- W empik go
Ostatnia butelka. Część 3 - ebook
Ostatnia butelka. Część 3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 254 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Armatni strzał zatrząsł nadbrzeżnemi wzgórzami, odbił się o nie i zginął w tajemniczych głębiach mangrowii.
Potężny trójmasztowiec "Lagos", Beniaminek potężnej, okrętowej kompani "Elder-Dampster" pogrążył kotwicę w łono rzeki i drżał na jej powierzchni, jak ptak zmęczony lotem i piersią do ziemi przypadły.
Była to już druga połowa stycznia – szczyt pory suchej.
Przypieczona ziemia aż chrupała pod nogami, jak grzanka; a na wodzie, chociaż brakowało jeszcze paru godzin do południa, upał dosięgał takiego natężenia, ponad którem wszystko już mogło się tylko gotować.
Pot zalewał oczy wiosłujących tłumnie ku okrętowi Krumanów, którzy nie mieli nawet siły gulgotać po swojemu.
Ale żaden z agentów, pomimo tak straszliwego gorąca, nie wyręczył się clarkiem, wszyscy płynęli na pokład; nawet nawpół już roztopiony pan Lindsay. Bo jeżeli "Lagos" był perłą kompanii, to jego kapitan, barczysty, długonogi Szkot, nazwiskiem Mac Gregor był ulubieńcem całego Brzegu, począwszy od Dakora, a kończąc na San Paal de Loanda.
Gdy mówił, miał zwyczaj zaciskać swe potężne pięści, co mu nadawało pozór srogości, a biło w nim serce gołębie. Jego rygor i akuratność weszły w przysłowie, i dzięki temu "Legos" ukazywał się w portach z punktualnością kuryerskiego pociągu.
Przytem żaden parowiec nie przywoził tak licznych partyj "boyów", bo kapitan dobrym był dla Czarnych; nie zmuszał ich skakać z bortu w wodę, aby oszczędzić majtkom trudu spuszczania schodów; ani dla pośpiechu nie kazał wrzucać ich pakunków w morze, aby je potem ztamtąd częstokroć zupełnie zniszczone wyławiali, jak to czynili inni kapitanowie, lecz obchodził się z nimi i z ich dobytkiem po ludzku.
Oni też najchętniej z nim jeździli, i samo to wystarczało w tych stronach, których nieustającą plagą jest brak roboczych rąk, aby "Lagos" oczekiwany był zawsze z upragnieniem i witany jako gość najmilszy.
W dodatku kapitan Mac Gregor był niezmiernie towarzyski, uczynny i wesoły.
Bliższym znajomym załatwiał ich prywatne interesy w Anglii, odwiedzał ich rodziny i był żywym pomiędzy nimi łącznikiem, a już wszystkich bez wyjątku białych zapraszał do "kajut kompanii", częstował, poił, zachowując sam niemal teatotlerowską wstrzemięźliwość na pokładzie.
Zato, jeśli "Lagos" miał w jakim porcie parodniowy postój i kapitana porwano w gościnę, spijał się tam odrazu, jak nieboskie stworzenie, gdyż, jak mawiał, w ten jedynie sposób mógł przetrawić w sobie obrzydliwość, jakiej doznawał stąpając po stałym gruncie.
Morze było mu całym światem, a "Lagos" rodziną, której nigdy nie znał, ujrzał bowiem światło dzienne w jednym ze szkockich "alm-house'ów" (przytułków), i matka przy urodzeniu jego umarła; a to romantyczne nazwisko Mac Gregor nadało mu dwoje żebraków, którzy go do chrztu trzymali.
Z bezdomnych dzieci wyrastają najczęściej zbrodniarze; lecz czasem, jakby przez niewytłómaczoną igraszkę losu, te wydziedziczone istoty przynoszą ze sobą na wrogi im od początku świat naturę poprostu słoneczną, a kapitan Mac Gregor był jedną z takich.
Teraz stał na kapitańskim mostku i zdaleka już zaciskał powitalnie pięście do nadpływających gigów
Pierwszym, jak zawsze, był gig pana Bensona.
On sam siedział u steru i leniwie kierował sznurami.
Przez tych parę tygodni, jakie upłynęły od sceny przy cmentarzu, młody agent zmienił się bardzo i nietylko z powierzchowności.
Gdy, cisnąwszy Dyanie ostre słowa rozstania, zbiegał ze wzgórza, był tak wściekły, iż niewiele brakowało, aby w pierwszem uniesieniu wtargnął do misyjnego domu, a nawet bodaj do meetinghouse'u, rzucił się na pana Forstera, wypoliczkował go i wyzwał na pojedynek.
Zdołał się jednak jeszcze w porę powściągnąć i ochłonąwszy pomyślał, że ten nędzny misyonarz jest zbyt marną istotą, by on, Benson, szukał u niego zadosyćuczynienia.
Natomiast posłał gig po pana Arnstronga i paru innych kolegów, i wyprawił sobie wraz z nimi orgię, o której pokojowi chłopcy mieli co opowiadać "braciom" przez kilka dni.
Odtąd powtarzało się to coraz częściej.
Rzec było można, iż czynił to na pokaz, jakgdyby pragnął, by echa jego wybryków mogły dojść do wiadomości Dyany.
Zdawało mu się, że mści się na niej w ten sposób za upokorzenie i gorycz, jakiemi go nakarmiła.
Nienawidził jej, szydził z jej "świętoszkowatości" i z własnych uczuć i marzeń, jakie w nim rozbudzić zdołała, i z jakąś dziką rozkoszą szargał je w błocie swych pijackich nadużyć.
Przychodziły na niego jednak rzadkie chwile opamiętania i wstrętu do samego siebie, w których przekonywał się, że obraz tej słodkiej dziewczyny tem głębiej zapadał mu w duszę, im namiętniej próbował go ztamtąd wyrwać.
Ale nie przemknęło mu nawet przez myśl, że mógłby się postarać zobaczyć ją, przebłagać, odzyskać. Był na to za ambitnym i za samolubnym.
Więc tylko zaczynał na nowo szaleć. Zresztą nie w tym jednym kierunku potrzebował się zagłuszać.
Coś się popsuło w promieniowaniu jego szczęśliwej gwiazdy.
Parę doskonale obmyślanych kombinacyj handlowych zawiodło go najniespodziewaniej; w magazynie olejnym wybuchnął pożar i tylko dzięki jego wielkiej przytomności umysłu i energii cała faktorya nie poszła z dymem. Ale straty były poważne i on musiał za nie odpowiadać.
Często też chwytały go owe dziwne niepokoje i złe przeczucia, których po raz pierwszy w dzień swoich urodzin doświadczył.
Żył jakby w ciągłem, dręczącem oczekiwaniu.
Wszystko to razem wzięte podkopało jego wspaniałe zdrowie.
Krótkie, lecz gwałtowne napady febry poczęły go wycieńczać: stracił sen i patrzył na jedzenie ze wstrętem. Zżółkł, wychódł, ociężał i postarzał raptem o kilka lat.
Rozdrażnienie jego było tak wielkie, że za lada drobnostką wpadał w wściekłość.
Lżył clarków, a w "boyów" ciskał co tylko miał pod ręką.
Poprostu stał się innym człowiekiem.
W domu zapanował nieład i chaos.
Znajomi spoglądali na to ze zdumieniem; służba traciła głowę.
Jeden tylko Topsy-Turvy piekł grzankę przy tym ogniu.
Obiecujący chłopiec wskrzesił swoją zakwestyonowaną legendę o oddaniu "massy" dyabłom i dowodził jej autentyczności.
– Widzisz, Monro – mawiał z tryumfem do skruszonego kucharza, który w żaden sposób nie mógł teraz panu dogodzić i widywał półmiski z arcydziełami swego kunsztu wylatujące za okno. – Skrzywdziłeś mnie. Ja mówiłem prawdę. Miss Walter rzuciła czary na "massę." Tylko "massa" jest mądry nadto i dyabły nie mogą sobie odrazu z nim poradzić. Ale robią mu ciągle palaver i dla tego jest taki. Ale przyjdzie dzień, kiedy go porwą.
I w oczekiwaniu tego dnia Topsy-Turvy opychał się przysmakami, których mu dostarczał zawojowany zupełnie przez niego Akrajczyk.
Gdy pan Benson wszedł na pokład "Lagosa," kapitan Mac Gregor musiał tego nie zauważyć, bo zaczął właśnie wydawać przez tubę rozkazy uwijającemu się pod pomostem starszemu oficerowi i dopiero widząc, że inne łodzie już pobortowały, zbiegł z mostku i wpadł jak burza w gromadę agentów.
Przyjęto go gradem wykrzykników i pytań:
– Mac Gregor, stary chłopcze! Masz dla mnie "boyów?"
– Jak się masz, Mac Gregor. Jakże tam moje "cargo?"
– Widziałeś się z moją żoną?
– Przywiozłeś mi zegarek z naprawy?
– Założyłbym się, żeś zapomniał o moim flecie!
– Mac Gregor o niczem nie zapomina. A moje cygara?
Kapitan śmiał się i wszystkim naraz odpowiadał. Pana Bensona, którego wyjątkowo lubił, uścisnął z większą niż zawsze serdecznością.
Ale spojrzawszy na niego, cofnął się.
– Benson! Na Boga! Co tobie jest? Czyżby…
Urwał i jego jasne poczciwe oczy nagle zaniepokojone utonęły badawczo w zmizerowanej twarzy młodego agenta.
Ale on nie zauważył tego dziwnego wzroku, oraz jakby pomieszania, które kapitan starał się dosyć niezgrabnie ukrywać.
– Nic mi nie jest – odrzekł niecierpliwie. – Że też nie można przejść spokojnie. Co masz dla mnie, Mac Gregor?
– Wiele rzeczy. Przywiozłem ci Batangów, których chciałeś. Może ich zaraz zobaczysz? Tęgie chłopy.
– Później – odpowiedział pan Benson obojętnie. – Długo zostajesz na rzece?
– Ze trzy dni.
– To dobrze. Zabieram cię na obiad, Mac Gregor. Będziemy pili, jak smoki. Ale przedewszystkiem dawaj, stary chłopcze, listy. Nie widziałeś się przypadkiem z moim wujem?
– Widziałem się…
Pan Benson chciał dalej pytać, ale mu przerwano.
– Listy! Listy! – wołali chórem agenci. Kapitan popatrzył znowu z pod oka na pana
Bensona.
– Zaraz, zaraz. Możebyście odebrali lepiej wpierw wasze "bill of leading?" "Lagos" rad się pozbyć ciężaru.
I śmiał się znowu jakimś przymuszonym, nieszczerym śmiechem.
– Zwaryowałeś, Mac Gregor – rzekł pan Gillis cierpko. – Listy idą miesiąc, a on nam jeszcze każe czekać.
Pan Arnstrong dotknął ramienia pana Bensona, przy którym stał:
– Jemu coś jest – szepnął. – Wygląda jak złapany.
Ale młody człowiek aż się rzucił z rozdrażnieniem.
– To czysta manial – odburknął. – Tamten przed chwilą we mnie wmawiał, że mnie coś jest, teraz ty znowu upatrzyłeś sobie to samo do niego. Istny wiec kumoszek.
– Wypij szklankę wody, Benson – rzekł pan Arnstrong, zmrużywszy oczy. – Wypij szklankę wody. Już jeżeli ja komu radzę wodę, to znak, że położenie jego jest groźne.
I odwrócił się plecami.
Tymczasem dokoła "Lagosa" utworzyła się jakby obręcz falująca i wrzaskliwa.
Za lotnymi gigami nadciągały ciężkie serfboaty; przypłynęły łodzie krajowców z Duke-Town, a w nich przekupki, wiozące ogromne "bunche" bananów, świeże kokosy i inne owoce, a nawet chop'y gotowe, dla amatorów afrykańskiej kuchni; znalazło się i kilka piróg z głębi.
Parowcowa gorączka wzięła górę nad upałem, podniecając tych, którzy w innej chwili byliby tylko zdolni drzemać, lub narzekać. Zrobiła się wielka bieganina po okręcie i tumult na wodzie.
Z maszyny i z dolnego pokładu wyroiły się "partye" jadących w służbę "boyów."
Niektórzy byli tak usmoleni i spotniali od straszliwego żaru, przy obsłudze kotłów, że sprawiali wrażenie potępieńców, wychylających się z piekielnych czeluści na światło dzienne.
Jedni mieli tu pozostać, inni jechali dalej. Wszyscy cisnęli się do bortu, upatrując "braci" wśród faktoryjnych ludzi.
Zaczęto się wzajemnie nawoływać i pozdrawiać z szalonemi wybuchami śmiechu i machaniem rąk.
Niecierpliwsi skakali do wody, a tamci z łodzi pięli się po oślizgłym kadłubie okrętu, czepiając się zwieszonych z bortu sznurów.
"Lagos" wyglądał zdaleka, jak oblepiony czarnem mrowiem.
A w wielkiej kajucie salonowej, zdala od tego zamętu i zgiełku wybiła magiczna godzina poczty.
Kapitan, który z wiadomych jemu tylko powodów, tak wyraźnie chciał ją odwlec, widząc, że się nie wywinie, rozkazał przynieść olbrzymią torbę, wypchaną gazetami i listami, i zanurzał w niej ręce rozkładając i gatunkując papiery na stole, dookoła którego skupili się wszyscy Biali w milczeniu natężonego oczekiwania.
Stary Kalabar, jako nie będący kolonią, lecz prowincyą wolną, urzędu pocztowego nie posiadał, i doręczanie korespondencyi odbywało się zawsze w ten patryarchalny sposób.
Było to istne rozdawnictwo chleba i ryb na puszczy, a każdy kapitan przeobrażał się na tę chwilę w zesłanego z nieba szafarza, otoczonego przez zgłodniałe rzesze.
Żaden zaś do tego stopnia, jak ten zacny Szkot.
Bo jemu samemu sprawiało to niewymowną radość, gdy widział tych dobrowolnych wygnańców, cisnących się dokoła niego po wieści z kraju. Każdy przecież miał tam kogoś blizkiego; każdy kochał tę "drogą, starą Anglię".
A on im wszystkim coś przywoził.
Ale dziś miał twarz schmurzoną i robota szła mu nie sporo.
Układał i przekładał listy, chował je i znów z torby wyciągał.
Obecni zaczynali, się niecierpliwić.