Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostatnia butelka. Część 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnia butelka. Część 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 253 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

IX.

Ar­mat­ni strzał za­trząsł nad­brzeż­ne­mi wzgó­rza­mi, od­bił się o nie i zgi­nął w ta­jem­ni­czych głę­biach man­gro­wii.

Po­tęż­ny trój­masz­to­wiec "La­gos", Be­nia­mi­nek po­tęż­nej, okrę­to­wej kom­pa­ni "El­der-Damp­ster" po­grą­żył ko­twi­cę w łono rze­ki i drżał na jej po­wierzch­ni, jak ptak zmę­czo­ny lo­tem i pier­sią do zie­mi przy­pa­dły.

Była to już dru­ga po­ło­wa stycz­nia – szczyt pory su­chej.

Przy­pie­czo­na zie­mia aż chru­pa­ła pod no­ga­mi, jak grzan­ka; a na wo­dzie, cho­ciaż bra­ko­wa­ło jesz­cze paru go­dzin do po­łu­dnia, upał do­się­gał ta­kie­go na­tę­że­nia, po­nad któ­rem wszyst­ko już mo­gło się tyl­ko go­to­wać.

Pot za­le­wał oczy wio­słu­ją­cych tłum­nie ku okrę­to­wi Kru­ma­nów, któ­rzy nie mie­li na­wet siły gul­go­tać po swo­je­mu.

Ale ża­den z agen­tów, po­mi­mo tak strasz­li­we­go go­rą­ca, nie wy­rę­czył się clar­kiem, wszy­scy pły­nę­li na po­kład; na­wet na­wpół już roz­to­pio­ny pan Lind­say. Bo je­że­li "La­gos" był per­łą kom­pa­nii, to jego ka­pi­tan, bar­czy­sty, dłu­go­no­gi Szkot, na­zwi­skiem Mac Gre­gor był ulu­bień­cem ca­łe­go Brze­gu, po­cząw­szy od Da­ko­ra, a koń­cząc na San Paal de Lo­an­da.

Gdy mó­wił, miał zwy­czaj za­ci­skać swe po­tęż­ne pię­ści, co mu nada­wa­ło po­zór sro­go­ści, a biło w nim ser­ce go­łę­bie. Jego ry­gor i aku­rat­ność we­szły w przy­sło­wie, i dzię­ki temu "Le­gos" uka­zy­wał się w por­tach z punk­tu­al­no­ścią ku­ry­er­skie­go po­cią­gu.

Przy­tem ża­den pa­ro­wiec nie przy­wo­ził tak licz­nych par­tyj "boy­ów", bo ka­pi­tan do­brym był dla Czar­nych; nie zmu­szał ich ska­kać z bor­tu w wodę, aby oszczę­dzić majt­kom tru­du spusz­cza­nia scho­dów; ani dla po­śpie­chu nie ka­zał wrzu­cać ich pa­kun­ków w mo­rze, aby je po­tem ztam­tąd czę­sto­kroć zu­peł­nie znisz­czo­ne wy­ła­wia­li, jak to czy­ni­li inni ka­pi­ta­no­wie, lecz ob­cho­dził się z nimi i z ich do­byt­kiem po ludz­ku.

Oni też naj­chęt­niej z nim jeź­dzi­li, i samo to wy­star­cza­ło w tych stro­nach, któ­rych nie­usta­ją­cą pla­gą jest brak ro­bo­czych rąk, aby "La­gos" ocze­ki­wa­ny był za­wsze z upra­gnie­niem i wi­ta­ny jako gość naj­mil­szy.

W do­dat­ku ka­pi­tan Mac Gre­gor był nie­zmier­nie to­wa­rzy­ski, uczyn­ny i we­so­ły.

Bliż­szym zna­jo­mym za­ła­twiał ich pry­wat­ne in­te­re­sy w An­glii, od­wie­dzał ich ro­dzi­ny i był ży­wym po­mię­dzy nimi łącz­ni­kiem, a już wszyst­kich bez wy­jąt­ku bia­łych za­pra­szał do "ka­jut kom­pa­nii", czę­sto­wał, poił, za­cho­wu­jąc sam nie­mal te­ato­tle­row­ską wstrze­mięź­li­wość na po­kła­dzie.

Zato, je­śli "La­gos" miał w ja­kim por­cie pa­ro­dnio­wy po­stój i ka­pi­ta­na po­rwa­no w go­ści­nę, spi­jał się tam od­ra­zu, jak nie­bo­skie stwo­rze­nie, gdyż, jak ma­wiał, w ten je­dy­nie spo­sób mógł prze­tra­wić w so­bie obrzy­dli­wość, ja­kiej do­zna­wał stą­pa­jąc po sta­łym grun­cie.

Mo­rze było mu ca­łym świa­tem, a "La­gos" ro­dzi­ną, któ­rej nig­dy nie znał, uj­rzał bo­wiem świa­tło dzien­ne w jed­nym ze szkoc­kich "alm-ho­use'ów" (przy­tuł­ków), i mat­ka przy uro­dze­niu jego umar­ła; a to ro­man­tycz­ne na­zwi­sko Mac Gre­gor nada­ło mu dwo­je że­bra­ków, któ­rzy go do chrztu trzy­ma­li.

Z bez­dom­nych dzie­ci wy­ra­sta­ją naj­czę­ściej zbrod­nia­rze; lecz cza­sem, jak­by przez nie­wy­tłó­ma­czo­ną igrasz­kę losu, te wy­dzie­dzi­czo­ne isto­ty przy­no­szą ze sobą na wro­gi im od po­cząt­ku świat na­tu­rę po­pro­stu sło­necz­ną, a ka­pi­tan Mac Gre­gor był jed­ną z ta­kich.

Te­raz stał na ka­pi­tań­skim most­ku i zda­le­ka już za­ci­skał po­wi­tal­nie pię­ście do nad­pły­wa­ją­cych gi­gów

Pierw­szym, jak za­wsze, był gig pana Ben­so­na.

On sam sie­dział u ste­ru i le­ni­wie kie­ro­wał sznu­ra­mi.

Przez tych parę ty­go­dni, ja­kie upły­nę­ły od sce­ny przy cmen­ta­rzu, mło­dy agent zmie­nił się bar­dzo i nie­tyl­ko z po­wierz­chow­no­ści.

Gdy, ci­snąw­szy Dy­anie ostre sło­wa roz­sta­nia, zbie­gał ze wzgó­rza, był tak wście­kły, iż nie­wie­le bra­ko­wa­ło, aby w pierw­szem unie­sie­niu wtar­gnął do mi­syj­ne­go domu, a na­wet bo­daj do me­etin­gho­use'u, rzu­cił się na pana For­ste­ra, wy­po­licz­ko­wał go i wy­zwał na po­je­dy­nek.

Zdo­łał się jed­nak jesz­cze w porę po­wścią­gnąć i ochło­nąw­szy po­my­ślał, że ten nędz­ny mi­sy­onarz jest zbyt mar­ną isto­tą, by on, Ben­son, szu­kał u nie­go za­do­sy­ću­czy­nie­nia.

Na­to­miast po­słał gig po pana Arn­stron­ga i paru in­nych ko­le­gów, i wy­pra­wił so­bie wraz z nimi or­gię, o któ­rej po­ko­jo­wi chłop­cy mie­li co opo­wia­dać "bra­ciom" przez kil­ka dni.

Od­tąd po­wta­rza­ło się to co­raz czę­ściej.

Rzec było moż­na, iż czy­nił to na po­kaz, jakg­dy­by pra­gnął, by echa jego wy­bry­ków mo­gły dojść do wia­do­mo­ści Dy­any.

Zda­wa­ło mu się, że mści się na niej w ten spo­sób za upo­ko­rze­nie i go­rycz, ja­kie­mi go na­kar­mi­ła.

Nie­na­wi­dził jej, szy­dził z jej "świę­tosz­ko­wa­to­ści" i z wła­snych uczuć i ma­rzeń, ja­kie w nim roz­bu­dzić zdo­ła­ła, i z ja­kąś dzi­ką roz­ko­szą szar­gał je w bło­cie swych pi­jac­kich nad­użyć.

Przy­cho­dzi­ły na nie­go jed­nak rzad­kie chwi­le opa­mię­ta­nia i wstrę­tu do sa­me­go sie­bie, w któ­rych prze­ko­ny­wał się, że ob­raz tej słod­kiej dziew­czy­ny tem głę­biej za­pa­dał mu w du­szę, im na­mięt­niej pró­bo­wał go ztam­tąd wy­rwać.

Ale nie prze­mknę­ło mu na­wet przez myśl, że mógł­by się po­sta­rać zo­ba­czyć ją, prze­bła­gać, od­zy­skać. Był na to za am­bit­nym i za sa­mo­lub­nym.

Więc tyl­ko za­czy­nał na nowo sza­leć. Zresz­tą nie w tym jed­nym kie­run­ku po­trze­bo­wał się za­głu­szać.

Coś się po­psu­ło w pro­mie­nio­wa­niu jego szczę­śli­wej gwiaz­dy.

Parę do­sko­na­le ob­my­śla­nych kom­bi­na­cyj han­dlo­wych za­wio­dło go naj­nie­spo­dzie­wa­niej; w ma­ga­zy­nie olej­nym wy­buch­nął po­żar i tyl­ko dzię­ki jego wiel­kiej przy­tom­no­ści umy­słu i ener­gii cała fak­to­rya nie po­szła z dy­mem. Ale stra­ty były po­waż­ne i on mu­siał za nie od­po­wia­dać.

Czę­sto też chwy­ta­ły go owe dziw­ne nie­po­ko­je i złe prze­czu­cia, któ­rych po raz pierw­szy w dzień swo­ich uro­dzin do­świad­czył.

Żył jak­by w cią­głem, drę­czą­cem ocze­ki­wa­niu.

Wszyst­ko to ra­zem wzię­te pod­ko­pa­ło jego wspa­nia­łe zdro­wie.

Krót­kie, lecz gwał­tow­ne na­pa­dy fe­bry po­czę­ły go wy­cień­czać: stra­cił sen i pa­trzył na je­dze­nie ze wstrę­tem. Zżółkł, wy­chódł, ocię­żał i po­sta­rzał rap­tem o kil­ka lat.

Roz­draż­nie­nie jego było tak wiel­kie, że za lada drob­nost­ką wpa­dał w wście­kłość.

Lżył clar­ków, a w "boy­ów" ci­skał co tyl­ko miał pod ręką.

Po­pro­stu stał się in­nym czło­wie­kiem.

W domu za­pa­no­wał nie­ład i cha­os.

Zna­jo­mi spo­glą­da­li na to ze zdu­mie­niem; służ­ba tra­ci­ła gło­wę.

Je­den tyl­ko Top­sy-Tu­rvy piekł grzan­kę przy tym ogniu.

Obie­cu­ją­cy chło­piec wskrze­sił swo­ją za­kwe­sty­ono­wa­ną le­gen­dę o od­da­niu "mas­sy" dy­abłom i do­wo­dził jej au­ten­tycz­no­ści.

– Wi­dzisz, Mon­ro – ma­wiał z try­um­fem do skru­szo­ne­go ku­cha­rza, któ­ry w ża­den spo­sób nie mógł te­raz panu do­go­dzić i wi­dy­wał pół­mi­ski z ar­cy­dzie­ła­mi swe­go kunsz­tu wy­la­tu­ją­ce za okno. – Skrzyw­dzi­łeś mnie. Ja mó­wi­łem praw­dę. Miss Wal­ter rzu­ci­ła cza­ry na "mas­sę." Tyl­ko "mas­sa" jest mą­dry nad­to i dy­abły nie mogą so­bie od­ra­zu z nim po­ra­dzić. Ale ro­bią mu cią­gle pa­la­ver i dla tego jest taki. Ale przyj­dzie dzień, kie­dy go po­rwą.

I w ocze­ki­wa­niu tego dnia Top­sy-Tu­rvy opy­chał się przy­sma­ka­mi, któ­rych mu do­star­czał za­wo­jo­wa­ny zu­peł­nie przez nie­go Akraj­czyk.

Gdy pan Ben­son wszedł na po­kład "La­go­sa," ka­pi­tan Mac Gre­gor mu­siał tego nie za­uwa­żyć, bo za­czął wła­śnie wy­da­wać przez tubę roz­ka­zy uwi­ja­ją­ce­mu się pod po­mo­stem star­sze­mu ofi­ce­ro­wi i do­pie­ro wi­dząc, że inne ło­dzie już po­bor­to­wa­ły, zbiegł z most­ku i wpadł jak bu­rza w gro­ma­dę agen­tów.

Przy­ję­to go gra­dem wy­krzyk­ni­ków i py­tań:

– Mac Gre­gor, sta­ry chłop­cze! Masz dla mnie "boy­ów?"

– Jak się masz, Mac Gre­gor. Jak­że tam moje "car­go?"

– Wi­dzia­łeś się z moją żoną?

– Przy­wio­złeś mi ze­ga­rek z na­pra­wy?

– Za­ło­żył­bym się, żeś za­po­mniał o moim fle­cie!

– Mac Gre­gor o ni­czem nie za­po­mi­na. A moje cy­ga­ra?

Ka­pi­tan śmiał się i wszyst­kim na­raz od­po­wia­dał. Pana Ben­so­na, któ­re­go wy­jąt­ko­wo lu­bił, uści­snął z więk­szą niż za­wsze ser­decz­no­ścią.

Ale spoj­rzaw­szy na nie­go, cof­nął się.

– Ben­son! Na Boga! Co to­bie jest? Czyż­by…

Urwał i jego ja­sne po­czci­we oczy na­gle za­nie­po­ko­jo­ne uto­nę­ły ba­daw­czo w zmi­ze­ro­wa­nej twa­rzy mło­de­go agen­ta.

Ale on nie za­uwa­żył tego dziw­ne­go wzro­ku, oraz jak­by po­mie­sza­nia, któ­re ka­pi­tan sta­rał się do­syć nie­zgrab­nie ukry­wać.

– Nic mi nie jest – od­rzekł nie­cier­pli­wie. – Że też nie moż­na przejść spo­koj­nie. Co masz dla mnie, Mac Gre­gor?

– Wie­le rze­czy. Przy­wio­złem ci Ba­tan­gów, któ­rych chcia­łeś. Może ich za­raz zo­ba­czysz? Tę­gie chło­py.

– Póź­niej – od­po­wie­dział pan Ben­son obo­jęt­nie. – Dłu­go zo­sta­jesz na rze­ce?

– Ze trzy dni.

– To do­brze. Za­bie­ram cię na obiad, Mac Gre­gor. Bę­dzie­my pili, jak smo­ki. Ale przedew­szyst­kiem da­waj, sta­ry chłop­cze, li­sty. Nie wi­dzia­łeś się przy­pad­kiem z moim wu­jem?

– Wi­dzia­łem się…

Pan Ben­son chciał da­lej py­tać, ale mu prze­rwa­no.

– Li­sty! Li­sty! – wo­ła­li chó­rem agen­ci. Ka­pi­tan po­pa­trzył zno­wu z pod oka na pana

Ben­so­na.

– Za­raz, za­raz. Mo­że­by­ście ode­bra­li le­piej wpierw wa­sze "bill of le­ading?" "La­gos" rad się po­zbyć cię­ża­ru.

I śmiał się zno­wu ja­kimś przy­mu­szo­nym, nie­szcze­rym śmie­chem.

– Zwa­ry­owa­łeś, Mac Gre­gor – rzekł pan Gil­lis cierp­ko. – Li­sty idą mie­siąc, a on nam jesz­cze każe cze­kać.

Pan Arn­strong do­tknął ra­mie­nia pana Ben­so­na, przy któ­rym stał:

– Jemu coś jest – szep­nął. – Wy­glą­da jak zła­pa­ny.

Ale mło­dy czło­wiek aż się rzu­cił z roz­draż­nie­niem.

– To czy­sta ma­nial – od­burk­nął. – Tam­ten przed chwi­lą we mnie wma­wiał, że mnie coś jest, te­raz ty zno­wu upa­trzy­łeś so­bie to samo do nie­go. Ist­ny wiec ku­mo­szek.

– Wy­pij szklan­kę wody, Ben­son – rzekł pan Arn­strong, zmru­żyw­szy oczy. – Wy­pij szklan­kę wody. Już je­że­li ja komu ra­dzę wodę, to znak, że po­ło­że­nie jego jest groź­ne.

I od­wró­cił się ple­ca­mi.

Tym­cza­sem do­ko­ła "La­go­sa" utwo­rzy­ła się jak­by ob­ręcz fa­lu­ją­ca i wrza­skli­wa.

Za lot­ny­mi gi­ga­mi nad­cią­ga­ły cięż­kie ser­fbo­aty; przy­pły­nę­ły ło­dzie kra­jow­ców z Duke-Town, a w nich prze­kup­ki, wio­zą­ce ogrom­ne "bun­che" ba­na­nów, świe­że ko­ko­sy i inne owo­ce, a na­wet chop'y go­to­we, dla ama­to­rów afry­kań­skiej kuch­ni; zna­la­zło się i kil­ka pi­róg z głę­bi.

Pa­row­co­wa go­rącz­ka wzię­ła górę nad upa­łem, pod­nie­ca­jąc tych, któ­rzy w in­nej chwi­li by­li­by tyl­ko zdol­ni drze­mać, lub na­rze­kać. Zro­bi­ła się wiel­ka bie­ga­ni­na po okrę­cie i tu­mult na wo­dzie.

Z ma­szy­ny i z dol­ne­go po­kła­du wy­ro­iły się "par­tye" ja­dą­cych w służ­bę "boy­ów."

Nie­któ­rzy byli tak usmo­le­ni i spo­tnia­li od strasz­li­we­go żaru, przy ob­słu­dze ko­tłów, że spra­wia­li wra­że­nie po­tę­pień­ców, wy­chy­la­ją­cych się z pie­kiel­nych cze­lu­ści na świa­tło dzien­ne.

Jed­ni mie­li tu po­zo­stać, inni je­cha­li da­lej. Wszy­scy ci­snę­li się do bor­tu, upa­tru­jąc "bra­ci" wśród fak­to­ryj­nych lu­dzi.

Za­czę­to się wza­jem­nie na­wo­ły­wać i po­zdra­wiać z sza­lo­ne­mi wy­bu­cha­mi śmie­chu i ma­cha­niem rąk.

Nie­cier­pliw­si ska­ka­li do wody, a tam­ci z ło­dzi pię­li się po ośli­zgłym ka­dłu­bie okrę­tu, cze­pia­jąc się zwie­szo­nych z bor­tu sznu­rów.

"La­gos" wy­glą­dał zda­le­ka, jak ob­le­pio­ny czar­nem mro­wiem.

A w wiel­kiej ka­ju­cie sa­lo­no­wej, zda­la od tego za­mę­tu i zgieł­ku wy­bi­ła ma­gicz­na go­dzi­na pocz­ty.

Ka­pi­tan, któ­ry z wia­do­mych jemu tyl­ko po­wo­dów, tak wy­raź­nie chciał ją od­wlec, wi­dząc, że się nie wy­wi­nie, roz­ka­zał przy­nieść ol­brzy­mią tor­bę, wy­pcha­ną ga­ze­ta­mi i li­sta­mi, i za­nu­rzał w niej ręce roz­kła­da­jąc i ga­tun­ku­jąc pa­pie­ry na sto­le, do­oko­ła któ­re­go sku­pi­li się wszy­scy Bia­li w mil­cze­niu na­tę­żo­ne­go ocze­ki­wa­nia.

Sta­ry Ka­la­bar, jako nie bę­dą­cy ko­lo­nią, lecz pro­win­cyą wol­ną, urzę­du pocz­to­we­go nie po­sia­dał, i do­rę­cza­nie ko­re­spon­den­cyi od­by­wa­ło się za­wsze w ten pa­try­ar­chal­ny spo­sób.

Było to ist­ne roz­daw­nic­two chle­ba i ryb na pusz­czy, a każ­dy ka­pi­tan prze­obra­żał się na tę chwi­lę w ze­sła­ne­go z nie­ba sza­fa­rza, oto­czo­ne­go przez zgłod­nia­łe rze­sze.

Ża­den zaś do tego stop­nia, jak ten za­cny Szkot.

Bo jemu sa­me­mu spra­wia­ło to nie­wy­mow­ną ra­dość, gdy wi­dział tych do­bro­wol­nych wy­gnań­ców, ci­sną­cych się do­ko­ła nie­go po wie­ści z kra­ju. Każ­dy prze­cież miał tam ko­goś bliz­kie­go; każ­dy ko­chał tę "dro­gą, sta­rą An­glię".

A on im wszyst­kim coś przy­wo­ził.

Ale dziś miał twarz schmu­rzo­ną i ro­bo­ta szła mu nie spo­ro.

Ukła­dał i prze­kła­dał li­sty, cho­wał je i znów z tor­by wy­cią­gał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: