Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnia na imprezie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
27 kwietnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Ostatnia na imprezie - ebook

Świeża, szczera i – o dziwo – podnosząca na duchu książka o końcu świata. Elizabeth Kay, autorka Siedmiu kłamstw.

KONIEC WSZYSTKIEGO DLA NIEJ STAŁ SIĘ POCZĄTKIEM

Jest grudzień 2023 roku i nasz świat właśnie przestaje istnieć.

Ludzkość wymiera za sprawą wirusa o nazwie 6DM – „sześć dni maksimum” – najwyżej tyle przeżywa zakażony nim człowiek.

W Londynie udaje się jakimś cudem przetrwać jednej kobiecie. Całe życie spychała własne pragnienia na dalszy plan, ukrywała uczucia i rozpaczliwie próbowała dopasować się do innych. Jest zupełnie nieprzygotowana na to, by samotnie stawić czoło przyszłości.

Mając za towarzysza jedynie psa, wyrusza w podróż, by upewnić się, że poza nią nikt nie przeżył. Mija apokaliptyczny krajobraz, opustoszałe płonące miasta, stosy trupów, i przechodzi przyspieszony kurs przetrwania. A przy tym szczerze przygląda się sobie i swojemu życiu.

Kim się stanie teraz, gdy nie ma już dla kogo żyć i jest sama jak palec?

Błyskotliwe, momentami zabawne, emocjonalne i krzepiąco odmienne ujęcie tematu postapokaliptycznego świata.- Lisa Hall, autorka Beetwen You and Me i The Party
Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-917-9
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

8 LUTEGO 2024

– _Pieprz się!_

To ostat­nie słowa, jakie wypo­wie­dzia­łam do innego żywego czło­wieka.

Gdy­bym wie­działa, że będą ostat­nie, roz­waż­niej bym je wybrała.

Popi­sa­ła­bym się eru­dy­cją i poczu­ciem humoru.

„Pieprz się” jest ordy­narne, lek­ce­wa­żące i dale­kie od bły­sko­tli­wej ripo­sty, na jaką mnie stać – przy­naj­mniej tak mi się zawsze wyda­wało.

Nie­stety już tego nie cofnę.

Mój ostatni roz­mówca wziął mnie pew­nie za kobietę, która dzwoni do ludzi, by im nawrzu­cać, wrza­snąć: „Pieprz się!” i się roz­łą­czyć.

Ten wybuch spo­wo­do­wały skrajne oko­licz­no­ści – przede wszyst­kim kate­go­ryczna odmowa pocho­wa­nia mojego wła­śnie zmar­łego męża – ale chyba nawet to mnie nie tłu­ma­czy.

Zatem prze­pra­szam Toma For­re­sta, kie­row­nika domu pogrze­bo­wego w Co-opie. Ta roz­mowa tele­fo­niczna by­naj­mniej nie świad­czy o tym, jaka naprawdę jestem, a raczej jaka byłam.

Nie żeby to miało jesz­cze jakieś zna­cze­nie.

Bo Tom For­rest już nie żyje i jego opi­nia o mnie się nie liczy.

Nie mogę się zde­cy­do­wać, czy chcę pro­wa­dzić dzien­nik czy pamięt­nik.

Nie wiem nawet, co dokład­nie je różni – ani czy taka róż­nica w ogóle ist­nieje – a nie mogę tego wygo­oglo­wać. Nie ma już Inter­netu.

Tak czy owak, pro­wa­dzę te zapi­ski, bo uwa­żam, że są rze­czy, które powinny zostać w jakiś spo­sób utrwa­lone, a skoro jestem – a raczej byłam – pisarką i dzien­ni­karką, uwa­żam to ponie­kąd za swój obo­wią­zek.

Poza tym jestem jedyną osobą, która jest w sta­nie to zro­bić.

Bo tylko ja zosta­łam.

W tym kraju.

Może nawet na całym świe­cie.

Powin­nam jed­nak zacząć od początku.23 PAŹ­DZIER­NIKA 2023

Wiru­sowi nadano nazwę 6DM, a po raz pierw­szy poja­wił się nie w Chi­nach czy w jakiejś afry­kań­skiej wio­sce, tylko nie­mal pośrodku Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

W Ando­ver w sta­nie Kan­sas, nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści na przed­mie­ściach Wichity z dwu­na­stoma tysią­cami miesz­kań­ców.

Nie ist­nieją żadne doku­menty opi­su­jące pierw­szy przy­pa­dek zaka­że­nia ani nie ma ofi­cjal­nego „pacjenta zero”, ponie­waż 6DM muto­wał i roz­prze­strze­niał się zbyt szybko, by dało się to stwier­dzić. Wia­domo, że pierw­szych zaka­żo­nych pacjen­tów zare­je­stro­wano 23 paź­dzier­nika 2023 roku i do święta Hal­lo­ween (wła­śnie na tym polega iro­nia, moi ame­ry­kań­scy przy­ja­ciele) całe dwa­na­ście tysięcy miesz­kań­ców Ando­ver już nie żyło lub wła­śnie umie­rało – w mękach, ale szybko.

Ponie­waż wirus poja­wił się w miej­sco­wo­ści zamiesz­ka­nej nie­mal wyłącz­nie przez bia­łych, można by pomy­śleć, że mediom pra­wi­co­wym nie uda się obar­czyć winą imi­gran­tów lub obce pań­stwo, a jed­nak to zro­biły. Spe­ku­lo­wały, że pacjen­tem zero była naj­praw­do­po­dob­niej uczen­nica szkoły śred­niej, która pra­co­wała jako wolon­ta­riuszka w Afryce Zachod­niej i wró­ciła do kraju zaka­żona wiru­sem 6DM.

W chwili publi­ka­cji arty­kułu uczen­nica już nie żyła, więc nie mogła ani potwier­dzić, ani zaprze­czyć przed­sta­wio­nej wer­sji wyda­rzeń, lecz gazeta i tak posta­no­wiła wydru­ko­wać tekst.

Nie miało to zresztą zna­cze­nia: ludzie byli zbyt prze­ra­żeni i nie mieli czasu na wza­jemne obwi­nia­nie się czy nie­na­wiść.

Rząd Sta­nów Zjed­no­czo­nych pod­jął bły­ska­wiczne i zde­cy­do­wane dzia­ła­nia zmie­rza­jące do zaże­gna­nia kry­zysu.

Nikt nie chciał powtórki błę­dów z 2020 roku.

Tym razem wszy­scy byli przy­go­to­wani.

Pięć dni od stwier­dze­nia pierw­szego zgonu Ando­ver objęto kwa­ran­tanną, a naukowcy natych­miast roz­po­częli bada­nia mające usta­lić, co to za wirus, oraz wypra­co­wać lek lub szcze­pionkę, by go zwal­czyć.

Tyle że ta wojna była z góry prze­grana.

Nim w Ando­ver roz­po­częła się kwa­ran­tanna, donie­siono o pierw­szych przy­pad­kach zaka­żeń w Nowym Jorku i San Fran­ci­sco odle­głych o tysiąc trzy­sta mil od tej miej­sco­wo­ści.

Spo­łecz­ność naukowa nie zdo­łała dokład­nie zba­dać 6DM, więc do dziś nie wiem, skąd wziął się ten wirus ani jak się roz­prze­strze­niał.

Dru­giego listo­pada – nie­całe dwa tygo­dnie od stwier­dze­nia pierw­szego przy­padku – rząd ogło­sił stan wyjąt­kowy, zamknął lot­ni­ska i zaka­zał prze­kra­cza­nia gra­nic pań­stwa.

Wywo­łało to powszechną panikę i histe­rię. Ame­ry­ka­nie zupeł­nie nie zwa­żali na apel pre­zy­denta o zacho­wa­nie spo­koju. Bili się o jedze­nie, wodę, dostęp do środ­ków trans­portu i wszel­kie leki, jakie tylko mogli zdo­być, nie wie­dząc, czy w ogóle okażą się potrzebne.

W niczym nie przy­po­mi­nało to kon­tro­lo­wa­nej reak­cji, z jaką wła­dze miały do czy­nie­nia pod­czas pan­de­mii Covid-19. Tym razem kró­lo­wały chaos i sza­leń­stwo.

Czter­na­stego listo­pada Ame­ryka przy­po­mi­nała już jedno wiel­kie pobo­jo­wi­sko. Nie­liczni zagra­niczni kore­spon­denci, któ­rzy tam zostali, publi­ko­wali potworne zdję­cia wylud­nio­nych miast, pło­ną­cych dziel­nic i zbio­ro­wych mogił z set­kami tru­pów.

Osiem­na­stego listo­pada prasa poin­for­mo­wała o śmierci pre­zy­denta, a pięć dni póź­niej o upadku rządu fede­ral­nego – dokład­nie mie­siąc od pierw­szego ofi­cjal­nie stwier­dzo­nego przy­padku 6DM.

W ostat­nich donie­sie­niach z 24 listo­pada podano, że nie ma już przed­sta­wi­cieli władz, bądź zostało ich bar­dzo nie­wielu, i oby­wa­tele są zdani na sie­bie.

Od tam­tej pory nie napły­wały z Ame­ryki żadne wia­do­mo­ści, które dałoby się potwier­dzić.3 LISTO­PADA 2023

Gdy Ame­ryka zmie­niała się w zglisz­cza, bry­tyj­ski rząd trak­to­wał zagro­że­nie ze strony 6DM cho­ler­nie poważ­nie.

Wciąż nie­wiele wie­dzie­li­śmy o samym wiru­sie, ale to, co wie­dzie­li­śmy, było prze­ra­ża­jące.

Nikt nie miał poję­cia, jaki jest okres inku­ba­cji, ale cho­roba zaczy­nała się od kataru, potem poja­wiały się gorączka, wymioty i bie­gunka. W ciągu sie­dem­dzie­się­ciu dwóch godzin narządy wewnętrzne cho­rego zaczy­nały się roz­pa­dać. Nie sła­bły ani nie prze­sta­wały pra­wi­dłowo funk­cjo­no­wać – po pro­stu się ROZ­PA­DAŁY. Jeżeli miało się szczę­ście, naj­pierw wysia­dały serce albo mózg i czło­wiek umie­rał na roz­le­gły zawał lub udar. Gorzej było, gdy pierw­sze pod­da­wały się płuca – i chory dosłow­nie tonął. U naj­więk­szych pechow­ców zaczy­nało się od roz­kładu błony ślu­zo­wej żołądka i tra­wiły ich od wewnątrz soki żołąd­kowe.

Śmierć z powodu 6DM nie była ani łagodna, ani szla­chetna – nio­sła nie­wy­obra­żalny ból i cier­pie­nie. Więk­szość ludzi umie­rała w męczar­niach, bła­ga­jąc, by skró­cono ich ago­nię.

Sześć dni mak­si­mum. Tyle naj­wy­żej prze­ży­wały osoby, u któ­rych poja­wiły się pierw­sze symp­tomy, i stąd wła­śnie wzięła się nie­ofi­cjalna nazwa: 6DM.

Liczba ofiar śmier­tel­nych pora­żała.

Wirus roz­prze­strze­niał się bły­ska­wicz­nie i zbie­rał tak wiel­kie żniwo, że trudno było mówić o aktu­al­nych danych. Bra­ko­wało donie­sień o tym, by komuś udało się wyzdro­wieć, zakła­dano więc, że współ­czyn­nik umie­ral­no­ści wynosi sto pro­cent.

Całe pań­stwa dosłow­nie prze­sta­wały ist­nieć. W samej Ame­ryce zmarło około dwu­stu milio­nów ludzi, Japo­nia w zale­d­wie trzy tygo­dnie stra­ciła sie­dem­dzie­siąt milio­nów oby­wa­teli, w Rosji ostat­nie donie­sie­nia mówiły o stu dzie­się­ciu milio­nach zmar­łych.

Kraje o dużej licz­bie miesz­kań­ców, jak Chiny i Indie, nali­czyły po miliar­dzie ofiar śmier­tel­nych, nim prze­stały napły­wać jakie­kol­wiek komu­ni­katy.

Na gęsto zalud­nio­nych obsza­rach było naj­go­rzej. Podobno dwu­dzie­sto­pię­cio­mi­lio­nowe Delhi prze­stało ist­nieć w ciągu zale­d­wie dzie­więt­na­stu dni. Tam, gdzie liczba miesz­kań­ców była mniej­sza oraz na bar­dziej odda­lo­nych obsza­rach (w Nowej Zelan­dii, Austra­lii oraz nie­któ­rych rejo­nach Kanady), sytu­acja wyglą­dała nieco lepiej. Prasa dono­siła, że wirus jesz­cze tam nie dotarł bądź został sku­tecz­nie wyizo­lo­wany.

Oczy­wi­ście, gdy tylko ludzie czy­tali takie infor­ma­cje, natych­miast szu­kali dowol­nych środ­ków trans­portu i kie­ro­wali się pro­sto do wspo­mnia­nych „stref bez­piecz­nych”.

I zabie­rali tam 6DM.

Mniej dotknięte rejony pró­bo­wały powstrzy­mać napływ despe­ra­tów, ale zazwy­czaj nie dys­po­no­wały odpo­wied­nimi służ­bami, by pora­dzić sobie z tabu­nami ludzi. No bo czy ktoś sły­szał o armii kana­dyj­skiej? Nawet Kana­dyj­czycy o niej nie sły­szeli. Naj­trud­niej miała Austra­lia. Ogromny kon­ty­nent, długa linia brze­gowa, mnó­stwo pła­skich obsza­rów, na któ­rych można nie­le­gal­nie wylą­do­wać samo­lo­tem. Wystar­czył mie­siąc, by pań­stwo, które nie­źle sobie radziło, prze­stało ist­nieć.

U nas, w Wiel­kiej Bry­ta­nii, sprawy wyglą­dały ina­czej. Można pomy­śleć, że nasz kraj został stwo­rzony, by prze­trwać takie zagro­że­nia. Mały, odrębny, z nie za liczną popu­la­cją, dobrą infra­struk­turą, tra­dy­cjami w prze­my­śle i pro­duk­cji żyw­no­ści, silną armią, dobrą opieką zdro­wotną. A po fia­sku z bre­xi­tem mie­li­śmy rów­nież mniej „przy­ja­ciół”, z któ­rymi musie­li­śmy się liczyć.

Poza tym z dra­ma­tycz­nej sytu­acji w 2020 roku nasz rząd wycią­gnął wiele waż­nych wnio­sków.

Teo­re­tycz­nie mogli­by­śmy zamknąć gra­nice, nie przyj­mo­wać uchodź­ców – wobec panu­ją­cej na świe­cie sytu­acji nie­mal wyłącz­nie zamożni przed­sta­wi­ciele wyż­szych sfer pró­bo­wali dobić do naszych brze­gów luk­su­so­wymi jach­tami – i radzić sobie bez pomocy innych.

Trze­ciego listo­pada 2023 roku, o dru­giej nad ranem, miesz­ka­ją­cych w pro­mie­niu stu mil od Dover obu­dził hałas potęż­nej eks­plo­zji. Bez kon­sul­ta­cji z kim­kol­wiek spoza rządu pre­mier pod­jął decy­zję o wysa­dze­niu wylotu tunelu pod kana­łem La Man­che po naszej stro­nie.

O dzie­wią­tej rano sprzed rezy­den­cji na Downing Street 10 wygło­sił oświad­cze­nie, które wszyst­kie sta­cje tele­wi­zyjne poka­zały na żywo.

Nasze gra­nice zostały zamknięte, a zbrojne patrole poli­cji otrzy­mały roz­kaz zastrze­le­nia każ­dego, kto by pró­bo­wał się do kraju dostać bądź go opu­ścić.

Jeżeli w chwili wpro­wa­dze­nia restryk­cji ktoś znaj­do­wał się za gra­nicą – trudno. Trzeba było wró­cić wcze­śniej.

Natych­miast zamknięto wszyst­kie szkoły i zakłady pracy oraz wpro­wa­dzono godzinę poli­cyjną od dzie­więt­na­stej do szó­stej rano. Wszyst­kim naka­zano zostać w domach. Per­so­nel medyczny miał być dowo­żony do pracy przez poli­cję. Woj­sko prze­jęło obsługę skle­pów z żyw­no­ścią, by zapew­nić spra­wie­dliwą jej dys­try­bu­cję. Patrole poli­cyjne miały pil­no­wać ~~by nikt nie wycho­dził z domu~~ bez­pie­czeń­stwa wszyst­kich.

Powta­rzano, że nie ma powo­dów do paniki.

Wła­ści­wie nie było pro­te­stów ani skarg. Nikogo nie obcho­dziły wol­ność czy los oby­wa­teli innych naro­do­wo­ści wobec bar­dzo real­nego ryzyka, że będą musieli patrzeć, jak ich pię­cio­la­tek umiera w męczar­niach.

W zasa­dzie woj­sko i poli­cja nie były potrzebne. Nikt nie chciał wycho­dzić. Nikt nie chciał się nara­żać.

Ludzie sie­dzieli w domach, przy­tu­lali bli­skich i oglą­dali w tele­wi­zji potworne rela­cje, dzię­ku­jąc Bogu za naszą maleńką wyspę.

Rząd szybko prze­jął kon­trolę nad tym nowym, ogra­ni­czo­nym świa­tem, w jakim się zna­leź­li­śmy.

Ogło­sił, że zamie­rza kon­ty­nu­ować nad­zór nad dys­try­bu­cją żyw­no­ści, a jed­no­cze­śnie opra­co­wuje plany zwięk­sze­nia jej pro­duk­cji oraz zapew­nie­nia oby­wa­te­lom szansy na samo­wy­star­czal­ność. Nie wyja­śniano, co to ozna­cza. Zli­kwi­do­wano moż­li­wość zaku­pów online: nie było mowy o zamó­wie­niach z takich plat­form, jak Ama­zon czy eBay, a nawet o dosta­wach z super­mar­ke­tów. Krą­żyły plotki, że nie­któ­rych więk­szych maga­zy­nów dys­try­bu­cyj­nych strzegą uzbro­jeni żoł­nie­rze.

Wszyst­kie komer­cyjne sta­cje tele­wi­zyjne zawie­siły trans­mi­sję (nic dziw­nego), a rząd prze­jął kon­trolę nad BBC1 i BBC2, jedy­nymi kana­łami, które wciąż nada­wały. Zre­zy­gno­wano ze zwy­kłej ramówki, a tele­wi­zja poka­zy­wała dopusz­czone przez wła­dzę pro­gramy infor­ma­cyjne prze­pla­tane nie­zli­czo­nymi doku­men­tami przy­rod­ni­czymi i powtór­kami popu­lar­nych seriali – nie ma to jak uspo­ka­ja­jący głos Davida Atten­bo­ro­ugh czy kilka odcin­ków _Pastora na obca­sach_, by na moment zapo­mnieć o nie­uchron­nym końcu świata.

Inter­net wciąż dzia­łał, tyle że wol­niej. Twit­ter zablo­ko­wał się w dniu, kiedy wysa­dzono tunel pod kana­łem la Man­che. Zapew­niano, że to tylko zbieg oko­licz­no­ści. Pro­file osób publi­ku­ją­cych nega­tywne bądź „kon­tro­wer­syjne” opi­nie i rela­cje na Face­bo­oku czy nawet na wła­snych stro­nach zni­kały bez ostrze­że­nia.

Ludzie się bali, że to dopiero zapo­wiedź świata peł­nego restryk­cji, w jakim mie­li­śmy odtąd żyć.

Oka­zało się to naszym naj­mniej­szym zmar­twie­niem.

Czter­na­ście dni po tym, jak zosta­li­śmy odcięci od świata, w Wiel­kiej Bry­ta­nii wciąż nie zare­je­stro­wano żad­nego przy­padku 6DM. Pra­co­dawcy zaczęli się dener­wo­wać, że muszą pła­cić pra­cow­ni­kom, któ­rzy sie­dzą w domach, roz­my­śla­jąc tylko, kiedy – i jak – będą mogli zacząć gro­ma­dzić zapasy żyw­no­ści.

Rząd nie ogło­sił żad­nego tym­cza­so­wego pro­gramu wspar­cia przed­się­bior­ców, a ponie­waż pie­niądz wciąż miał war­tość, pra­co­daw­com, pra­cow­ni­kom oraz nie­któ­rym mini­strom zale­żało na tym, by wszy­scy wró­cili do pracy.

Nie­pew­nie przy­wró­cono pozory nor­mal­no­ści. Ponow­nie otwarto sklepy (wpro­wa­dza­jąc przy tym ogra­ni­cze­nia ilo­ści kupo­wa­nych towa­rów – tym razem nikt nie miał gro­ma­dzić papieru toa­le­to­wego), komu­ni­ka­cja miej­ska wzno­wiła połą­cze­nia i więk­szość osób na nowo pod­jęła pracę.

Ludzie szybko wró­cili do przy­zwy­cza­jeń z okresu pan­de­mii: nosze­nie mase­czek i zacho­wy­wa­nie bez­piecz­nej odle­gło­ści stały się normą i nie­po­trzebne były żadne pole­ce­nia ani wytyczne rzą­dowe.

Wkrótce stało się jasne, że konieczne są duże zmiany przy­zwy­cza­jeń, skoro zosta­li­śmy dosłow­nie odcięci od reszty świata.

Przede wszyst­kim mogli­śmy pole­gać wyłącz­nie na wła­snych upra­wach i hodowli. Dla­tego nie bra­ko­wało chleba, mleka, mięsa, warzyw korze­nio­wych oraz jajek, nato­miast ceny cukru, owo­ców, warzyw liścia­stych i przy­praw natych­miast pod­sko­czyły.

Nie obyło się bez sygna­łów nie­za­do­wo­le­nia w spo­łe­czeń­stwie, kiedy się oka­zało, że w całej Wiel­kiej Bry­ta­nii jest tylko jedna plan­ta­cja her­baty, ale rząd szybko je stłu­mił, zapew­nia­jąc oby­wa­teli, że zapa­sów wystar­czy do czasu zało­że­nia kolej­nych plan­ta­cji i zwięk­sze­nia plo­nów.

Gwoli ści­sło­ści, nawet bez ogra­ni­czeń ilo­ści kupo­wa­nych towa­rów raczej by nie zabra­kło jedze­nia, wody ani papieru toa­le­to­wego.

6DM od razu odbiera ape­tyt, a wkrótce potem życie, więc nim nastał gru­dzień, dłu­go­fa­lowy plan zapew­nie­nia ludziom żyw­no­ści nie był już potrzebny.

Wró­ci­łam do biura 19 listo­pada.

Już po godzi­nie wie­dzia­łam, że w ciągu naj­bliż­szych tygo­dni będę musiała poszu­kać nowej pracy, naj­praw­do­po­dob­niej fizycz­nej, o wiele cięż­szej i gorzej płat­nej.

Gospo­darka jesz­cze nie padła zupeł­nie, ale więk­szość gałęzi prze­my­słu, na któ­rych się opie­rała, wkrótce miała się zała­mać.

Pra­co­wa­łam w fir­mie rease­ku­ra­cyj­nej, w zespole ds. nowych pro­jek­tów biz­ne­so­wych. Spe­cja­li­zo­wa­li­śmy się w ubez­pie­cza­niu innych towa­rzystw ubez­pie­cze­nio­wych, a kon­kret­nie tych ofe­ru­ją­cych ubez­pie­cze­nia dużych stat­ków: trans­por­tow­ców, pro­mów czy wyciecz­kow­ców – które teraz stały w por­tach zupeł­nie puste albo pełne tru­pów.

Kiedy weszłam do biura, ujrza­łam wpa­trzo­nych w moni­tory ludzi, któ­rzy nie mieli abso­lut­nie nic do roboty.

Włą­czy­łam kom­pu­ter, otwo­rzy­łam pocztę i… nie zoba­czy­łam żad­nych nowych wia­do­mo­ści. Nawet auto­ma­tycz­nych odpo­wie­dzi na zapy­ta­nia, które wysła­łam dwa tygo­dnie wcze­śniej. Nikt z naszej mię­dzy­na­ro­do­wej klien­teli nie odbie­rał tele­fonu. Nato­miast klienci kra­jowi nie owi­jali w bawełnę: kto by coś ubez­pie­czał, skoro za tydzień pie­nią­dze mogą już nie ist­nieć.

Jeden z dyrek­to­rów firmy wygło­sił pokrze­pia­jącą mowę na zebra­niu kadry kie­row­ni­czej: „To przej­ściowe pro­blemy, prze­cze­kamy je, skupmy się na klien­tach kra­jo­wych, prze­mysł far­ma­ceu­tyczny będzie nas potrze­bo­wał, gdy wpro­wa­dzi na rynek lek. Za kilka tygo­dni wszystko wróci do normy”.

Zwy­kła biu­ro­mowa, same bzdury.

Po trzech dniach opróż­nia­nia skrzynki e-mailo­wej, porząd­ko­wa­nia biurka i „prze­cze­ki­wa­nia” wybra­łam się na (bar­dzo teraz drogi) lunch z Ginny, którą zali­cza­łam do moich naj­bliż­szych przy­ja­ciół.

Była naj­sil­niej­szą i naj­bar­dziej pewną sie­bie osobą, jaką zna­łam. Roz­po­częła pracę w tym samym biu­rze, z takimi samymi zarob­kami i w tym samym cza­sie co ja, a została sze­fową per­so­nelu w więk­szej i bar­dziej pre­sti­żo­wej fir­mie – przy czym zdo­łała uro­dzić dziecko, stwo­rzyć wła­sną sieć kon­tak­tów dla czar­no­skó­rych kobiet w ban­ko­wo­ści i popro­wa­dzić udany pro­gram men­tor­ski.

Nikomu nie ustę­po­wała i niczego się nie bała.

Aż do tam­tego dnia.

Zwy­kle moje lun­che z Ginny upły­wały w atmos­fe­rze śmie­chu na obga­dy­wa­niu wspól­nych zna­jo­mych i oglą­da­niu tysiąca nowych zdjęć jej sze­ścio­mie­sięcz­nej córeczki, Radley.

Nie tym razem.

Ginny wciąż kar­miła pier­sią, więc od ponad roku nie widzia­łam jej piją­cej alko­hol. Tego dnia zamó­wiła dwie butelki naj­droż­szego wina i w trak­cie naszego pół­to­ra­go­dzin­nego spo­tka­nia wypiła cztery duże kie­liszki.

Była prze­ra­żona.

Nie chciała roz­ma­wiać o pracy ani o per­spek­ty­wach zawo­do­wych. Powie­działa tylko, że obecną posadę utrzy­mam naj­wy­żej tydzień, jeśli będę miała szczę­ście. Sama już to wie­dzia­łam, więc jej opi­nia mnie nie zasko­czyła. Według niej tym razem nie nale­żało się spo­dzie­wać dofi­nan­so­wań rzą­do­wych. Wąt­piła, czy za kilka mie­sięcy w ogóle będziemy mieli jakiś rząd – przy­naj­mniej w zna­nej nam for­mie.

Ale na tym nie poprze­stała.

Zaczęła mnie wypy­ty­wać, jakie mam plany prze­trwa­nia. Czy zdaję sobie sprawę, że jestem nie­przy­go­to­wana do życia, jakie nas czeka? Czy potra­fię upra­wiać warzywa? Piec chleb? Hodo­wać kury? Czy dam radę wydoić krowę? Uszyć sobie ubra­nie? Czy posia­dam jakieś umie­jęt­no­ści, które mogą mi się przy­dać?

Oczy­wi­ście na wszyst­kie jej pyta­nia musia­łam odpo­wie­dzieć prze­cząco.

Miesz­ka­łam z mężem, Jame­sem, w cen­trum Lon­dynu. W naszym budynku nie wolno było trzy­mać zwie­rząt, więc hodowla kur i krów z całą pew­no­ścią nie wcho­dziła w rachubę. Nie mie­li­śmy ogródka, tylko para­pet z na wpół zasu­szoną roślinką oraz doniczką z zio­łami, co chyba się nie liczyło jako uprawa wła­snych warzyw, zatem i w tej mie­rze zawo­dzi­li­śmy. Co do reszty, podob­nie jak miliony ludzi, mia­łam pie­nią­dze, ale bra­ko­wało mi czasu, więc jedze­nie, ubra­nie i wszystko, czego potrze­bo­wa­łam, kupo­wa­łam od osób, które zara­biały znacz­nie mniej ode mnie.

Ginny oznaj­miła, że wkrótce pie­nią­dze stracą war­tość. Że w nowym świe­cie prze­trwają tylko naj­sil­niejsi, że będziemy musiały zapew­nić sobie i naj­bliż­szym to, co zdo­łamy, a resztę wyże­brać, ukraść lub poży­czyć od innych.

Pora­dziła, żebym kupiła sobie broń. Roze­śmia­łam się.

Ona nie.

Prze­lała resztę wina do pla­sti­ko­wej butelki na wodę i powie­działa, że gro­ma­dzi zapasy żyw­no­ści, wody i leków od dnia, gdy w Ando­ver stwier­dzono pierw­szy przy­pa­dek 6DM. Jej mąż, Alex, miał krew­nych gdzieś na wsi w York­shire i za trzy dni zamie­rzali tam poje­chać.

Zabie­rali ze sobą dwa nowe pisto­lety.

Kiedy opo­wie­dzia­łam o lun­chu Jame­sowi, zaczął się śmiać i stwier­dził, że Ginny nie prze­trwa tak daleko od Sel­frid­ges. Zapew­nił mnie, że wszystko będzie dobrze, że się o nas zatrosz­czy, jak zawsze.

Potem zauwa­ży­łam jed­nak, że przy­gląda się naszemu miesz­ka­niu zupeł­nie ina­czej, tak jak ja, odkąd tego dnia wró­ci­łam do domu. Kiedy zaj­rza­łam póź­niej do jego tele­fonu, zoba­czy­łam, że spraw­dzał w Google „łatwą uprawę warzyw”.

Osta­tecz­nie, zło­wiesz­cze prze­po­wied­nie Ginny nie zdą­żyły się speł­nić. Nie było czasu na zupełne zała­ma­nie gospo­darki, upa­dek rządu, roz­po­czę­cie uprawy wła­snych warzyw czy kupno broni.

Ginny i jej bli­scy zali­czają się do setek ludzi, któ­rych los jest mi nie­znany.

Chcę wie­rzyć, że dotarła do swo­jej głu­szy w York­shire. Ale jestem nie­mal pewna, że jej się to nie udało.24 LISTO­PADA 2023

Tego dnia Wielka Bry­ta­nia odno­to­wała pierw­szy przy­pa­dek 6DM.

Nie mie­li­śmy poję­cia, czy ktoś zaka­żony wiru­sem zdo­łał się prze­do­stać do kraju, czy też okres inku­ba­cji jest dłuż­szy, niż sądzi­li­śmy, i cho­roba od dawna nam towa­rzy­szyła.

Szko­cja i Walia natych­miast pod­jęły próby oddzie­le­nia się od Anglii wszel­kimi moż­li­wymi spo­so­bami. Walij­czycy wysa­dzili mosty na rzece Severn – nikt nie wie­dział, skąd wzięli tak potężne ładunki wybu­chowe – a Szkoci zamknęli wszyst­kie drogi i patro­lo­wali gra­nice.

Tyle że było już za późno.

Aku­rat sie­dzia­łam w biu­rze, kiedy poin­for­mo­wano o pierw­szym przy­padku zacho­ro­wa­nia.

To był czwar­tek i wszy­scy już wie­dzie­li­śmy, że pią­tek będzie dla nas ostat­nim dniem pracy. Sporo ludzi zostało, żeby jak naj­wię­cej zaro­bić, ale jedna czwarta w ogóle nie wró­ciła z lun­chu.

Od jakie­goś czasu wiele wska­zy­wało na to, że ponura prze­po­wied­nia Ginny się spełni: ceny żyw­no­ści nie­ustan­nie rosły, a więk­szość sta­cji ben­zy­no­wych wywie­siła tablice z infor­ma­cją o braku paliwa.

Ja nie zosta­łam w pracy dla pie­nię­dzy (mia­łam pew­ność, że wkrótce i tak stracą war­tość), po pro­stu pró­bo­wa­łam odda­lić to, co nie­uchronne. Opóź­nić moment, w któ­rym wygodne życie, jakie sobie stwo­rzy­łam, sta­nie się prze­szło­ścią.

Około pięt­na­stej dyrek­torka naszego działu otwo­rzyła drzwi swo­jego gabi­netu i sta­nęła w progu. Począt­kowo jedy­nie kil­koro z nas zwró­ciło na nią uwagę, ale w końcu – jedna po dru­giej – wszyst­kie osiem­dzie­siąt sie­dem osób obec­nych w wiel­kiej sali zdało sobie sprawę z przy­tła­cza­ją­cej ciszy i z ocią­ga­niem pod­nio­sło głowy.

Zoba­czy­li­śmy jej posza­rzałą twarz, pół­otwarte usta oraz minę wyra­ża­jącą brak nadziei i natych­miast domy­śli­li­śmy się prawdy.

Kilka osób od razu pode­rwało się z miejsc i wyszło. Pozo­stali cze­kali na słowa, które musiały paść.

– Idź­cie do domów.

Nikt nie pytał o powód.

Pra­cow­nicy podzie­lili się na dwie grupy. Ci, któ­rzy byli rodzi­cami, w kilka sekund opu­ścili biuro. Nato­miast ci z nas, któ­rzy nie mieli dzieci, a nie­kiedy nikogo bli­skiego, wier­cili się, nie wie­dząc, co ze sobą zro­bić.

Było zupeł­nie ina­czej niż w 2020. Towa­rzy­szyło nam prze­świad­cze­nie, że to swego rodzaju koniec. Wie­dzie­li­śmy, że gdy tym razem wszystko się zamknie, już nie zosta­nie ponow­nie otwarte.

Chyba to Geo­rge pierw­szy zapro­po­no­wał wspólne wyj­ście, ale nie jestem tego pewna.

Tak czy ina­czej, ktoś powie­dział: „Chodźmy się upić”.

Prawdę mówiąc, nie­wiele pamię­tam z tam­tego wie­czoru.

Wiem, że zaczął się w pubie, potem prze­nie­śli­śmy się do baru i wresz­cie do klubu z dan­sin­giem. Na tym eta­pie moje wspo­mnie­nia się zama­zują.

Chyba w któ­rymś momen­cie chcia­łam iść do domu, ale łatwo dałam się prze­ko­nać do odwie­dze­nia jesz­cze jed­nego klubu.

Dalej wszystko sta­wało się coraz mniej wyraźne, aż w końcu około 4.30 zwa­li­łam się jak kłoda na łóżko.

Czy to dziwne, że pubów i barów nie zamknięto? Że poszli­śmy się nawa­lić, zamiast wró­cić do domów i zamknąć się w nich na cztery spu­sty?

Ow­szem.

Ale tam­tej nocy mia­sto osza­lało.

To nie tak, że wyda­wało się iż połowa Lon­dynu wyszła pić, bzy­kać i ćpać. Połowa Lon­dynu naprawdę wyszła pić, bzy­kać i ćpać.

Tym razem nie mogli­śmy liczyć na wyj­ście z lock­downu.

Wie­dzie­li­śmy, że ludz­kość czeka koniec. To była ostat­nia noc naszej wol­no­ści.

Jak za cza­sów bom­bar­do­wań Lon­dynu, my, Bry­tyj­czycy z krwi i kości, zamie­rza­li­śmy uczcić tę oka­zję piwem, wymio­tami i wszel­kiego rodzaju pły­nami ustro­jo­wymi.

Obu­dzi­łam się następ­nego dnia o 11.30 z symp­to­mami 6DM.

No dobra, nie zaka­zi­łam się wiru­sem, ale byłam pewna, że wła­śnie tak czują się jego ofiary.

Oka­zało się, że to tylko trzy­dniowy kac.

Przez pierw­sze czter­dzie­ści osiem godzin pra­wie nie wsta­wa­łam z łóżka. Gwał­tow­nie pozby­wa­łam się zawar­to­ści żołądka z obu koń­ców prze­wodu pokar­mo­wego i nie mogłam się pozbyć wra­że­nia, że mój mózg jest powoli wypy­chany oczami i uszami przez nie­ustanne ŁUP, ŁUP, ŁUP, które roz­sa­dzało mi czaszkę.

Śmierć byłaby słod­kim wyba­wie­niem.

Trze­ciego dnia wresz­cie zdo­ła­łam otwo­rzyć oczy, a czwar­tego nagle ozdro­wia­łam. Byłam głodna jak wilk i mia­łam ochotę na kur­czaka w dowol­nej postaci.

Teraz ze wsty­dem myślę o tam­tych trzech dniach. Nie dla­tego, że mia­łam kaca, ale z powodu tego, co prze­szedł James. Może wszystko uło­ży­łoby się ina­czej, gdy­bym dała radę wstać z łóżka.

A może nie.

Tak czy ina­czej, gdy wyką­pana, z wyszo­ro­wa­nymi zębami, różo­wiutka i pełna zapału pała­szo­wa­łam kur­czaka, czu­jąc, jak tłuszcz ścieka mi po bro­dzie, dawny świat już nie ist­niał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: