Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Ostatnia bitwa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
23 kwietnia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnia bitwa - ebook

Historia zdobycia Berlina widziana oczami zwykłych ludzi, żołnierzy i cywilów, targanych rozpaczą i zawiedzionymi marzeniami.

Nikt nigdy nie pisał o wojnie tak jak Ryan.

„Bitwa o Berlin… rozpoczęła się punkt czwarta rano w poniedziałek 16 kwietnia 1945 roku… W tej właśnie chwili niecałe trzydzieści osiem mil od stolicy Niemiec na nocnym niebie nad wezbraną Odrą rozbłysły czerwone rakiety, wywołując – jak za ściągnięciem spustu – za­pie­rającą dech nawałę ogniową i natarcie Rosjan…

14 kwietnia generał Eisenhower postanowił zatrzymać alianckie natarcie przez Niemcy… Kiedy oddziały amerykańskie otrzymały ten rozkaz, niektóre z nich dzieliło od Ber­­lina zaledwie czterdzieści pięć mil.

Gdy rozpoczęło się natarcie, berlińczycy zaszyli się w gruzach swego zbombardowanego miasta, odrętwiali i przerażeni, trzymając się kurczowo jedynej polityki, jaka się teraz liczyła – polityki przetrwania”.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-980-6
Rozmiar pliku: 4,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Jeśli zaś idzie o wypadki wojenne, nie uwa­ża­łem za słuszne spi­sy­wać tego, czego się dowie­dzia­łem od pierw­szego lep­szego świadka, lub tego, co mu się zda­wało, ale tylko to, czego sam byłem świad­kiem, albo to, co sły­sząc od innych, z naj­więk­szą moż­li­wie ści­sło­ścią i w każ­dym szcze­góle zba­da­łem; trudno było dojść prawdy, ponie­waż nie zawsze świad­ko­wie byli zgodni w przed­sta­wie­niu tych samych wypad­ków, lecz poda­wali je zależ­nie od sym­pa­tii dla jed­nej lub dru­giej strony wal­czą­cej i zależ­nie od swo­jej pamięci. Jeśli cho­dzi o słu­cha­czy, to dzieło moje, pozba­wione baśni, wyda im się może mniej inte­re­su­jące, lecz wystar­czy mi, jeśli uznają je za poży­teczne ci, któ­rzy będą chcieli poznać dokład­nie prze­szłość”.

Tuki­dy­des, _Wojna pelo­po­ne­ska_, ks. I, rozdz. 22, 400 r. p.n.e. (w prze­kła­dzie Kazi­mie­rza Kuma­niec­kiego)PRZEDMOWA

_Dzień A, poniedziałek, 16 kwietnia 1945_

Bitwa o Ber­lin, ostat­nia ofen­sywa prze­ciwko Trze­ciej Rze­szy Hitlera, roz­po­częła się punkt czwarta rano w ponie­dzia­łek 16 kwiet­nia 1945 roku, który zachodni alianci nazwali dniem A. W tej wła­śnie chwili nie­całe trzy­dzie­ści osiem mil od sto­licy Nie­miec na noc­nym nie­bie nad wez­braną Odrą roz­bły­sły czer­wone rakiety, wywo­łu­jąc – jak za ścią­gnię­ciem spu­stu – zapie­ra­jącą dech nawałę ogniową i natar­cie Rosjan na Ber­lin.

Mniej wię­cej w tym samym cza­sie oddziały ame­ry­kań­skiej 9. Armii zawra­cały z mar­szu na Ber­lin, kie­ru­jąc się z powro­tem na zachód, by zająć nowe sta­no­wi­ska wzdłuż Łaby mię­dzy Tangermünde i Barby. 14 kwiet­nia gene­rał Eisen­ho­wer posta­no­wił zatrzy­mać anglo-ame­ry­kań­skie natar­cie przez Niemcy. „Ber­lin – powie­dział – nie jest już celem woj­sko­wym”. Kiedy oddziały ame­ry­kań­skie otrzy­mały ten roz­kaz, nie­które z nich dzie­liło od Ber­lina zale­d­wie czter­dzie­ści pięć mil.

Gdy roz­po­częło się natar­cie, ber­liń­czycy zaszyli się w gru­zach swego zbom­bar­do­wa­nego mia­sta, odrę­twiali i prze­ra­żeni, trzy­ma­jąc się kur­czowo jedy­nej poli­tyki, jaka się teraz liczyła – poli­tyki prze­trwa­nia. Jedze­nie stało się waż­niej­sze niż miłość, ukry­cie się w jakiejś norze god­niej­sze niż walka, a prze­trwa­nie, myśląc kate­go­riami woj­sko­wymi, bar­dziej na miej­scu niż zwy­cię­stwo.

Jest to opo­wieść o ostat­niej bitwie – o sztur­mie na Ber­lin i zdo­by­ciu tego mia­sta. I cho­ciaż są w niej opisy walk, nie jest ona rela­cją o cha­rak­te­rze mili­tar­nym. To opo­wieść o zwy­kłych ludziach, żoł­nier­zach i cywi­lach, tar­ga­nych roz­pa­czą, roz­go­ry­czo­nych i prze­ra­żo­nych – ludziach, na któ­rych odci­snął się gwałt klę­ski i zwy­cię­stwa.1

Na pół­nocy świt przy­cho­dzi wcze­śnie. Gdy bom­bowce odla­ty­wały znad mia­sta, na wscho­dzie zaczęły się wła­śnie poja­wiać pierw­sze prze­bły­ski dnia. Tego bez­wietrz­nego poranka nad dziel­ni­cami Pan­kow, Weis­sen­see i Lich­ten­berg wysoko w niebo wzbi­jały się słupy dymu. Chmury wisiały nisko i trudno było odróż­nić deli­katną poświatę dnia od łuny poża­rów sza­le­ją­cych w zbom­bar­do­wa­nym Ber­li­nie.

Z zasnu­wa­ją­cego ruiny dymu wyła­niało się w całej swej maka­brycz­nej oka­za­ło­ści naj­bar­dziej bom­bar­do­wane mia­sto w Niem­czech. Było poczer­niałe od kop­ciu, pokryte dzio­bami tysięcy lejów po bom­bach i przy­brane niczym koronką poskrę­ca­nymi kon­struk­cjami zbu­rzo­nych budyn­ków. Całe kwar­tały domów miesz­kal­nych leżały w gru­zach, a w sąsiedz­twie cen­trum znik­nęły z powierzchni ziemi wiel­kie poła­cie zabu­dowy. Nie­gdyś sze­ro­kie ulice pokry­wały teraz stosy gru­zów, przez które wiły się wybo­iste przej­ścia. Wszę­dzie, gdzie­kol­wiek spoj­rzeć, wycią­gały się ku niebu kikuty wypa­lo­nych domów – bez okien, bez dachów. Po nalo­cie spa­dały jak deszcz dro­binki sadzy i popiołu, pokry­wa­jąc gruzy, i w wiel­kich wąwo­zach roz­bi­tej cegły i poskrę­ca­nej stali nie poru­szało się nic poza wiru­ją­cym pyłem. Koło­wał po sze­ro­kiej Unter den Lin­den z jej słyn­nymi lipami, teraz odar­tymi z liści, z osma­lo­nymi pącz­kami na gałę­ziach. Jedy­nie kilka ban­ków, biblio­tek i luk­su­so­wych skle­pów przy tej słyn­nej alei nie było znisz­czo­nych. A wysoka na sie­dem pię­ter Brama Bran­den­bur­ska na jej zachod­nim końcu – naj­bar­dziej znana budowla Ber­lina, roz­kra­czona nad ową via trium­pha­lis – cho­ciaż poobi­jana i poszczer­biona, stała na swych dwu­na­stu masyw­nych doryc­kich kolum­nach.

Na pobli­skiej Wil­helm­strasse, ulicy budyn­ków rzą­do­wych i pała­ców, poły­ski­wało w gru­zach szkło z tysięcy okien. Pod nume­rem 73 sza­le­jący ogień stra­wił piękny pała­cyk, będący przed Trze­cią Rze­szą rezy­den­cją nie­miec­kich pre­zy­den­tów. Kie­dyś pisano o nim jako o małym Wer­salu. Teraz przed arka­dami głów­nego wej­ścia leżały roz­trza­skane nimfy wodne z ozdob­nej fon­tanny na przed­nim dzie­dzińcu, a sto­jące wzdłuż skraju dachu bliź­nia­cze posągi cór Renu, potłu­czone i pożło­bione przez odłamki, pochy­lały się bez­głowe nad zaśmie­co­nym dzie­dziń­cem.

Wznie­siony na pla­nie litery „L” pobli­ski budy­nek pod nume­rem 77 był na zewnątrz uszko­dzony, ale cały. Dokoła leżały zwały gruzu. Na jego żół­to­brą­zo­wej fasa­dzie pełno było śla­dów po odłam­kach, które poha­ra­tały też i pokryły dzio­bami wiszące nad każ­dym wej­ściem wyzy­wa­jące zło­ci­ste orły trzy­ma­jące w szpo­nach wie­niec ze swa­styką. Znad nich wysta­wał impo­nu­jący bal­kon, z któ­rego zasy­py­wały świat obłą­kań­cze mowy. Reich­skan­zlei, Kan­ce­la­ria Rze­szy Adolfa Hitlera, wciąż stała.

W gór­nej czę­ści zbom­bar­do­wa­nej Kurfürstendamm, ber­liń­skiej odpo­wied­niczki nowo­jor­skiej Fifth Ave­nue, ster­czał oka­le­czony szkie­let nie­gdyś bar­dzo popu­lar­nego kościoła pamiąt­ko­wego cesa­rza Wil­helma I. Wska­zówki na poczer­nia­łej od ognia tar­czy zegara zatrzy­mały się dokład­nie na 7.30. Stały tak od 1943 roku, kiedy to pew­nego listo­pa­do­wego wie­czoru bomby obró­ciły w perzynę tysiące akrów mia­sta.

O sto jar­dów dalej roz­po­ście­rała się dżun­gla ruin tego, co kie­dyś było słyn­nym na cały świat ber­liń­skim ogro­dem zoo­lo­gicz­nym. Akwa­rium zrów­nano z zie­mią. Poważ­nie uszko­dzone zostały pomiesz­cze­nia dla gadów, hipo­po­ta­mów, kan­gu­rów, tygry­sów i słoni oraz wiele innych zabu­do­wań. Oto­cze­nie Tier­gar­ten, liczą­cego 630 akrów słyn­nego parku, wyglą­dało jak zie­mia niczyja z frontu I wojny świa­to­wej, pełne lejów wiel­ko­ści dużych poko­jów, jezior wypeł­nio­nych gru­zem i czę­ściowo znisz­czo­nych budyn­ków amba­sad. Park ten był daw­niej natu­ral­nym lasem, peł­nym wspa­nia­łych drzew. Teraz więk­szość z nich stra­szyła szpet­nymi kiku­tami spa­lo­nych kona­rów. W pół­nocno-wschod­niej czę­ści Tier­gar­ten znaj­do­wały się naj­bar­dziej przy­cią­ga­jące wzrok ruiny – gma­chu, któ­rego nie znisz­czyły alianc­kie bomby, lecz nie­miecka poli­tyka. Ogromny Reich­stag, sie­dzibę par­la­mentu, w 1933 roku roz­myśl­nie pod­pa­lili nazi­ści i oskar­żyw­szy o to komu­ni­stów, dali Hitle­rowi pre­tekst do obję­cia peł­nej, dyk­ta­tor­skiej wła­dzy. Na archi­tra­wie roz­sy­pu­ją­cego się por­tyku wej­ścio­wego z rzę­dem sze­ściu kolumn, góru­jące nad morzem gru­zów, które nie­mal pochło­nęły budy­nek, wid­niały wykute i poczer­nione słowa: DEM DEUT­SCHEN VOLKE – „Naro­dowi nie­miec­kiemu”.

Daw­niej przed Reich­sta­giem stało wiele posą­gów i pomni­ków. Zbu­rzono wszyst­kie z wyjąt­kiem dwu­stu­sto­po­wej kolumny z czer­wo­nego gra­nitu i brązu posa­do­wio­nej na masyw­nym, zwień­czo­nym okrą­głą kolum­nadą postu­men­cie. Po poża­rze w 1933 roku Hitler kazał ją prze­su­nąć. Teraz stała o milę dalej, przy Char­lot­ten­bur­ger Chaus­see, bli­sko środka Osi Wschód–Zachód – ciągu głów­nych arte­rii bie­gną­cych przez mia­sto od Haweli na zacho­dzie do, z grub­sza bio­rąc, końca Unter den Lin­den na wscho­dzie. Kiedy tego mar­co­wego poranka wstało słońce, jego pro­mie­nie objęły zło­ci­stą sta­tuę na szczy­cie kolumny: uskrzy­dloną postać trzy­ma­jącą w jed­nym ręku wie­niec lau­rowy, a w dru­gim włócz­nię przy­ozdo­bioną Krzy­żem Żela­znym. Ten smu­kły i gustowny ber­liń­ski pomnik, Kolumna Zwy­cię­stwa, nie­tknięty przez bom­bar­do­wa­nia, jakby wyra­stał z morza ruin.

W całym udrę­czo­nym mie­ście roz­le­gło się zawo­dze­nie syren, co ozna­czało odwo­ła­nie alarmu. Zakoń­czył się 314 aliancki nalot na Ber­lin. W pierw­szych latach wojny były one spo­ra­dyczne, ale obec­nie na sto­licę Nie­miec bomby spa­dały pra­wie bez prze­rwy. W dzień bom­bar­do­wali Ame­ry­ka­nie, w nocy – RAF. Rejestr znisz­czeń rósł nie­mal z godziny na godzinę i był wstrzą­sa­jący. Bomby obró­ciły w perzynę ponad 10 mil kwa­dra­to­wych zabu­do­wa­nych dziel­nic, obszar dzie­się­cio­krot­nie więk­szy od zbu­rzo­nego przez Luft­waffe w Lon­dy­nie. Na uli­cach leżały 3 miliardy stóp sze­ścien­nych gruzu – dość, by usy­pać kopiec wysoki na ponad tysiąc stóp. Ponad połowa z 1 562 000 miesz­kań w Ber­linie została uszko­dzona, a co trzeci dom był albo cał­ko­wi­cie znisz­czony, albo nie nada­wał się do zamiesz­ka­nia. Straty w ludziach były tak wyso­kie, że ich roz­mia­rów ni­gdy nie uda się usta­lić, ale zgi­nęły co naj­mniej 52 tysiące osób, a dwa­kroć wię­cej zostało ciężko ran­nych, co pię­cio­krot­nie prze­wyż­sza liczbę zabi­tych i ciężko ran­nych pod­czas bom­bar­do­wa­nia Lon­dynu. Ber­lin stał się drugą Kar­ta­giną, ale jego ago­nia miała dopiero nadejść.

Dziw, że w tym ogro­mie znisz­czeń w ogóle żyli ludzie, ale to ich życie wśród ruin toczyło się wedle jakiejś luna­tycz­nej rutyny. Wciąż peł­niło służbę 12 tysięcy poli­cjan­tów. Listo­no­sze dostar­czali pocztę, codzien­nie uka­zy­wały się gazety. Cią­gle też funk­cjo­no­wały tele­fony i tele­graf. Czynne były nie­które kina i teatry, a nawet część znisz­czo­nego zoo. Koń­czyła sezon Fil­har­mo­nia Ber­liń­ska. Domy towa­rowe pro­wa­dziły sprze­daż spe­cjalną. Każ­dego dnia rano otwie­rano sklepy spo­żyw­cze i pie­kar­nie, a pral­nie, zwy­kłe i czysz­czące odzież na sucho, oraz salony kosme­tyczne miały duże obroty. Kur­so­wały pociągi metra i miej­skiej kolei naziem­nej. W nie­licz­nych wytwor­nych barach i restau­ra­cjach, które jesz­cze pozo­stały, wciąż było tłoczno. I nie­mal na każ­dej ulicy, jak w czas pokoju, sły­chać było dono­śne nawo­ły­wa­nia słyn­nych ber­liń­skich sprze­daw­ców kwia­tów.

Ale chyba naj­bar­dziej zdu­mie­wało to, że w więk­szej lub mniej­szej mie­rze funk­cjo­no­wało ponad 65 pro­cent dużych zakła­dów ber­liń­skich. Pracę miało pra­wie 600 tysięcy ludzi, ale wielki pro­blem sta­no­wił teraz dojazd do niej. Czę­sto trzeba było na to całych godzin. Komu­ni­ka­cję miej­ską para­li­żo­wały objazdy, korki i prze­rwy w ruchu. W rezul­ta­cie ber­liń­czycy musieli wsta­wać bar­dzo wcze­śnie. Każdy chciał na czas dostać się do pracy, ponie­waż Ame­ry­ka­nie, któ­rzy sami wcze­śnie wsta­wali, czę­sto zaczy­nali „robotę” nad mia­stem o dzie­wią­tej rano.

Tego pogod­nego ranka w dwu­dzie­stu prze­ora­nych bom­bami dziel­ni­cach ber­liń­czycy wycho­dzili z ukry­cia jak jacyś neo­li­tyczni miesz­kańcy jaskiń. Wynu­rzali się ze sta­cji metra, ze schro­nów pod budyn­kami publicz­nymi, z piw­nic i sute­ren swo­ich zbu­rzo­nych domów. I nie­za­leż­nie od tego, jakie żywili nadzieje czy obawy, komu byli wierni czy jakie mieli prze­ko­na­nia poli­tyczne, łączyło ich jedno pra­gnie­nie: ci, któ­rzy prze­żyli jesz­cze jedną noc, chcieli prze­żyć jesz­cze jeden dzień.

To samo można powie­dzieć o całym naro­dzie. W szó­stym roku II wojny świa­to­wej hitle­row­skie Niemcy roz­pacz­li­wie wal­czyły o prze­ży­cie. Rze­szę, która miała trwać tysiąc lat, naje­chano z zachodu i ze wschodu. Woj­ska bry­tyj­skie i ame­ry­kań­skie roz­lały się jak fala na linii Renu, prze­rwały ją w Rema­gen i pędziły teraz na Ber­lin. Znaj­do­wały się zale­d­wie trzy­sta mil na zachód. Na wschod­nim brzegu Odry powstało zagro­że­nie o wiele bliż­sze i nie­skoń­cze­nie bar­dziej strasz­liwe. Stały tam armie radziec­kie, odle­głe o nie­całe pięć­dzie­siąt mil.

Była środa, 21 marca 1945 roku, pierw­szy dzień wio­sny. Tego ranka w radio­od­bior­ni­kach ber­liń­czy­ków w całym mie­ście roz­brzmie­wała melo­dia naj­now­szego prze­boju: „Będzie to wio­sna bez końca”.2

Na zagra­ża­jące im nie­bez­pie­czeń­stwa ber­liń­czycy reago­wali każdy na swój spo­sób. Nie­któ­rzy upar­cie je lek­ce­wa­żyli, mając nadzieję, że ich ominą. Inni je wręcz wyzy­wali. Jesz­cze inni reago­wali zło­ścią i stra­chem, a byli i tacy, któ­rzy z ponurą logiką ludzi posta­wio­nych pod murem śmiało szy­ko­wali się na to, co ich spo­tka, zde­cy­do­wani przy­jąć wyrok losu z pod­nie­sioną głową.

W połu­dniowo-zachod­niej dziel­nicy Zehlen­dorf mle­czarz Richard Poga­now­ska wstał, jak zwy­kle, o świ­cie. W minio­nych latach jego codzienne zaję­cia czę­sto wyda­wały mu się mono­tonne. Teraz był z tego powodu zado­wo­lony. Pra­co­wał w dużym gospo­dar­stwie rol­nym Domäne Dah­lem na pięk­nie urzą­dzo­nym przed­mie­ściu Zehlen­dorfu, Dah­lem, odle­głym tylko o parę mil od śród­mie­ścia wiel­kiej sto­licy. W każ­dym innym mie­ście takie poło­że­nie gospo­dar­stwa mlecz­nego uznano by za dzi­wac­two, ale nie w Ber­li­nie. Jedna piąta całego mia­sta poło­żona była w par­kach i na tere­nach lesi­stych, nad jezio­rami, kana­łami i poto­kami. Nie­mniej Poga­now­ska, jak wielu innych pra­cow­ni­ków Domäne, pra­gnąłby, żeby gospo­dar­stwo znaj­do­wało się gdzie indziej, z dala od nie­bez­pie­czeń­stwa cią­głych bom­bar­do­wań.

Poga­now­ska, jego żona Lis­beth i ich troje dzieci znowu spę­dzili noc w piw­nicy głów­nego budynku przy Königin-Luise-Strasse. Huk biją­cych jak mło­tem dział prze­ciw­lot­ni­czych i wybu­chy bomb pra­wie unie­moż­li­wiały sen. Trzy­dzie­sto­dzie­wię­cio­letni mle­czarz w tych dniach – jak wszy­scy w Ber­li­nie – był cią­gle zmę­czony.

Nie miał poję­cia, gdzie tej nocy zrzu­cono bomby, ale wie­dział, że żadna z nich nie spa­dła w pobliżu dużych obór. Cenne mleczne stado było całe. Wyda­wało się, że nic nie może zanie­po­koić tych dwu­stu krów. Wybu­chały bomby, grzmiała arty­le­ria prze­ciw­lot­ni­cza, a one stały cier­pli­wie, spo­koj­nie prze­żu­wa­jąc pokarm, i jakimś cudem wciąż dawały mleko. Poga­now­ska nie mógł się temu nadzi­wić.

Ospale zała­do­wał starą plat­formę z przy­czepą, zaprzągł dwa rudo umasz­czone konie, Lisę i Hansa, i z psem, szpi­cem Poldi, na sie­dze­niu obok ruszył w objazd. Tur­ko­cząc na kocich łbach podwó­rza, plat­forma skrę­ciła w prawo, w Pacelli-Allee, i poje­chała na pół­noc, w kie­runku Schmar­gen­dorfu. Była szó­sta rano. Zanim Poga­now­ska skoń­czy pracę, będzie dzie­wiąta wie­czo­rem.

Zmę­czony i nie­wy­spany wciąż jed­nak nie zatra­cił swego pogod­nie bur­kli­wego spo­sobu bycia. Stał się czymś w rodzaju pod­pory ducho­wej dla swych 1200 klien­tów. Jego trasa pro­wa­dziła skra­jem trzech dużych dziel­nic: Zehlen­dorf, Schöneberg i Wil­mers­dorf. Wszyst­kie trzy poważ­nie ucier­piały od bom­bar­do­wań – Schöneberg i Wil­mers­dorf, leżące naj­bli­żej cen­trum mia­sta, zostały nie­mal starte z powierzchni ziemi. W samym tylko Wil­mers­dorfie alianci znisz­czyli ponad 36 tysięcy miesz­kań. Pra­wie połowa z 340 tysięcy miesz­kańców obu dziel­nic stra­ciła dach nad głową. Pogodna twarz była w tych oko­licz­no­ściach wido­kiem rzad­kim i pożą­da­nym.

Nawet o tak wcze­snej godzi­nie ludzie cze­kali na mle­cza­rza na każ­dym skrzy­żo­wa­niu. W tam­tych dniach kolejki stały wszę­dzie – do rzeź­nika, do pie­ka­rza, nawet po wodę, gdy bomba tra­fiła w rury wodo­cią­gowe. Mimo że klienci cze­kali już na niego w kolejce, Poga­now­ska oznaj­miał, że przy­bywa, potrzą­sa­jąc dużym dzwon­kiem, jaki wie­sza się kro­wom na szyi. Zaczął tak robić na początku roku, kiedy nasi­lone dzienne naloty unie­moż­li­wiły mu dostar­cza­nie mleka pod drzwi. Dzwo­nek ten, jak i sam Poga­now­ska, stał się dla jego klien­tów nie­mal sym­bo­lem.

Ten ranek niczym się nie róż­nił od innych. Poga­now­ska pozdro­wił klien­tów i wydał kart­kowe przy­działy mleka i pro­duk­tów mlecz­nych. Nie­któ­rych z tych ludzi znał pra­wie od dzie­się­ciu lat, a oni wie­dzieli, że można na niego liczyć, że dostaną od czasu do czasu tro­chę towaru poza przy­dzia­łem.

Poga­now­ska, mani­pu­lu­jąc kart­kami żyw­no­ścio­wymi, z reguły mógł wykom­bi­no­wać tro­chę wię­cej mleka czy śmie­tany na spe­cjalne oka­zje, jak chrzciny czy wesela. Co prawda było to nie­le­galne, a tym samym ryzy­kowne, ale wszy­scy ber­liń­czycy musieli w tam­tych dniach ryzy­ko­wać.

Klienci wyda­wali się coraz bar­dziej zmę­czeni, napięci i zatro­skani. Tylko nie­któ­rzy jesz­cze mówili o woj­nie. Nikt nie wie­dział, co się działo, a zresztą nikt nie mógłby nic na to pora­dzić. Poza tym dosyć było kawiar­nia­nych gene­ra­łów. Poga­now­ska nie wsz­czy­nał roz­mów na temat bie­żą­cych donie­sień. Cał­ko­wi­cie odda­wał się swym codzien­nym, pięt­na­sto­go­dzin­nym zaję­ciom i w ogóle nie myślał o woj­nie. Jak tysiące innych ber­liń­czy­ków nie­mal uod­por­nił się na to wszystko. Każ­dego dnia wypa­try­wał jakichś oznak, które nie pozwo­li­łyby mu upaść na duchu. Przede wszyst­kim drogi były wciąż prze­jezdne. Na głów­nych uli­cach nie było zapór czy puła­pek prze­ciw­czoł­go­wych. Nie było też dział lub wko­pa­nych w zie­mię czoł­gów ani żoł­nie­rzy, któ­rzy by obsa­dzali klu­czowe pozy­cje. Nic nie wska­zy­wało na to, by wła­dze oba­wiały się ataku Rosjan lub że Ber­li­nowi grozi okrą­że­nie.

Była jesz­cze jedna wska­zówka, cho­ciaż mało zna­cząca. Każ­dego ranka Poga­now­ska prze­jeż­dżał przez rejon Frie­de­nau, gdzie miesz­kali nie­któ­rzy z jego pro­mi­nenc­kich klien­tów. Spo­glą­dał wów­czas na dom powszech­nie zna­nego nazi­sty, gru­bej ryby w Mini­ster­stwie Poczty. Przez otwarte okna salo­niku mógł doj­rzeć wielki por­tret w masyw­nych ramach. Krzy­kliwa podo­bi­zna Adolfa Hitlera z butną miną cią­gle tam wisiała. Poga­now­ska znał zwy­czaje biu­ro­kra­tów Trze­ciej Rze­szy – gdyby sytu­acja była kry­tyczna, ta kapliczka Führera już by znik­nęła.

Cmok­nął cicho na konie i dalej jechał swoją trasą. Mimo wszystko nie widział żad­nego poważ­nego powodu, aby się zbyt­nio nie­po­koić.

Bom­bar­do­wa­nia nie omi­nęły żad­nej czę­ści mia­sta, ale Span­dau, druga co do wiel­ko­ści dziel­nica Ber­lina, poło­żona naj­bar­dziej na zachód, unik­nęła tego, czego wszy­scy bali się naj­bar­dziej: nalotu dywa­no­wego. Miesz­kańcy Span­dau spo­dzie­wali się go co noc. Byli zdu­mieni, że nie nastę­po­wał, ponie­waż Span­dau było potęż­nym ośrod­kiem prze­my­słu zbro­je­nio­wego.

W prze­ci­wień­stwie do dziel­nic poło­żo­nych w cen­trum mia­sta, gdzie znisz­cze­nia się­gały 50–75 pro­cent, w Span­dau ucier­piało tylko 10 pro­cent budyn­ków. Cho­ciaż ozna­czało to, że ponad tysiąc domów zostało albo cał­ko­wi­cie znisz­czo­nych, albo nie nada­wało się do zamiesz­ka­nia, to wedle zahar­to­wa­nych w nalo­tach ber­liń­czy­ków było to tyle co uką­sze­nie pchły. W poczer­nia­łych od bomb, zamie­nio­nych w pusty­nię dziel­nicach śród­miej­skich mówiło się zja­dli­wie: _Die Span­dauer Zwerge kom­men zuletzt in die Särge_ – „Karły ze Span­dau w końcu tra­fią do tru­mien”.

Robert i Inge­borg Kol­bo­wie byli wię­cej niż wdzięczni losowi, że żyją jakby w oazie spo­koju w siel­skim rejo­nie Sta­aken na naj­bar­dziej na zachód wysu­nię­tym skraju Span­dau. Jedy­nymi bom­bami, jakie spa­dły w tym rejo­nie, nawet nie­da­leko, były te, które nie tra­fiły w pobli­skie lot­ni­sko. Nie wyrzą­dziły więk­szych szkód. Ich pię­trowy dom z werandą, pokryty poma­rań­czo­wym i brą­zo­wym tyn­kiem, ota­cza­jący go traw­nik i ogród nie ponio­sły naj­mniej­szego uszczerbku. Życie toczyło się tu nie­mal nor­mal­nie, poza tym, że Robert, pięć­dzie­się­ciocz­te­ro­letni dyrek­tor tech­niczny zakła­dów dru­kar­skich, stwier­dzał, iż z każ­dym dniem coraz trud­niej mu dotrzeć do pracy w cen­trum mia­sta, co świad­czyło o nasi­la­niu się dzien­nych nalo­tów. Było to powo­dem nie­ustan­nego nie­po­koju Inge­borg. Tego wie­czoru, jak zwy­kle, zamie­rzali posłu­chać audy­cji BBC w języku nie­miec­kim, cho­ciaż od dawna było to zabro­nione. Krok po kroku śle­dzili posu­wa­nie się wojsk ze wschodu i z zachodu. Obec­nie Armia Czer­wona znaj­do­wała się zale­d­wie o kurs auto­busu ze wschod­nich przed­mieść mia­sta. Mimo to – uśpieni siel­ską atmos­ferą oko­licy – uwa­żali bez­po­śred­nie zagro­że­nie mia­sta za nie do pomy­śle­nia, a wojnę za odle­głą i nie­re­alną. Robert Kolb był prze­ko­nany, że są cał­ko­wi­cie bez­pieczni, a Inge­borg – że mąż ma zawsze rację. Osta­tecz­nie był wete­ra­nem I wojny świa­to­wej. „Wojna – zapew­niał ją – przej­dzie obok nas”.

Kol­bo­wie spo­koj­nie patrzyli w przy­szłość, pewni, że cokol­wiek się sta­nie, ich to nie będzie doty­czyło. Nastała wio­sna i Robert zasta­na­wiał się, gdzie w ogro­dzie powie­sić hamaki. Inge­borg miała mnó­stwo wła­snych spraw: zamie­rzała posiać szpi­nak, pie­truszkę, sałatę i zasa­dzić wcze­sne ziem­niaki. Był tylko jeden pro­blem: czy wcze­sne ziem­niaki powinna sadzić w pierw­szej poło­wie kwiet­nia, czy też pocze­kać do maja, kiedy wio­sna przyj­dzie na dobre.

Mar­sza­łek Związku Radziec­kiego Gie­or­gij Kon­stan­ti­no­wicz Żukow sie­dział przy biurku w swoim szta­bie, miesz­czą­cym się w kry­tym sza­rym tyn­kiem dwu­pię­tro­wym domu na przed­mie­ściu Lands­bergu¹, pięć­dzie­siąt mil od Odry, roz­wa­ża­jąc wła­sne zamie­rze­nia. Wiszący na ścia­nie duży plan Ber­lina uka­zy­wał w szcze­gó­łach pla­no­waną prze­zeń ofen­sywę, któ­rej celem było zdo­by­cie sto­licy Trze­ciej Rze­szy. Na jego biurku stały trzy tele­fony polowe. Jeden słu­żył do ogól­nego użytku, drugi łączył go z jego kole­gami: Kon­stan­tym Rokos­sow­skim i Iwa­nem Stie­pa­no­wi­czem Konie­wem, dowód­cami potęż­nych związ­ków ope­ra­cyj­nych na jego pół­noc­nym i połu­dnio­wym skrzy­dle, przez trzeci tele­fon miał bez­po­śred­nią łącz­ność z Moskwą i naczel­nym dowódcą, Józe­fem Sta­li­nem. Ten krępy, czter­dzie­sto­dzie­wię­cio­letni dowódca 1. Frontu Bia­ło­ru­skiego co noc o jede­na­stej roz­ma­wiał ze Sta­li­nem, skła­da­jąc raport o postę­pach w ciągu dnia. Teraz zasta­na­wiał się, jak szybko Sta­lin wyda roz­kaz zdo­by­cia Ber­lina. Liczył na to, że ma jesz­cze tro­chę czasu. Gdyby było trzeba, pomy­ślał, mógłby wziąć mia­sto natych­miast, ale nie był jesz­cze cał­kiem gotów. Wstęp­nie pla­no­wał, że prze­pro­wa­dzi natar­cie gdzieś pod koniec kwiet­nia. A gdyby dopi­sało mu szczę­ście, mógłby dojść do Ber­lina i zli­kwi­do­wać wszelki opór w ciągu dzie­się­ciu–dwu­na­stu dni. Spo­dzie­wał się, że Niemcy będą z nim wal­czyć o każdą piędź ziemi. Przy­pusz­czal­nie naj­bar­dziej zacięty opór sta­wią na zachod­nim skraju mia­sta. Tam, jak sądził, znaj­do­wała się jedyna dogodna droga ucieczki dla Niem­ców bro­nią­cych Ber­lina. Zamie­rzał ude­rzyć na nich z dwóch stron, w razie gdyby chcieli z niej sko­rzy­stać. Na pierw­szy tydzień maja pla­no­wał masa­krę w dziel­nicy Span­dau.

W Wil­mers­dor­fie w swoim miesz­ka­niu na pię­trze Carl Johann Wiberg otwo­rzył prze­szklone drzwi na mały bal­kon, pchnął okien­nice i wyszedł z salo­niku, żeby spraw­dzić, jaka jest pogoda. Byli z nim jego wierni towa­rzy­sze – Wujek Otto i Ciotka Effie, dwa drep­czące jak kaczki brą­zowe jam­niki. Spoj­rzały na niego wycze­ku­jąco, chcąc już wyjść na poranny spa­cer.

W tych dniach spa­ce­ro­wa­nie było nie­mal jedy­nym zaję­ciem Wiberga. Wszy­scy w sąsiedz­twie lubili tego czter­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­niego przed­się­biorcę. Uwa­żali go przede wszyst­kim za dobrego ber­liń­czyka, a dopiero potem za Szweda. Nie wyje­chał z mia­sta, kiedy roz­po­częły się bom­bar­do­wa­nia, jak wielu innych obco­kra­jow­ców. Poza tym, cho­ciaż Wiberg ni­gdy się nie skar­żył, sąsie­dzi wie­dzieli, że stra­cił nie­mal wszystko. W 1939 roku zmarła mu żona. Jego wytwór­nia kleju została zbom­bar­do­wana. Teraz, po trzy­dzie­stu latach pro­wa­dze­nia w Ber­li­nie nie­wiel­kiego przed­się­bior­stwa, nie pozo­stało mu nic poza psami i miesz­ka­niem. W opi­nii nie­któ­rych sąsia­dów był lep­szym czło­wie­kiem niż wielu rodo­wi­tych Niem­ców.

Wiberg spoj­rzał na Wujka Ottona i Ciotkę Effie. „Pora na spa­cer” – powie­dział. Zamknął bal­kon i prze­szedł salo­ni­kiem do małego przed­po­koju. Wło­żył dosko­nale skro­jony płaszcz Che­ster­field, a na głowę – sta­ran­nie wyszczot­ko­wa­nego hom­burga. Otwo­rzyw­szy szu­fladę wypo­le­ro­wa­nego do poły­sku maho­nio­wego sto­lika, wyjął zamszowe ręka­wiczki i przez chwilę patrzył na leżącą w niej opra­wioną lito­gra­fię. Kolo­rowa odbitka przed­sta­wiała ryce­rza w zbroi na spię­tym koniu z unie­sio­nymi przed­nimi kopy­tami. U kopii ryce­rza powie­wała cho­rą­giew. Rycerz dzi­kim wzro­kiem patrzył przed sie­bie spod unie­sio­nej zasłony hełmu. Włosy opa­dały mu na czoło. Miał prze­ni­kliwe spoj­rze­nie i mały czarny wąsik. Na powie­wa­ją­cej cho­rą­gwi wid­niał napis: _Der Bannerträger_ – „Cho­rąży”.

Wiberg powoli zamknął szu­fladę. Trzy­mał w niej tę kary­ka­turę Hitlera, by nie rzu­cała się w oczy – jej posia­da­nie było w Niem­czech zaka­zane. Ale Wiberg nie chciał się jej pozbyć. Była zbyt zabawna.

Wziąw­szy psy na smycz, sta­ran­nie zamknął za sobą drzwi wej­ściowe i zszedł na dół, na pokrytą gru­zem ulicę. Uchy­liw­szy kape­lu­sza, skło­nił się napo­tka­nym sąsia­dom i poprze­dzany przez psy ruszył ulicą, ostroż­nie stą­pa­jąc wśród wybo­jów. Zasta­na­wiał się, gdzie teraz, kiedy koniec wojny wyda­wał się bli­ski, może być „Der Bannerträger”? W Mona­chium? W gór­skim Orlim Gnieź­dzie w Berch­tes­ga­den? A może tutaj, w Ber­li­nie? Wyda­wało się, że nikt tego nie wie, co wcale nie było dziwne. Miej­sce pobytu Hitlera zawsze ota­czała ści­sła tajem­nica.

Tego dnia Wiberg posta­no­wił zaj­rzeć do swego ulu­bio­nego baru Harry’ego Rosse przy Nestor­strasse 7, jed­nego z nie­licz­nych już w tej dziel­nicy. Przy­cho­dzili tu różni ludzie: nazi­stow­skie grube ryby, nie­mieccy ofi­ce­ro­wie i zna­jący się o tyle o ile biz­nes­meni. Zawsze żywo tam roz­pra­wiano i można było wysłu­chać naj­now­szych wia­do­mo­ści – gdzie ubie­głej nocy spa­dły bomby, które fabryki tra­fiono, jak sobie Ber­lin radzi w tej sytu­acji. Wiberg lubił się spo­ty­kać ze sta­rymi przy­ja­ciółmi w tej bez­tro­skiej atmos­fe­rze, a inte­re­so­wało go pra­wie wszystko, co doty­czyło wojny, szcze­gól­nie zaś skutki bom­bar­do­wań i morale Niem­ców. Zwłasz­cza zaś chciał się wywie­dzieć, gdzie prze­bywa Hitler. Prze­cho­dząc przez ulicę, ukło­nił się pew­nemu sta­remu zna­jo­memu. Nie­za­leż­nie od wszyst­kich pytań, jakie go nur­to­wały, Wiberg skry­wał parę spraw, które zdu­mia­łyby jego sąsia­dów. Ten Szwed, który wyda­wał się bar­dziej nie­miecki niż Niemcy, pra­co­wał bowiem dla ame­ry­kań­skiego Biura Służb Stra­te­gicz­nych – Office of Stra­te­gic Servi­ces. Był alianc­kim szpie­giem.

Dok­tor Arthur Leck­sche­idt, ewan­ge­licki pastor kościoła Filipa Melanch­tona, sie­dział przy­gnę­biony na par­te­rze swego miesz­ka­nia w Kreu­zbergu. Miał wiele powo­dów do zmar­twie­nia. Jego gotycki kościół o bliź­nia­czych strze­li­stych wie­żach został znisz­czony, a jego owieczki się roz­pro­szyły. Z okien widział ruiny świą­tyni. Parę tygo­dni temu tra­fiła w nią bomba burząca, a kilka minut póź­niej sta­nęła w ogniu od bomb zapa­la­ją­cych. Ból, któ­rego dozna­wał za każ­dym razem, gdy patrzył na jej ruiny, jesz­cze nie osłabł. W cza­sie nalotu, nie bacząc na wła­sne bez­pie­czeń­stwo, pastor Leck­sche­idt wbiegł do pło­ną­cego kościoła. Tył budowli i wspa­niałe organy były jesz­cze całe. Gdy biegł wąskimi scho­dami na chór, zaprzą­tała go tylko jedna myśl: poże­gnać się z uko­cha­nymi orga­nami i kościo­łem. Z oczami peł­nymi łez, śpie­wa­jąc w myślach, dok­tor Leck­sche­idt zagrał poże­gnalną pieśń. Na cały Kreu­zberg spa­dały bomby. Pacjenci w pobli­skim szpi­talu miej­skim i ludzie, któ­rzy schro­nili się w sąsied­nich piw­ni­cach, nie mogli uwie­rzyć wła­snym uszom, gdy wśród wybu­chów bomb usły­szeli organy kościoła Filipa Melanch­tona roz­brzmie­wa­jące sta­rym psal­mem _Z głę­bo­ko­ści wołam do Cie­bie, Panie_.

Teraz Leck­sche­idt zajęty był innego rodzaju poże­gna­niem. Na jego biurku leżał bru­lion listu, jaki zamie­rzał wysłać w odbit­kach do licz­nych para­fian, któ­rzy wyje­chali z mia­sta lub słu­żyli w woj­sku. „Poza tym, że walki na wscho­dzie i na zacho­dzie trzy­mają nas w napię­ciu – pisał – sto­lica Nie­miec jest nie­ustan­nie bom­bar­do­wana przez lot­nic­two może­cie sobie wyobra­zić, dro­dzy przy­ja­ciele, że śmierć zbiera obfite żniwo. Trumny stały się rzad­ko­ścią. Pewna kobieta powie­działa mi, że pro­po­no­wała dwa­dzie­ścia fun­tów miodu za trumnę, w któ­rej chciała pocho­wać zmar­łego męża”.

Dok­tor Leck­sche­idt nie ukry­wał też, że jest zagnie­wany. „Nas, pasto­rów, nie zawsze wzywa się do pogrze­bów ofiar nalo­tów – pisał. – Czę­sto Par­tia urzą­dza pogrzeby bez pastora , bez Słowa Bożego”. W całym liście cią­gle nawią­zy­wał do nisz­cze­nia mia­sta. „Nie może­cie sobie wyobra­zić, jak teraz wygląda Ber­lin. Naj­pięk­niej­sze budowle legły w gru­zach . Czę­sto nie mamy świa­tła, gazu lub wody. Chroń nas, Boże, od głodu! Ceny towa­rów na czar­nym rynku są prze­raź­li­wie wyso­kie”. I koń­czył z gorz­kim pesy­mi­zmem: „To przy­pusz­czal­nie ostatni list na długi czas. Może wkrótce zosta­niemy bez żad­nej łącz­no­ści ze świa­tem. Czy się jesz­cze kie­dyś zoba­czymy? Wszystko w rękach Boga”.

Inny duchowny, ojciec Bern­hard Hap­pich, wytrwale jadąc na rowe­rze zaśmie­co­nymi uli­cami Dah­lem, posta­no­wił wziąć sprawy we wła­sne ręce. Od tygo­dni drę­czył go pewien deli­katny pro­blem. Noc w noc modlił się o radę i roz­my­ślał, jak powi­nien postą­pić. Teraz pod­jął decy­zję.

Zapo­trze­bo­wa­nie na posługi wszyst­kich duchow­nych było ogromne, ale ta sprawa miała dla ojca Hap­pi­cha szcze­gólne zna­cze­nie. Ten pięć­dzie­się­cio­pię­cio­letni ksiądz, w któ­rego dowo­dzie oso­bi­stym na całą sze­ro­kość przy­bito stem­pel: „Jezu­ita – nie nadaje się do służby woj­sko­wej” (nazi­stow­skie piętno, jak te, któ­rymi nazna­czano Żydów oraz inny nie­bez­pieczny i nie­po­żą­dany ele­ment), był także wysoko kwa­li­fi­ko­wa­nym dok­to­rem medy­cyny. Poza wie­loma innymi obo­wiąz­kami miał też pod opieką Haus Dah­lem – sie­ro­ci­niec, szpi­tal położ­ni­czy i dom dla pod­rzut­ków pro­wa­dzony przez sio­stry misyjne Świę­tego Serca. To wła­śnie matka prze­ło­żona Cune­gun­des i jej zgro­ma­dze­nie były przy­czyną pro­blemu, który go nur­to­wał, i jego decy­zji.

Ojciec Hap­pich nie miał złu­dzeń co do nazi­stów ani tego, jak się zakoń­czy ta wojna. Dawno doszedł do wnio­sku, że Hitler z jego bru­tal­nym nowym porząd­kiem jest ska­zany na klę­skę. Teraz szybko zbli­żał się prze­łom. Ber­lin – pokryty patyną kie­lich, na któ­rym spo­częło oko zdo­bywcy – zna­lazł się w potrza­sku. Co się sta­nie z Haus Dah­lem i jego dobrymi, mało doświad­czo­nymi życiowo sio­strami?

Zatro­skany ojciec Hap­pich zatrzy­mał się przed Haus Dah­lem. Budy­nek ucier­piał nie­znacz­nie i sio­stry były prze­świad­czone, że to za sprawą ich modlitw. Hap­pich był podob­nego zda­nia, ale że twardo stą­pał po ziemi, pomy­ślał, że mogą mieć w tym udział zwy­kłe szczę­ście i błędy bom­bar­du­ją­cych.

Prze­cho­dząc przez hol, spoj­rzał na dużą, strojną w błę­kit i złoto figurę z wysoko unie­sio­nym mie­czem – Michała Archa­nioła wal­czą­cego w imię Boga ze złem. Wiara sióstr w tego świę­tego była głę­boka; rów­nie głę­bo­kie było zado­wo­le­nie ojca Hap­pi­cha z decy­zji, którą pod­jął. Jak wszy­scy, sły­szał od ludzi, któ­rzy ucie­kli przed nad­cią­ga­ją­cymi Rosja­nami, o prze­ra­ża­ją­cych rze­czach, jakie działy się we wschod­nich Niem­czech. Był pewien, że wiele tych rela­cji było prze­sa­dzo­nych, ale orien­to­wał się, że nie­które są zgodne z prawdą. Ojciec Hap­pich posta­no­wił ostrzec sio­stry. Musiał jesz­cze tylko wybrać odpo­wied­nią chwilę, aby o tym z nimi pomó­wić, a przede wszyst­kim zna­leźć odpo­wied­nie słowa. Mar­twił się tym. Jak powie­dzieć sześć­dzie­się­ciu sio­strom zakon­nym, że grozi im gwałt?

1.

Gorzowa Wiel­ko­pol­skiego (przyp. tłum.).4

Berliń­czycy, któ­rzy nie­mal codzien­nie wygra­żali pię­ściami bom­bow­com, prze­waż­nie opła­ku­jąc rodziny, krew­nych czy przy­ja­ciół zabi­tych pod­czas nalo­tów lub na fron­cie, teraz z zapa­łem mówili o Bry­tyj­czy­kach i Ame­ry­ka­nach nie jako o zdo­byw­cach, lecz o wyzwo­li­cie­lach. Była to zadzi­wia­jąca zmiana nasta­wie­nia. Nastroje te dały cie­kawe rezul­taty.

Maria Köckler, miesz­ka­jąca w dziel­nicy Char­lot­ten­burg, nie wie­rzyła, że Ame­ry­ka­nie i Bry­tyj­czycy pozwolą, aby Ber­lin wpadł w ręce Rosjan. Była nawet zde­cy­do­wana pomóc alian­tom zachod­nim. Ta czter­dzie­sto­pię­cio­let­nia posi­wiała gospo­dyni domowa powie­działa przy­ja­cio­łom, że „gotowa jest wal­czyć, aby powstrzy­mać czer­wo­nych, póki nie przyjdą tu «Amis»”.

Wielu ber­liń­czy­ków wyzbyło się obaw, słu­cha­jąc audy­cji BBC, i śle­dziło prze­bieg każ­dej fazy walk na roz­pa­da­ją­cym się fron­cie zachod­nim nie­mal tak, jak gdyby cho­dziło o postępy zwy­cię­skiej armii nie­miec­kiej spie­szą­cej na odsiecz Ber­li­nowi. Mar­ga­rete Schwarz, księ­gowa, co noc w prze­rwach mię­dzy nalo­tami dokład­nie nano­siła na mapę postępy anglo-ame­ry­kań­skiego natar­cia w zachod­nich Niem­czech. Każda zdo­byta mila wyda­wała się jej kolej­nym kro­kiem do wyzwo­le­nia. Podob­nie uwa­żała Liese-Lotte Ravene. W swym zasta­wio­nym rzę­dami ksią­żek miesz­ka­niu w Tem­pel­ho­fie godzi­nami pie­czo­ło­wi­cie zazna­czała ołów­kiem na dużej mapie ostat­nie postępy Ame­ry­ka­nów, z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ku­jąc przyj­ścia „Amis”. Frau Ravene nawet nie chciała myśleć, co by się działo, gdyby pierwsi przy­szli Rosja­nie. Była pół­in­wa­lidką: bio­dra i prawą nogę miała spięte sta­lo­wymi klam­rami.

Tysiące miesz­kań­ców sto­licy Nie­miec było świę­cie prze­ko­na­nych, że „Amis” pierwsi dotrą do Ber­lina. Ich wiara była nie­mal dzie­cinna – nie­okre­ślona i mgli­sta. Frau Anne­ma­rie Hückel, żona leka­rza, zaczęła drzeć pod­nisz­czone nazi­stow­skie flagi na ban­daże, prze­wi­du­jąc, że się przy­da­dzą, gdy doj­dzie do wiel­kiej bitwy, któ­rej spo­dzie­wała się wraz z nadej­ściem Ame­ry­ka­nów. Miesz­ka­jąca w dziel­nicy Char­lot­ten­burg dwu­dzie­sto­let­nia Bri­gitte Weber, zale­d­wie od trzech mie­sięcy mężatka, też była pewna, że przyjdą Ame­ry­ka­nie. Sądziła nawet, że wie, gdzie będą sta­cjo­no­wać. Bri­gitte sły­szała, że ich stan­dard życia jest wysoki i że lubią luk­su­sowe rze­czy. Była gotowa się zało­żyć, że wybrali zamożną, wil­lową dziel­nicę Niko­la­see, bo nie spa­dła na nią chyba ani jedna bomba.

Inni, licząc na naj­lep­sze, przy­go­to­wy­wali się na naj­gor­sze. Trzeźwo myśląca Pia van Hoeven i jej przy­ja­ciele Ruby i Eber­hard Borg­man­no­wie z cięż­kim ser­cem doszli do wnio­sku, że tylko cudem Rosja­nie pierwsi nie zajmą Ber­lina. Toteż z rado­ścią przy­jęli zapro­sze­nie swego dobrego przy­ja­ciela, jowial­nego, puco­ło­wa­tego Hein­ri­cha Schel­lego, aby – gdy roz­pocz­nie się bitwa o mia­sto – przy­łą­czyli się do niego i jego rodziny. Schelle był wła­ści­cie­lem jed­nej z naj­słyn­niej­szych winiarni i restau­ra­cji w Ber­li­nie, miesz­czą­cej się na par­te­rze pod miesz­ka­niem Borg­man­nów. Aby prze­trwać oblę­że­nie, jedną ze swych piw­nic zamie­nił w luk­su­sowy schron, który wypo­sa­żył we wschod­nie dywany, dra­pe­rie i trunki. Żyw­no­ści, poza ziem­nia­kami i kon­ser­wami z tuń­czyka, zgro­ma­dził tam nie­wiele, za to w sąsied­niej piw­nicy miał obfite zapasy wybo­ro­wych, naj­rzad­szych gatun­ków win nie­miec­kich i fran­cu­skich, koniaku Hen­nessy i mnó­stwo skrzy­nek szam­pana. „Cze­ka­jąc Bóg jeden wie na co – powie­dział im – możemy żyć przy­jem­nie”. A potem dodał: „A gdy zabrak­nie wody, zawsze będzie szam­pan”.

Biddy Jung­mit­tag, czter­dzie­sto­jed­no­let­nia matka dwóch mło­do­cia­nych córek, uwa­żała, że cała ta gada­nina o przyj­ściu Ame­ry­ka­nów i Angli­ków jest – mówiąc jej sło­wami – „dia­bła warta”. Ta Bry­tyjka z pocho­dze­nia, żona Niemca, znała nazi­stów aż nadto dobrze. Pięć mie­sięcy temu stra­cono jej męża podej­rza­nego o przy­na­leż­ność do nie­miec­kiego ruchu oporu. Uwa­żała, że nazi­ści będą wal­czyć rów­nie zacie­kle z alian­tami zachod­nimi jak z Sowie­tami i że wystar­czy spoj­rzeć na mapę, aby stwier­dzić, iż Bry­tyj­czycy i Ame­ry­ka­nie nie mają szans dotrzeć do Ber­lina pierwsi. A to, że sto­licę Rze­szy zaj­mie Armia Czer­wona, zbyt­nio jej nie trwo­żyło. Była pewna, że Sowieci nie odważą się jej tknąć. Kie­ru­jąc się angiel­skim zdro­wym roz­sąd­kiem, posta­no­wiła poka­zać pierw­szemu napo­tka­nemu czer­wo­no­ar­mi­ście swój stary bry­tyj­ski pasz­port.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: