- W empik go
Ostatnia miłość ostatniego króla - ebook
Ostatnia miłość ostatniego króla - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 260 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hrabiemu
Stanisławowi Rzewuskiemu
pamiątka
od krewnego i przyjaciela.
Za panowania Stanisława Augusta naród dzielił się na dwa obozy, które w ciągłej były walce z sobą. Monarchiści stanęli przeciw starorepublikańskim zasadom. – Uczniowie lunewilskiój szkoły wyśmiewali pauperyzm jezuickich zakładów. Dworskość francuska głuszyła szlachecki obyczaj – każda partya do przeprowadzenia swych celów, nie mogąc znaleźć siły we własnym narodzie, szukała poparcia w dworach zagranicznych. Ubóstwienie cudzoziemszczyzny truło w panach uczucie narodowości; apatya i ciemnota wyniesiona z panowania Sasów, czyniła szlachtę niezdolną do publicznego życia. Panowie dworowali, szlachta po wsiach gnuśniała. Mimo to w obu warstwach byli ludzie z gorącem uczuciem dla kraju, którzy widząc grożące niebezpieczeństwo ojczyzny, poświęceniem życia i mienia chcieli śmiertelne ciosy odwrócić.
Węzły, które dawniej łączyły panów ze szlachtą, za Stanisława Augusta były zerwane. Polor i wykwint z rozwolnionemi obyczajami magnatów nie mógł się pogodzić z rubasznemi formami szlachty, w której brak wyższej oświaty zastępywała wiara, a patryotyzm zamykał się w uszanowaniu narodowości. Czy w historyi, czy w dramacie, czy w powieści, gdy nam przychodzi dotknąć się tej epoki, ból serce ściska, bo byliśmy zepsuci dawnem powodzeniem, olśnieni dawną sławą; spoczywaliśmy na laurach, nie widząc, iż kiedy one zwiędną, przeistaczają się w ciernie i ciało ranić muszą. Panowie zgromadzali się w stolicy, każdy prowadził politykę na swoją rękę. Panie, rzucone w wir wielkiego świata, zajęte dworskiemi intrygami, trwoniły mienie na stroje i bale, otaczały się gronem wielbicieli, a upadek niejednej nikogo nie raził, bo cudzoziemski obyczaj zacierał wrodzoną skromność naszych niewiast. Szlachta przesiadywała po wiejskich dworach, otoczona rezydentami, prawnikami, którzy schlebiali swym chlebodawcom, gotowi zawsze do bójki, procesu, lub kielicha. Obyczaje jednak po wsiach były nieskażone dbałość o utrzymanie gospodarskiego ładu była wielka, lecz i tu życie hałaśliwe wrzało, bo wszyscy hulali przed dniem ciężkiej żałoby.
Aby się bliżej przypatrzeć stosunkom ówczesnego społeczeństwa, wejdźmy do dworu pana podstołego Józefa Kałasantego Łąckiego, mieszkającego we własnej dziedzicznej wiosce w Sandomierskiem. Wieś Stara-Wola leżała nad stawem, z poza drzew owocowych wyglądały bieluchne chaty, na wzgórzu wznosił się mały kościołek z porządną plebanią. Ulica, wysadzona staremi lipami, wiodła do domu dziedzica. Dwór był obszerny, z wysokim, dwupiętrowym dachem, ganek o czterech kolumnach, kilka krzewów przed oknami; za domem ogród owocowy z altaną powojem okrytą, w końcu pasieka, a dalej porządne gospodarskie, zabudowania – wszystko cechowało zamożność i dbałość nietyle o upiększenie miejscowości, jak pożytek i wygodę.
Była to ranna pora, pan Józef Kalasanty siedział w swoim pokoju, palił fajkę i popijał kawę, – miał z górą lat pięćdziesiąt, ale czerstwy i barczysty, czupryna szpakowata, wąs siwy, oczy żywe, błyszczące, mars na czole, a uśmiech na ustach, cechował człeka chociaż silnej woli, lecz dającego się ugiąć długim, łagodnym wpływem.
Opodal siedziała kobieta przy krosnach, ubrana w opięty, grodeturowy, czarny szlafroczek z kryzą z antularza, w czepcu koronkami obszytym, z pod którego wydobywały się czarne pukle, przypruszone siwizną.
Milczeli. Pan podstoli patrzał na kłęby dymu, które z ust wypuszczał, a pani Dorota Łącka liczyła z uwagą kratki na deseniu i jedwabiem według wzoru hafowała. Pan Józef Kalasanty przerwał milczenie.
– Jejmość wczoraj odebrałaś list od pieszczocha?
– Właśnie mam go przy sobie, aby Jegomości odczytać.
– Pewno prosi o pieniądze.
– Jużci powietrzem żyć nie może.
– Jejmość go psujesz. Wymogliście na mnie, żem pozwolił wyjechać mu do Warszawy, niby dla szukania karyery, a ja sądzę, że dla szlachcica są tylko trzy drogi: żołnierka, stan duchowny, lub palestra. Co mu przyjdzie z tych pańskich stosunków, a choćby i królewskiego dworu. Chłopiec złajdaczeje, bruki tylko będzie zbijał, a później z pustą kieszenią, z zepsutem sercem wróci do domu, aby rodzicom ostatni grosz z kieszeni wyciągać.
– Jegomość jesteś za surowy i niesprawiedliwy dla Kazia; lubi świat, bo młody, ale żadnej zdrożności nie popełnił.
– Ja równie jak i Jejmość chowam dla niego afekt rodzicielski, tylko wszystko kunktuję, rozważam, a u kobiet włos długi, rozum krótki. Brata się z panami, którzy go wplączą w niebezpieczne kabały. Panie zrobią z niego jakiegoś lafiryndę. Dwór nauczy go płaszczyć się przed dygnitarzami, a dąć się przed niższymi. Taka karyera nie dla Kazia, który z łaski Boga ma kawałek chleba, pochodzi z piastowskich Saryuszów i niczyjej łaski żądać nie ma potrzeby.
Gdyby słuchał rady Jegomości twój krewniak pan Stanisław Łącki, nie zostałby wojewodą sandomierskim. Gdyby wszyscy, jak ty, zakopali się na wsi, niktby nie otrzymał starostwa.
– Ba, ba, wysokie progi na jego nogi. Gdyby starostwo Kazio mógł otrzymać, byłby to casus miraculosus. Wielu wezwanych, a mało wybranych. Każdy królowi się podlizuje, bo się oblizuje do starostwa, ale takie łakocie nie dają się młokosom. Jam stary, mający głos na sejmikach, szczycący się silną protekcyą, nie mogłem sobie wyjednać kiepskiego korupeckiego starostwa.
– Bo Jegomość nie trzymał się dworskiej partyi. Co zarzucasz Kaziowi, będzie to środkiem jego przyszłej karyery.
– Jeśli Kazio złapie starostwo, będzie Pater periculosus; dla starostwa można i podworować. Starostwo to nervus rerum szlacheckiego stanu. Co on pisze w swoim liście, niech Jejmość raczy mi przeczytać.
Pani podstolina nałożywszy okulary, wydobywszy list z kieszeni, powoli czytać zaczęła:
„Najdroższa i najmilsza moja Mateczko! Łapię wolną chwilę, aby Ci kilka słów przesłać”.
– Nad czem on tak pracuje, że brakuje mu czasu pisać do rodziców?– przerwał pod – stoli.
"Niesłychane u nas dzieją się wypadki, włosy na głowie powstają i z obawy człek truchleje".
– Cóż tam? rewolucya! czy znowu porwali króla! – wykrzyknął pan Łącki.
– Nie przerywaj Jegomość, a słuchaj.
„Król od dwóch tygodni nie okazał się na salonach księżny krajczyny, przeraziło ją to bardzo. My wszyscy wiedzieliśmy, że król zdrów i nie był ani u hr. Stackelberga, ani u swoich braci i wujów. Cała Warszawa gubi się w domysłach; Ryx jeden może wie, ale milczy i uśmiecha się. Gdzie król był, dociec nie można, a od tego zawisł los nietylko wielu dworzan, ale może sprowadzić zmianę całej polityki. Niepewność wszystkich dręczy, zrozumiesz łatwo droga Matko, jak ten krok królewski mnie niepokoi”.
– A co mu do tego – przerwał pan Łącki – gdzie król chodzi, ma się lada błaznowi opowiadać; napisz mu, aby palca między drzwi nie wkładał.
Podstolina dalej czytała.
„U nas wszyscy się kłócą: król z wujami, ministrowie z sobą, senat z izbą poselską, nawet literaci pismem i językiem wspólnie się bodzą. Na czwartkowym obiedzie króla, na którym był ksiądz Naruszewicz, ksiądz Wyrwicz, biskup Krasicki, szambelan Trembecki, ksiądz Albertrandi, Chreptowicz podkanclerzy litewski, ksiądz Podczobut, oprócz tych zwykłych biesiadników kilka osób było zaproszonych. Po różnych dyskusyach król podał myśl, aby język nasz oczyścić z cudzoziemskich wyrazów i zastąpić je polskiemi. Ksiądz Naruszewicz siedząc nieopodal króla, a naprzeciw księdza Wyrwicza, rzekł:
– Mnóstwo cudzoziemskich wyrazów kaleczy nasz język, łatwoby było je spolszczyć, naprzykład: Polacy, co tak gracko umieją wypróżniać butelki, dotąd nie przekształcili wyrazu „trybuszon”, jabym go spolszczył i nazwał „wyrwiczem”.
Wszyscy się śmiać poczęli, a Wyrwicz, poczerwieniawszy z gniewu, odparł:
– „A jabym kobiety złego prowadzenia nazwał: „Naruszewiczówny”.
Żart był za ostry, król zamilkł, nikt śmiać się nie śmiał; mówią nawet, że Wyrwicz na czwartkowe obiady nie będzie zapraszany".
– Ja, gdybym był królem – rzekł podstoli – kazałbym mu wstać od stołu, a będąc Naruszewiczem, pozwałbym o sacrilegium wniósłbym protest do nadwornego marszałka o crimen legis majestatis.
Pani podstolina dalej czytała:
„Na balu u księżnej generałowej ziem podolskich, gdzie się znajdował król Jegomość i hr. Stackelberg, a ze znanych piękności: księżna strażnikowa Lubomirska, księżna Radziwiłłowa kasztelanowa wileńska, księżna Sułkowska generałowa artyleryi, księżna Sapieżyna wojewodzina smoleńska, księżna krajczyna Sapieżyna i gospodyni domu księżna generałowa ziem podolskich. Wszystkie były tak powabne, że nie można było wyboru między niemi uczynić. Król wszedł z panem Rzewuskim marszałkiem nadwornym, otworzył bal kadrylem z panią generałową ziem podolskich; jest coś w jej twarzy, co wszystkich do siebie przyciąga. Naprzeciw króla hrabia Stackelberg z wojewodziną smoleńską, w trzeciej hrabia Waldstein z księżną, strażnikową, w czwartej pan Wielopolski z księżną Sułkowską. Król odznaczał się elegancką manierą; gdy skończył, utworzono drugi kadryl, daleko liczniejszy, w którym tańczyłem z księżną krajczyną. Nie chwaląc się, uznano mnie za najpierwszego tancerza. Hrabia Stackelberg, stojąc obok króla Jegomości, przypatrywali się moim misternym krokom i patrząc na mnie coś zcicha rozmawiali. Gdym skończył, król mnie przywołał do siebie i rzekł:
– „Zachwyciłeś mnie Waćpan swoją zręcznością, życzyłbym sobie, abyś prowadził tańce na zamku; aby ci dać do tego prawo, mianuję cię naszym szambelanem”.
Skłoniłem się najuniżeniej królowi, przy klęknąwszy ucałowałem jego piękną ręki z rozrzewnieniem podziękowałem za ten za szczyt. Hrabia Stackelberg dodał po francusku:
– „Spodziewam się, że Waćpan potrafisz być wdzięcznym królowi za jego dobroć, odpłacisz się poświęceniem, gorliwie będziesz służył i powodował się temu, który najlepiej rozumi dobro waszej ojczyzny.
Zapewniwszy o mojem ślepem posłuszeństwie, odsunąłem się, długo nie mogąc wyjść z zadziwienia, zkąd tak wielką łaskę ściągnąłem na siebie. Matko! syn twój szambelanem!"
Łzy radości spłynęły po licu podstoliny i rzekła do męża:
– Widzi Jegomość, że Kazio napróżno czasu nie traci w stolicy i koszta na niego łożone sprowadzają mu zaszczyty, a nam pociechę.
– Przyznam się – odrzekł pan Józef Kalasanty – że łaska króla mnie cieszy, ale ta nominacya jest trochę upokarzająca; dotąd głową zarabiano na ten zaszczyt, a Kazio zdobył go nogami.
– Nie domyślasz się – przerwała podstolina – że wględy pięknej kraj czyny zdobyły, mu tę godność.
– I tu mam obawę – odrzekł podstoli – aby ten klucz nie do drzwi królewskich, ale do serca krajczyny nie był użyty, a to kobieta zamężna, a żadnego jeszcze skandalu Bóg w naszym rodzie nie dopuścił.
– Jegomość zaraz widzi we wszystkiem same skandale, uprzejmość nie jest grzechem, grzeczność płaci się grzecznością, cóż dziwnego, że piękne panie stolicy wzięły go w swoją opiekę; ich protekcya silniejsza od hetmańskiej i kanclerskiej. Słuchaj dalej.
"Król po niejakim czasie usiadł przy księżnie krajczyni i wziąwszy jej wachlarz, zasłoniwszy nim twarz swoją, długo mówił; widać, że nie chciał, aby wyczytano w jego twarzy, co ucho dosłyszeć nie mogło. W początku krajczyna słuchała obojętnie, krótko odpowiadała królowi, widać, że król się usprawiedliwiał z długiej swej niebytności, lecz rozmowa szczęśliwie się zakończyła, bo księżna w końcu miała rozjaśnione lica, a król rączki ucałował. Z całej duszy uradował się z tego pojednania, bo wiem, że krajczy jest mi życzliwą, a dopóki będzie trwać jej wpływ na króla, na coraz wyższą karyerę liczyć mogę. I miałem tego dowód. Król ciągle siedząc przy niej, dał mi znak ręka abym się przybliżył i rzekł:
– Ja rządzę krajem, księżna włada sercami, nie wiem kto z nas jest potężniejszy; zaszczytu który dziś spotkał Waćpana, byłem tylko wykonawcą, ale księżna jest rzeczywistą dawczynią, obowiązkiem jest wiec Waćpana złożyć jej uniżoną podziękę. Odrzekłem królowi:
– „Mądrość Najjaśniejszy Panie i piękność zawsze rządzi światem, przed jedną i drugą władzą człek czoło uchyla, obu więc potęgom w ich dostojnych osobach hołd mój najniższy składam”.
Król się uśmiechnął, znać, że mu się podobała moja odpowiedź, a księżna podała mi rękę, którą serdeczniem ucałował, i rzekła:
– „Zawsze będziemy dobrymi przyjaciółmi, a wierność jego dla Najjaśniejszego Pana będzie ogniwem naszych dobrych nadal stosunków”.
Nadeszła księżna generałowa ziem podolskich z hr. Stackelbergem: delikatność kazała mi się usunąć".
A wiesz Jejmość – rzekł podstoli–jaką wyprowadzam z tego konkluzyę, że się u nas źle dzieje, bo baby króla za nos wodzą. Nie jest to prognostyk świetnego panowania. Kazio żeby miał rozum, fladrowałby babom i królowi, dopóki nie złapie starostwa, a potem powiedziałby im: „kłaniam uniżenie” i osiadł w swojej donacyi.
– Widzi Jegomość–odrzekła podstolina – naprzód trzeba było zapoznać się z dworskim światem, potem wyjednać sobie urząd choćby dworski, później gwiazdę św. Stanisława, dopiero wówczas i o starostwie będzie można pomyśleć. Napomina o tem Kazio w swym liście i pisze:
„Co do starostwa, zasiałem pierwsze ziarna mówiłem już o tem z Ryxem”.
– O sancta cruce – krzyknął podstoli – chłopiec zwaryował, szukać protekcyi u królewskiego kamerdynera, to hańba dla Saryusza!
– Niech Jegomość się nie irytuje – nie znasz dworu, nie wiesz, że do króla łatwiej wejść bocznemi schodami, niż przez paradne podwoje. Spuść się na Kazia, on wie co robi.
–- Czym ja zgłupiał, czy wy wszyscy powaryowali – odrzekł pan podstoli – chyba świat się przewrócił do góry nogami. Nie tak trwało za moich czasów; czy ten przewrót wiedzie do pomyślności kraju, wątpię, to później się okaże. Odpisz Jejmość Kaziowi, że życzeniem mojem jest, aby czasu nie trwonił na bachalach warszawskich i pieniędzy nie tracił, a złapawszy starostwo wrócił do domu, a na wydatki poszlij mu odemnie trzydzieści czerwonych złotych, to na długo powinno mu wystarczyć.
Pani podstolina podziękowawszy mężowi za jego rodzicielską troskliwość, wyszła do siebie i napisawszy długi list do syna, wysłała gońca do Warszawy, lecz do trzydziestu czerwonych złotych dodała ze swych oszczędności dwieście dukatów.
Gdy pan podstoli siedział zadumany marząc o starostwie dla syna, wszedł pan komornik Placyd Szuta, koło siedmdziesięciu lat mający, w migdałowym żupanie, czarnym pasem podpasany, chudy, zgarbiony, pomarszczony, oczy tylko błyszczały przebiegłością. Pod pachą trzymał spory plik papierów; skłoniwszy się do kolan podstolego, rzekł.
Przychodzę zdać relacyę z moich czynności.
– Cóż tam mości komorniku?
– W sprawie Pląckowskiego o zaoranie kopca otrzymałem drugą kondemnatę, wykręca się jak piskorz, jeszcze go złowić nie mogę, lecz na następnej święto-Michalskiej kadencyi będziemy mieli dekret solutionis.
– Wiolencyę taką darować nie mogę; Waćpan, panie Szuta, zbłądziłeś, żeś sprawę popchnął na drogę cywilną, która izbą kryminalną powinna być sądzona. Cóż zrobiłeś komorniku w sprawie z panią Wiercińską? ta baba kością w gardle mi stoi; w moim stawie moczy konopie i wszystkie raki mi wytruła; dodałeś Waćpan w pozwie, że jej gęsi chodzą mi po polu i paskudząc psują moje posiewy.
– Niech JW. pan podstoli będzie spokojny, wyliczyłem straty i dowiodłem, że postępek był rozmyślny. Sąd nakazał pani Wiercińskiej de noviter repertis documentis, choć sprawa się przedłuży, ale po dekrecie executionis okrągłą sumkę wycisnę.
– Nie chodzi mi o wynagrodzenie, mój komorniku, wdowiego grosza nie potrzebuję, zwłaszcza że tam biedota, lecz czynię to z obowiązku bronienia mej własności i okazania, iż kiedy się gniewam, to mam racyę. Co innego panu Herczyńskiemu to nie daruję; polował w moich lasach, a gdy gajowy chciał mu psa przytrzymać, zbił go na winne jabłko, popełnił kryminał podwójny; gdyby to jeszcze po pianemu, ale na czczo, przy zdrowych zmysłach, to nie do darowania. W słudze moim mnie obraził. Per sancta cruce pomścić się muszę. A pana podkomorzego pozwałeś, że mi karczmę postawił pod nosem?
– Tłumaczy się JW. panie, że ją postawił na swoim gruncie, powtarza: „Wolno Tomku w swoim domku”.
– A kiedy tak – krzyknął podstoli – to będzie figiel za figiel; karczmę rozbiorę, żyda wsadzę do chlewika, niech mnie pozywa. W trybunale prezyduje mój krewniak, pan Olizar, dyabła zje, jeśli co wskóra. Tu nie idzie o wynagrodzenie, ale o honor; ja kpię z pieniędzy, ale o honor stoję i stać będę.
– Ja wiem – odrzekł Szuta – wycieram sądowe kąty, piszę pozwy, repliki, manifesty, a gdy uzyskam dekret executionis, JW. pan podstoli pojedna się ze stroną, przy – sądzonej sumy nie bierze i moja praca przepada.
– Ależ mój komorniku, mówiłem ci nieraz, że jeśli się procesuję, to nie dlatego aby kogoś obdzierać, cudzy grosz nie grzeje; idzie mi tylko o przekonanie, że miałem racyę i o tem publicznie, przed sądowemi kratkami chcę przekonać. Gdy postawię na swojem, gniewu nie chowam w mem sercu i zwyciężonemu chętnie moją rękę podaję.
– Sic vos non vobis – mruknął pan komornik – nie mnie chudemu pachołkowi roztrząsać maksymy JW. podstolego; ja swoje robię, a jaki z mej pracy użytek, to nie rzecz moja.
– Rób waćpan swoje a ja swoje, będzie i wilk syty i koza cała, o radę nie proszę, do mojej woli Waćpan akomodować się powinieneś.
Nie podobał się komornikowi i morał i porównanie go do kozy; mruknął złośliwie.
– I koza ma rogi.
– Gdy bodzie – rzekł podnosząc głos podstoli – to jej rogi zbijają i będzie Szuta.
Umiał komornik za dowcip dowcipem się odpłacić, ale znał podstolego, iż wojować z nim niebezpiecznie, zakręciło mu tylko w nosie i kichnął.
– Na zdrowie, panie komorniku, wygranych procesów.
– Całuję stopy za życzenia, idę do mojej roboty, mam kupę zajęcia.
Zwolna wysunął się pan Szuta z komnaty podstolego.
Pan Józef Kalasanty klasnął w dłonie na pachołka, który go przyodział w długie buty, nasunął szaraczkowy kubrak, podał rogatywkę, czekan w rękę i tak wystrojony wyszedł pan podstoli na inspekcyę gospodarstwa. Nie było kąta, do któregoby nie zajrzał. Bydło, stadnina, owce, chlewnia, wszystko przedefilowało wolnym marszem przed okiem dziedzica. Nie obeszło się bez strofowań, a nieraz i czekan przetrzepał plecy parobków. Po tej inspekcyi wsiadł na szłapaka, wszystkie łany objechał i o południu wróciwszy do domu, gdy zsiadł z konia, krzyknął tubalnym głosem „jeść!” Służba latała do kuchni, biegano z półmiskami, a pan podstoli wpadł do kucharza i wrzeszczał.
– Czy chcecie abym umarł z głodu? podawajcie co jest gotowego!
Krzyki te nie ustawały dopóki pan podstoli nie ujrzał wazy na stole, a palnąwszy tęgi kielich wódki i zakąsiwszy piernikiem, z wilczym apetytem zmiatał podawane mu potrawy. Choć pan podstoli sam zajadał, lecz kilka nakryć przy stole było niezajętych; po zupie weszła pani podstolina, pan Łącki mając pełne usta rzekł.
– Jejmość się spóźnia.
– A Jegomość się spieszy – odrzekła. Po sztuce mięsa wszedł rezydent pan Brodziewicz. Podstoli podjadłszy, w lepszym trochę będąc humorze, rzekł do wchodzącego.
– Pan Brodziewicz po lasach chodzi, a do stołu nie przychodzi.
Przybyły siadł przy stole i nalawszy lampeczkę wódki odrzekł.
– Aqua vitae zupę zastąpi, a do zająca którego wczoraj oddałem do kuchni, mam pewne praejudicatum; widziałem go na polu, jeszcze i na półmisku się z nim spotkam.
Gdy podano kaszę ze skwarkami, wszedł ksiądz Antoni Bernardyn, kapelan dworski. Pan podstoli odezwał się śmiejąc.