Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostatnia miłość ostatniego króla - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnia miłość ostatniego króla - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 260 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DWÓR SZLA­CHEC­KI.

Hra­bie­mu

Sta­ni­sła­wo­wi Rze­wu­skie­mu

pa­miąt­ka

od krew­ne­go i przy­ja­cie­la.

Za pa­no­wa­nia Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta na­ród dzie­lił się na dwa obo­zy, któ­re w cią­głej były wal­ce z sobą. Mo­nar­chi­ści sta­nę­li prze­ciw sta­ro­re­pu­bli­kań­skim za­sa­dom. – Ucznio­wie lu­ne­wil­skiój szko­ły wy­śmie­wa­li pau­pe­ryzm je­zu­ic­kich za­kła­dów. Dwor­skość fran­cu­ska głu­szy­ła szla­chec­ki oby­czaj – każ­da par­tya do prze­pro­wa­dze­nia swych ce­lów, nie mo­gąc zna­leźć siły we wła­snym na­ro­dzie, szu­ka­ła po­par­cia w dwo­rach za­gra­nicz­nych. Ubó­stwie­nie cu­dzo­ziemsz­czy­zny tru­ło w pa­nach uczu­cie na­ro­do­wo­ści; apa­tya i ciem­no­ta wy­nie­sio­na z pa­no­wa­nia Sa­sów, czy­ni­ła szlach­tę nie­zdol­ną do pu­blicz­ne­go ży­cia. Pa­no­wie dwo­ro­wa­li, szlach­ta po wsiach gnu­śnia­ła. Mimo to w obu war­stwach byli lu­dzie z go­rą­cem uczu­ciem dla kra­ju, któ­rzy wi­dząc gro­żą­ce nie­bez­pie­czeń­stwo oj­czy­zny, po­świę­ce­niem ży­cia i mie­nia chcie­li śmier­tel­ne cio­sy od­wró­cić.

Wę­zły, któ­re daw­niej łą­czy­ły pa­nów ze szlach­tą, za Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta były ze­rwa­ne. Po­lor i wy­kwint z roz­wol­nio­ne­mi oby­cza­ja­mi ma­gna­tów nie mógł się po­go­dzić z ru­basz­ne­mi for­ma­mi szlach­ty, w któ­rej brak wyż­szej oświa­ty za­stę­py­wa­ła wia­ra, a pa­try­otyzm za­my­kał się w usza­no­wa­niu na­ro­do­wo­ści. Czy w hi­sto­ryi, czy w dra­ma­cie, czy w po­wie­ści, gdy nam przy­cho­dzi do­tknąć się tej epo­ki, ból ser­ce ści­ska, bo by­li­śmy ze­psu­ci daw­nem po­wo­dze­niem, olśnie­ni daw­ną sła­wą; spo­czy­wa­li­śmy na lau­rach, nie wi­dząc, iż kie­dy one zwięd­ną, prze­ista­cza­ją się w cier­nie i cia­ło ra­nić mu­szą. Pa­no­wie zgro­ma­dza­li się w sto­li­cy, każ­dy pro­wa­dził po­li­ty­kę na swo­ją rękę. Pa­nie, rzu­co­ne w wir wiel­kie­go świa­ta, za­ję­te dwor­skie­mi in­try­ga­mi, trwo­ni­ły mie­nie na stro­je i bale, ota­cza­ły się gro­nem wiel­bi­cie­li, a upa­dek nie­jed­nej ni­ko­go nie ra­ził, bo cu­dzo­ziem­ski oby­czaj za­cie­rał wro­dzo­ną skrom­ność na­szych nie­wiast. Szlach­ta prze­sia­dy­wa­ła po wiej­skich dwo­rach, oto­czo­na re­zy­den­ta­mi, praw­ni­ka­mi, któ­rzy schle­bia­li swym chle­bo­daw­com, go­to­wi za­wsze do bój­ki, pro­ce­su, lub kie­li­cha. Oby­cza­je jed­nak po wsiach były nie­ska­żo­ne dba­łość o utrzy­ma­nie go­spo­dar­skie­go ładu była wiel­ka, lecz i tu ży­cie ha­ła­śli­we wrza­ło, bo wszy­scy hu­la­li przed dniem cięż­kiej ża­ło­by.

Aby się bli­żej przy­pa­trzeć sto­sun­kom ów­cze­sne­go spo­łe­czeń­stwa, wejdź­my do dwo­ru pana pod­sto­łe­go Jó­ze­fa Ka­ła­san­te­go Łąc­kie­go, miesz­ka­ją­ce­go we wła­snej dzie­dzicz­nej wio­sce w San­do­mier­skiem. Wieś Sta­ra-Wola le­ża­ła nad sta­wem, z poza drzew owo­co­wych wy­glą­da­ły bie­luch­ne cha­ty, na wzgó­rzu wzno­sił się mały ko­ścio­łek z po­rząd­ną ple­ba­nią. Uli­ca, wy­sa­dzo­na sta­re­mi li­pa­mi, wio­dła do domu dzie­dzi­ca. Dwór był ob­szer­ny, z wy­so­kim, dwu­pię­tro­wym da­chem, ga­nek o czte­rech ko­lum­nach, kil­ka krze­wów przed okna­mi; za do­mem ogród owo­co­wy z al­ta­ną po­wo­jem okry­tą, w koń­cu pa­sie­ka, a da­lej po­rząd­ne go­spo­dar­skie, za­bu­do­wa­nia – wszyst­ko ce­cho­wa­ło za­moż­ność i dba­łość nie­ty­le o upięk­sze­nie miej­sco­wo­ści, jak po­ży­tek i wy­go­dę.

Była to ran­na pora, pan Jó­zef Ka­la­san­ty sie­dział w swo­im po­ko­ju, pa­lił faj­kę i po­pi­jał kawę, – miał z górą lat pięć­dzie­siąt, ale czer­stwy i bar­czy­sty, czu­pry­na szpa­ko­wa­ta, wąs siwy, oczy żywe, błysz­czą­ce, mars na czo­le, a uśmiech na ustach, ce­cho­wał człe­ka cho­ciaż sil­nej woli, lecz da­ją­ce­go się ugiąć dłu­gim, ła­god­nym wpły­wem.

Opo­dal sie­dzia­ła ko­bie­ta przy kro­snach, ubra­na w opię­ty, gro­de­tu­ro­wy, czar­ny szla­fro­czek z kry­zą z an­tu­la­rza, w czep­cu ko­ron­ka­mi ob­szy­tym, z pod któ­re­go wy­do­by­wa­ły się czar­ne pu­kle, przy­pru­szo­ne si­wi­zną.

Mil­cze­li. Pan pod­sto­li pa­trzał na kłę­by dymu, któ­re z ust wy­pusz­czał, a pani Do­ro­ta Łąc­ka li­czy­ła z uwa­gą krat­ki na de­se­niu i je­dwa­biem we­dług wzo­ru ha­fo­wa­ła. Pan Jó­zef Ka­la­san­ty prze­rwał mil­cze­nie.

– Jej­mość wczo­raj ode­bra­łaś list od piesz­czo­cha?

– Wła­śnie mam go przy so­bie, aby Je­go­mo­ści od­czy­tać.

– Pew­no pro­si o pie­nią­dze.

– Już­ci po­wie­trzem żyć nie może.

– Jej­mość go psu­jesz. Wy­mo­gli­ście na mnie, żem po­zwo­lił wy­je­chać mu do War­sza­wy, niby dla szu­ka­nia ka­ry­ery, a ja są­dzę, że dla szlach­ci­ca są tyl­ko trzy dro­gi: żoł­nier­ka, stan du­chow­ny, lub pa­le­stra. Co mu przyj­dzie z tych pań­skich sto­sun­ków, a choć­by i kró­lew­skie­go dwo­ru. Chło­piec złaj­da­cze­je, bru­ki tyl­ko bę­dzie zbi­jał, a póź­niej z pu­stą kie­sze­nią, z ze­psu­tem ser­cem wró­ci do domu, aby ro­dzi­com ostat­ni grosz z kie­sze­ni wy­cią­gać.

– Je­go­mość je­steś za su­ro­wy i nie­spra­wie­dli­wy dla Ka­zia; lubi świat, bo mło­dy, ale żad­nej zdroż­no­ści nie po­peł­nił.

– Ja rów­nie jak i Jej­mość cho­wam dla nie­go afekt ro­dzi­ciel­ski, tyl­ko wszyst­ko kunk­tu­ję, roz­wa­żam, a u ko­biet włos dłu­gi, ro­zum krót­ki. Bra­ta się z pa­na­mi, któ­rzy go wplą­czą w nie­bez­piecz­ne ka­ba­ły. Pa­nie zro­bią z nie­go ja­kie­goś la­fi­ryn­dę. Dwór na­uczy go płasz­czyć się przed dy­gni­ta­rza­mi, a dąć się przed niż­szy­mi. Taka ka­ry­era nie dla Ka­zia, któ­ry z ła­ski Boga ma ka­wa­łek chle­ba, po­cho­dzi z pia­stow­skich Sa­ry­uszów i ni­czy­jej ła­ski żą­dać nie ma po­trze­by.

Gdy­by słu­chał rady Je­go­mo­ści twój krew­niak pan Sta­ni­sław Łąc­ki, nie zo­stał­by wo­je­wo­dą san­do­mier­skim. Gdy­by wszy­scy, jak ty, za­ko­pa­li się na wsi, nikt­by nie otrzy­mał sta­ro­stwa.

– Ba, ba, wy­so­kie pro­gi na jego nogi. Gdy­by sta­ro­stwo Ka­zio mógł otrzy­mać, był­by to ca­sus mi­ra­cu­lo­sus. Wie­lu we­zwa­nych, a mało wy­bra­nych. Każ­dy kró­lo­wi się pod­li­zu­je, bo się ob­li­zu­je do sta­ro­stwa, ale ta­kie ła­ko­cie nie dają się mło­ko­som. Jam sta­ry, ma­ją­cy głos na sej­mi­kach, szczy­cą­cy się sil­ną pro­tek­cyą, nie mo­głem so­bie wy­jed­nać kiep­skie­go ko­ru­pec­kie­go sta­ro­stwa.

– Bo Je­go­mość nie trzy­mał się dwor­skiej par­tyi. Co za­rzu­casz Ka­zio­wi, bę­dzie to środ­kiem jego przy­szłej ka­ry­ery.

– Je­śli Ka­zio zła­pie sta­ro­stwo, bę­dzie Pa­ter pe­ri­cu­lo­sus; dla sta­ro­stwa moż­na i pod­wo­ro­wać. Sta­ro­stwo to ne­rvus re­rum szla­chec­kie­go sta­nu. Co on pi­sze w swo­im li­ście, niech Jej­mość ra­czy mi prze­czy­tać.

Pani pod­sto­li­na na­ło­żyw­szy oku­la­ry, wy­do­byw­szy list z kie­sze­ni, po­wo­li czy­tać za­czę­ła:

„Naj­droż­sza i naj­mil­sza moja Ma­tecz­ko! Ła­pię wol­ną chwi­lę, aby Ci kil­ka słów prze­słać”.

– Nad czem on tak pra­cu­je, że bra­ku­je mu cza­su pi­sać do ro­dzi­ców?– prze­rwał pod – sto­li.

"Nie­sły­cha­ne u nas dzie­ją się wy­pad­ki, wło­sy na gło­wie po­wsta­ją i z oba­wy człek tru­chle­je".

– Cóż tam? re­wo­lu­cya! czy zno­wu po­rwa­li kró­la! – wy­krzyk­nął pan Łąc­ki.

– Nie prze­ry­waj Je­go­mość, a słu­chaj.

„Król od dwóch ty­go­dni nie oka­zał się na sa­lo­nach księż­ny kraj­czy­ny, prze­ra­zi­ło ją to bar­dzo. My wszy­scy wie­dzie­li­śmy, że król zdrów i nie był ani u hr. Stac­kel­ber­ga, ani u swo­ich bra­ci i wu­jów. Cała War­sza­wa gubi się w do­my­słach; Ryx je­den może wie, ale mil­czy i uśmie­cha się. Gdzie król był, do­ciec nie moż­na, a od tego za­wisł los nie­tyl­ko wie­lu dwo­rzan, ale może spro­wa­dzić zmia­nę ca­łej po­li­ty­ki. Nie­pew­ność wszyst­kich drę­czy, zro­zu­miesz ła­two dro­ga Mat­ko, jak ten krok kró­lew­ski mnie nie­po­koi”.

– A co mu do tego – prze­rwał pan Łąc­ki – gdzie król cho­dzi, ma się lada bła­zno­wi opo­wia­dać; na­pisz mu, aby pal­ca mię­dzy drzwi nie wkła­dał.

Pod­sto­li­na da­lej czy­ta­ła.

„U nas wszy­scy się kłó­cą: król z wu­ja­mi, mi­ni­stro­wie z sobą, se­nat z izbą po­sel­ską, na­wet li­te­ra­ci pi­smem i ję­zy­kiem wspól­nie się bo­dzą. Na czwart­ko­wym obie­dzie kró­la, na któ­rym był ksiądz Na­ru­sze­wicz, ksiądz Wy­rwicz, bi­skup Kra­sic­ki, szam­be­lan Trem­bec­ki, ksiądz Al­ber­tran­di, Chrep­to­wicz pod­kanc­le­rzy li­tew­ski, ksiądz Pod­czo­but, oprócz tych zwy­kłych bie­siad­ni­ków kil­ka osób było za­pro­szo­nych. Po róż­nych dys­ku­sy­ach król po­dał myśl, aby ję­zyk nasz oczy­ścić z cu­dzo­ziem­skich wy­ra­zów i za­stą­pić je pol­skie­mi. Ksiądz Na­ru­sze­wicz sie­dząc nie­opo­dal kró­la, a na­prze­ciw księ­dza Wy­rwi­cza, rzekł:

– Mnó­stwo cu­dzo­ziem­skich wy­ra­zów ka­le­czy nasz ję­zyk, ła­two­by było je spo­lsz­czyć, na­przy­kład: Po­la­cy, co tak grac­ko umie­ją wy­próż­niać bu­tel­ki, do­tąd nie prze­kształ­ci­li wy­ra­zu „try­bu­szon”, ja­bym go spo­lsz­czył i na­zwał „wy­rwi­czem”.

Wszy­scy się śmiać po­czę­li, a Wy­rwicz, po­czer­wie­niaw­szy z gnie­wu, od­parł:

– „A ja­bym ko­bie­ty złe­go pro­wa­dze­nia na­zwał: „Na­ru­sze­wi­czów­ny”.

Żart był za ostry, król za­milkł, nikt śmiać się nie śmiał; mó­wią na­wet, że Wy­rwicz na czwart­ko­we obia­dy nie bę­dzie za­pra­sza­ny".

– Ja, gdy­bym był kró­lem – rzekł pod­sto­li – ka­zał­bym mu wstać od sto­łu, a bę­dąc Na­ru­sze­wi­czem, po­zwał­bym o sa­cri­le­gium wniósł­bym pro­test do na­dwor­ne­go mar­szał­ka o cri­men le­gis ma­je­sta­tis.

Pani pod­sto­li­na da­lej czy­ta­ła:

„Na balu u księż­nej ge­ne­ra­ło­wej ziem po­dol­skich, gdzie się znaj­do­wał król Je­go­mość i hr. Stac­kel­berg, a ze zna­nych pięk­no­ści: księż­na straż­ni­ko­wa Lu­bo­mir­ska, księż­na Ra­dzi­wił­ło­wa kasz­te­la­no­wa wi­leń­ska, księż­na Suł­kow­ska ge­ne­ra­ło­wa ar­ty­le­ryi, księż­na Sa­pie­ży­na wo­je­wo­dzi­na smo­leń­ska, księż­na kraj­czy­na Sa­pie­ży­na i go­spo­dy­ni domu księż­na ge­ne­ra­ło­wa ziem po­dol­skich. Wszyst­kie były tak po­wab­ne, że nie moż­na było wy­bo­ru mię­dzy nie­mi uczy­nić. Król wszedł z pa­nem Rze­wu­skim mar­szał­kiem na­dwor­nym, otwo­rzył bal ka­dry­lem z pa­nią ge­ne­ra­ło­wą ziem po­dol­skich; jest coś w jej twa­rzy, co wszyst­kich do sie­bie przy­cią­ga. Na­prze­ciw kró­la hra­bia Stac­kel­berg z wo­je­wo­dzi­ną smo­leń­ską, w trze­ciej hra­bia Wald­ste­in z księż­ną, straż­ni­ko­wą, w czwar­tej pan Wie­lo­pol­ski z księż­ną Suł­kow­ską. Król od­zna­czał się ele­ganc­ką ma­nie­rą; gdy skoń­czył, utwo­rzo­no dru­gi ka­dryl, da­le­ko licz­niej­szy, w któ­rym tań­czy­łem z księż­ną kraj­czy­ną. Nie chwa­ląc się, uzna­no mnie za naj­pierw­sze­go tan­ce­rza. Hra­bia Stac­kel­berg, sto­jąc obok kró­la Je­go­mo­ści, przy­pa­try­wa­li się moim mi­ster­nym kro­kom i pa­trząc na mnie coś zci­cha roz­ma­wia­li. Gdym skoń­czył, król mnie przy­wo­łał do sie­bie i rzekł:

– „Za­chwy­ci­łeś mnie Wać­pan swo­ją zręcz­no­ścią, ży­czył­bym so­bie, abyś pro­wa­dził tań­ce na zam­ku; aby ci dać do tego pra­wo, mia­nu­ję cię na­szym szam­be­la­nem”.

Skło­ni­łem się naj­uni­że­niej kró­lo­wi, przy klęk­nąw­szy uca­ło­wa­łem jego pięk­ną ręki z roz­rzew­nie­niem po­dzię­ko­wa­łem za ten za szczyt. Hra­bia Stac­kel­berg do­dał po fran­cu­sku:

– „Spo­dzie­wam się, że Wać­pan po­tra­fisz być wdzięcz­nym kró­lo­wi za jego do­broć, od­pła­cisz się po­świę­ce­niem, gor­li­wie bę­dziesz słu­żył i po­wo­do­wał się temu, któ­ry naj­le­piej ro­zu­mi do­bro wa­szej oj­czy­zny.

Za­pew­niw­szy o mo­jem śle­pem po­słu­szeń­stwie, od­su­ną­łem się, dłu­go nie mo­gąc wyjść z za­dzi­wie­nia, zkąd tak wiel­ką ła­skę ścią­gną­łem na sie­bie. Mat­ko! syn twój szam­be­la­nem!"

Łzy ra­do­ści spły­nę­ły po licu pod­sto­li­ny i rze­kła do męża:

– Wi­dzi Je­go­mość, że Ka­zio na­próż­no cza­su nie tra­ci w sto­li­cy i kosz­ta na nie­go ło­żo­ne spro­wa­dza­ją mu za­szczy­ty, a nam po­cie­chę.

– Przy­znam się – od­rzekł pan Jó­zef Ka­la­san­ty – że ła­ska kró­la mnie cie­szy, ale ta no­mi­na­cya jest tro­chę upo­ka­rza­ją­ca; do­tąd gło­wą za­ra­bia­no na ten za­szczyt, a Ka­zio zdo­był go no­ga­mi.

– Nie do­my­ślasz się – prze­rwa­ła pod­sto­li­na – że wglę­dy pięk­nej kraj czy­ny zdo­by­ły, mu tę god­ność.

– I tu mam oba­wę – od­rzekł pod­sto­li – aby ten klucz nie do drzwi kró­lew­skich, ale do ser­ca kraj­czy­ny nie był uży­ty, a to ko­bie­ta za­męż­na, a żad­ne­go jesz­cze skan­da­lu Bóg w na­szym ro­dzie nie do­pu­ścił.

– Je­go­mość za­raz wi­dzi we wszyst­kiem same skan­da­le, uprzej­mość nie jest grze­chem, grzecz­ność pła­ci się grzecz­no­ścią, cóż dziw­ne­go, że pięk­ne pa­nie sto­li­cy wzię­ły go w swo­ją opie­kę; ich pro­tek­cya sil­niej­sza od het­mań­skiej i kanc­ler­skiej. Słu­chaj da­lej.

"Król po nie­ja­kim cza­sie usiadł przy księż­nie kraj­czy­ni i wziąw­szy jej wa­chlarz, za­sło­niw­szy nim twarz swo­ją, dłu­go mó­wił; wi­dać, że nie chciał, aby wy­czy­ta­no w jego twa­rzy, co ucho do­sły­szeć nie mo­gło. W po­cząt­ku kraj­czy­na słu­cha­ła obo­jęt­nie, krót­ko od­po­wia­da­ła kró­lo­wi, wi­dać, że król się uspra­wie­dli­wiał z dłu­giej swej nie­byt­no­ści, lecz roz­mo­wa szczę­śli­wie się za­koń­czy­ła, bo księż­na w koń­cu mia­ła roz­ja­śnio­ne lica, a król rącz­ki uca­ło­wał. Z ca­łej du­szy ura­do­wał się z tego po­jed­na­nia, bo wiem, że kraj­czy jest mi życz­li­wą, a do­pó­ki bę­dzie trwać jej wpływ na kró­la, na co­raz wyż­szą ka­ry­erę li­czyć mogę. I mia­łem tego do­wód. Król cią­gle sie­dząc przy niej, dał mi znak ręka abym się przy­bli­żył i rzekł:

– Ja rzą­dzę kra­jem, księż­na wła­da ser­ca­mi, nie wiem kto z nas jest po­tęż­niej­szy; za­szczy­tu któ­ry dziś spo­tkał Wać­pa­na, by­łem tyl­ko wy­ko­naw­cą, ale księż­na jest rze­czy­wi­stą daw­czy­nią, obo­wiąz­kiem jest wiec Wać­pa­na zło­żyć jej uni­żo­ną po­dzię­kę. Od­rze­kłem kró­lo­wi:

– „Mą­drość Naj­ja­śniej­szy Pa­nie i pięk­ność za­wsze rzą­dzi świa­tem, przed jed­ną i dru­gą wła­dzą człek czo­ło uchy­la, obu więc po­tę­gom w ich do­stoj­nych oso­bach hołd mój naj­niż­szy skła­dam”.

Król się uśmiech­nął, znać, że mu się po­do­ba­ła moja od­po­wiedź, a księż­na po­da­ła mi rękę, któ­rą ser­decz­niem uca­ło­wał, i rze­kła:

– „Za­wsze bę­dzie­my do­bry­mi przy­ja­ciół­mi, a wier­ność jego dla Naj­ja­śniej­sze­go Pana bę­dzie ogni­wem na­szych do­brych nadal sto­sun­ków”.

Na­de­szła księż­na ge­ne­ra­ło­wa ziem po­dol­skich z hr. Stac­kel­ber­gem: de­li­kat­ność ka­za­ła mi się usu­nąć".

A wiesz Jej­mość – rzekł pod­sto­li–jaką wy­pro­wa­dzam z tego kon­klu­zyę, że się u nas źle dzie­je, bo baby kró­la za nos wo­dzą. Nie jest to pro­gno­styk świet­ne­go pa­no­wa­nia. Ka­zio żeby miał ro­zum, fla­dro­wał­by ba­bom i kró­lo­wi, do­pó­ki nie zła­pie sta­ro­stwa, a po­tem po­wie­dział­by im: „kła­niam uni­że­nie” i osiadł w swo­jej do­na­cyi.

– Wi­dzi Je­go­mość–od­rze­kła pod­sto­li­na – na­przód trze­ba było za­po­znać się z dwor­skim świa­tem, po­tem wy­jed­nać so­bie urząd choć­by dwor­ski, póź­niej gwiaz­dę św. Sta­ni­sła­wa, do­pie­ro wów­czas i o sta­ro­stwie bę­dzie moż­na po­my­śleć. Na­po­mi­na o tem Ka­zio w swym li­ście i pi­sze:

„Co do sta­ro­stwa, za­sia­łem pierw­sze ziar­na mó­wi­łem już o tem z Ry­xem”.

– O sanc­ta cru­ce – krzyk­nął pod­sto­li – chło­piec zwa­ry­ował, szu­kać pro­tek­cyi u kró­lew­skie­go ka­mer­dy­ne­ra, to hań­ba dla Sa­ry­usza!

– Niech Je­go­mość się nie iry­tu­je – nie znasz dwo­ru, nie wiesz, że do kró­la ła­twiej wejść bocz­ne­mi scho­da­mi, niż przez pa­rad­ne po­dwo­je. Spuść się na Ka­zia, on wie co robi.

–- Czym ja zgłu­piał, czy wy wszy­scy po­wa­ry­owa­li – od­rzekł pan pod­sto­li – chy­ba świat się prze­wró­cił do góry no­ga­mi. Nie tak trwa­ło za mo­ich cza­sów; czy ten prze­wrót wie­dzie do po­myśl­no­ści kra­ju, wąt­pię, to póź­niej się oka­że. Od­pisz Jej­mość Ka­zio­wi, że ży­cze­niem mo­jem jest, aby cza­su nie trwo­nił na ba­cha­lach war­szaw­skich i pie­nię­dzy nie tra­cił, a zła­paw­szy sta­ro­stwo wró­cił do domu, a na wy­dat­ki po­szlij mu ode­mnie trzy­dzie­ści czer­wo­nych zło­tych, to na dłu­go po­win­no mu wy­star­czyć.

Pani pod­sto­li­na po­dzię­ko­waw­szy mę­żo­wi za jego ro­dzi­ciel­ską tro­skli­wość, wy­szła do sie­bie i na­pi­saw­szy dłu­gi list do syna, wy­sła­ła goń­ca do War­sza­wy, lecz do trzy­dzie­stu czer­wo­nych zło­tych do­da­ła ze swych oszczęd­no­ści dwie­ście du­ka­tów.

Gdy pan pod­sto­li sie­dział za­du­ma­ny ma­rząc o sta­ro­stwie dla syna, wszedł pan ko­mor­nik Pla­cyd Szu­ta, koło siedm­dzie­się­ciu lat ma­ją­cy, w mig­da­ło­wym żu­pa­nie, czar­nym pa­sem pod­pa­sa­ny, chu­dy, zgar­bio­ny, po­marsz­czo­ny, oczy tyl­ko błysz­cza­ły prze­bie­gło­ścią. Pod pa­chą trzy­mał spo­ry plik pa­pie­rów; skło­niw­szy się do ko­lan pod­sto­le­go, rzekł.

Przy­cho­dzę zdać re­la­cyę z mo­ich czyn­no­ści.

– Cóż tam mo­ści ko­mor­ni­ku?

– W spra­wie Pląc­kow­skie­go o za­ora­nie kop­ca otrzy­ma­łem dru­gą kon­dem­na­tę, wy­krę­ca się jak pi­skorz, jesz­cze go zło­wić nie mogę, lecz na na­stęp­nej świę­to-Mi­chal­skiej ka­den­cyi bę­dzie­my mie­li de­kret so­lu­tio­nis.

– Wio­len­cyę taką da­ro­wać nie mogę; Wać­pan, pa­nie Szu­ta, zbłą­dzi­łeś, żeś spra­wę po­pchnął na dro­gę cy­wil­ną, któ­ra izbą kry­mi­nal­ną po­win­na być są­dzo­na. Cóż zro­bi­łeś ko­mor­ni­ku w spra­wie z pa­nią Wier­ciń­ską? ta baba ko­ścią w gar­dle mi stoi; w moim sta­wie mo­czy ko­no­pie i wszyst­kie raki mi wy­tru­ła; do­da­łeś Wać­pan w po­zwie, że jej gęsi cho­dzą mi po polu i pa­sku­dząc psu­ją moje po­sie­wy.

– Niech JW. pan pod­sto­li bę­dzie spo­koj­ny, wy­li­czy­łem stra­ty i do­wio­dłem, że po­stę­pek był roz­myśl­ny. Sąd na­ka­zał pani Wier­ciń­skiej de no­vi­ter re­per­tis do­cu­men­tis, choć spra­wa się prze­dłu­ży, ale po de­kre­cie exe­cu­tio­nis okrą­głą sum­kę wy­ci­snę.

– Nie cho­dzi mi o wy­na­gro­dze­nie, mój ko­mor­ni­ku, wdo­wie­go gro­sza nie po­trze­bu­ję, zwłasz­cza że tam bie­do­ta, lecz czy­nię to z obo­wiąz­ku bro­nie­nia mej wła­sno­ści i oka­za­nia, iż kie­dy się gnie­wam, to mam ra­cyę. Co in­ne­go panu Her­czyń­skie­mu to nie da­ru­ję; po­lo­wał w mo­ich la­sach, a gdy ga­jo­wy chciał mu psa przy­trzy­mać, zbił go na win­ne jabł­ko, po­peł­nił kry­mi­nał po­dwój­ny; gdy­by to jesz­cze po pia­ne­mu, ale na czczo, przy zdro­wych zmy­słach, to nie do da­ro­wa­nia. W słu­dze moim mnie ob­ra­ził. Per sanc­ta cru­ce po­mścić się mu­szę. A pana pod­ko­mo­rze­go po­zwa­łeś, że mi karcz­mę po­sta­wił pod no­sem?

– Tłu­ma­czy się JW. pa­nie, że ją po­sta­wił na swo­im grun­cie, po­wta­rza: „Wol­no Tom­ku w swo­im dom­ku”.

– A kie­dy tak – krzyk­nął pod­sto­li – to bę­dzie fi­giel za fi­giel; karcz­mę roz­bio­rę, żyda wsa­dzę do chle­wi­ka, niech mnie po­zy­wa. W try­bu­na­le pre­zy­du­je mój krew­niak, pan Oli­zar, dy­abła zje, je­śli co wskó­ra. Tu nie idzie o wy­na­gro­dze­nie, ale o ho­nor; ja kpię z pie­nię­dzy, ale o ho­nor sto­ję i stać będę.

– Ja wiem – od­rzekł Szu­ta – wy­cie­ram są­do­we kąty, pi­szę po­zwy, re­pli­ki, ma­ni­fe­sty, a gdy uzy­skam de­kret exe­cu­tio­nis, JW. pan pod­sto­li po­jed­na się ze stro­ną, przy – są­dzo­nej sumy nie bie­rze i moja pra­ca prze­pa­da.

– Ależ mój ko­mor­ni­ku, mó­wi­łem ci nie­raz, że je­śli się pro­ce­su­ję, to nie dla­te­go aby ko­goś ob­dzie­rać, cu­dzy grosz nie grze­je; idzie mi tyl­ko o prze­ko­na­nie, że mia­łem ra­cyę i o tem pu­blicz­nie, przed są­do­we­mi krat­ka­mi chcę prze­ko­nać. Gdy po­sta­wię na swo­jem, gnie­wu nie cho­wam w mem ser­cu i zwy­cię­żo­ne­mu chęt­nie moją rękę po­da­ję.

– Sic vos non vo­bis – mruk­nął pan ko­mor­nik – nie mnie chu­de­mu pa­choł­ko­wi roz­trzą­sać mak­sy­my JW. pod­sto­le­go; ja swo­je ro­bię, a jaki z mej pra­cy uży­tek, to nie rzecz moja.

– Rób wać­pan swo­je a ja swo­je, bę­dzie i wilk syty i koza cała, o radę nie pro­szę, do mo­jej woli Wać­pan ako­mo­do­wać się po­wi­nie­neś.

Nie po­do­bał się ko­mor­ni­ko­wi i mo­rał i po­rów­na­nie go do kozy; mruk­nął zło­śli­wie.

– I koza ma rogi.

– Gdy bo­dzie – rzekł pod­no­sząc głos pod­sto­li – to jej rogi zbi­ja­ją i bę­dzie Szu­ta.

Umiał ko­mor­nik za dow­cip dow­ci­pem się od­pła­cić, ale znał pod­sto­le­go, iż wo­jo­wać z nim nie­bez­piecz­nie, za­krę­ci­ło mu tyl­ko w no­sie i kich­nął.

– Na zdro­wie, pa­nie ko­mor­ni­ku, wy­gra­nych pro­ce­sów.

– Ca­łu­ję sto­py za ży­cze­nia, idę do mo­jej ro­bo­ty, mam kupę za­ję­cia.

Zwol­na wy­su­nął się pan Szu­ta z kom­na­ty pod­sto­le­go.

Pan Jó­zef Ka­la­san­ty kla­snął w dło­nie na pa­choł­ka, któ­ry go przy­odział w dłu­gie buty, na­su­nął sza­racz­ko­wy ku­brak, po­dał ro­ga­tyw­kę, cze­kan w rękę i tak wy­stro­jo­ny wy­szedł pan pod­sto­li na in­spek­cyę go­spo­dar­stwa. Nie było kąta, do któ­re­go­by nie zaj­rzał. By­dło, stad­ni­na, owce, chlew­nia, wszyst­ko przede­fi­lo­wa­ło wol­nym mar­szem przed okiem dzie­dzi­ca. Nie obe­szło się bez stro­fo­wań, a nie­raz i cze­kan prze­trze­pał ple­cy pa­rob­ków. Po tej in­spek­cyi wsiadł na szła­pa­ka, wszyst­kie łany ob­je­chał i o po­łu­dniu wró­ciw­szy do domu, gdy zsiadł z ko­nia, krzyk­nął tu­bal­nym gło­sem „jeść!” Służ­ba la­ta­ła do kuch­ni, bie­ga­no z pół­mi­ska­mi, a pan pod­sto­li wpadł do ku­cha­rza i wrzesz­czał.

– Czy chce­cie abym umarł z gło­du? po­da­waj­cie co jest go­to­we­go!

Krzy­ki te nie usta­wa­ły do­pó­ki pan pod­sto­li nie uj­rzał wazy na sto­le, a pal­nąw­szy tęgi kie­lich wód­ki i za­ką­siw­szy pier­ni­kiem, z wil­czym ape­ty­tem zmia­tał po­da­wa­ne mu po­tra­wy. Choć pan pod­sto­li sam za­ja­dał, lecz kil­ka na­kryć przy sto­le było nie­za­ję­tych; po zu­pie we­szła pani pod­sto­li­na, pan Łąc­ki ma­jąc peł­ne usta rzekł.

– Jej­mość się spóź­nia.

– A Je­go­mość się spie­szy – od­rze­kła. Po sztu­ce mię­sa wszedł re­zy­dent pan Bro­dzie­wicz. Pod­sto­li pod­jadł­szy, w lep­szym tro­chę bę­dąc hu­mo­rze, rzekł do wcho­dzą­ce­go.

– Pan Bro­dzie­wicz po la­sach cho­dzi, a do sto­łu nie przy­cho­dzi.

Przy­by­ły siadł przy sto­le i na­law­szy lam­pecz­kę wód­ki od­rzekł.

– Aqua vi­tae zupę za­stą­pi, a do za­ją­ca któ­re­go wczo­raj od­da­łem do kuch­ni, mam pew­ne pra­eju­di­ca­tum; wi­dzia­łem go na polu, jesz­cze i na pół­mi­sku się z nim spo­tkam.

Gdy po­da­no ka­szę ze skwar­ka­mi, wszedł ksiądz An­to­ni Ber­nar­dyn, ka­pe­lan dwor­ski. Pan pod­sto­li ode­zwał się śmie­jąc.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: