Ostatnia na imprezie - ebook
Ostatnia na imprezie - ebook
Świeża, szczera i – o dziwo – podnosząca na duchu książka o końcu świata. Elizabeth Kay, autorka Siedmiu kłamstw.
KONIEC WSZYSTKIEGO DLA NIEJ STAŁ SIĘ POCZĄTKIEM
Jest grudzień 2023 roku i nasz świat właśnie przestaje istnieć.
Ludzkość wymiera za sprawą wirusa o nazwie 6DM – „sześć dni maksimum” – najwyżej tyle przeżywa zakażony nim człowiek.
W Londynie udaje się jakimś cudem przetrwać jednej kobiecie. Całe życie spychała własne pragnienia na dalszy plan, ukrywała uczucia i rozpaczliwie próbowała dopasować się do innych. Jest zupełnie nieprzygotowana na to, by samotnie stawić czoło przyszłości.
Mając za towarzysza jedynie psa, wyrusza w podróż, by upewnić się, że poza nią nikt nie przeżył. Mija apokaliptyczny krajobraz, opustoszałe płonące miasta, stosy trupów, i przechodzi przyspieszony kurs przetrwania. A przy tym szczerze przygląda się sobie i swojemu życiu.
Kim się stanie teraz, gdy nie ma już dla kogo żyć i jest sama jak palec?
Błyskotliwe, momentami zabawne, emocjonalne i krzepiąco odmienne ujęcie tematu postapokaliptycznego świata.- Lisa Hall, autorka Beetwen You and Me i The Party
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-917-9 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– _Pieprz się!_
To ostatnie słowa, jakie wypowiedziałam do innego żywego człowieka.
Gdybym wiedziała, że będą ostatnie, rozważniej bym je wybrała.
Popisałabym się erudycją i poczuciem humoru.
„Pieprz się” jest ordynarne, lekceważące i dalekie od błyskotliwej riposty, na jaką mnie stać – przynajmniej tak mi się zawsze wydawało.
Niestety już tego nie cofnę.
Mój ostatni rozmówca wziął mnie pewnie za kobietę, która dzwoni do ludzi, by im nawrzucać, wrzasnąć: „Pieprz się!” i się rozłączyć.
Ten wybuch spowodowały skrajne okoliczności – przede wszystkim kategoryczna odmowa pochowania mojego właśnie zmarłego męża – ale chyba nawet to mnie nie tłumaczy.
Zatem przepraszam Toma Forresta, kierownika domu pogrzebowego w Co-opie. Ta rozmowa telefoniczna bynajmniej nie świadczy o tym, jaka naprawdę jestem, a raczej jaka byłam.
Nie żeby to miało jeszcze jakieś znaczenie.
Bo Tom Forrest już nie żyje i jego opinia o mnie się nie liczy.
Nie mogę się zdecydować, czy chcę prowadzić dziennik czy pamiętnik.
Nie wiem nawet, co dokładnie je różni – ani czy taka różnica w ogóle istnieje – a nie mogę tego wygooglować. Nie ma już Internetu.
Tak czy owak, prowadzę te zapiski, bo uważam, że są rzeczy, które powinny zostać w jakiś sposób utrwalone, a skoro jestem – a raczej byłam – pisarką i dziennikarką, uważam to poniekąd za swój obowiązek.
Poza tym jestem jedyną osobą, która jest w stanie to zrobić.
Bo tylko ja zostałam.
W tym kraju.
Może nawet na całym świecie.
Powinnam jednak zacząć od początku.23 PAŹDZIERNIKA 2023
Wirusowi nadano nazwę 6DM, a po raz pierwszy pojawił się nie w Chinach czy w jakiejś afrykańskiej wiosce, tylko niemal pośrodku Stanów Zjednoczonych.
W Andover w stanie Kansas, niewielkiej miejscowości na przedmieściach Wichity z dwunastoma tysiącami mieszkańców.
Nie istnieją żadne dokumenty opisujące pierwszy przypadek zakażenia ani nie ma oficjalnego „pacjenta zero”, ponieważ 6DM mutował i rozprzestrzeniał się zbyt szybko, by dało się to stwierdzić. Wiadomo, że pierwszych zakażonych pacjentów zarejestrowano 23 października 2023 roku i do święta Halloween (właśnie na tym polega ironia, moi amerykańscy przyjaciele) całe dwanaście tysięcy mieszkańców Andover już nie żyło lub właśnie umierało – w mękach, ale szybko.
Ponieważ wirus pojawił się w miejscowości zamieszkanej niemal wyłącznie przez białych, można by pomyśleć, że mediom prawicowym nie uda się obarczyć winą imigrantów lub obce państwo, a jednak to zrobiły. Spekulowały, że pacjentem zero była najprawdopodobniej uczennica szkoły średniej, która pracowała jako wolontariuszka w Afryce Zachodniej i wróciła do kraju zakażona wirusem 6DM.
W chwili publikacji artykułu uczennica już nie żyła, więc nie mogła ani potwierdzić, ani zaprzeczyć przedstawionej wersji wydarzeń, lecz gazeta i tak postanowiła wydrukować tekst.
Nie miało to zresztą znaczenia: ludzie byli zbyt przerażeni i nie mieli czasu na wzajemne obwinianie się czy nienawiść.
Rząd Stanów Zjednoczonych podjął błyskawiczne i zdecydowane działania zmierzające do zażegnania kryzysu.
Nikt nie chciał powtórki błędów z 2020 roku.
Tym razem wszyscy byli przygotowani.
Pięć dni od stwierdzenia pierwszego zgonu Andover objęto kwarantanną, a naukowcy natychmiast rozpoczęli badania mające ustalić, co to za wirus, oraz wypracować lek lub szczepionkę, by go zwalczyć.
Tyle że ta wojna była z góry przegrana.
Nim w Andover rozpoczęła się kwarantanna, doniesiono o pierwszych przypadkach zakażeń w Nowym Jorku i San Francisco odległych o tysiąc trzysta mil od tej miejscowości.
Społeczność naukowa nie zdołała dokładnie zbadać 6DM, więc do dziś nie wiem, skąd wziął się ten wirus ani jak się rozprzestrzeniał.
Drugiego listopada – niecałe dwa tygodnie od stwierdzenia pierwszego przypadku – rząd ogłosił stan wyjątkowy, zamknął lotniska i zakazał przekraczania granic państwa.
Wywołało to powszechną panikę i histerię. Amerykanie zupełnie nie zważali na apel prezydenta o zachowanie spokoju. Bili się o jedzenie, wodę, dostęp do środków transportu i wszelkie leki, jakie tylko mogli zdobyć, nie wiedząc, czy w ogóle okażą się potrzebne.
W niczym nie przypominało to kontrolowanej reakcji, z jaką władze miały do czynienia podczas pandemii Covid-19. Tym razem królowały chaos i szaleństwo.
Czternastego listopada Ameryka przypominała już jedno wielkie pobojowisko. Nieliczni zagraniczni korespondenci, którzy tam zostali, publikowali potworne zdjęcia wyludnionych miast, płonących dzielnic i zbiorowych mogił z setkami trupów.
Osiemnastego listopada prasa poinformowała o śmierci prezydenta, a pięć dni później o upadku rządu federalnego – dokładnie miesiąc od pierwszego oficjalnie stwierdzonego przypadku 6DM.
W ostatnich doniesieniach z 24 listopada podano, że nie ma już przedstawicieli władz, bądź zostało ich bardzo niewielu, i obywatele są zdani na siebie.
Od tamtej pory nie napływały z Ameryki żadne wiadomości, które dałoby się potwierdzić.3 LISTOPADA 2023
Gdy Ameryka zmieniała się w zgliszcza, brytyjski rząd traktował zagrożenie ze strony 6DM cholernie poważnie.
Wciąż niewiele wiedzieliśmy o samym wirusie, ale to, co wiedzieliśmy, było przerażające.
Nikt nie miał pojęcia, jaki jest okres inkubacji, ale choroba zaczynała się od kataru, potem pojawiały się gorączka, wymioty i biegunka. W ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin narządy wewnętrzne chorego zaczynały się rozpadać. Nie słabły ani nie przestawały prawidłowo funkcjonować – po prostu się ROZPADAŁY. Jeżeli miało się szczęście, najpierw wysiadały serce albo mózg i człowiek umierał na rozległy zawał lub udar. Gorzej było, gdy pierwsze poddawały się płuca – i chory dosłownie tonął. U największych pechowców zaczynało się od rozkładu błony śluzowej żołądka i trawiły ich od wewnątrz soki żołądkowe.
Śmierć z powodu 6DM nie była ani łagodna, ani szlachetna – niosła niewyobrażalny ból i cierpienie. Większość ludzi umierała w męczarniach, błagając, by skrócono ich agonię.
Sześć dni maksimum. Tyle najwyżej przeżywały osoby, u których pojawiły się pierwsze symptomy, i stąd właśnie wzięła się nieoficjalna nazwa: 6DM.
Liczba ofiar śmiertelnych porażała.
Wirus rozprzestrzeniał się błyskawicznie i zbierał tak wielkie żniwo, że trudno było mówić o aktualnych danych. Brakowało doniesień o tym, by komuś udało się wyzdrowieć, zakładano więc, że współczynnik umieralności wynosi sto procent.
Całe państwa dosłownie przestawały istnieć. W samej Ameryce zmarło około dwustu milionów ludzi, Japonia w zaledwie trzy tygodnie straciła siedemdziesiąt milionów obywateli, w Rosji ostatnie doniesienia mówiły o stu dziesięciu milionach zmarłych.
Kraje o dużej liczbie mieszkańców, jak Chiny i Indie, naliczyły po miliardzie ofiar śmiertelnych, nim przestały napływać jakiekolwiek komunikaty.
Na gęsto zaludnionych obszarach było najgorzej. Podobno dwudziestopięciomilionowe Delhi przestało istnieć w ciągu zaledwie dziewiętnastu dni. Tam, gdzie liczba mieszkańców była mniejsza oraz na bardziej oddalonych obszarach (w Nowej Zelandii, Australii oraz niektórych rejonach Kanady), sytuacja wyglądała nieco lepiej. Prasa donosiła, że wirus jeszcze tam nie dotarł bądź został skutecznie wyizolowany.
Oczywiście, gdy tylko ludzie czytali takie informacje, natychmiast szukali dowolnych środków transportu i kierowali się prosto do wspomnianych „stref bezpiecznych”.
I zabierali tam 6DM.
Mniej dotknięte rejony próbowały powstrzymać napływ desperatów, ale zazwyczaj nie dysponowały odpowiednimi służbami, by poradzić sobie z tabunami ludzi. No bo czy ktoś słyszał o armii kanadyjskiej? Nawet Kanadyjczycy o niej nie słyszeli. Najtrudniej miała Australia. Ogromny kontynent, długa linia brzegowa, mnóstwo płaskich obszarów, na których można nielegalnie wylądować samolotem. Wystarczył miesiąc, by państwo, które nieźle sobie radziło, przestało istnieć.
U nas, w Wielkiej Brytanii, sprawy wyglądały inaczej. Można pomyśleć, że nasz kraj został stworzony, by przetrwać takie zagrożenia. Mały, odrębny, z nie za liczną populacją, dobrą infrastrukturą, tradycjami w przemyśle i produkcji żywności, silną armią, dobrą opieką zdrowotną. A po fiasku z brexitem mieliśmy również mniej „przyjaciół”, z którymi musieliśmy się liczyć.
Poza tym z dramatycznej sytuacji w 2020 roku nasz rząd wyciągnął wiele ważnych wniosków.
Teoretycznie moglibyśmy zamknąć granice, nie przyjmować uchodźców – wobec panującej na świecie sytuacji niemal wyłącznie zamożni przedstawiciele wyższych sfer próbowali dobić do naszych brzegów luksusowymi jachtami – i radzić sobie bez pomocy innych.
Trzeciego listopada 2023 roku, o drugiej nad ranem, mieszkających w promieniu stu mil od Dover obudził hałas potężnej eksplozji. Bez konsultacji z kimkolwiek spoza rządu premier podjął decyzję o wysadzeniu wylotu tunelu pod kanałem La Manche po naszej stronie.
O dziewiątej rano sprzed rezydencji na Downing Street 10 wygłosił oświadczenie, które wszystkie stacje telewizyjne pokazały na żywo.
Nasze granice zostały zamknięte, a zbrojne patrole policji otrzymały rozkaz zastrzelenia każdego, kto by próbował się do kraju dostać bądź go opuścić.
Jeżeli w chwili wprowadzenia restrykcji ktoś znajdował się za granicą – trudno. Trzeba było wrócić wcześniej.
Natychmiast zamknięto wszystkie szkoły i zakłady pracy oraz wprowadzono godzinę policyjną od dziewiętnastej do szóstej rano. Wszystkim nakazano zostać w domach. Personel medyczny miał być dowożony do pracy przez policję. Wojsko przejęło obsługę sklepów z żywnością, by zapewnić sprawiedliwą jej dystrybucję. Patrole policyjne miały pilnować ~~by nikt nie wychodził z domu~~ bezpieczeństwa wszystkich.
Powtarzano, że nie ma powodów do paniki.
Właściwie nie było protestów ani skarg. Nikogo nie obchodziły wolność czy los obywateli innych narodowości wobec bardzo realnego ryzyka, że będą musieli patrzeć, jak ich pięciolatek umiera w męczarniach.
W zasadzie wojsko i policja nie były potrzebne. Nikt nie chciał wychodzić. Nikt nie chciał się narażać.
Ludzie siedzieli w domach, przytulali bliskich i oglądali w telewizji potworne relacje, dziękując Bogu za naszą maleńką wyspę.
Rząd szybko przejął kontrolę nad tym nowym, ograniczonym światem, w jakim się znaleźliśmy.
Ogłosił, że zamierza kontynuować nadzór nad dystrybucją żywności, a jednocześnie opracowuje plany zwiększenia jej produkcji oraz zapewnienia obywatelom szansy na samowystarczalność. Nie wyjaśniano, co to oznacza. Zlikwidowano możliwość zakupów online: nie było mowy o zamówieniach z takich platform, jak Amazon czy eBay, a nawet o dostawach z supermarketów. Krążyły plotki, że niektórych większych magazynów dystrybucyjnych strzegą uzbrojeni żołnierze.
Wszystkie komercyjne stacje telewizyjne zawiesiły transmisję (nic dziwnego), a rząd przejął kontrolę nad BBC1 i BBC2, jedynymi kanałami, które wciąż nadawały. Zrezygnowano ze zwykłej ramówki, a telewizja pokazywała dopuszczone przez władzę programy informacyjne przeplatane niezliczonymi dokumentami przyrodniczymi i powtórkami popularnych seriali – nie ma to jak uspokajający głos Davida Attenborough czy kilka odcinków _Pastora na obcasach_, by na moment zapomnieć o nieuchronnym końcu świata.
Internet wciąż działał, tyle że wolniej. Twitter zablokował się w dniu, kiedy wysadzono tunel pod kanałem la Manche. Zapewniano, że to tylko zbieg okoliczności. Profile osób publikujących negatywne bądź „kontrowersyjne” opinie i relacje na Facebooku czy nawet na własnych stronach znikały bez ostrzeżenia.
Ludzie się bali, że to dopiero zapowiedź świata pełnego restrykcji, w jakim mieliśmy odtąd żyć.
Okazało się to naszym najmniejszym zmartwieniem.
Czternaście dni po tym, jak zostaliśmy odcięci od świata, w Wielkiej Brytanii wciąż nie zarejestrowano żadnego przypadku 6DM. Pracodawcy zaczęli się denerwować, że muszą płacić pracownikom, którzy siedzą w domach, rozmyślając tylko, kiedy – i jak – będą mogli zacząć gromadzić zapasy żywności.
Rząd nie ogłosił żadnego tymczasowego programu wsparcia przedsiębiorców, a ponieważ pieniądz wciąż miał wartość, pracodawcom, pracownikom oraz niektórym ministrom zależało na tym, by wszyscy wrócili do pracy.
Niepewnie przywrócono pozory normalności. Ponownie otwarto sklepy (wprowadzając przy tym ograniczenia ilości kupowanych towarów – tym razem nikt nie miał gromadzić papieru toaletowego), komunikacja miejska wznowiła połączenia i większość osób na nowo podjęła pracę.
Ludzie szybko wrócili do przyzwyczajeń z okresu pandemii: noszenie maseczek i zachowywanie bezpiecznej odległości stały się normą i niepotrzebne były żadne polecenia ani wytyczne rządowe.
Wkrótce stało się jasne, że konieczne są duże zmiany przyzwyczajeń, skoro zostaliśmy dosłownie odcięci od reszty świata.
Przede wszystkim mogliśmy polegać wyłącznie na własnych uprawach i hodowli. Dlatego nie brakowało chleba, mleka, mięsa, warzyw korzeniowych oraz jajek, natomiast ceny cukru, owoców, warzyw liściastych i przypraw natychmiast podskoczyły.
Nie obyło się bez sygnałów niezadowolenia w społeczeństwie, kiedy się okazało, że w całej Wielkiej Brytanii jest tylko jedna plantacja herbaty, ale rząd szybko je stłumił, zapewniając obywateli, że zapasów wystarczy do czasu założenia kolejnych plantacji i zwiększenia plonów.
Gwoli ścisłości, nawet bez ograniczeń ilości kupowanych towarów raczej by nie zabrakło jedzenia, wody ani papieru toaletowego.
6DM od razu odbiera apetyt, a wkrótce potem życie, więc nim nastał grudzień, długofalowy plan zapewnienia ludziom żywności nie był już potrzebny.
Wróciłam do biura 19 listopada.
Już po godzinie wiedziałam, że w ciągu najbliższych tygodni będę musiała poszukać nowej pracy, najprawdopodobniej fizycznej, o wiele cięższej i gorzej płatnej.
Gospodarka jeszcze nie padła zupełnie, ale większość gałęzi przemysłu, na których się opierała, wkrótce miała się załamać.
Pracowałam w firmie reasekuracyjnej, w zespole ds. nowych projektów biznesowych. Specjalizowaliśmy się w ubezpieczaniu innych towarzystw ubezpieczeniowych, a konkretnie tych oferujących ubezpieczenia dużych statków: transportowców, promów czy wycieczkowców – które teraz stały w portach zupełnie puste albo pełne trupów.
Kiedy weszłam do biura, ujrzałam wpatrzonych w monitory ludzi, którzy nie mieli absolutnie nic do roboty.
Włączyłam komputer, otworzyłam pocztę i… nie zobaczyłam żadnych nowych wiadomości. Nawet automatycznych odpowiedzi na zapytania, które wysłałam dwa tygodnie wcześniej. Nikt z naszej międzynarodowej klienteli nie odbierał telefonu. Natomiast klienci krajowi nie owijali w bawełnę: kto by coś ubezpieczał, skoro za tydzień pieniądze mogą już nie istnieć.
Jeden z dyrektorów firmy wygłosił pokrzepiającą mowę na zebraniu kadry kierowniczej: „To przejściowe problemy, przeczekamy je, skupmy się na klientach krajowych, przemysł farmaceutyczny będzie nas potrzebował, gdy wprowadzi na rynek lek. Za kilka tygodni wszystko wróci do normy”.
Zwykła biuromowa, same bzdury.
Po trzech dniach opróżniania skrzynki e-mailowej, porządkowania biurka i „przeczekiwania” wybrałam się na (bardzo teraz drogi) lunch z Ginny, którą zaliczałam do moich najbliższych przyjaciół.
Była najsilniejszą i najbardziej pewną siebie osobą, jaką znałam. Rozpoczęła pracę w tym samym biurze, z takimi samymi zarobkami i w tym samym czasie co ja, a została szefową personelu w większej i bardziej prestiżowej firmie – przy czym zdołała urodzić dziecko, stworzyć własną sieć kontaktów dla czarnoskórych kobiet w bankowości i poprowadzić udany program mentorski.
Nikomu nie ustępowała i niczego się nie bała.
Aż do tamtego dnia.
Zwykle moje lunche z Ginny upływały w atmosferze śmiechu na obgadywaniu wspólnych znajomych i oglądaniu tysiąca nowych zdjęć jej sześciomiesięcznej córeczki, Radley.
Nie tym razem.
Ginny wciąż karmiła piersią, więc od ponad roku nie widziałam jej pijącej alkohol. Tego dnia zamówiła dwie butelki najdroższego wina i w trakcie naszego półtoragodzinnego spotkania wypiła cztery duże kieliszki.
Była przerażona.
Nie chciała rozmawiać o pracy ani o perspektywach zawodowych. Powiedziała tylko, że obecną posadę utrzymam najwyżej tydzień, jeśli będę miała szczęście. Sama już to wiedziałam, więc jej opinia mnie nie zaskoczyła. Według niej tym razem nie należało się spodziewać dofinansowań rządowych. Wątpiła, czy za kilka miesięcy w ogóle będziemy mieli jakiś rząd – przynajmniej w znanej nam formie.
Ale na tym nie poprzestała.
Zaczęła mnie wypytywać, jakie mam plany przetrwania. Czy zdaję sobie sprawę, że jestem nieprzygotowana do życia, jakie nas czeka? Czy potrafię uprawiać warzywa? Piec chleb? Hodować kury? Czy dam radę wydoić krowę? Uszyć sobie ubranie? Czy posiadam jakieś umiejętności, które mogą mi się przydać?
Oczywiście na wszystkie jej pytania musiałam odpowiedzieć przecząco.
Mieszkałam z mężem, Jamesem, w centrum Londynu. W naszym budynku nie wolno było trzymać zwierząt, więc hodowla kur i krów z całą pewnością nie wchodziła w rachubę. Nie mieliśmy ogródka, tylko parapet z na wpół zasuszoną roślinką oraz doniczką z ziołami, co chyba się nie liczyło jako uprawa własnych warzyw, zatem i w tej mierze zawodziliśmy. Co do reszty, podobnie jak miliony ludzi, miałam pieniądze, ale brakowało mi czasu, więc jedzenie, ubranie i wszystko, czego potrzebowałam, kupowałam od osób, które zarabiały znacznie mniej ode mnie.
Ginny oznajmiła, że wkrótce pieniądze stracą wartość. Że w nowym świecie przetrwają tylko najsilniejsi, że będziemy musiały zapewnić sobie i najbliższym to, co zdołamy, a resztę wyżebrać, ukraść lub pożyczyć od innych.
Poradziła, żebym kupiła sobie broń. Roześmiałam się.
Ona nie.
Przelała resztę wina do plastikowej butelki na wodę i powiedziała, że gromadzi zapasy żywności, wody i leków od dnia, gdy w Andover stwierdzono pierwszy przypadek 6DM. Jej mąż, Alex, miał krewnych gdzieś na wsi w Yorkshire i za trzy dni zamierzali tam pojechać.
Zabierali ze sobą dwa nowe pistolety.
Kiedy opowiedziałam o lunchu Jamesowi, zaczął się śmiać i stwierdził, że Ginny nie przetrwa tak daleko od Selfridges. Zapewnił mnie, że wszystko będzie dobrze, że się o nas zatroszczy, jak zawsze.
Potem zauważyłam jednak, że przygląda się naszemu mieszkaniu zupełnie inaczej, tak jak ja, odkąd tego dnia wróciłam do domu. Kiedy zajrzałam później do jego telefonu, zobaczyłam, że sprawdzał w Google „łatwą uprawę warzyw”.
Ostatecznie, złowieszcze przepowiednie Ginny nie zdążyły się spełnić. Nie było czasu na zupełne załamanie gospodarki, upadek rządu, rozpoczęcie uprawy własnych warzyw czy kupno broni.
Ginny i jej bliscy zaliczają się do setek ludzi, których los jest mi nieznany.
Chcę wierzyć, że dotarła do swojej głuszy w Yorkshire. Ale jestem niemal pewna, że jej się to nie udało.24 LISTOPADA 2023
Tego dnia Wielka Brytania odnotowała pierwszy przypadek 6DM.
Nie mieliśmy pojęcia, czy ktoś zakażony wirusem zdołał się przedostać do kraju, czy też okres inkubacji jest dłuższy, niż sądziliśmy, i choroba od dawna nam towarzyszyła.
Szkocja i Walia natychmiast podjęły próby oddzielenia się od Anglii wszelkimi możliwymi sposobami. Walijczycy wysadzili mosty na rzece Severn – nikt nie wiedział, skąd wzięli tak potężne ładunki wybuchowe – a Szkoci zamknęli wszystkie drogi i patrolowali granice.
Tyle że było już za późno.
Akurat siedziałam w biurze, kiedy poinformowano o pierwszym przypadku zachorowania.
To był czwartek i wszyscy już wiedzieliśmy, że piątek będzie dla nas ostatnim dniem pracy. Sporo ludzi zostało, żeby jak najwięcej zarobić, ale jedna czwarta w ogóle nie wróciła z lunchu.
Od jakiegoś czasu wiele wskazywało na to, że ponura przepowiednia Ginny się spełni: ceny żywności nieustannie rosły, a większość stacji benzynowych wywiesiła tablice z informacją o braku paliwa.
Ja nie zostałam w pracy dla pieniędzy (miałam pewność, że wkrótce i tak stracą wartość), po prostu próbowałam oddalić to, co nieuchronne. Opóźnić moment, w którym wygodne życie, jakie sobie stworzyłam, stanie się przeszłością.
Około piętnastej dyrektorka naszego działu otworzyła drzwi swojego gabinetu i stanęła w progu. Początkowo jedynie kilkoro z nas zwróciło na nią uwagę, ale w końcu – jedna po drugiej – wszystkie osiemdziesiąt siedem osób obecnych w wielkiej sali zdało sobie sprawę z przytłaczającej ciszy i z ociąganiem podniosło głowy.
Zobaczyliśmy jej poszarzałą twarz, półotwarte usta oraz minę wyrażającą brak nadziei i natychmiast domyśliliśmy się prawdy.
Kilka osób od razu poderwało się z miejsc i wyszło. Pozostali czekali na słowa, które musiały paść.
– Idźcie do domów.
Nikt nie pytał o powód.
Pracownicy podzielili się na dwie grupy. Ci, którzy byli rodzicami, w kilka sekund opuścili biuro. Natomiast ci z nas, którzy nie mieli dzieci, a niekiedy nikogo bliskiego, wiercili się, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
Było zupełnie inaczej niż w 2020. Towarzyszyło nam przeświadczenie, że to swego rodzaju koniec. Wiedzieliśmy, że gdy tym razem wszystko się zamknie, już nie zostanie ponownie otwarte.
Chyba to George pierwszy zaproponował wspólne wyjście, ale nie jestem tego pewna.
Tak czy inaczej, ktoś powiedział: „Chodźmy się upić”.
Prawdę mówiąc, niewiele pamiętam z tamtego wieczoru.
Wiem, że zaczął się w pubie, potem przenieśliśmy się do baru i wreszcie do klubu z dansingiem. Na tym etapie moje wspomnienia się zamazują.
Chyba w którymś momencie chciałam iść do domu, ale łatwo dałam się przekonać do odwiedzenia jeszcze jednego klubu.
Dalej wszystko stawało się coraz mniej wyraźne, aż w końcu około 4.30 zwaliłam się jak kłoda na łóżko.
Czy to dziwne, że pubów i barów nie zamknięto? Że poszliśmy się nawalić, zamiast wrócić do domów i zamknąć się w nich na cztery spusty?
Owszem.
Ale tamtej nocy miasto oszalało.
To nie tak, że wydawało się iż połowa Londynu wyszła pić, bzykać i ćpać. Połowa Londynu naprawdę wyszła pić, bzykać i ćpać.
Tym razem nie mogliśmy liczyć na wyjście z lockdownu.
Wiedzieliśmy, że ludzkość czeka koniec. To była ostatnia noc naszej wolności.
Jak za czasów bombardowań Londynu, my, Brytyjczycy z krwi i kości, zamierzaliśmy uczcić tę okazję piwem, wymiotami i wszelkiego rodzaju płynami ustrojowymi.
Obudziłam się następnego dnia o 11.30 z symptomami 6DM.
No dobra, nie zakaziłam się wirusem, ale byłam pewna, że właśnie tak czują się jego ofiary.
Okazało się, że to tylko trzydniowy kac.
Przez pierwsze czterdzieści osiem godzin prawie nie wstawałam z łóżka. Gwałtownie pozbywałam się zawartości żołądka z obu końców przewodu pokarmowego i nie mogłam się pozbyć wrażenia, że mój mózg jest powoli wypychany oczami i uszami przez nieustanne ŁUP, ŁUP, ŁUP, które rozsadzało mi czaszkę.
Śmierć byłaby słodkim wybawieniem.
Trzeciego dnia wreszcie zdołałam otworzyć oczy, a czwartego nagle ozdrowiałam. Byłam głodna jak wilk i miałam ochotę na kurczaka w dowolnej postaci.
Teraz ze wstydem myślę o tamtych trzech dniach. Nie dlatego, że miałam kaca, ale z powodu tego, co przeszedł James. Może wszystko ułożyłoby się inaczej, gdybym dała radę wstać z łóżka.
A może nie.
Tak czy inaczej, gdy wykąpana, z wyszorowanymi zębami, różowiutka i pełna zapału pałaszowałam kurczaka, czując, jak tłuszcz ścieka mi po brodzie, dawny świat już nie istniał.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki