Ostatnia sztuczka - ebook
Ostatnia sztuczka - ebook
Zwiewna jak motyl Ella jest mistrzynią iluzji. Na festiwalu street artu nie ma sobie równych. Niestety ktoś próbuje wyeliminować ją z konkursu…
Balbina, która spędza wakacje z rodzicami na stanowisku archeologicznym i niejedno już w życiu widziała, próbuje pomóc Elli i grupie jej przyjaciół. Razem z nieodłączną kamerą przemierza miasteczko, tropiąc ślady kolejnych przestępstw.
Czy w sprawę wmieszany jest Wielkolud i jego kolekcja posążków Światowida? A może to wina rodziców Balbiny, którzy wykopując kamienny topór, zbudzili starą klątwę?
***
Wykopaliska pod wychodkiem, starożytna klątwa i pokazy iluzjonistów podpatrzone okiem kamery przez sprytną nastolatkę! Córka archeologów ma nosa do tajemnic i ogromny talent do ładowania się w kłopoty. Grażyna Bąkiewicz zabiera swoich młodych czytelników za kulisy teatralnej sceny, zdradza sekrety sztukmistrzów i przemyca kąski wiedzy historycznej. A to wszystko opakowane w sensacyjną przygodę w małym miasteczku ze sporą dawką ciepła i uśmiechu. Gwarantuję, że ta książka zachwyci młodych i całkiem dorosłych czytelników, u niejednego rozbudzając ukryte talenty i pasje. Kto wie, czy wśród was nie kryje się zdolny filmowiec, aktor albo archeolog?
Marcin Pałasz
Autor bestsellerowej serii o Elfie
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-000-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaczęło się od mamy. Jak zawsze.
Tego dnia był upał i czułam się jak skwarek na patelni. Chyba zrozumiałe, że jedyne, czego pragnęłam, to rozłożyć się na trawie pod gruszą i leniuchować. Gdyby udało mi się zrealizować ten plan, uniknęłabym wielu kłopotów. Niestety, napotkałam na matczyny opór.
– Chyba nie zamierzasz marnować tak pięknego dnia na nicnierobienie! – powiedziała, obserwując, jak moszczę sobie legowisko pod drzewem.
To właśnie zamierzałam. Mój wewnętrzny leniwiec mówił: „Leż i nie reaguj. Masz wakacje i swoje prawa!”. Mamę rozpierała jednak energia i musiała ją rozładować, a pod ręką miała tylko mnie. W takiej sytuacji żadne prawa nie obowiązują. Oczywiście, próbowałam! Zaczęłam od najprostszej metody. Skierowałam na mamę kamerkę i włączyłam nagrywanie. Zapaliła się czerwona dioda.
– Oto moja rodzicielka! – zrobiłam zbliżenie na piegi na jej nosie. – Zaraz mi powie, czym powinnam się zająć podczas wakacji! Słuchajcie!
Nawet nie mrugnęła. Jest przyzwyczajona do takich numerów. Poprawiła tylko włosy, uśmiechnęła się i wypowiedziała swoją kwestię:
– Idź lepiej zobaczyć, co w miasteczku jest ciekawego!
Mogłam wyliczyć bez ruszania się z miejsca: rynek, kościół i kilka sklepów. Sprawdziłam w internecie i wątpię, by od tamtej pory cokolwiek się zmieniło. Wiedziałam jednak, że wyliczanki nie przekonają mamy, więc użyłam argumentu grubszego kalibru:
– Nie będę przecież łaziła sama! Może mi się coś stać!
To powinno trafić do maminego stroskanego serca. Niestety, nie trafiło.
– Akurat! – prychnęła.
Sama objeździła pół świata autostopem i nie czuła strachu przed ludźmi. Takie też nastawienie wpajała mnie, twierdząc, że wystarczy odrobina zdrowego rozsądku, by uchronić się przed kłopotami. No, okej, nie bałam się iść do miasta, tylko mi się zwyczajnie nie chciało. Po namyśle zdecydowałam się więc na inną taktykę.
– Chodźmy razem! – zaproponowałam.
Zamachała rękami.
– Zwariowałaś? Mało mam tutaj roboty? – spytała oburzona.
Zatoczyła ramieniem półkole, a ja pojechałam kamerką w ślad za jej ruchem, filmując kawałek pola i krzaki, w centrum których tkwił wychodek pana Wojtka. To z jego powodu tu przyjechaliśmy. Pan Wojtek zabiegał o wizytę archeologów od dłuższego czasu. Znajdował bowiem na swoim polu skorupy i groty strzał, a gdy pod traktorem zawalił się strop jakiejś podziemnej konstrukcji, zgłosił sprawę do urzędu. Jego prośba wędrowała z biurka na biurko, aż w końcu wylądowała na właściwym. To właściwe należało do mojego taty. Zarówno on, jak i mama pracują na uniwersytecie i uczą archeologii. Prowadzą obozy naukowe, które mają uświadamiać studentom, jak naprawdę będzie wyglądała ich przyszła praca. Wielu z nich nie wie, że polega ona na przekopywaniu w pocie czoła cudzych pól i łąk, i to najczęściej na kolanach! A że tata lubi poważne wyzwania, więc wychodek pana Wojtka został zakwalifikowany jako obiekt najbliższych praktyk.
Zrobiłam najazd na gościa w podartych dżinsach i rozciągniętej koszulce, który pojawił się w polu widzenia.
– To mój tata, profesor archeologii.
Tata pomachał do kamery i posłał mi buziaka. A może nie mnie, tylko mamie? Trudno powiedzieć.
Lubię swoich rodziców. To znaczy – kocham ich, ale i zwyczajnie lubię. Znoszę nawet te wyprawy, na które ciągają mnie od urodzenia. Ale jeśli liczyli, że złapię bakcyla i będę z upodobaniem kopała doły w ziemi, to pewnie czują się nieco rozczarowani. Moje pasje rozwijają się bowiem w całkiem innym kierunku. Wolę kręcić.
– Są tam jakieś atrakcje poza wychodkiem? – spytałam, gdy przedstawili mi plany na wakacje.
– Jezioro, wzgórza, las, stare kino… – wymieniała mama.
Słowo „kino” zabrzmiało nieźle, ale skrzywiłam się i mruknęłam:
– To niewiele.
– I festiwal _street artu_ oraz sztuk iluzjonistycznych! – wyczytał tata z informatora. – Będzie co filmować.
– A jeśli tak, to spoko! – zgodziłam się bez dalszych dyskusji.
– Wiedziałem! – mruknął i przybili z mamą piątkę.
Odkąd dostałam telefon z kamerką, zwariowałam na punkcie filmowania. Wokół ciągle dzieją się rzeczy, od których zapiera dech w piersiach, ale większość od razu idzie w zapomnienie. Nie wtedy jednak, gdy ja jestem w pobliżu! Bo jeśli moje pierwsze „ja” to znudzony leniwiec, to drugie to głodny wrażeń tygrys. Gdy dzieje się coś ciekawego, sięgam do kieszeni, a moja minikamera przykleja się do dłoni i w jednej sekundzie zaczynam działać. Tak jak wtedy, gdy pan z laptopem nie chciał ustąpić miejsca kobiecie w ciąży. Rzecz działa się w autobusie, którym wracałam ze szkoły. Kobieta była zielona na twarzy i każdy głupi widział, że jest jej niedobrze. A on zamiast pomóc, zaczął pyskować, że jak kobiety chciały równouprawnienia, to niech nie narzekają. Ona nie narzekała, tylko puściła pawia i to prosto na niego i jego laptop. To było super, a moja kamera wszystko nagrała! Sama nie wiem, kiedy ją wyjęłam i włączyłam. Minutowy filmik zrobił niezłą karierę w sieci, a jedyny hejt był chyba od tego pana.
Tak zaczęła się moja przygoda z kręceniem. Teraz jestem łowcą ulicznych scenek. Mam już prawdziwą minikamerkę i niezłą kolekcję filmików. Występuję pod pseudonimem Balbina, bo, przykra sprawa, tak mam na imię.
– Oto wychodek pana Wojtka! – skierowałam obiektyw na wspomniany już obiekt. – Kryją się pod nim tajemnice sprzed wieków, a archeolodzy będą mozolnie wydłubywać je gołymi rękoma. A może z dołu wyjdzie starożytny kościotrup i sam nam powie, co tam narobił?
Nikt nie wyszedł. Rozległ się za to dźwięk telefonu. Tata odebrał i powiedział:
– Przyjechali nasi studenci! Jadę po nich na dworzec, bo zanim się tu przywloką, minie pół dnia, a mamy masę roboty!
– Poczekaj, zabiorę się z tobą! – zawołałam. – Mama kazała mi zwiedzać miasteczko.
– No to raz-dwa!
Wstałam, otrzepałam się z trawy i byłam gotowa.
Gdy odjeżdżaliśmy, uchwyciłam mamę, jak układa się na wymoszczonym przeze mnie legowisku. Ha! Moja kamera niczego nie przepuści, a instynkt łowcy zaalarmował: „Mam to!”. Oczami wyobraźni już widziałam tę scenkę i wcześniejszą tyradę mamy o nicnierobieniu. Od razu poprawił mi się humor. Jak zmontuję jedno z drugim, będzie ubaw!
Odebraliśmy z dworca całą grupę – długiego jak tyczka Stefana, przystojniaka Marcina, małego Zdunka, Olgę i Martę. To stara gwardia, do tego kilku pierwszoroczniaków, którzy jeszcze nie wiedzieli, co ich czeka. Myślą, że archeologia to rozwiązywanie zagadek sprzed setek i tysięcy lat, a nie biorą pod uwagę, że to przede wszystkim fizyczna praca. A ta potrafi zniechęcić, szczególnie tych nastawionych na tajemnice. Wielu wymięka po jednych takich wakacjach.
– Cześć, Balbina! Czo robisz? – Stefan przywitał mnie tekstem ze starej jak świat dobranocki*.
– Patrzę! – odpowiedziałam.
Tak wygląda czołówka każdego z moich filmików. „Czo robisz, Balbina?” – pyta rysunkowy kurczak, a gąska odpowiada: „Patrzę!”. I dalej leci złowiona na ulicy scenka.
– Właśnie idę na łów! – oświadczyłam, machając kamerką.
– No to powodzenia! – zawołali chórem, a potem zajęli się upychaniem plecaków w bagażniku. – Chętnie obejrzymy wieczorem!
To moi najwięksi fani. Pewnie trochę udają, żeby zrobić mi przyjemność, ale i tak miło, że chce im się oglądać. W dodatku otwarcie wyrażają swoje opinie i dzięki nim wiem, czy to, co nakręciłam, jest dobre, takie sobie czy gniot.
– Tylko się nie zgub! – rzucił tata.
Zgubienie się było tym, na co liczyłam, więc tylko pomachałam im na do widzenia. Jeszcze nakręciłam, jak wszyscy ładują się do naszego samochodu, bo było to warte uwiecznienia. Lepiej, żeby nie zobaczył tego żaden policjant, bo mandacik będzie jak nic.
Miasteczko okazało się dokładnie takie, jak się spodziewałam, czyli małe. Obeszłam je w kwadrans, a o zgubieniu się nie miałam nawet co marzyć. Na szczęście na festiwal _street artu_ przybyli już artyści. Demonstrowali swoje umiejętności pod gołym niebem na każdym skrawku wolnej przestrzeni. Malowali portrety na chodnikowych płytach, spacerowali na szczudłach albo po linach rozciągniętych między dachami, fikali kozły na trampolinach, naprawiali dziury w murach klockami Lego. Najwięcej było iluzjonistów, którzy pokazywali sztuczki każdemu, kto zechciał się zatrzymać na kilka chwil. Nie brakowało też świrów. Na przykład wielki facet w płóciennej sukni straszył przechodniów klątwami starych bogów, że niby planują kolejny koniec świata.
Było sporo turystów, którzy oglądali darmowe popisy, bili brawo, robili zdjęcia. Ja też nagrałam co nieco, na przykład spadającego z liny cyrkowca. Ale nie to było najlepsze. Przez przypadek uchwyciłam minę pewnej pani w chwili, gdy cyrkowiec spadał. Najpierw była to fascynacja, wielkie „O!”, a potem pojawiło się rozczarowanie – „Łee!”, gdy okazało się, że linoskoczek ma zabezpieczenie. „O, jaka szkoda, że się nie zabił!” – mówiło jej spojrzenie. Przez moment towarzyszyłam tej pani, bo mnie zaciekawiła, ale chyba zauważyła kamerkę i przyspieszyła kroku. Nie zamierzałam jej gonić, aż tak interesująca nie była.
W końcu trafiłam na coś, co mnie uszczęśliwiło – stoliki pod kolorowymi parasolami i bufet zastawiony butlami z tęczowymi napojami, w których pływał lód.
Kolejka była spora, ale przesuwała się sprawnie. Niestety, kiedy byłam już blisko, odkryłam z rozczarowaniem, że nie wzięłam forsy. A niech to! Gdy grzebałam w kieszeniach, pojawiła się grupa dziwacznych, młodych ludzi. Wyglądali na artystów, którzy porzucili miejsce występów i przyszli się ochłodzić. Nie pytając nikogo o zgodę, wepchnęli się na czoło kolejki, tuż przede mnie.
– Hej, mała, jak nie możesz się zdecydować, to my weźmiemy napoje – powiedział jeden, odpychając mnie od lady. – Cztery z cytryną, proszę!
Miał pomarańczowe włosy związane w kucyk na czubku głowy i uważał, że to wystarczający powód, bym mu ustąpiła. Za nim wepchnął się drugi z dziesiątkami warkoczyków na głowie. Przed nich weszła dziewczyna, a potem jeszcze jedna, cała w jedwabiach. Byli starsi ode mnie, ale nie na tyle, bym mogła uznać ich za dorosłych. Nie wyglądali nawet na studentów, a zaledwie na bezczelnych licealistów. Jeśli chwilę wcześniej miałam zamiar odejść, to nagle zmieniłam zdanie. Ze śmieci wypełniających moje kieszenie wyłowiłam kilka groszy i położyłam je na ladzie, mówiąc:
– Szklankę wody, poproszę!
Dziewczyna, która serwowała napoje, nie robiła trudności. Nalała mi wody z plastikowego pojemnika, dorzuciła kostkę lodu i zgarnęła grosze, nawet ich nie licząc. Tamci musieli czekać.
Nie wiem, czy inni ich przepuścili, ale ja ze szklanką zimnej wody i uniesioną głową pomaszerowałam do klimatyzowanego wnętrza. Co za przyjemność!
Chwilę potem weszli i oni, rozgadani i roześmiani. Jeśli przez moment sądziłam, że będą na mnie źli, to się myliłam. Nawet mnie nie zauważyli. Nie istniałam dla nich, podobnie jak i reszta świata. Byli tylko oni.
– Trudno będzie wygrać – martwiła się dziewczyna jedwabny motyl. – Przyjechało tylu fajnych ludzi!
– E tam – machnął ręką pomarańczowy. – Wszystkim damy radę! To będzie numer stulecia!
– Myślisz, że nikt się nie zorientuje? – zaniepokoiła się ta druga.
– Bez obaw.
Z zainteresowaniem przysłuchiwałam się rozmowie. To nie moja wina, że gadali tak głośno. Lubili zwracać na siebie uwagę i to nie tylko wyglądem. Chyba w ogóle lubili być w centrum uwagi, a ja nie miałam nic przeciwko temu, by się gapić i słuchać. Nawet włączyłam kamerkę, żeby ich nagrać, ale z zaplecza wyłonił się kelner i zasłonił mi widok. Niósł na tacy szklanki i dzbanek lemoniady, ale chyba dopiero wprawiał się w tej sztuce, bo szkło niepokojąco podzwaniało. W dodatku nie patrzył pod nogi i gdy przechodził obok środkowego stolika, zaplątał się w paski rozrzuconych toreb i plecaków. Tylko na moment stracił równowagę, ale wystarczyło, by z tacy wszystko się zsunęło i poleciało na ziemię.
Pomarańczowy wykazał się niezłym refleksem – chwycił lecący dzbanek z lemoniadą. Zaimponował mi. Niestety, szklanek nie dał już rady ocalić. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Kamerka pracowała, robiąc zbliżenie na pobojowisko.
– Nic się panu nie stało? – spytałam kelnera.
– Nie, w porządku – jęknął. – Zaraz to sprzątnę, a wy przenieście się, proszę, na taras na zapleczu. Tylko ostrożnie, żeby się nie skaleczyć.
Taras był raczej tarasikiem, a stół był tam tylko jeden.
Moja szklanka była już prawie pusta i zdrowy rozsadek podpowiadał, żeby dopić resztę i spadać. Sama nie wiem, czemu zostałam. Poszłam na taras i usiadłam na skraju ławki, czekając na ciąg dalszy, bo nie miałam wątpliwości, że jakiś nastąpi. Ale jeśli liczyłam na grymasy młodych artystów, to przeczucie mnie zmyliło. Owszem, skupili na mnie uwagę. Chociaż nie tyle na mnie, co na mojej kamerce.
– Hej, czy my się znamy? – spytał pomarańczowy, marszcząc brwi.
Pokręciłam głową. Ja w każdym razie widziałam go pierwszy raz w życiu.
– Mam wrażenie, że gdzieś już cię spotkałem – podrapał się po kolorowej głowie. – No cóż, starość nie radość, skleroza już daje się we znaki. Ale bez obaw, przypomnę sobie.
Dziewczyna w jedwabiach zdecydowała się mu pomóc i spytała:
– Bierzesz udział w festiwalu?
Znów pokręciłam głową.
– A w konkursie talentów?
– Też nie! – mruknęłam, wzruszając ramionami.
Właściwie nie miałam o czym z nimi gadać. Powinnam pożegnać się i wyjść. Zamiast tego powiedziałam:
– Rodzice prowadzą obóz naukowy dla studentów archeologii i jestem tu z nimi.
– Archeolodzy? – zainteresował się ten z warkoczykami. – To tacy, co szukają skarbów?
– O ile skarbami jest osadnictwo prehistoryczne! – zaśmiałam się.
Chłopak z miejsca stracił mną zainteresowanie, ale dziewczyna w jedwabiach była szczerze zaciekawiona.
– Możemy przyjść i popatrzeć? – spytała.
– Nie bardzo, bo kręcący się przy stanowiskach ciekawscy są utrapieniem archeologów – mruknęłam, ale widząc jej rozczarowaną minę, uległam: – Ale czemu nie. Przyjdźcie, jak chcecie!
Co ja w ogóle wygaduję! Mama mnie zabije.
– Dzięki – uśmiechnęła się.
Znowu miałam okazję, by się ulotnić, ale siedziałam jak przymurowana. Może dlatego, że ten pomarańczowy cały czas skupiony był na mojej kamerce. Coś mu świtało, ale jeszcze nie wiedział co. Ja – owszem. Jakiś czas temu studenci zrobili ze mną krótki wywiad i wrzucili go do sieci. Pewnie tam mnie widział.
– Mogę zobaczyć? – spytał, wyciągając łapę po kamerę.
– Nie! – warknęłam.
_Dalsza część dostępna w pełnej wersji_
* _Różne przygody gąski Balbinki_ – jedna z pierwszych polskich dobranocek. Kreskówka składała się z kilku nieruchomych obrazków, do których aktorzy dokładali dialogi. Autorką rysunków była Anna Hoffmanowa.