- W empik go
Ostatnia butelka. Część 1 - ebook
Ostatnia butelka. Część 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 270 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pan Benson, agent wielkiej firmy "Ambas Bay Trading Company", wcześniej niż zwykle uniósł swą obecność z faktoryjnego obrębu, i zdawszy na clarków resztę dziennych zajęć, krytym chodnikiem udał się na górę domu mieszkalnego, wziąć nieunikniony, przedobiedni tub.
Fan Benson był w szkaradnym humorze.
Trzy parowce z Europy zawiodły z niewiadomych przyczyn, a czwarty, spodziewany od tygodnia, nie nadchodził. Podobny wypadek zdarzał się po raz pierwszy w ciągu trzyletniego blizko pobytu pana Bensona w Starym Kalabarze.
Wszystkie zapasy były na wyczerpaniu; w pierwszej zaś linii te, któremi na Brzegu szafuje się najhojniej: piwo! Poprostu, wyschnięcie groziło wiecznie spragnionemu gardłu pana Bensona i jego faktoryjnych kolegów na Kalabarskiej rzece.
A na dobitkę jutro przypadały jego urodziny; dzień dwukrotnie już zapisany w dziejach miejscowej cywilizacyi taką pijatyką, o jakiej nawet szampionowie tego sportu wyrażali się z uszanowaniem.
Pan Benson, nie ustający nigdy na drodze po stępu, pragnął przewyższyć samego siebie w tym roku.
W chwili natchnienia wymyślił pewną mieszaninę claretu, piwa, whisky, cydru, madery, z dodaniem kilku kropel imbirowego wyciągu, tak genialnie ustosunkowaną, że po jednej szklance było się "zupełnie innym człowiekiem", jak się o tem sam na sobie przekonał.
Wynalazek ten trzymał w głębokiej tajemnicy, i tylko od niechcenia, zapraszając tamtych panów na uroczystość, nadmieniał, iż spróbują czegoś takiego, po czem będą "zupełnie innymi ludźmi".
Tamci panowie, z rzadką bezstronnością sądu uznawszy, że nicby nie wadziło, a nawet mogłoby dla nich być korzystnem, gdyby się stali "zupełnie innymi ludźmi", skwapliwie przyjęli nadzieję tego przeobrażenia i oczekiwali go z utęsknieniem.
Tymczasem claret (najgłówniejsza ingredyencya) kołysał się gdzieś na morzu, pod pokładem spóźniającej się "Lualaby", a że wszędzie, nietylko w Europie, ale i w Afryce, powtarza się zjawisko rwania się tam, gdzie cienko, więc i te bydlęta "boye" upuścili dziś i stłukli ostatnią skrzynkę tego cennego napoju, przenosząc ją z magazynu do domu.
Pan Benson, zwykle dość pobłażliwy dla ludzi, wpadł w taki gniew, że wpisał "boyom" wartość szkody na książki, z dodatkiem jednej z najdotkliwszych kar: trzech niedziel bez rumu (1) i nawymyślał im od "zgniłych, krwawych małp", co byłoby ich zabawiło, jako rzecz wyjątkowa u wytwornego pana Bensona, gdyby nie tamte, realniejsze objawy jego niezadowolenia.
Claret zaś, jak się rozlał, tak był rozlany – i piwa było śmiesznie mało: wszystkiego cztery skrzynki, a że i inne faktorye goniły resztkami, więc pan Benson widział już naprzód z goryczą, jak łapczywie rzucą, się wyposzczeni goście na tę odrobinę.
Cztery skrzynki! to krótko mówiąc, nędza, zważywszy, że zaproszonych było czternastu, a pomiędzy nimi taka znakomitość butelkowa, jak pan Arnstrong z "Eyamba faktory", który sam na siebie, jeżeli biesiada dłużej w noc trwała, mógł przyjąć odpowiedzialność wypróżnienia połowy skrzynki.
Co za upokorzenie dla pana Bensona i firmy! Wszystkim się to mogło wydarzyć, tylko nie jemu, Petroniuszowi brzegowej elegancyi. Prześlizgnęłoby się to po takim dorobkiewiczu Holcie, który zaczął karyerę od "clarkowania" w murzyńskim kramiku, po takich zaśniedziałych mamutach, jak "Mullow Brothers", po takich ordynarnych sknerach, jak "Abel Grund, " ale tu!
–- (1) W faktoryach i plantacyach afrykańskich jest zwyczaj, że "boye" (robotnicy) dostają w niedzielę ekstra racyę mięsa i pół butelki rumu na każdego.
(Przyp… aut.)
Bo "Ambas Bay" najdystyngowańsza, a zarazem najryzykowniejsza z faktoryi wiedziała, kogo wybrać na swego przedstawiciela. Nikt dotąd nie reprezentował tak świetnie "interesu", jak pan Benson, i za niczyjego "agentowania" interes nie rozwijał się tak świetnie.
Murzyni wogóle są nadzwyczaj wrażliwi na zewnętrzną błyskotliwość, a eficka ludność Starego Kalabaru należy do najwrażliwszych. Jej kacykowie, choć sami chodzą boso i noszą przybrudzone koszule, mają pałace, na których budowie europejscy architekci porobili majątki; a w tych pałacach setki komnat, umeblowanych z dziwacznym, lecz jaskrawobogatym przepychem.
A niezależnie od europejskich zbytków, na jakie nie każdy może sobie pozwolić, lada porządniejszy dom wygląda jak jeden fresk i majolika; artystami zaś są sami mieszkańcy, i zdarza się, że z pod ich brunatnych rąk wychodzą pomysły, zastanawiające fantazyą i ogromnem poczuciem kolorytu.
Pan Benson, oprócz wielkiej rzutkości, wybornego, jak na Afrykę, zdrowia, kształtnej postawy i typowo anglo – saksońskiej urody, posiadał w wysokim stopniu dar ostentacyi i szczęśliwych, choć niekoniecznie subtelnych efektów, a tem właśnie najskuteczniej zawojowywa się te duże, czarne dzieci.
Jego "shop" prowadził mniej więcej te same towary, co inne faktorye, ale wszystko tam było tak jakoś na widoku, tak dowcipnie sąsiadowało ze sobą, tak każdy parowiec przywoził na przynętę jakąś oso – bliwośó, którą koniecznie należało obejrzeć, iż całość hypnotyzowała krajowców.
Ktoś potrzebował paska – znajdował go w otoczeniu takiego madrasa, singletu i fezki, że było czystem niepodobieństwem, raz kupiwszy pasek, obejść się bez tamtych trzech przedmiotów; jakaś "mami" przyszła po szpulkę nici – wracała najczęściej ze sztuką materyi bawełnianej, odpowiedniego koloru. To były drobne, codzienne, podstawowe obroty, ale na ich tle pan Benson dokonywał, od czasu do czasu, zupełnie zdumiewających tranzakcyj.
Jego to pomysłowości zawdzięczali bogaci kacykowie wspaniałe, rzeźbione bufety, które stawiali w swoich sypialniach, weneckie lustra, które zamykali w szafach, ażeby im się nie stłukły, ozdobne biurka o przeróżnych szufladkach i skrytkach, o których nie wiedzieli nawet, że się otwierają.
On to niedawno sprowadził za bajeczną sumę dla księcia Archibonga II-go przepyszne łoże, wykładane blachą srebrną, na mahoniowych kolumnach, inkrustowanych masą perłową, z karmazynową jedwabną pościelą, złotemi frendzlami przybraną.
Książę Archibong II-gi przeznaczył osobną komnatę dla tego łoża i, jako żywo, nigdy na niem sypiać nie zamierzał, ale był bardzo uszczęśliwionym z nabytku, a jeszcze bardziej uszczęśliwioną była "Ambas Bay", która oddawna miała to łoże na składzie, kupiwszy je kiedyś za bezcen na licytacyi po jakiejś kurtyzanie francuskiej.
Wskutek tego firma nabrała takiego zaufania do swego agenta, że gdyby pewnego pięknego dnia pan Benson napisał był do niej z żądaniem wiernie skopiowanego urządzenia saloniku Maryi Antoniny w Wersalu, na swój osobisty użytek, byłaby mu je nadesłała bez namysłu, wierząc, że się ten wybryk dwieście za sto opłaci.
I z pewnością byłby się opłacił, bo pan Benson z równym talentem kupował, jak sprzedawał. Niejeden krajowiec, przybyły z głębi z olejem lub orzeszkami palmowemi, tak się zagapił na brylantowe pierścionki i spinki wytwornego agenta, na jego zdumiewające ciżemki, nieprawdopodobnie szamerowane paydżamas (ranne ubranie flanelowe), że ani wiedział, kiedy wytresowani "boye" pod przewodnictwem jeszcze lepiej wytresowanych clarków odebrali mu jego towar, zważyli go według własnej wagi, a olśniewający pan Benson zapłacił mu, ile on sam, pan Benson, chciał i czem chciał.
Gdy chodziło o poważniejsze zakupy od miejscowych właścicieli setek niewolników i odpowiednich ilości oleju, pan Benson zapraszał ich do swego domu (o którym opowiadano cuda), sadzał na atłasowych fotelach, kazał przynosić szampana w takich kieliszkach, że kacykowie bali się je brać w ręce, dawał do oglądania grające albumy, podczas gdy małe chłopaki wprawiali w ruch rozpylacze z pachnidłami, & on sam uśmiechnięty, przytomny, pomimo spełnianych coraz "czin czinnów" odurzał ich, upajał, zachwycał, onieśmielał i w rezultacie zawsze zawarł taką umowę, której cała korzyść była po jego stronie.
Gdy przychodził parowiec z Europy pan Benson pierwszy dostawał się na pokład, dzięki czemu najlepszych otrzymywał krumanów i najprędzej załatwiał się ze swojem "cargiem", bo wioślarze innych faktoryjnych łodzi, znali instynktowny szacunek przed jego wspaniałym gigiem, przystrojonym zieloną, pluszową derką z haftowanym złotem monogramem i z załogą, umundurowaną w białe jedwabne singlety, zielone atłasowe cloth'y i zielone fezki ze złoconemi chwastami.
Inni agenci zazdrościli potajemnie panu Bensonowi jego uroku, ale żaden nie pokusił się naśladować go.
Przedewszystkiem firmy ich nie były tak liberalne, a powtóre, ażeby utrzymać ów ton, należało zawsze być pod bronią, zawsze wyświeżonym, zawsze czujnym, a to w rozleniwiającym, brzegowym klimacie i przy częstych zaćmieniach mózgowych, było nad siły tamtych panów.
Pan Benson miał wyjątkowo mocną głowę, a gdy tego wymagał "interes", potrafił być wstrzemięźliwym, jak "teetotaler" (1), na co naprzykład pan Arnstrong nigdy nie byłby się pisał.
–- (1) "Teetotaler'ami" nazywają się członkowie stowarzyszeń wstrzemięźliwości, którzy nie piją żadnych trunków, poprzestając jedynie na herbacie i wodzie.
{Przyp… aut.).
Więc też bezspornie dzierżył faktoryjną i towarzyską hegemonię na Rzece, dokąd tylko sięgały handlowe wpływy Europy; i nie można się dziwić, że perspektywa jutrzejszego fiasca, takiem go napełniała rozgoryczeniem.
Gdy pan Benson wszedł tylnemi schodami na boczną, oszkloną werandę, ciągnącą się przez całą długość domu, trzech małych Murzynków, którzy drzemali po kątach, zerwało się na równe nogi i stanęło milcząco, w postawach wyprostowanych, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma.
Wszyscy trzej byli nadzy po pas, na biodrach mieli suto sfałdowane clothy z zielonej, świecącej materyi, a na ich drobnych, jak z bronzu ulanych torsach, połyskiwały naszyjniki i bransolety ze szklanych, mlecznych pereł.
Ta czysto brzegowa liberya wyglądała bardzo malowniczo na tle równie egzotycznej werandy. Szeroka na cztery metry, była ona raczej pogłębieniem dwóch przytykających do niej pokojów. Ścianę wewnętrzną stanowiło przepierzenie z wązkich, rowkowanych deseczek, na pół metra do sufitu niedostające, a to dla lepszej wentylacyi, lakierowane na biało z blado-zielonemi lamperyami.
Bardzo szerokie otwory wejściowe w tem przepierzeniu, z których jeden wiódł do jadalni, a drugi do salonu, przysłonięte były zielonemi portyerami o białych szlakach. Przeciwległa szklana ściana miała także zielone, jedwabne firanki na kółkach ściąga – ne, i gdy je zasunięto, nawet w najskwarniejsze dni weranda robiła wrażenie chłodnawej, zacisznej oazy.
Podłogę, zasłaną pięknemi matami gabońskiemi przerzynał w całej długości zielony, sukienny chodnik na białym, płóciennym podkładzie. Z mebli były tu tylko maderskie fotele plecione, kanapki i stoliki, parę bujaków i płóciennych krzeseł polowych, wszystko przybrane w zielone, sukienne wałki, festony i poduszki.
Na poręczy jednego fotelu siedziała szara papuga z czerwonym ogonkiem. Ujrzawszy wchodzącego pana, zawołała bardzo wyraźnie:
– Come here, rascal. (Pójdź tu, łotrze).
Pan Benson, nie zwróciwszy żadnej uwagi, ani na to poufałe przywitanie, ani na wyprężonych, jak struny chłopaków, wszedł do jadalni.
Sufit i ściany były tu z naturalnego, ciemnego drzewa, werniksowane i ozdobione wąziutkiemi, złoconemi listewkami. Pośrodku stał duży, długi stół, pokryty serwetą gobelinową; dokoła nizkie dębowe krzesła. Pod ścianami były dwa ogromne bufety, a na nich baterye kieliszków, szklanek, kufli, coolerów, stosy talerzy, półmisków i tac.
Pokój ten miał dwa wielkie okna, a pomiędzy niemi duże, szklane drzwi, na frontową, krótszą werandę, otwartą, zdobną ładnie rzeźbioną kolumnadą i dającą rozległy widok na rzekę i ciągnące się wzdłuż niej faktoryjne domy i magazyny.
Minąwszy pustą w tej chwili jadalnię, pan Ben – son znalazł się w swoim sypialnym pokoju. Panowały tu kobieca miękkość i kokieterya.
Wysunięte na środek szerokie, złocone łóżko, obciągnięte było białą, przezroczystą mustikierą i okryte żółtą, atłasową kapą, na której położono w dwa rzędy stos małych i większych, podłużnych i kwadratowych poduszeczek, w śnieżno białych, haftowanych powłoczkach. Duży, granatowy dywan, o kremowem tle, zakrywał cały środek pokoju.
Marmurowy blat komody dźwigał mnóstwo flakonów z perfumami, puszek, szkatułek i różnych toaletowych drobiazgów.
Wisiało nad nim duże lustro, a pod przeciwległą ścianą znajdowała się lustrzana bieliźniarka, tak ustawiona, że pan Benson stanąwszy pośrodku, mógł widzieć swą osobę ze wszystkich stron.
W głowach łóżka umieszczony był, w pięknych, szerokich ramach, wielki fotograficzny portret starej kobiety, uderzającem podobieństwem rysów odrazu głoszącej swe macierzyńskie prawo czuwania nad snem pana Bensona.
Od sufitu zwieszała się ampla, kształtem i barwą do olbrzymiej cytryny podobna.
Na pierwszy rzut oka sypialnia zdawała się być zupełnie pustą, ale gdy pan Benson stanąwszy pośrodku klasnął w ręce, gdzieś, jakby z pod ziemi wyrósł i stanął przed nim maleńki, najwyżej pięcioletni Krumanik, tak nadzwyczajnie zgrabny i ładny, że w swym żółtym, atłasowym clothiku, a raczej szarfie, która mu nawet nie zakrywała kolan, ze złoconemi obrączkami na rękach, nogach i szyi, i ze swem połyskliwem, wyjątkowo pięknej i czarnej barwy dziecięcem ciałem, wyglądał, jak prześliczna figurynka z pozłacanej, czarnej porcelany.
Tego Krumanika zazdrościli panu Bensonowi wszyscy Brzegowcy, uważając go za największą ozdobę jego domu. Wistocie, była to osobliwość; zazwyczaj bowiem Krumani, udający się na służbę do Białych, nie wożą ze sobą takich małych dzieci.
Pan Benson, gdy go tylko na pokładzie w "partyi" zobaczył, wnet tę partyę zakontraktował, poczem natychmiast malca wziął do pokoju, ustroił go w owe żółte atłasy i talmigoldowe świecidła, z tem poczuciem dekoratywności, które mu we wszystkiem przewodniczyło wytresował, jak pojętnego pudełka, i dzieciak dreptał za nim wszędzie, niby ulubiony piesek, patrząc mu w oczy i spełniając w lot każdy rozkaz.
Pan Benson psuł go i lubił się nim popisywać; a co małemu Kofele uchodziło bezkarnie, o tem inni chłopcy nie byliby nawet śmieli pomyśleć bez świszczącego wspomnienia dyscypliny. Nie były jednak te róże bez cierni: Kofele miał sobie surowo wzbronione zadawać się z "braćmi", aby nie spospoliciał w ich towarzystwie; więc pod nieobecność pana nudził się zwykle śmiertelnie, jeśli nie spał lub nie jadł.
To też w sposobie, jakim zawsze witał jego powrót, było istotnie coś z radowania się małego pieska; ale dziś pan Benson wstrzymał go w półpod – skoku, rzuciwszy mu krótkim, ostrym głosem jeden wyraz:
– Tub!
– Yes, massa – pisknął cieniutkim głosikiem Kofele.
W dwóch susach znalazł się przy małych, bocznych drzwiczkach i zniknął za niemi, a pan Benson, stojąc wciąż na środku pokoju, zaczął niecierpliwie rozpinać granatowe pętlice swego paydżamas.
Zwykle przebierał się trzy razy dziennie, lecz dziś był tak struty, że od rana chodził w negliżu.
Jeszcze nie skończył, gdy zjawił się znów Kofele, a za nim rosły, atletycznie zbudowany Murzyn, w zwyczajnym madrasie (perkalowej chustce wzorzystej) na biodrach i flanelowej koszuli z zawiniętemi po pachy rękawami.
– Massa, tub ready! (Panie, kąpiel gotowa) – rzekł gardłowym, jakby z podziemia wychodzącym głosem, właściwym wielu Krumanom z plemienia Tabu.
Łazienka, była to przestrzeń długa i wązka, rozmiarami i położeniem odpowiadająca oszklonej werandzie. Poprzeczna, perkalowa firanka dzieliła ją na dwie części.
W większej znajdowały się szafy krajowego wyrobu z niezliczoną ilością pikowych, flanelowych, jedwabnych garniturów pana Bensona i półki, na których, jak w sklepie szewckim, stało kilkadziesiąt par wszelkiego rodzaju obuwia.
Obowiązkiem jednego z owych trzech chłopaków z werandy było czyścić je codziennie od pierwszej do ostatniej pary, inaczej wprędce cały ten zapas stałby się pastwą pleśni.
Po drugiej stronie firanki stała w kącie olbrzymia cynowa miednica, błyszcząca, jak srebro, i kryty ceratą szezląg. Nie było tu już oszklonej ściany, tylko rząd małych, nieotwierających się okienek. Górna wentylacya wystarczała. Na podłodze leżało linoleum.
Pan Benson, rozebrawszy się, stanął w miednicy, i wierzgał, i parskał, jak koń nieujeżdżony, podczas, gdy Murzyn oblewał go całego z głową konewkami zimnej wody. Gdy już miał dosyć, łaziennik nadział ostre, włochate rękawice i zaczął jeździć niemi po młodem, jędrnem ciele pana Bensona z takim rozmachem, jak gdyby froterował posadzkę.
Dobywszy z tej europejskiej skóry, która przy jego brunatnych ramionach wydawała się bez przenośni "białą", tyle czerwoności, ile glansu umiejętny froter wydobywa z posadzki, okrył ją włochatym, kąpielowym płaszczem i brzegowy sybaryta legł na szezlągu, aby wypocząć.
Przez cały ten czas maleńki Kofele stał pośrodku, założywszy łapięta na pulchnych, jak poduszeczki piersiach, i wielkiemi, aksamitnemi oczyma śledził każde poruszenie pana.
Ten z kolei spojrzał na niego, ale się nie rozchmurzył, tylko rzucił drugi, lakoniczny rozkaz:
– Cocktail!
– Yes, massa! – odpisknął Kofele, znikając.
Hasła tego czekali już dwaj inni chłopcy i pojawili się wnet jeden z tacą, na której stały butelki z whisky i xeresem, cooler z wodą i szklanka z wpuszczonem na dno żółtkiem, drugi z mątewką, którą wnet zaczął, odpowiednio przyrządzoną mieszaninę, rozbijać, aż się zburzyła i zabieliła, jak piana.
Pan Benson, leżąc, wolno wysączał napój, poczem chłopcy rzucili się ubierać go od stóp do głowy. Był on jak lalka w ich wprawnych, zręcznych rękach.
Tak dalece nie tknął się niczego, że jeden z chłopaków wpiął mu brylantową spinkę w miękki kołnierzyk koszuli, a drugi wsunął żółtą, jedwabną chusteczkę do bocznej kieszeni, jaśniejącej białością, pikowej marynarki.
Pan Benson wytarł sobie tylko obfite jasne włosy i kark tak zwaną aqua de Florida, używaną powszechnie na Brzegu, zamiast wody kolońskiej; uperfumował ręce Rimler'owskim heliotropem, poczem świeży, elegancki, pachnący, przeszedł znów na oszkloną werandę, zapalił papierosa i zagłębił się w bujaku.
Nieodstępny Kofele stał z boku z popielniczką. Pan Benson był tak zamyślony, że parę razy strząsnął mu popiół na kędzierzawą głowinę, co sprytny malec, odczuwający zły humor pana, przyjął z największą powagą; wreszcie wydał trzecie z kolei, spartańsko zwięzłe rozporządzenie:
– Cook! (Kucharz).
I poraz trzeci Kofele pisknąwszy: "Yes, massa, " wypadł za drzwi, jak z procy.
Wezwany stawił się, o ile mógł najprędzej z kuchennego budynku podążyć, rzuciwszy w połowie uwiecoony sos, bo pan Benson czekać nie lubił.
Kucharz był Akrajczykiem, już nie pierwszej młodości. Miał w rysach i w wyrazie oczu coś, co w połączeniu z krótkim, gęstym zarostem i wełnistą czupryną nadawało mu wielkie podobieństwo do barana, ale z gatunku przebiegłych i chytrych baranów, o czem świadczył uśmiech jego ważkich, ku dołowi wygiętych warg.
Miał na głowie biały beret, a długi biały fartuch spadał mu od szyi, na bose, czarne stopy.
Pan Benson milczał przez parę minut, bo rządził się zasadą, że o ile służba powinna była stawiać się w mig na zawołanie, o tyle rzeczą jego pańskości było nie śpieszyć się z wyjaśnieniem powodu wezwania.
– Kucharzu! – przemówił wreszcie z taką powagą, jak gdyby go wzywał do złożenia przysięgi.
– Tak, panie! – odpowiedział uroczyście Akrajczyk.
– Jutro będzie pełno osób na obiedzie.
– Tak, panie.
– Obiad powinien być nadto dobry.
Pan Benson mówił żargonem, noszącym na brzegu nazwę pigeon english (gołębiej angielszczyzny).
– Tak, panie – potwierdził po raz trzeci Akrajczyk.
– Co masz?
– Mam sześć kobiet – kur i dwóch mężczyzn kur (1).
– Co więcej?
– Jest dwie angielskie kury (indyki), które massa kupił aa parowcu.
– Dobrze. Co więcej?
– Więcej kupię jutro na targu. Pełno wołu (2), pełno ryb, pełno jarzya.
– Nie zapomuij o krewetkach. Pan Gillis je lubi.
– Tak, panie.
– Co będziesz gotował?
Akrajczyk, który już od kilku dni układał sobie menu na jutrzejszą uroczystość, wywrócił swe baranie oczy, jak gdyby był warszawskim wieszczem, płodzącym pierwszy erotyk, i po chwili wrzekomego skupienia duet, a, zaczął recytować:
– Zupa z kur z jarzynami i ciastem z puszek, jaja smażone na szynce, befsztyk w cieście, ryż i kartofle, potrawka mięsna z curry (gatunek nadzwyczaj ostrej, indyjskiej przyprawy), ryby smażone i w sosie, jams; kury angielskie pieczone, sałata z pomi- – (1) Murzyni w swej angielszezyznie nie mają wyrazów: kogut, kura, wół, krowa itd. Dla nich każde zwierzę jest mężczyzną lub kobietą odnośnego gatunku.
(Przyp… autora).
(2) Każde mięso po za drobiem nieodmiennie nazywa się "wołem,"
(Przyp, autora).
dorów; słodka galareta, ciastka ze słodyczami (konfitury).
– All right. Jeżeli wszystko będzie nadto dobre, otrzymasz piękny dash (podarunek), jeżeli nie, dzień na książkę i pięć niedziel bez rumu. You sawe? (Wiesz?).