wili – znany bar­dziej jako Jó­zef Sta­lin – stał oparty o ścianę przy oka­za­łym piecu ka­flo­wym, ta­kim, ja­kich w obec­nych cza­sach trzeba było szu­kać ze świecą.

Ro­syj­ski oli­gar­cha przy­tknął kie­li­szek do ust i wy­chy­lił go jed­nym hau­stem.

– Jesz­cze nie zdą­ży­łem go po­wie­sić. – Po­ka­zał wy­mow­nie na po­do­bi­znę pre­zy­denta oj­czy­stego kraju. – Po­lej­cie, to­wa­rzy­sze!

Pre­mier An­drzej Ko­pyto spoj­rzał su­ge­styw­nie na to­wa­rzy­szą­cego mu męż­czy­znę, który jako je­dyny do tej pory ani razu się nie ode­zwał. Cały czas mil­cząc, spraw­nie na­peł­nił trzy kie­liszki. Za­raz po­tem otwo­rzył sto­jący obok pę­katy słoik. Od­krę­ca­niu wieka to­wa­rzy­szyło cha­rak­te­ry­styczne syk­nię­cie.

– Wy, Po­lacy, wie­cie, jak się kul­tu­ral­nie pije: z za­gry­chą! – Młot wsa­dził tłu­ste pa­lu­chy do na­czy­nia. Chwilę trwało, za­nim udało mu się wy­jąć z niego nie­wielki okaz kształ­tem przy­po­mi­na­jący ba­nana. Wsu­nął go do ust, za­ci­snął zęby ro­bione na za­mó­wie­nie w Lon­dy­nie, pry­ska­jąc do­okoła kwa­śnym so­kiem. Nie zwró­cił na to uwagi, za to znów mla­snął z wy­raź­nym za­do­wo­le­niem. – I wie­cie, jak po­rząd­nie uki­sić ogó­reczki. – Za­re­cho­tał.

Pre­mier Ko­pyto po­szedł w ślady go­spo­da­rza: naj­pierw się za­śmiał, po­tem opróż­nił kie­li­szek, na­stęp­nie wy­jął ogó­reczka i zjadł go, mla­ska­jąc rów­nie gło­śno jak go­spo­darz. Póź­niej zer­k­nął wład­czo na to­wa­rzy­szą­cego mu męż­czy­znę.

Ten w mil­cze­niu do­ko­nał iden­tycz­nego ob­rzędu, sta­ra­jąc się przy tym nie krzy­wić, jako że nie lu­bił al­ko­holu. Wie­dział jed­nak do­sko­nale, że na tym spo­tka­niu jego za­mi­ło­wa­nie do abs­ty­nen­cji musi po­zo­stać nie­zau­wa­żone, z ru­skimi ina­czej się po pro­stu nie dało. Z tą my­ślą za­jął się na­le­wa­niem ko­lej­nych por­cji.

– Za nowy roz­dział w hi­sto­rii Eu­ropy! – rzu­cił Młot gromko, pod­no­sząc kie­li­szek i wy­mow­nie cze­ka­jąc.

– Za nowy roz­dział w hi­sto­rii Eu­ropy! – za­wtó­ro­wał pre­mier, ude­rza­jąc swoją stopką w trzy­many w ide­al­nym bez­ru­chu kie­li­szek go­spo­da­rza.

Trzeci z męż­czyzn nie ode­zwał się sło­wem, za to stuk­nął na­czy­niem w stopkę pre­miera tak mocno, że po­łowa wódki się wy­lała.

Ko­pyto i ro­syj­ski oli­gar­cha byli jed­nak zbyt po­chło­nięci sobą, by zwró­cić na to uwagę.

– Za nowy roz­dział w hi­sto­rii świata! – Młot wy­chy­lił ko­lejny to­ast, po czym od­su­nął kie­li­szek od sie­bie, da­jąc w ten spo­sób znak, że pora na prze­rwę.

Wi­dząc to, pre­mier Ko­pyto ode­tchnął w du­chu z ulgą, po­dob­nie po­stą­pił trzeci z męż­czyzn.

– Ładne so­bie gniazdko zna­la­złem, prawda? – rzekł go­spo­darz gło­śno.

Męż­czyźni po­wie­dli wzro­kiem po ścia­nach i su­fi­cie. Znaj­do­wali się w bi­blio­tece ozdo­bio­nej sztu­ka­te­rią o róż­nych mo­ty­wach, w któ­rych do­mi­no­wały ak­centy ro­ślinne i fi­gury geo­me­tryczne. Po­miesz­cze­nie było jed­nym z naj­bar­dziej re­pre­zen­ta­cyj­nych w ca­łym pa­łacu Kur­na­tow­skich w Go­ście­szy­nie koło Wolsz­tyna, mia­sta le­żą­cego na po­gra­ni­czu Wiel­ko­pol­ski i ziemi lu­bu­skiej. Wieś znaj­do­wała się z da­leka od głów­nych szla­ków ko­mu­ni­ka­cyj­nych i z dala od re­por­ter­skich fle­szy.

Bu­dowla zo­stała wznie­siona na pla­nie wy­dłu­żo­nego pro­sto­kąta z wie­żami w na­roż­ni­kach. Fa­sadę fron­tową ozda­biał pię­trowy ga­nek zwień­czony kre­ne­la­żem, po­dob­nie jak wieże. Taki wy­gląd pa­łac zy­skał w la­tach 1904-1911, pod­czas prze­bu­dowy dworu z XVIII stu­le­cia. Nieco póź­niej po­sia­dłość do­cze­kała się też stajni i ujeż­dżalni, które obec­nie peł­niły funk­cję miesz­ka­niową. Mimo że po­sia­dłość lata świet­no­ści miała za sobą, na­dal przy­cią­gała wzrok prze­jeż­dża­ją­cych po­bli­ską drogą oko­licz­nych miesz­kań­ców i przy­pad­ko­wych tu­ry­stów.

Nad wej­ściem głów­nym do pa­łacu wid­niała ła­ciń­ska sen­ten­cja Ora et la­bora – Módl się i pra­cuj. Te­raz jed­nak nie mo­dlono się tu­taj, po­stronny ob­ser­wa­tor mógłby też do­dać, że rów­nież nie pra­co­wano – w tym aspek­cie byłby jed­nak w błę­dzie. To­wa­rzy­skie spo­tka­nie, na ja­kie Młot za­pro­sił pol­skiego pre­miera i to­wa­rzy­szą­cego mu męż­czy­znę, nie było ni­czym in­nym, jak nie­for­mal­nym po­sie­dze­niem cze­goś na kształt dwu­oso­bo­wej rady re­gen­cyj­nej, ciała, o któ­rym wie­działo nie­wielu, a które tak na­prawdę po­dej­mo­wało klu­czowe de­cy­zje do­ty­czące po­li­tyki we­wnętrz­nej i za­gra­nicz­nej Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej. Przy czym wio­dący głos we wszel­kiego ro­dzaju róż­ni­cach zdań miał Wia­cze­sław Młot.

– Bar­dzo ładne. – Ko­pyto po­śpie­szył z za­pew­nie­niem. – Piękne. Świetny wy­bór.

– Na ra­zie zdą­ży­łem przy­wieźć kilka me­bel­ków i je­den skromny ob­raz. – Młot pod­niósł się z fo­tela, pod­szedł do ramy opar­tej o ścianę prze­ciw­le­głą do tej, na któ­rej wspie­rała się po­do­bi­zna Mi­chała Mi­chaj­ło­wi­cza Spi­ri­do­nowa. Ob­ró­cił ją tak, żeby go­ście mo­gli przyj­rzeć się ma­lo­wi­dłu.

Trzeci z męż­czyzn, wi­dząc Gra­ją­cych w karty Paula Cézanne’a aż jęk­nął. Jak można było coś ta­kiego trzy­mać w pa­łacu strze­żo­nym na co dzień przez paru kiep­sko uzbro­jo­nych lu­dzi? Prze­cież to aż się pro­siło o kra­dzież! Na­gle się zre­flek­to­wał – tak by­łoby jesz­cze kilka ty­go­dni wcze­śniej, te­raz nikt o zdro­wych zmy­słach nie od­wa­żyłby się okra­dać naj­po­tęż­niej­szego czło­wieka w kraju.

– Ar­cy­dzieło... – Pre­mier Ko­pyto trzy dni wcze­śniej skoń­czył 36 lat, miał żonę-ce­le­brytkę zaj­mu­jącą się pro­jek­to­wa­niem odzieży spor­to­wej, trójkę dzieci, dwa psy i nie tylko nie znał się na ma­lar­stwie post­im­pre­sjo­ni­stycz­nym, ale w ogóle nie miał po­ję­cia o kul­tu­rze wy­so­kiej. Zwykł zresztą chwa­lić się, że w trak­cie ukoń­czo­nych z tru­dem stu­diów po­li­to­lo­gicz­nych prze­czy­tał tylko dwie książki, z czego jedną była po­wieść ero­tyczna. By­cie na ba­kier z kul­turą nie było jed­nak żadną prze­szkodą na dro­dze do tego, aby wy­ra­zić swój po­dziw. – Ile kosz­to­wało? – Do­sko­nale znał kwotę z prze­ka­zów me­dial­nych, ale uznał, że to do­bra oka­zja, aby ko­lejny raz przy­po­chle­bić się ro­syj­skiemu dy­gni­ta­rzowi. Bądź co bądź to w du­żej mie­rze od niego za­le­żało to, jak długo utrzyma się w fo­telu pre­zesa rady mi­ni­strów.

– Pra­wie dwie­ście sie­dem­dzie­siąt mi­lio­nów do­la­rów... – Młot ziew­nął.

– Mają roz­mach, skur­wy­syny... – mruk­nął pod no­sem ten, który do tej pory sie­dział bez słowa na fo­telu sto­ją­cym naj­da­lej od stołu, w na­roż­niku bi­blio­teki, tuż obok po­tęż­nej do­nicy z roz­ło­ży­stym ro­do­den­dro­nem.

– Co ta­kiego? – Mało bra­ko­wało, a pre­mier spio­ru­no­wałby kom­pana wzro­kiem. Mi­mo­wol­nie spoj­rzał na go­spo­da­rza, pró­bu­jąc po­znać, czy do jego uszu do­le­ciała im­per­ty­nencka uwaga.

– Pa­łac jest piękny, ma też bo­gatą hi­sto­rię. – To było pierw­sze pełne zda­nie, ja­kim Piotr Wer­ste­ler ode­zwał się, od­kąd kwa­drans temu z okła­dem prze­kro­czył próg ga­bi­netu ra­zem z pre­mie­rem – nie li­cząc ci­chej uwagi sprzed chwili, jaka wy­msknęła mu się z ust. Wer­ste­ler przez ostat­nie ty­go­dnie piął się po szcze­blach rzą­do­wej ka­riery nie­mal tak szybko, jak wcze­śniej sie­dzący obok niego pre­mier – który nie­dawno po­wo­łał go na sta­no­wi­sko ko­men­danta głów­nego po­li­cji. – Ale naj­lep­sze lata ma już chyba za sobą... – do­dał ostroż­nie. – Co nie zmie­nia faktu, że to­wa­rzysz Młot ma świetny gust – za­strzegł na wszelki wy­pa­dek. Aby nie dać ru­skowi czasu, by oce­nił jego wcze­śniej­sze spo­strze­że­nie jako afront, szybko na­peł­nił kie­liszki, je­den po­dał go­spo­da­rzowi.

– Naj­lep­sze lata to miej­sce ma do­piero przed sobą! – Oli­gar­cha łap­czy­wie wy­chy­lił za­war­tość.

Obaj roz­mówcy po­szli w jego ślady.

– Pla­nuję mały re­mont – wy­ja­śnił Młot, od­kła­da­jąc kie­li­szek.

Po­lacy spoj­rzeli na niego py­ta­jąco.

– Mam już pierw­sze ostrożne sza­cunki na te­mat kosz­tów... – Ro­sja­nin opu­ścił po­wieki. Wy­glą­dał te­raz tak, jakby za­mie­rzał się zdrzem­nąć. – Trzeba bę­dzie wpom­po­wać w to miej­sce kilka mi­lio­nów – mó­wił z za­mknię­tymi oczami.

– Zło­tych? – spy­tał Ko­pyto przy­mil­nie.

– Do­la­rów! – Młot na­dal wy­glą­dał tak, jakby spał.

– Tylko kilka? – rzu­cił Wer­ste­ler. – Zna­jąc roz­mach na­szego ro­syj­skiego przy­ja­ciela, kilka mi­lio­nów może w osta­tecz­nym roz­ra­chunku nie wy­star­czyć... – Na­gle zro­bił pauzę, zdaw­szy so­bie sprawę z tego, że być może prze­sa­dził z za­ży­ło­ścią.

Kiedy oli­gar­cha otwo­rzył oczy, obaj Po­lacy za­marli. Pre­mier spoj­rzał na ko­men­danta z wy­rzu­tem, za­sta­na­wia­jąc się, co się za­raz wy­da­rzy. Młot znany był nie tylko z za­mi­ło­wa­nia do pięk­nych ko­biet, dro­gich ob­ra­zów i rzek al­ko­holu, ale też po­ryw­czego tem­pe­ra­mentu. W ko­ry­ta­rzach kan­ce­la­rii pre­zesa rady mi­ni­strów szep­tano, że kilka dni przed wkro­cze­niem wojsk ro­syj­skich do Pol­ski za­strze­lił dwie osoby, a trzy ciężko ra­nił tylko dla­tego, że auto, któ­rym je­chali, ude­rzyło w jedną z jego pan­cer­nych wołg wy­ko­na­nych na in­dy­wi­du­alne za­mó­wie­nie.

– Ma­cie ra­cję, to­wa­rzy­szu... – Ro­sja­nin zmarsz­czył brwi. – Jak wy się, do cho­lery, na­zy­wa­cie?

– Wer­ste­ler – po­śpie­szył pre­mier z od­po­wie­dzią. – To­wa­rzysz Wer­ste­ler pełni funk­cję ko­men­danta głów­nego po­li­cji.

– Tak... Wer­ste­ler... – Oli­gar­cha za­kasz­lał. – Oczy­wi­ście, że pa­mię­tam... Bar­dzo cię po­lu­bi­łem, chło­pie. – Ob­da­rzył Po­laka przy­ja­znym uśmie­chem. – Masz ab­so­lutną ra­cję: kilka mi­lio­nów może nie wy­star­czyć. Ale kto bo­ga­temu za­broni? – Za­śmiał się gar­dłowo.

Obaj Po­lacy mu za­wtó­ro­wali, dużo bar­dziej na­tu­ral­nie wy­padł ko­men­dant główny po­li­cji.

– To­wa­rzy­szu Młot, je­śli mogę spy­tać... – Tak, jak Wer­ste­ler wcze­śniej mil­czał, tak te­raz nie mógł utrzy­mać ję­zyka za zę­bami. – To­wa­rzysz mógł so­bie wy­brać inną, o wiele bar­dziej oka­załą po­sia­dłość w na­szym kraju. Lu­biąż... Książ... Za­mek Kró­lew­ski... Dla­czego aku­rat pa­łac Kur­na­tow­skich?

Pre­mier spoj­rzał na swo­jego za­ufa­nego czło­wieka, za­cho­dząc w głowę, do czego ten zmie­rza. Mu­siał prze­cież wie­dzieć, że Młot otrzy­mał tę po­sia­dłość na oso­bi­ste ży­cze­nie – jako dar od na­rodu pol­skiego. Wcze­śniej na­le­żała do pry­wat­nej osoby i zo­stała bły­ska­wicz­nie zna­cjo­na­li­zo­wana na mocy ustawy o spe­cjal­nych po­trze­bach Skarbu Pań­stwa, przy­ję­tej rów­nie szybko. Pe­wien zło­śliwy dzien­ni­karz na­zwał ją ustawą o spe­cjal­nych po­trze­bach zło­dziei, ale tego sa­mego dnia – po in­ter­wen­cji mi­ni­stra skarbu pań­stwa – zo­stał zwol­niony z pracy. Sprawę od razu na­gło­śniły służby pra­sowe i nikt wię­cej się na ta­kie zło­śli­wo­ści nie od­wa­żył. Chęt­nych nie było tym bar­dziej, że wy­wa­lo­nemu na bruk żur­na­li­ście wy­sta­wiono jed­no­cze­śnie wil­czy bi­let. Nie­szczę­śnik nie miał szans nie tylko na an­gaż w in­nych me­diach rzą­do­wych, ale na­wet w tych, w któ­rych tliły się jesz­cze resztki nie­za­leż­no­ści. Nikt o zdro­wych zmy­słach nie za­trud­niłby ko­goś, kto tak bar­dzo pod­padł pre­mie­rowi, któ­rego jedno słowo na ra­dzie mi­ni­strów wy­star­czało, by ta czy inna spółka prawa han­dlo­wego zo­sta­wała wchło­nięta przez spółkę skarbu pań­stwa, zresztą do­ty­czyło to nie tylko przed­się­biorstw zwią­za­nych z ryn­kiem me­dial­nym.

– Lu­bię rze­czy nie­oczy­wi­ste... – od­rzekł Młot fi­lo­zo­ficz­nym to­nem. – Za rok to miej­sce zmieni się nie do po­zna­nia... – Roz­ma­rzył się. – Bar­dzo moż­liwe, że za­pro­szę Mi­chała Mi­chaj­ło­wi­cza... – Z pre­me­dy­ta­cją nie użył na­zwi­ska pre­zy­denta, aby w ten spo­sób uzmy­sło­wić po­lacz­kom za­ży­łość, jaka łą­czyła go z władcą Kremla.

– To­wa­rzy­szu, gdy­byś znał losy tego miej­sca, nie­ko­niecz­nie chciał­byś w nim po­dej­mo­wać Spi­ri­do­nowa – rzu­cił Wer­ste­ler w my­ślach. Spoj­rzał na pre­miera, za­sta­na­wia­jąc się, czy ten zna hi­sto­rię sto­ją­cego opo­dal pa­łacu ko­ścioła, w któ­rym po­dobno spo­czy­wało ciało Krzysz­tofa Jana Że­goc­kiego. Nie za­mie­rzał ani jemu, ani ro­syj­skiemu oli­gar­sze da­wać te­raz lek­cji. Mo­głoby się to oka­zać nie­bez­pieczne, jako że trudno było prze­wi­dzieć, jak Młot ode­brałby taki wy­kład. Je­śli uznałby, że to za­wo­alo­wany przy­tyk ze strony Wer­ste­lera, mo­głoby to ozna­czać ko­niec jego do­brze za­po­wia­da­ją­cej się ka­riery w pol­skiej po­li­cji i po­li­tyce. Ow­szem, na obej­mo­wane obec­nie sta­no­wi­sko de­sy­gno­wał go pre­mier, ale on sam do­sko­nale wie­dział, kto tu roz­daje karty.

– To­wa­rzy­szu!... – Młot ze­rwał się z fo­tela, za­raz po­tem chwy­cił pre­miera w ob­ję­cia. – An­drzeju!... Z ca­łego serca dzię­kuję za ten skromny po­da­ru­nek!...

Ko­pyto od­wza­jem­nił czu­ło­ści, kry­jąc przy tym za­sko­cze­nie nie­ocze­ki­wa­nym wy­bu­chem wy­lew­no­ści go­spo­da­rza.

– To­wa­rzy­sze! – Ro­sja­nin wstał, po­pra­wił ko­szulę, która zdą­żyła wy­su­nąć się ze spodni. – Już te­raz czuj­cie się za­pro­szeni!

Wer­ste­ler wy­czuł, że to wła­ściwy mo­ment, na­peł­nił kie­liszki.

– Wy­pijmy za zdro­wie praw­dzi­wych pol­skich pa­trio­tów! – Młot wzniósł to­ast.

Wy­pili wódkę w mil­cze­niu, za­gry­za­jąc ogó­recz­kami – jako pierw­szy za­gry­chy skosz­to­wał go­spo­darz, po czym wró­cił na wy­godne miej­sce w fo­telu.

– To­wa­rzy­sza Wer­ste­lera nie znam zbyt do­brze... – Spoj­rzał na po­li­cjanta. – Ja­koś nie mia­łem oka­zji... – Łyp­nął okiem po­dejrz­li­wie.

– To je­den z mo­ich naj­lep­szych lu­dzi – rzu­cił pre­mier, żywo ge­sty­ku­lu­jąc rę­koma. – Robi świetną ro­botę. Jego ostre i zde­cy­do­wane dzia­ła­nia prze­ciwko opo­zy­cji są pełne po­dziwu. – Za­czął opo­wia­dać, mó­wił przez kilka mi­nut, ani przez mo­ment nie tra­cąc wątku.

– Wła­śnie ta­kich lu­dzi nam dzi­siaj po­trzeba! – po­chwa­lił Młot, gdy Po­lak skoń­czył opo­wieść. – To­wa­rzy­szu Wer­ste­ler... – Pod­niósł kie­li­szek, który ko­men­dant główny po­li­cji na­peł­nił usłuż­nie chwilę temu. – Pio­trze... Mogę się do cie­bie tak zwra­cać?

Wer­ste­ler po­tak­nął gwał­tow­nie, nie kry­jąc dumy.

– Jak po­wie­dział twój szef – oli­gar­cha spoj­rzał na pre­miera – świetna ro­bota!

– Po­wiem szcze­rze: in­nego wyj­ścia nie mia­łem, je­śli chcę osią­gnąć po­sta­wiony przed sobą cel. – Wer­ste­ler rósł w oczach. – To zna­czy cel po­sta­wiony przede mną przez pana pre­miera – po­pra­wił się mo­men­tal­nie.Roz­dział 1

21 wrze­śnia 2025, Go­ście­szyn

W tym cza­sie, gdy Wia­cze­sław Młot, pre­mier Ko­pyto i ko­men­dant główny po­li­cji wle­wali w sie­bie ko­lejne por­cje wódki, ży­cie za ogro­dze­niem ota­cza­ją­cym pa­ła­cowe wło­ści to­czyło się swoim zwy­kłym po­wol­nym tem­pem. Sam mur ozdo­biony był kre­ne­la­żem, nie li­cząc głów­nego wjazdu, po któ­rego stro­nach roz­cią­gała się do­rycka ko­lum­nada. Na te­re­nie po­sia­dło­ści, oprócz neo­go­tyc­kiego pa­łacu i roz­le­głego parku, znaj­do­wało się też kilka in­nych za­bu­do­wań, w tym dawna staj­nia i ujeż­dżal­nia. Te ostat­nie za sprawą ko­lumn, em­por oraz in­nych zdo­bień bar­dziej przy­po­mi­nały grec­kie świą­ty­nie.

Nie­mal tuż za ogro­dze­niem stał póź­no­ba­ro­kowy ko­ściół św. Sta­ni­sława Bi­skupa wznie­siony w 1778 roku, a w la­tach 1914-1916 roz­bu­do­wany przez ro­dzinę Kur­na­tow­skich. Świą­ty­nia mie­ściła kryptę gro­bową tego rodu.

As­fal­towa droga wio­dąca wzdłuż płotu i te­renu ko­ściel­nego była tak wy­pro­fi­lo­wana, że mało kto de­cy­do­wał się na jazdę po­wy­żej obo­wią­zu­ją­cego na tym od­cinku ogra­ni­cze­nia pręd­ko­ści do 30 km/h, ry­zy­ku­jąc wy­rzu­ce­nie na prze­ciw­le­gły pas.

Na pod­mu­rówce oka­za­łego ogro­dze­nia mię­dzy pa­ła­cem a ko­ścio­łem sie­działo troje mło­dych lu­dzi, trudno było oce­nić ich wiek, w każ­dym ra­zie można było przy­jąć, że gdyby któ­reś z nich chciało ku­pić w skle­pie al­ko­hol, pa­pie­rosy czy choćby ener­ge­tyki, mu­sia­łoby się naj­pierw wy­le­gi­ty­mo­wać do­wo­dem oso­bi­stym.

Wszy­scy mieli na­su­nięte na czoło czapki z dasz­kiem i byli wpa­trzeni w ekrany smart­fo­nów. Wy­glą­dali tak, jakby świat wo­kół zu­peł­nie dla nich nie ist­niał.

Nie­spo­dzie­wa­nie je­den z chło­pa­ków pod­niósł wzrok, za­raz po­tem za­śmiał się gło­śno.

– Kura! – Mar­cel Ro­szak miał na so­bie krót­kie spodenki i t-shirt z na­pi­sem POV. – Zo­bacz­cie! – Szturch­nął ręką sie­dzą­cego po le­wej stro­nie chło­paka. – Patrz! – Emo­cjo­no­wał się co­raz bar­dziej. – Kura! – Pod­niósł smart­fon, za­czął na­gry­wać.

– Kury nie wi­dzia­łeś? – Leon So­kal za­re­ago­wał ner­wowo, jak to miał w zwy­czaju, gdy ktoś prze­kra­czał jego sferę in­tymną bez ze­zwo­le­nia. – Na wsi nie by­łeś? – Miał dwa­dzie­ścia lat i był z tej trójki naj­star­szy, cho­ciaż le­d­wie wi­doczny za­rost pod no­sem jakby temu prze­czył.

– Pies ją goni. – Lena Au­gu­styn za­śmiała się gło­śno na wi­dok kun­dla bie­gną­cego za trze­po­czącą skrzy­dłami kurą. Dziew­czyna była ob­cięta krótko na jeża, a nos i oboje uszu zdo­biło kil­ka­na­ście kol­czy­ków. – Bę­dzie ro­sół.

– Moja bab­cia opo­wia­dała mi kie­dyś, jak co so­botę wie­czo­rem za­bi­jała kurę na nie­dzielny obiad – rzekł Leon So­kal po­waż­nym to­nem. – Ła­pała za skrzy­dła... – Ru­chem pra­wej dłoni za­pre­zen­to­wał wy­ima­gi­no­wany chwyt. – A po­tem ciach sie­kierą! – Drugą ręką wy­ko­nał gwał­towny ruch.

Mar­cel Ro­szak przy­glą­dał się temu po­ka­zowi z uwagą, za to Lena Au­gu­styn z po­wro­tem za­pa­trzyła się w ekran smart­fona.

– A wie­cie, że taka kura, jak się wy­rwała z rąk, po­tra­fiła bie­gać jesz­cze po po­dwórku przez kilka mi­nut? – spy­tał Leon So­kal, po­pra­wia­jąc czapkę w żółto-biało-zie­lo­nych ko­lo­rach, bar­wach klubu żuż­lo­wego Fa­lu­baz Zie­lona Góra.

– Że niby bez głowy? – Mar­cel Ro­szak nie do­wie­rzał.

– Bez głowy – po­twier­dził Leon So­kal skwa­pli­wie.

– Nie wie­rzysz, to zo­bacz. – Lena Au­gu­styn pod­su­nęła te­le­fon pod twarz ko­legi, włą­czyła od­twa­rza­nie.

Przez ja­kąś mi­nutę wszy­scy troje pa­trzyli na na­gra­nie, na któ­rym trze­po­cząca skrzy­dłami kura bez głowy bie­gała po obej­ściu, obi­ja­jąc się przy tym o ściany bu­dyn­ków i ochla­pu­jąc je krwią try­ska­jącą z szyi.

– Za­je­bi­ste – rzekł Mar­cel Ro­szak z nie­kła­ma­nym po­dzi­wem. – Jak­bym oglą­dał hor­ror.

– Ja pier­dolę!... – Lena Au­gu­styn za­klęła gło­śno, wpa­tru­jąc się w ekran smart­fona. – Kur­czak żył bez głowy przez pół­tora roku!

– Po­każ! – Leon So­kal zaj­rzał ko­le­żance przez ra­mię. – Rze­czy­wi­ście! – rzu­cił z uzna­niem. – Na­wet miał imię – za­uwa­żył. – Mike...

– Dać kur­cza­kowi bez głowy imię... – Mar­cel Ro­szak par­sk­nął śmie­chem. – Tak po­tra­fią tylko Ame­ry­ka­nie.

– Chło­paki. – Ton głosu Leny Au­gu­styn za­brzmiał po­waż­nie, choć ona sama miała wzrok wciąż wbity w smart­fon. – Jesz­cze kwa­drans.

– To zdążę do­koń­czyć gierkę – rzu­cił Mar­cel Ro­szak.

– Znasz ży­cie poza gra­niem? – Leon So­kal szturch­nął ko­legę w ra­mię. – Patrz. – Po­ka­zał dło­nią na po­bli­ski ko­ściół.

– Chcesz iść się po­mo­dlić? – wy­pa­lił Mar­cel Ro­szak.

– Wi­dzisz tamtą płytę na ścia­nie? – Leon So­kal zi­gno­ro­wał uwagę.

– Ja wi­dzę. – Lena Au­gu­styn włą­czyła się w wy­mianę zdań.

– To na­gro­bek Krzysz­tofa Jana Że­goc­kiego – rzekł Leon So­kal.

– Wi­dzisz tak z da­leka? – spy­tał Mar­cel Ro­szak.

– Nie wi­dzę – od­parł spo­koj­nie. – Ale mam do­brą pa­mięć. I tak, znam zio­mala.

– Oso­bi­ście? – dzi­wił się da­lej.

W od­po­wie­dzi po­zo­stała dwójka się za­śmiała.

– Tak, oso­bi­ście znam zio­mala, który wal­nął w ka­len­darz kilka stu­leci temu. – Leon So­kal wciąż krztu­sił się ze śmie­chu. – My­ślisz tro­chę czy tylko uda­jesz?

Mar­cel Ro­szak od­wró­cił się ple­cami, ob­ra­żony.

– Co z tym zio­ma­lem? – spy­tał po chwili. Cie­ka­wość zwy­cię­żyła.

– To była ja­kaś wielka szy­cha w tam­tych cza­sach. – Lena Au­gu­styn jed­no­cze­śnie czy­tała ar­ty­kuł wy­świe­tlany na ekra­nie smart­fona i stresz­czała jego treść. – W cza­sie po­topu szwedz­kiego sto­so­wał wo­bec ob­cych wojsk wojnę pod­jaz­dową.

– Jaką wojnę? – Mar­cel Ro­szak zmarsz­czył brwi.

– Par­ty­zancką – od­parł Leon So­kal. – Ku­masz?

– Ja­sne, że ku­mam – ob­ru­szył się. – Lu­bię filmy wo­jenne.

– Dla­tego zio­mala na­zy­wają pierw­szym par­ty­zan­tem Rze­czy­po­spo­li­tej – roz­wo­dziła się da­lej Lena Augu-styn.

– Sigma! – rzu­cił Mar­cel Ro­szak, po czym wró­cił do wcze­śniej­szego za­ję­cia. – Nie uwie­rzy­cie! – wrza­snął po chwili. – Do­piero wrzu­ci­łem fil­mik na Tak­Taka, a już mam dwa ty­siące ser­du­szek!

– Co wrzu­ci­łeś? – Leon So­kal ob­da­rzył ko­legę bacz­nym spoj­rze­niem.

– Kurę – od­parł, cały czas wpa­tru­jąc się w ekran.

– Wrzu­ci­łeś stąd rolkę?! – Nie mógł uwie­rzyć. – Co za de­bil!

– De­bil? – Do­piero te­raz Mar­cel Ro­szak pod­niósł wzrok. – Sam je­steś de­bil!

– Za­po­mnia­łeś, po co tu je­ste­śmy? – Leon So­kal mó­wił ci­cho, pra­wie nie było go sły­chać. – Mam ci przy­po­mnieć?

– Prze­cież to dziura za­bita de­chami – za­opo­no­wał. – Nikt nas tu nie znaj­dzie...

– Za­mknij­cie się obaj. – Lena Au­gu­styn we­szła ko­le­dze w zda­nie. – Znowu je­dzie...

Ża­den z po­zo­sta­łych chło­pa­ków nie pod­niósł wzroku, wręcz prze­ciw­nie, wbili go w smart­fony, uda­jąc po­chło­nię­tych świa­tem wir­tu­al­nym. Nie mu­sieli pa­trzeć, do­sko­nale wie­dzieli, przed czym prze­strze­gała ich kum­pela – cho­dziło o czar­nego busa z przy­ciem­nia­nymi szy­bami na war­szaw­skich nu­me­rach re­je­stra­cyj­nych, który co kilka mi­nut jeź­dził w tę i z po­wro­tem, zwal­nia­jąc do prze­pi­so­wej pręd­ko­ści na za­krę­cie, przy któ­rym sie­dzieli.

– Znik­nął – rzekł Mar­cel Ro­szak. – Alarm od­wo­łany.

– Nie – za­pro­te­sto­wał Leon So­kal. – Leci... Sły­szy­cie?

Nie od­po­wie­dzieli, wsłu­chi­wali się w cha­rak­te­ry­styczny dźwięk, jakby wy­soko nad gło­wami po­ja­wiło te­raz stado os.

– Uda­jemy, że gramy – szep­nęła Lena Au­gu­styn.

– Dwa razy nie trzeba mi po­wta­rzać. – Mar­cel Ro­szak wy­tarł nos w rę­kaw ko­szulki, za­jął się smart­fo­nem.

Wszy­scy troje byli tak po­chło­nięci gra­niem, że nie za­uwa­żyli, jak obok nich po­ja­wiła się nie­zna­joma ko­bieta.

– Ska­ra­nie bo­skie z tą dzi­siej­szą mło­dzieżą! – rze­kła, a jej głos przy­po­mi­nał bar­dziej tar­cie pa­znok­ciami po me­ta­lo­wej bla­sze. – Nic tylko te smart­fony!

Jako pierw­szy głowę pod­niósł Leon So­kal. Naj­pierw ostroż­nie zlu­stro­wał niebo nad głową – upew­nia­jąc się, że drona już nie ma – po­tem spoj­rzał na nie­zna­jomą. Twarz, po­orana nie­zli­czoną liczbą głę­bo­kich zmarsz­czek, owi­nięta była w chu­stę.

– Pro­szę pani, my tylko cze­kamy na ko­legę – skła­mał szybko.

– Na ko­legę cze­kają... – Ko­bieta pod­nio­sła la­skę, wy­ko­nała nią ruch, jakby chciała nią ude­rzyć.

Gest był tak su­ge­stywny, że znaj­du­jący się naj­bli­żej sta­ruszki Mar­cel Ro­szak in­stynk­tow­nie się sku­lił.

– Nic, tylko te dia­bel­skie in­ter­nety! – pe­ro­ro­wała na­dal. – Wy­glą­da­cie z tymi te­le­fo­nami jak ob­raz nę­dzy i roz­pa­czy.

Mło­dzi byli tak za­sko­czeni ata­kiem, że nie wie­dzieli, jak za­re­ago­wać.

– W wa­szym wieku bie­ga­łam z gra­na­tami w po­wsta­niu... – Eks­cy­to­wała się da­lej.

– War­szaw­skim? – wy­pa­lił Leon So­kal bez za­sta­no­wie­nia.

– A ja­kim? – Znów pod­nio­sła la­skę. – Prze­cież nie li­sto­pa­do­wym! – Za­częła nią ma­chać na wszyst­kie strony.

– To pani musi mieć ze sto lat... – rzu­cił Mar­cel Ro­szak z au­ten­tycz­nym po­dzi­wem w gło­sie.

– Ja­kie sto! – ob­ru­szyła się. – Dzie­więć­dzie­siąt, smro­dzie je­den! – Pac­nęła chło­paka la­ską w udo. – Nie wy­mą­drzaj mi się tu­taj je­den z dru­gim. – Tym ra­zem ude­rzyła po­zo­stałą dwójkę. – A wy co ro­bi­cie? – Na­gle się uspo­ko­iła, la­skę po­sta­wiła na ziemi, oparła się o nią.

Przez chwilę gło­śno ła­pała po­wie­trze i mło­dzi za­częli się bać, że sta­ruszce coś się stało. W końcu jed­nak od­zy­skała mowę.

– Za­miast wal­czyć z na­jeźdźcą, gra­cie w te swoje in­ter­nety – po­wie­działa smutno. Na­gle obej­rzała się do­okoła, bacz­nie lu­stru­jąc wzro­kiem oto­cze­nie. – Po­win­ni­ście bić bol­sze­wi­ków!

Leon So­kal spoj­rzał na ko­legę, po­tem na ko­le­żankę, jakby w ten spo­sób chciał spra­wić, by któ­reś z nich za­re­ago­wało na słowną za­czepkę. Ko­niec koń­ców nie ode­zwało się żadne.

– Wie­cie cho­ciaż, gdzie je­ste­ście? – spy­tała sta­ruszka.

– W Go­ście­szy­nie – od­parł Mar­cel Ro­szak bez zbęd­nej zwłoki.

Ko­bieta po­ki­wała głową, a na jej ustach oto­czo­nych zmarszcz­kami po­ja­wił się drwiący uśmiech.

– Py­tam was o miej­sce pa­mięci. – Po­ka­zała la­ską na prze­strzeń za ich ple­cami.

Jak je­den mąż zer­k­nęli za sie­bie – na ta­blicę pa­miąt­kową osa­dzoną na ogro­dze­niu z kre­ne­la­żem.

– Le­piej by­ście znicz za­pa­lili – mruk­nęła. – Czorty, a nie mło­dzież.

Jakby jej nie sły­szeli, wpa­try­wali się w nie­wielki obe­lisk. Było wi­dać, że są za­sko­czeni, prze­jęci tym, że wcze­śniej nie zwró­cili na to miej­sce uwagi, choć sie­dzieli wła­ści­wie na wy­cią­gnię­cie ręki.

Leon So­kal od­chrząk­nął, jakby szy­ko­wał się do wy­stępu na szkol­nej aka­de­mii, po­tem za­czął czy­tać:

– W cza­sach pru­skiej nie­woli Go­ście­szyn wraz z oko­licą sta­no­wił ba­stion pol­skiego ży­cia na­ro­do­wego... – Zro­bił pauzę, pa­trząc na twa­rze po­zo­sta­łych.

Ci słu­chali w peł­nym sku­pie­niu.

– W mrocz­nych la­tach dru­giej wojny świa­to­wej dał przy­kład umi­ło­wa­nia oj­czy­zny i do­świad­czył szcze­gól­nej nie­na­wi­ści ze strony hi­tle­row­skiego na­jeźdźcy – de­kla­mo­wał da­lej. Od salw eg­ze­ku­cyj­nych, pod gi­lo­tyną w obo­zach i wię­zie­niach zgi­nęli... – Wstrzy­mał głos.

– Prze­czy­taj... – szep­nęła Lena Au­gu­styn prze­jęta.

Leon So­kal za­czął wy­mie­niać ko­lejne imiona i na­zwi­ska wy­gra­we­ro­wane na mo­nu­men­cie.

– Cześć ich pa­mięci... – skoń­czył po dłuż­szej chwili.

– Sześć­dzie­siąt na­zwisk... – W gło­sie Leny Au­gu­styn na­dal było sły­chać po­wagę.

– Po­li­czy­łaś? – zdzi­wił się Mar­cel Ro­szak.

– Po­li­czy­łam – po­twier­dziła ci­cho. – W tym dzie­się­ciu żoł­nie­rzy po­le­głych na polu walki.

Wszy­scy troje spoj­rzeli po so­bie. Żadne z nich już się nie śmiało, nie żar­to­wało. Byli śmier­tel­nie po­ważni.

Lena Au­gu­styn od­wró­ciła głowę, otarła dło­nią po­liczki, nie chciała, by ko­le­dzy wi­dzieli, że się wzru­szyła. Nie­po­trzeb­nie, oni też mieli łzy w oczach.

– Nie ma jej – rzekł Mar­cel Ro­szak po chwili mil­cze­nia.

– Kogo nie ma? – za­in­te­re­so­wał się Leon So­kal.

– Sta­ruszki – wy­ja­śnił. – Znik­nęła.

– Pew­nie po­szła do ko­ścioła na mszę – za­uwa­żyła Lena Au­gu­styn. – Do­cho­dzi szó­sta. – Kiedy wy­po­wia­dała te słowa, ko­ścielna wieża roz­brzmiała jed­nym głu­chym ude­rze­niem ze­gara sy­gna­li­zu­ją­cego wy­bi­cie peł­nej go­dziny. – Już czas.Roz­dział 2

21 wrze­śnia 2025, Go­ście­szyn

– Ja­kiego pana? – wy­beł­ko­tał Ko­pyto. – An­drzej je­stem! – se­ple­nił. – Dla przy­ja­ciół: An­drew! – Pod­sko­czył jak opa­rzony, tym ra­zem to on rzu­cił się w ob­ję­cia dru­giemu z Po­la­ków.

Oli­gar­cha do­łą­czył się, choć nie od razu, po­trze­bo­wał dłuż­szej chwili, by wy­gra­mo­lić się z fo­tela. Nie dość, że opa­słe ciel­sko było prze­szkodą, to nie po­ma­gał też fakt, iż miał już nie­źle w czu­bie, po­dob­nie jak pre­mier.

Za to Wer­ste­ler był z nich wszyst­kich naj­bar­dziej trzeźwy.

– Pio­trze, po­le­waj! – Kiedy Młot to mó­wił, jego po­dwójny pod­bró­dek za­trząsł się jak ga­la­reta.

Ko­men­dant główny po­li­cji nie miał wyj­ścia, mu­siał peł­nić ho­nory. Ob­ró­cił się, aby pu­stą bu­telkę zdjąć ze stołu i po­sta­wić na niej nową, ale mało bra­ko­wało, aby tę pierw­szą roz­bił o do­nicę z ro­do­den­dro­nem. Zlu­stro­wał uważ­nie li­ście, a wi­dząc, że są mocno za­ku­rzone, stwier­dził w my­ślach, że przy­da­łoby się tu­taj po­rządne sprzą­ta­nie.

Roz­lał na­stępną ko­lejkę, po­dał kie­liszki kom­pa­nom. Gdy ci wy­chy­lali za­war­tość, on sam – ba­cząc, by ża­den z po­zo­sta­łych go nie przy­ła­pał – wy­lał wódkę do ziemi, po­dob­nie jak wcze­śniej po­stą­pił z więk­szo­ścią por­cji.

– Uschnie, jak nic... – za­fra­so­wał się w my­ślach, pa­trząc na oka­załą ro­ślinę.

Nie­ocze­ki­wa­nie rów­nie za­tro­skany wy­raz twa­rzy przy­jął oli­gar­cha.

– An­drzeju... An­drew... – rzekł ci­cho. – Tak się za­czą­łem za­sta­na­wiać...

– Nad czym, to­wa­rzy­szu Młot? – Pre­mier pod­ła­pał w lot.

– Prze­cież prze­szli­śmy na ty, prawda? – Ro­sja­nin wal­nął pię­ścią w opar­cie fo­tela, aż pod­niósł się kurz.

– Nad czym się za­sta­na­wiasz, Wia­cze­sła­wie? – Ko­pyto na­tych­miast się po­pra­wił.

– Czy aby przy­pad­kiem nikt was nie wi­dział, jak za­jeż­dża­li­ście do pa­łacu? – W gło­sie Młota dało się sły­szeć nie­po­kój.

Pre­mier od razu po­sta­no­wił za­re­ago­wać.

– Wia­cze­sła­wie drogi, przy­je­cha­łem tu prak­tycz­nie bez ob­stawy, tylko z jedną ekipą osła­nia­jącą – wy­ja­śnił Ko­pyto. – Chłopcy mają ze sobą tro­chę elek­tro­niki i dwa drony, ale poza tym nie rzu­cają się w oczy.

Oli­gar­cha spoj­rzał na Wer­ste­lera.

– Ja przy­je­cha­łem z War­szawy pry­wat­nym au­tem – tłu­ma­czył ko­men­dant po­li­cji. – Zo­sta­wi­łem je na par­kingu przy ko­ściele. Nikt nie zwróci na niego uwagi.

– Wie­cie, jak bar­dzo za­leży mi na tym, aby nikt nie­po­wo­łany się o tym spo­tka­niu nie do­wie­dział? – py­tał da­lej Młot.

Po­lacy po­tak­nęli zgod­nie.

– Lu­bię dzia­łać z tyl­nego sie­dze­nia, bez nie­po­trzeb­nego ujaw­nia­nia się – pe­ro­ro­wał go­spo­darz. – Taki sys­tem w Ro­sji spraw­dza się naj­le­piej – za­uwa­żył. – Wie­cie?... Ro­zu­mie­cie?...

Tym ra­zem pre­mier za­re­ago­wał nieco szyb­ciej od ko­men­danta.

– Po­lej­cie! – Młot się­gnął po ogórka, zjadł go, mla­ska­jąc gło­śno.

W tym cza­sie Wer­ste­ler ko­lejny raz na­peł­nił kie­liszki. Pu­stą bu­telkę – po­mny wcze­śniej­szej nie­zdar­no­ści – wło­żył do do­nicy, tam była bez­pieczna.

– Tak, jak pro­si­łeś, po­roz­ma­wia­łem z pre­zy­den­tem... – Młot pa­trzył na pre­miera. – Po­nie­waż na kie­runku ukra­iń­skim sy­tu­acja kla­ruje się co­raz le­piej... Można po­wie­dzieć, że to wielka za­sługa nie tylko bły­sko­tli­wego umy­słu mo­jego pryn­cy­pała Mi­chała Mi­chaj­ło­wi­cza, ale też tro­chę tego de­bila zza oce­anu... – Za­czął się gło­śno śmiać, chwilę póź­niej śmiech prze­szedł w ka­szel. – W każ­dym ra­zie po­de­ślemy wam te dwa obie­cane ba­ta­liony.

– To świetna wia­do­mość! – Mało bra­ko­wało, a Ko­pyto za­kla­skałby z ra­do­ści.

Wer­ste­ler zmu­sił się do uśmie­chu.

– Poza tym wszystko w po­rządku? – spy­tał oli­gar­cha na­gle.

– Tak, wszystko jest w po­rządku – za­pew­nił pre­mier so­len­nie.

– Oby­wa­tele te­raz jacy? – py­tał da­lej.

– Mie­szani.

– Ale jest tro­chę ele­mentu?

– Ale mie­szani – od­parł Ko­pyto.

Na­gle Młot wbił spoj­rze­nie w ko­men­danta po­li­cji i fo­tel, w któ­rym ten chwilę wcze­śniej wy­god­nie się roz­siadł, na­law­szy wódki do kie­lisz­ków.

– Co to? Wy książki czy­ta­cie? – za­cie­ka­wił się oli­gar­cha.

Wer­ste­ler wy­cią­gnął nie­duży no­tat­nik na spi­rali wci­śnięty mię­dzy niego i opar­cie.

– To in­for­ma­cje o naj­groź­niej­szych prze­stęp­cach – wy­ja­śnił skwa­pli­wie.

– To cie­kawe – rzekł go­spo­darz.

– No – po­twier­dził Po­lak krótko.

– Ja lu­bię po­czy­tać ta­kie ży­ciowe książki. – Młot się za­my­ślił. – Bę­dzie pełna, przy­jadę, po­czy­tam, zo­ba­czymy. Bę­dzie w po­rządku, będę pa­mię­tał. Będę pa­mię­tał, bę­dzie do­brze. – Wtem zro­bił pauzę. – Bę­dziemy krę­cić, nie bę­dzie do­brze. Ro­zu­miemy się?

Wer­ste­ler po­tak­nął gwał­tow­nie.

– Jak się bę­dziemy ro­zu­mieć, bę­dzie do­brze. – Ro­sja­nin po­pa­trzył pro­sto w oczy pre­mie­rowi. – Nie bę­dziemy się ro­zu­mieć... Ro­zu­miemy się?!

– Ro­zu­miemy się! – krzyk­nęli obaj Po­lacy jed­nym gło­sem.

– I tak ma być! – Młot za­kla­skał gło­śno. – Za przy­jaźń mię­dzy na­ro­dami Ro­sji i Pol­ski! – Się­gnął po kie­li­szek.

Tym ra­zem Wer­ste­ler wy­pił swoją por­cję i nie zro­bił tego by­naj­mniej dla do­bra ro­do­den­dronu, ale dla wła­snego bez­pie­czeń­stwa, wo­lał nie ku­sić losu. Świat po­li­tyki nie lu­bił tych, któ­rzy nie lu­bili al­ko­holu. Odło­żył kie­li­szek, zła­pał pu­stą bu­telką sto­jącą na stole, w drugą dłoń chwy­cił tę z do­niczki.

– Pójdę uzu­peł­nić za­pasy. – Nie cze­ka­jąc na po­zwo­le­nie, skie­ro­wał się do drzwi.

Wy­szedł z bi­blio­teki na ko­ry­tarz, chwilę póź­niej mi­nął kręte drew­niane schody ozdo­bione rzeźbą lwa trzy­ma­ją­cego przed sobą kar­tusz. Do­tarł do dwu­kon­dy­gna­cyj­nej sali ba­lo­wej, zo­ba­czył drew­niane skrzy­nie – naj­praw­do­po­dob­niej wy­peł­nione me­blami przy­wie­zio­nymi przez Młota z Ro­sji – kilka mniej­szych kon­te­ne­rów – z opisu cy­ry­licą można było wy­czy­tać, że za­wie­rały ubra­nia – a także parę skrzy­nek wódki – pol­skiej i to był chyba je­dyny lo­kalny ak­cent w tym prze­stron­nym po­miesz­cze­niu.

Wziął dwie bu­telki – uznał, że wię­cej nie po­trzeba, sza­co­wał, że za­równo ru­sek, jak i pre­mier lada mo­ment prze­kro­czą gra­nicę, za którą każdy męż­czy­zna robi się ła­godny jak ba­ra­nek i do­bro­wol­nie kła­dzie się spać, choćby le­żał na lo­do­wa­tej po­sadzce. Wró­cił do bi­blio­teki tą samą drogą, uważ­nie się przy tym roz­glą­da­jąc i re­je­stru­jąc mnó­stwo de­tali, tak, jak na­uczył się tego przez lata służby w for­ma­cjach mun­du­ro­wych.

Kiedy wszedł do re­pre­zen­ta­cyj­nego po­miesz­cze­nia, na jego twa­rzy z po­wro­tem po­ja­wił się przy­ja­zny uśmiech. Wie­dział do­sko­nale, że za­równo ta wi­zyta u na­miest­nika – jak w kan­ce­la­rii pre­zesa rady mi­ni­strów na­zy­wano Młota – jak i praca u boku Ko­pyty, to oka­zja do po­pcha­nia ka­riery, ja­kiej nie wolno mu było prze­ga­pić.

Re­ali­zo­wał plan krok po kroku, po­woli, ostroż­nie – może mo­men­tami na­wet do prze­sady – ale nie od­pusz­czał ani na chwilę. Zda­wał so­bie sprawę z tego, że tylko taka tak­tyka po­zwoli osią­gnąć po­sta­wiony przed sobą cel. Wielu za­rzu­cało mu kunk­ta­tor­stwo i wspi­na­nie się po szcze­blach bły­ska­wicz­nej ka­riery po tru­pach, ale nie zwra­cał na to uwagi. Czasy były nie­zwy­czajne i ta­kich sa­mych wy­ma­gały czy­nów.

Usiadł w fo­telu, za­czął przy­słu­chi­wać się wy­mia­nie zdań.

– W przy­szłym ty­go­dniu de­kre­tem wpro­wa­dzam do szkół nowy przed­miot – rzekł pre­mier ci­cho.

– Jaki? – Trudno było wy­czuć, czy Młot jest fak­tycz­nie za­in­te­re­so­wany, czy tylko ta­kiego udaje, by do­peł­nić kur­tu­azji.

– Wy­cho­wa­nie pa­trio­tyczne – od­po­wie­dział Ko­pyto.

Ro­sja­nin mo­men­tal­nie się oży­wił.

– Od razu przy­go­tu­jemy też sto­sowne prze­pisy dys­cy­pli­nu­jące na­uczy­cieli i dy­rek­to­rów szkół oraz ro­dzi­ców – wy­ja­śnił pre­mier.

– Aby ni­komu nie przy­szło cza­sem do głowy pro­te­sto­wać prze­ciwko no­wemu przed­mio­towi – do­po­wie­dział Wer­ste­ler.

– Sza­cu­jemy, że już po roku na­ucza­nia no­wego przed­miotu wskaź­nik po­par­cia rządu wśród naj­młod­szej grupy wie­ko­wej wy­bor­ców wzro­śnie o dwa­na­ście do osiem­na­stu punk­tów pro­cen­to­wych. – Kiedy Ko­pyto to mó­wił, aż ja­śniał z za­do­wo­le­nia. – A i tak już jest hi­sto­rycz­nie wy­soki!

– I to jest bar­dzo do­bry po­mysł, to­wa­rzy­szu An­drzeju, bar­dzo do­bry! – Oli­gar­cha ze­rwał się z fo­tela. – Da­waj py­ska!

Wer­ste­ler przy­glą­dał się wy­mia­nie „mi­siów” z ra­do­ścią wy­pi­saną na twa­rzy. Za­nim któ­ry­kol­wiek z po­zo­sta­łych męż­czyzn zdą­żył go o to po­pro­sić, na­peł­nił kie­liszki. Spraw­nie chwy­cił dwa z nich, po­dał je Mło­towi i Ko­py­cie. Do­piero po­tem wziął do ręki swoją stopkę. Spoj­rzał na pre­miera, póź­niej na ro­syj­skiego oli­gar­chę, po czym krzyk­nął:

– Za przy­jaźń mię­dzy na­ro­dami Ro­sji i Pol­ski!

Kiedy Młot i Ko­pyto pili wódkę, on swoją por­cją ko­lejny raz pod­lał biedną ro­ślinę.Roz­dział 3

21 wrze­śnia 2025, Go­ście­szyn

Leon So­kal wpa­try­wał się w za­mknięte boczne drzwi do ko­ścioła z ta­kim wy­cze­ki­wa­niem, jakby chwilę wcze­śniej znik­nęła w nich uko­chana osoba.

– Mo­gli­śmy tej babci po­wie­dzieć prawdę – rzu­cił po chwili nie­po­cie­szony.

Lena Au­gu­styn po­ło­żyła ko­le­dze dłoń na ra­mie­niu. Po­cze­kała, aż ten od­wróci się do niej, do­piero wtedy się ode­zwała:

– Nie mo­gli­śmy.

– Dla­czego nie? – Mar­cel Ro­szak po­sta­no­wił po­dzie­lić się swoim zda­niem. – Wy­szli­śmy przed nią na azbest.

– Prze­cież sta­ruszka na­wet nie wie, co to słowo zna­czy – za­uwa­żyła Lena Au­gu­styn. – Mam na my­śli na­sze zna­cze­nie, a nie zna­cze­nie bo­omer­skie.

– I tak mi głu­pio. – Mar­cel Ro­szak nie da­wał za wy­graną.

– Chło­paki, nie mo­żemy zdra­dzać, co tu ro­bimy! – tłu­ma­czyła Lena Au­gu­styn da­lej.

– Tej sta­ruszce? – Leon So­kal par­sk­nął śmie­chem. – A kim ona jest? Ru­skim szpie­giem pod przy­krywką? – Za­re­cho­tał.

– Zdzi­wił­byś się. – Lena Au­gu­styn wbiła spoj­rze­nie w ko­legę. – Dzi­siaj każdy może się oka­zać ru­skim szpie­giem. Na­wet ty. – Po­ka­zała pal­cem na niego. – I ty. – Prze­su­nęła dłoń w kie­runku Mar­cela Ro­szaka.

– A ty nie? – za­kpił ten ostatni.

– Ja też – rze­kła ci­cho.

Za­pa­dła ci­sza. Prze­rwała ją do­piero Lena Au­gu­styn.

– Spójrz­cie na to z in­nej per­spek­tywy – za­częła tłu­ma­czyć. – Skoro sta­ruszka tak nas po­trak­to­wała, to zna­czy, że mamy świetny ka­mu­flaż. Big brain z tymi smart­fo­nami.

– Przy­po­mi­nam, że to był mój po­mysł – wtrą­cił Leon So­kal.

– Twój? – Lena Au­gu­styn skrzy­wiła się, jakby po­li­zała pla­ste­rek cy­tryny. – Chyba mój!

– Nie­ważne czyj, ważne, że do­bry – rzu­cił Mar­cel Ro­szak prze­sad­nie po­waż­nym gło­sem. – Po­win­ni­ście bić bol­sze­wi­ków... – Wtem za­czął na­śla­do­wać głos sta­ruszki. – Czorty, a nie mło­dzież...

Po­zo­stali dwoje za­śmiali się gło­śno, po­tem dali mu kilka przy­ja­ciel­skich kuk­sań­ców. Prze­ko­ma­rza­nie chwilę trwało, jako pierw­szy opa­no­wał się Leon So­kal.

– Busa nie ma – za­uwa­żył. – Drona też. Mo­żemy iść.

Reszta, nie cze­ka­jąc na po­na­gle­nie, ru­szyła w stronę za­krętu. Nie­długo po­tem wszy­scy troje sta­nęli przed ko­lum­nadą skła­da­jącą się z dzie­się­ciu trzy­me­tro­wych ko­lumn i koń­czącą się bramą wjaz­dową. Dru­gie tyle ozdob­nych fi­la­rów cią­gnęło się za nią.

– Bę­dziemy uda­wać tu­ry­stów. – Leon So­kal wy­jął smart­fona, za­czął ro­bić zdję­cia.

– Zwa­rio­wa­łeś? – za­opo­no­wała Lena Au­gu­styn, ła­piąc ko­legę za rękę. – Nie pa­mię­tasz, co na­pi­sał tam­ten fa­cet? – ści­szyła głos. – Mamy nie rzu­cać się w oczy.

– Zro­bimy to po mo­jemu. – Wy­rwał dłoń z uchwytu.

– Dla­czego po two­jemu? – Nie da­wała za wy­graną. – Bę­dziemy gło­so­wać.

– Nie mo­że­cie się kłó­cić gło­śniej? – rzekł Mar­cel Ro­szak, przy­glą­da­jąc się scy­sji z nie­sma­kiem wy­ma­lo­wa­nym na twa­rzy. – A może od razu pod­nie­ście ręce do góry i za­dzwoń­cie na po­li­cję, żeby się przy­znać, że spi­sku­jemy?

Py­ta­nie po­zo­stało bez od­po­wie­dzi.

– W su­mie nie mu­sie­li­by­śmy na­wet dzwo­nić na po­li­cję – mó­wił da­lej z prze­ką­sem. – Wy­star­czy po­cze­kać, aż znów po­jawi się ten bus.

– My­ślisz, że to taj­niacy? – spy­tał Leon So­kal ci­cho.

– A kto? – Lena Au­gu­styn od­po­wie­działa py­ta­niem na py­ta­nie. – Łowcy kur?

– Nie wiem, kim są, ale na pewno nie po­winno nam za­le­żeć na bliż­szej zna­jo­mo­ści z nimi – za­uwa­żył Mar­cel Ro­szak kwa­śno. – Coś wam po­wiem. – Ode­tchnął głę­boko. – Je­śli mamy pro­blem z czymś ta­kim, jak do­tar­cie na miej­sce spo­tka­nia, to mar­nie wi­dzę na­sze szanse w tej ca­łej za­ba­wie w par­ty­zan­tów.

– To nie jest za­bawa – skon­tro­wała Lena Au­gu­styn. – Nie ro­zu­mie­cie tego?

– Na­gry­wamy rolki na Tak­Taka. – Leon So­kal pu­ścił uwagę ko­le­żanki mimo uszu. – Da­waj! – rzu­cił do Mar­cela Ro­szaka.

Ten za­czął na­gry­wać, chwilę póź­niej Leon So­kal do­łą­czył do niego ze swoim sprzę­tem. Byli tak po­chło­nięci wy­ko­ny­waną czyn­no­ścią, że nie zwró­cili uwagę na twarz Leny Au­gu­styn, na któ­rej wcze­śniej­sza złość na ko­le­gów zwol­niła miej­sce prze­ra­że­niu.

Gdy wresz­cie się zo­rien­to­wali, za ple­cami po­czuli czy­jąś obec­ność.

Od­wró­cili się jed­no­cze­śnie, ale było już za późno na ja­ką­kol­wiek re­ak­cję.

Bus, któ­rego tak się oba­wiali, zbli­żał się do nich w sza­lo­nym tem­pie.

Se­kundę póź­niej z pi­skiem opon za­trzy­mał się obok nich.

Na ten wi­dok Mar­ce­lowi Ro­sza­kowi smart­fon wy­padł z ręki i z głu­chym trza­skiem ude­rzył o as­falt.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij