- W empik go
Ostatnia sztuka Tadeusa Voldta - ebook
Ostatnia sztuka Tadeusa Voldta - ebook
Według planu. Z fartem.
Jeśli chcesz przekazać komuś przesyłkę i zrobić to tak, by nikt się o tym nie dowiedział, jest tylko jedna osoba, do której możesz się zgłosić - Iva Schlitz. Zawsze dotrzymuje terminów i zapewnia pełną dyskrecję. Iva do niedawna grała bezpiecznie. Problem w tym, że bardzo potrzebuje pieniędzy. Wie, że w Hausenbergu istnieje pewna droga na skróty - wystarczy, że zacznie brać zlecenia od miejscowej bandyterki. Takie, po których ciężka robi się nie tylko kieszeń, ale też sumienie.
W ten sposób Iva trafia do świata nocy, pełnego szulerów, złodziei, klik i Rekinów. Jest to miejsce, które bardzo trudno opuścić, zwłaszcza kiedy twoim przewodnikiem jest Tadeus Voldt, złotoręki kasiarz, potrafiący otworzyć każdy sejf. Voldt właśnie wyszedł z więzienia i ma na oku pewien bank. Żeby plan Tadeusa się powiódł, kasiarz potrzebuje pomocy Ivy. Dziewczyna wydaje się nie mieć nic do stracenia... Ale czy na pewno?
Fantastyka gangsterska w najlepszym wydaniu! Łotrzykowska opowieść o mieście szulerów zapoczątkowana przez Wszyscy patrzyli, nikt nie widział, doczekała się nowej niezależnej historii, w której gra się wyłącznie o wysokie stawki.
Sprawdzasz?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-551-2 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spośród wszystkich zmiennych określających życie człowieka najbardziej kapryśną i niemożliwą do uchwycenia w ramy okazuje się czas. Niby sekunda to sekunda, minuta to minuta, a godzina to godzina, lecz w zależności od miejsca, w którym się siedzi, godzina może minąć bardzo szybko, lecz może też ciągnąć się w nieskończoność. Jak na przykład w miejscu liczącym sześć kroków na trzy kroki.
Sześć kroków wzdłuż i trzy wszerz. W rogach – dwa łóżka, z czego jedno od wielu dni stoi puste, a drugie jak zwykle jest starannie zaścielone. Niewielka wnęka z metalowym pojemnikiem na odchody, balią zatęchłej wody i taboretem. Wszędzie dokoła śliskie kamienne ściany pokryte czarnym liszajem. Od strony wejścia, a także w jedynym, wysoko umieszczonym oknie: masywne, metalowe kraty. A nad tym wszystkim sufit pokryty patyną pęknięć, plamami nieokreślonego pochodzenia, tu i ówdzie pajęczynami. Sufit zna się najlepiej, bo to w niego patrzy się godzinami, leżąc na łóżku i licząc czas.
Osiem lat. Dziewięćdziesiąt sześć miesięcy, dwa tysiące dziewięćset dwadzieścia dwa dni i ponad siedemdziesiąt tysięcy godzin spędzonych na wpatrywaniu się w ten sam sufit. Czterech współwięźniów, czterdzieści cztery chodzące po suficie pająki i dwóch strażników; jeden na dziennej zmianie, drugi na nocnej.
Sześć kroków wzdłuż, trzy kroki wszerz.
To jednak nie ciasna cela jest problemem. Nie brak miejsca, nie brak możliwości utrzymania higieny, nie brak zimnego piwa czy ciepłego ciała kobiety. Nie brak, a nadmiar, nadmiar czasu. On za kratami płynie zupełnie inaczej. Kiedy na więziennym łóżku przerzuca się kartkę powieści, robi się to powoli, słuchając, jak papier trze o papier. Trzysta, czterysta, pięćset razy. Ale nie liczy się w setkach, liczy się w jednostkach. Pięćset razy po jednej stronie. Obiad to dwieście razy po jednym kęsie, a wodę rozlicza się na pięć razy po jednym łyku. Jednym przeszkadza to bardziej, innym mniej.
Tadeus Voldt był jednym z tych, którym przeszkadzało jak diabli. Bo liczył czas przez całe swoje trwające czterdzieści pięć lat życie. I robił to bardzo, ale to bardzo szybko.
Dziewięćdziesiąt, dwieście czterdzieści, osiem razy po dziesięć, dwadzieścia, trzysta przez sto pięćdziesiąt, trzydzieści, dziesięć, trzydzieści. Pięć. Jedna. Piętnaście. I gotowe.
Dziewięćdziesiąt sekund na obejście zamka blokującego drzwi. Kolejnych dwieście czterdzieści na okrążenie wnętrza sklepu. Po dziesięć sekund na jedną gablotę; na sięgnięcie do środka i wybranie z niej biżuterii. Osiem gablot razy dziesięć sekund. Wreszcie – dwadzieścia sekund na podejście do sejfu. Na otwarcie zamka kolejne trzysta, jeżeli nikt nie będzie przeszkadzał. Jeżeli ktoś zauważy, tylko sto pięćdziesiąt. Trzydzieści sekund na opróżnienie go z zawartości, dziesięć na wytarcie śladów, trzydzieści na wyjście z pracowni jubilera. Pięć na przejście za róg, gdzie czeka hałda śmieci. Jedna na upuszczenie łupu pośrodku hałdy, gdyby coś poszło nie tak, żeby nigdy go nie znaleźli. Piętnaście, żeby podejść do czekającej przed bankiem dorożki.
Dziewięćdziesiąt, dwieście czterdzieści, osiem razy po dziesięć, dwadzieścia, trzysta przez sto pięćdziesiąt, trzydzieści, dziesięć, trzydzieści. Pięć. Jedna. Piętnaście. I… i tyle. Bo potem jest uderzenie twardą pałką i kolejne, krzyki, tupot podkutych butów, a parę godzin później cela. Na początku tylko przejściowa, aż sąd przybije piętnaście lat, oczywiście nie za jeden skok, ale za skoków kilka. Twarde dowody mają tylko w sprawie jubilera, lecz przecież wszyscy wiedzą, kto stoi przed sądem. Tadeus Voldt we własnej osobie. Król kasiarzy. Człowiek, który jeżeli zdecydował, że cię okradnie, to równie dobrze możesz na noc nie zamykać sejfu. I przybili. Piętnaście lat.
Mówi się, że najtrudniejsze jest pierwsze pół roku. Później człowiek jakoś się przyzwyczaja. Tadeus szybko się przekonał, że powiedzenie to musieli wymyślić ludzie, którzy nie spędzili za kratami nawet jednej nocy. W wyroku liczącym piętnaście lat najtrudniejsze jest pierwszych piętnaście lat.
Na początku był nawet rozbawiony faktem, że ze wszystkich możliwych miejsc złapali go akurat w mieście, w którym zaczynał; w tej dziurze, w Hausenbergu. Było w tym coś histerycznie romantycznego.
Na specjalistę klasy Tadeusa popyt był na całym świecie. Co jakiś czas pojawiał się ktoś, kto znał kogoś, kto akurat potrzebował wysoce wyspecjalizowanego profesjonalisty. Takiego, który potrafiłby otworzyć osobisty sejf prezesa kompanii alchemicznej Stross i Synowie z Falviss. Który potrafił otworzyć unikalny model sejfu w czasie pozwalającym na bezpieczną ucieczkę. I który nie pozostawi po sobie żadnych śladów.
I Tadeus to robił; robił to tam, gdzie obrastali w bogactwo alchemiczni finansiści, tam, gdzie mieściła się najpiękniejsza z prywatnych rezydencji wicekróla, robił to nawet w samej stolicy, pod nosem władcy. Hausenberg, mekkę szulerów, omijał przez lata, bo tam właściwie poważniejszych sztuk się nie organizowało. Ale wtedy był akurat przejazdem i dał się namówić na gościnne występy. I właśnie w tym zasranym kurwidole go złapali. Przy okazji roboty, którą powinien wykonać z jedną ręką przywiązaną do pleców. Przysługi dla przyjaciela.
Wiele razy do tego wracał. Do tego jednego zlecenia, ale znacznie częściej do tego przyjaciela. Bo Tadeus Voldt nie wierzył w zbiegi okoliczności.
Siedział więc w hausenberskim więzieniu i od ośmiu lat niemal każdy dzień wyglądał dla niego tak samo. Pobudka bladym świtem (ta akurat nie była problemem – wstawał o wschodzie słońca, od kiedy pamiętał) i obowiązkowe liczenie więźniów przez klawiszy. Później chwila na poranną toaletę, czyli ochlapanie się zatęchłą wodą z brudnej balii, przepłukanie gardła roztworem o smaku mięty i raz na tydzień golenie przytępionym kawałkiem metalu, który odbierano mu, jak tylko kończył, żeby nie użył tego jako broni. Następnie śniadanie podawane przez otwór w drzwiach, najczęściej breja udająca zupę mleczną i sucha bułka. Kilka godzin pracy w kuchni, pralni lub warsztacie mechanicznym (ale to dopiero po dwóch latach, kiedy zdobył zaufanie naczelnika) i wreszcie obiad – tym razem w mesie, wraz z innymi więźniami. Do kolacji czas wolny, w wypadku Tadeusa spędzony na czytaniu.
I tak przez dziewięćdziesiąt sześć miesięcy, przez dwa tysiące dziewięćset dwadzieścia dwa dni.
Aż w końcu, po ośmiu latach i dwóch miesiącach, otrzymał wiadomość. List przyszedł w zapieczętowanej kopercie, w lace odciśnięto herb w kształcie znaku zapytania. Pierwszym, co zwróciło uwagę Tadeusa, była właśnie nienaruszona plama wosku. Obejrzał ją pod światło, obmacał rogi, ale nie doszukał się najmniejszych dowodów na to, że ktoś przed nim otwierał kopertę. Warty odnotowania był też czerpany papier wysokiej jakości. Zerwał pieczęć. Wyciągnął list.
Nadawca miał staranny, wyćwiczony charakter pisma, zdradzający wykształcenie i zwyczaj częstego pisania. Litery były lekko pochylone i drobne, bez niepotrzebnego rozstrzelenia i zawijasów. Ktokolwiek był autorem tego listu, z kształtu liter sprawiał wrażenie osoby niezwykle rzeczowej. Tadeus przeczytał wiadomość i po raz pierwszy od ośmiu lat poczuł, jak uderzenie adrenaliny jeży mu włosy na karku. Poczuł się tak samo jak wtedy, kiedy był wolnym człowiekiem. Natychmiast przeczytał list po raz drugi, a potem jeszcze trzeci. W końcu odetchnął głęboko, złożył kartkę i na powrót wsunął ją do koperty.
Zobaczymy.
Przyszedł kolejny dzień i po raz pierwszy od dwóch tysięcy dziewięciuset dwudziestu dwóch dni pojawiła się zmiana. Obok miski z rozgotowaną zupą mleczną leżał złożony garnitur. Ten sam, który Tadeus miał na sobie tamtego feralnego dnia, w którym sędzia ogłosił wyrok. Podniósł go z namaszczeniem i ułożył na zasłanym wcześniej łóżku. Zjadł śniadanie i czekał.
Po śniadaniu przyszedł Stas, jeden z klawiszy. Przyniósł balię wody. Była to ta sama balia co zawsze, obita i pokryta niemożliwym do zdrapania liszajem, ale woda dla odmiany była ciepła i czysta. Podano mu też mydło, ręcznik i brzytwę. Ostrą.
Tadeus wziął do ręki mydło i powoli, nie spiesząc się, rozrobił je na pianę, którą obficie nałożył na twarz. Pachniała przyjemnie, jakby różami. Później ogolił się starannie, co jednak nie było łatwe, gdyż przeglądał się nie w lustrze, ale w wypolerowanym fragmencie miski ze śniadania. Znośnie, całkiem znośnie.
Podczas golenia z satysfakcją stwierdził, że za drzwiami słychać łoskot zasuw, tupot dziesiątków stóp i krzyki strażników, kiedy więźniów prowadzono na spacerniak, by wysłuchali porannego apelu. Organizowano go raz na miesiąc, w samo południe. Naczelnik stawał przed więźniami i wygłaszał egzaltowaną mowę o znaczeniu resocjalizacji. Tadeus nienawidził apeli, uważał, że obrażają jego inteligencję. Jednak dzisiaj stojący w jego celi Stas nie odezwał się ani słowem. Zatem po raz pierwszy od ośmiu lat ta wątpliwa przyjemność go ominie.
Delektując się ciepłą i czystą wodą, opłukał resztę ciała, po czym wytarł się do sucha. Posłał jeszcze tęskne spojrzenie w kierunku leżącego na łóżku garnituru, ale wiedział, że na niego dopiero przyjdzie pora.
Nikt go nie niepokoił aż do obiadu, który też, wyjątkowo, podano mu w odosobnieniu. Rozgotowana potrawka wyglądała jak zwykle, ale podana na tacy przyniesionej wprost do celi, bez siedzących łokieć w łokieć współwięźniów, smakowała jakby lepiej, chociaż Tadeus dobrze wiedział, że nałożono ją tą samą co każdego dnia, poobijaną chochlą.
Po obiedzie czytał książkę – zbiór ulicznych poezji, który znał właściwie na pamięć. Sięgał po niego każdego dnia i wciąż nie mógł się nadziwić, że Baudleir zdecydował się opublikować te wiersze.
W pewnym momencie wyjrzał przez zawieszony pod sufitem niewielki prostokąt okna i zobaczył, że niebo szarzeje; zbliżał się wieczór.
Już czas.
Zaczął się przebierać; z przyjemnością rzucił w kąt więzienne szmaty i wsunął na siebie kaszmirowo-wełniane spodnie w cienki prążek. Włożył podkoszulek, a później powoli, poświęcając dłuższą chwilę każdemu guzikowi, zapiął koszulę. Zawinął rękawy i wsunął w mankiety dwie złote spinki. Był miło zaskoczony, że nikt ich nie ukradł, bo dałby sobie rękę uciąć, że już dawno zostały przehandlowane przez któregoś z klawiszy. Przypiął kołnierzyk, włożył marynarkę i skórzane buty. Kapelusz z trójkątnym rondem zostawił na łóżku. Zmierzył sam siebie krytycznym spojrzeniem. Brakowało mu lustra, ale i bez niego widział, że garnitur nie leży tak jak kiedyś. Ciało człowieka zmienia się za kratami, jedni chudną, bo nie mają już czym się obżerać, a więzienna kuchnia raczej frykasów nie serwuje. Inni obrastają w mięśnie, dopiero przy przymusowych pracach zaznając wysiłku fizycznego. Inni wreszcie tyją – podjadając byle co i byle dużo podczas dyżuru w kuchni.
Wiszące i ściągnięte ciasno paskiem spodnie jasno dowodziły, że Tadeus schudł, za to rozchodząca się na piersi koszula i ledwo dopinająca się marynarka podpowiadały, że także trochę zmężniał. Cóż, widocznie skąpe posiłki i praca w warsztacie zrobiły swoje. A że garnitur był szyty na miarę, to bezlitośnie zdradzał każde odstępstwo od normy z czasów prosperity.
Wzrok Tadeusa padł na zakurzone buty. Wytarł je więziennym drelichem i chociaż daleko było temu do porządnego pastowania, to na chwilę obecną musiało wystarczyć.
Nagle poczuł w kieszeni znajomą wypukłość. Niewielki, obły kształt wielkości grubej monety.
Nie, tego by na pewno nie zostawili. A jednak.
Wydobył z kieszeni elegancki czasomierz, ręcznie wykonany w mechanicznych zakładach Faranda. Wyglądało na to, że wciąż działał, i chociaż Tadeus nie był w stanie tego dokładnie sprawdzić, to zgodnie z ułożeniem wskazówek do zmroku pozostała może godzina. Wyjrzał za okno i na podstawie koloru nieba stwierdził, że to by się zgadzało.
Położył się na łóżku. Patrzył w sufit i czekał.
Znał jego powierzchnię na pamięć. Gdyby dano mu kartkę i ołówek, mógłby ją naszkicować z dokładnością do jednego pęknięcia. Wreszcie zerknął na pająka, który sunął do góry, w stronę sieci. Czterdziesty czwarty.
Już czas.
Tadeus wstał z łóżka i zabrał kapelusz. Wyciągnął kopertę spod poduszki. Korciło go, żeby jeszcze raz przeczytać wiadomość, ale nie zrobił tego. Pokonał cztery kroki dzielące go od drzwi celi i położył dłoń na masywnym metalowym uchwycie umieszczonym na wysokości klamki. Zamknął oczy.
Nie szarpał. Pchnął delikatnie, jakby wychodził z pokoju hotelowego. Skrzypnęły zawiasy, drzwi przesunęły się, a jego oczom ukazał się więzienny korytarz. Pusty. Tylko Stas stał tam, gdzie zawsze, po prawej od futryny, z nieprzeniknioną, niezdradzającą emocji miną. Tadeus znał go jednak dobrze i szybko rozpoznał napięcie zaciśniętej szczęki i lekkie drżenie warg. Klawisza przepełniała mieszanina złości i strachu. Był poczciwym, dobrym człowiekiem.
Tadeus wyciągnął do niego rękę, ale Stas się zawahał.
Kasiarz pokiwał głową w geście zrozumienia i poklepał strażnika po ramieniu.
– Będę cię dobrze wspominał – powiedział.
Ruszył słabo oświetlonym korytarzem. Mniej więcej co pięć kroków paliła się astralitowa lampa, a od celu dzieliły go cztery takie lampy. Dwadzieścia kroków. Twarde podeszwy eleganckich butów stukały głośno, dźwięk odbijał się echem od wysokich na trzy kondygnacje ścian. Jego cela była na parterze. Szedł powoli, nie spiesząc się.
– Król idzie! – Krzyk rozległ się z celi po lewej stronie. Zajmujący ją więzień uwiesił się krat i zaczął nimi potrząsać, jakby próbował wyrwać je z zawiasów. – Król kasiarzy otworzył sobie celę! Wychodzi!
Dokładnie tak stanie później w legendzie wielkiego Tadeusa Voldta, powtarzanej między wszystkimi zawodowcami na całym świecie. Będą mówić, że pewnego dnia po prostu uznał, że już wystarczy. Wartymi miliony koron dłońmi dotknął zamka i w niewyjaśniony sposób rozpruł go, zupełnie jak przez lata rozpruwał kasy pancerne. Wyszedł z więzienia spacerowym krokiem, a kiedy spotykał jakiegoś strażnika, uprzejmie mu się kłaniał. Akurat ta część legendy była prawdziwa.
Mijając stojącego w połowie drogi klawisza, Tadeus grzecznie uchylił ronda kapelusza. Tamten pokazał mu palce ułożone w obelżywym geście i splunął pod nogi.
– Król…! Król…! Król…! – Do chóru dołączały kolejne głosy. Najpierw krzyczał cały parter. Dziesięć sekund później całe więzienie. Rytm wrzasków wyznaczało walenie pięściami w zamknięte drzwi. – Król, król, król, król…
Wreszcie dotarł do końca korytarza, gdzie czekał kolejny strażnik. Ten udawał, że go nie widzi. Trzasnęła zasuwa, po czym wewnętrzna brama więzienia stanęła otworem. Voldt wyszedł na dziedziniec i skierował się wprost do wąskiego przejścia, umieszczonego tak, by widać je było z obydwu wież strażniczych. Wiedział, że jest obserwowany. Uniósł kapelusz i skłonił się teatralnie.
Skierował się ku głównej bramie. Rytmiczne skandowanie więźniów słychać było aż tutaj. Hubert Lortz, pan tego miejsca, zasłaniał mu wyjście.
– Jestem zaszczycony, panie naczelniku – zagadnął Tadeus z rozbawieniem. – A właśnie, proszę przyjąć moje przeprosiny za nieobecność na dzisiejszym apelu. Coś mi wypadło.
– Śmiej się, Voldt… – sarknął Lortz – póki jeszcze możesz.
Tadeus poklepał go po ramieniu, lecz nie było w tym geście ani cienia serdeczności, którą obdarzył stojącego przed celą Stasa – jedynie pobłażanie i drwina. Chociaż Hubert Lortz częściowo blokował mu przejście, kasiarz chwycił za klamkę i przesunął go przedramieniem jak niefortunnie ustawiony mebel. Pchnął drzwi otwierające drogę na wolność. Naczelnik przesunął się w końcu, odsłaniając widok na ulicę Hausenberga.
– Uszanowanie, panie naczelniku – pożegnał się Tadeus Voldt, po czym wyszedł w noc. W miasto.Dwa tygodnie wcześniej
W Hausenbergu popularnością cieszyło się powiedzenie: dom gry zawsze wychodzi na swoje. Można było to zdanie traktować zupełnie dosłownie, biorąc pod uwagę prawidła rządzące niektórymi grami – choćby ruletą. Raz wygrają czarne, a raz czerwone, ale w końcu, za którymś zakręceniem, kulka musi się zatrzymać na polu z liczbą zero. Nikt nie obstawia zera i dom zgarnia całą pulę. Zgarnia też wszystkie te pieniądze, którymi ktoś obstawił zero i nie wygrał. Jednak powiedzenie to miało w Hausenbergu jeszcze drugie znaczenie: dom gry zawsze wychodzi na swoje, bo gra według własnych reguł. Tak jak Ludzie Nocy.
Ojciec Ivy przez całe swoje życie był przykładnym obywatelem. Płacił podatki, nigdy nikomu nie ukradł choćby korony i zawsze dotrzymywał słowa. I właśnie dlatego była teraz tu, gdzie była. Patrzyła na stojącego przy drzwiach wykidajłę i zastanawiała się, jak przejść przez tego sukinsyna.
Nienawidziła sytuacji, w których musiała sobie radzić z samotnym, pojedynczym strażnikiem. Nigdy nie było wiadomo, czego się po takim spodziewać. Mógł to być zupełnie bierny frajer, któremu jest wszystko jedno, ale mógł też okazać się niebezpieczny. Mógł wyciągnąć broń, zacząć krzyczeć i wzywać pomocy. Dwóch było znacznie stabilniejszą opcją – choć i trudniejszą do rozpracowania. Zazwyczaj działali razem: jeśli jeden się bał, to drugi mówił mu, że wszystko będzie dobrze; jeśli jeden panikował, drugi go uspokajał. Dwóch było trudnych. Dobrze robiło się dopiero od trzech w górę. Trzech tworzyło system. A system obejść znacznie łatwiej niż człowieka.
Iva obserwowała budynek hotelu Kapitan z bezpiecznej odległości, schowana w jednej z uliczek Gislaku. Przy głównym wejściu stał odźwierny, wystrojony w liberię z ogromnym herbem przedstawiającym statek, nad którym unosiły się mewy, i kapitańską czapkę. Był sam: postawny mężczyzna o mocnej szczęce i szerokich barkach, wyglądał na takiego, co równie dobrze jak „dzień dobry” może powiedzieć nieproszonemu gościowi „płyń stąd”. Zresztą, patrząc na jego ledwo widoczną bliznę nad lewą skronią, Iva domyślała się, z kim ma do czynienia. Niby elegancki, ale skurwiel.
Widać było, że dobrze zna się na swojej robocie. Kiedy otwierał komuś drzwi, kłaniał się uprzejmie, lecz równocześnie czujnym spojrzeniem taksował gościa i oceniał, czy nie stanowi niebezpieczeństwa. Wejście frontem odpadało – nawet z dobrym farmazonem raczej odbije się od typa jak od ściany.
Zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech. Musiała pomyśleć o tym w inny sposób. Hotel był czymś więcej niż miejscem. Był systemem, a każdy system składał się z elementów, zupełnie jak mechanizm na blacie konstruktorskim. Wystarczyło rozłożyć go na części i nagle widać było to, co na pierwszy rzut oka było niewidoczne. Wyobraziła sobie bryłę budynku wraz z przecinającymi ją, hipotetycznymi korytarzami i w myślach okrążyła ją kilkukrotnie, szukając słabych stron. Okna – nie. Balkony – nie. Hol – nie. Piwnica – nie. Kuchnia… Wróć. Kuchnia?
Wiedziała, że specjalnością kuchni Kapitana są ryby. W końcu hotel na każdym kroku odwoływał się do morskich motywów – zaczynając od wystroju, a kończąc na uniformach obsługi. Sprowadzili sobie nawet takiego magika od ryb i reszty wodnego robactwa – nazywał się Guillermo. Skoro pichcił rzekomo najlepsze ryby w mieście, to musiał mieć dostęp do świeżego produktu. Iva mogła się założyć, że codziennie bladym świtem hotelowy pachołek leciał na targ i sprawdzał, czy w nocy dowieziono jakiś transport z Olvery, najbliższego miasta z dostępem do morza. Najsolidniejszym handlarzem ryb w Hausenbergu był z kolei Tula Krępy, który miał swoje stragany na Południowym Placu. Jeżeli Guillermowi naprawdę zależało na jakości, na pewno zaopatrywał się u Tuli.
A zatem na tyły. Do wejścia dla służby.
Iva obeszła hotel. Przy tylnym wyjściu nie było ochrony, za to akurat odbierano dostawę. Siwy dziadek stał przy drzwiach i wpuszczał ludzi wnoszących jakieś pakunki. Wchodzili jeden za drugim, a o on gapił się na trzymany w ręce kajet i co chwilę coś w nim skreślał. Wydawało się, że zupełnie nie zwraca uwagi na mijających go usłużnych. Tego potrzebowała: frajera.
Czas na farmazon. Musiała stać się nijaka. Niemożliwa do zapamiętania. Poprawiła kaszkiet, opuszczając go nisko nad oczy, i jak gdyby nigdy nic dołączyła do kolejki. Wyglądała tak, że w tłumie mogła uchodzić za jednego z posługaczy. Ubierała się jak mężczyzna; nosiła poszerzane spodnie z gabardyny, do których wzorem mechaników doszyła kieszenie na udach, luźną koszulę, która skrywała kobiecą sylwetkę, a to wszystko przykrywała długim płaszczem. Ścinała się też po męsku, więc krótkie blond włosy wystające spod kaszkietu nie zwracały uwagi.
Była już w drzwiach, kiedy stary podniósł wzrok znad listy.
– Ciebie nie znam – mruknął, blokując jej drogę wyprostowaną nagle ręką. – Coś za jeden?
Szlag.
Zatrzymała się i rozważyła swoje opcje. Dziadek nie był rosły, z łatwością mogłaby go przewrócić i wbiec do środka. Zanim ktokolwiek by się połapał, schowałaby się gdzieś w sieci korytarzy hotelowych. To jednak znacznie utrudniłoby wyjście z budynku. A zlecenie wymagało, żeby nikt nie wiedział, że kiedykolwiek tu była. Trzeba dalej iść w farmazon.
– Przychodzę od Tuli – warknęła, starając się obniżyć głos i przyciskać brodę do piersi. – Mam wiadomość dla mistrza Guillermo. Pilną wiadomość, kapisz?
Ostatnie słowa wypowiedziała powoli, tonem kogoś, z kim nie leci się w miękkie. Chciała, żeby stary czuł, że albo ją wpuści, albo będzie miał poważne kłopoty.
– Od kogo? – odpowiedział, ale tym razem mniej pewnie niż za pierwszym razem. – I mówiłeś, że jak się nazywasz?
– Od Tuli Krępego, z Południowego Placu – powtórzyła, ignorując drugie pytanie. – To delikatna sprawa. Mam osobiście rozmawiać z mistrzem kucharskim. Osobiście.
– Mistrz nie ma czasu na bzdury. Przygotowuje popołudniowy poczęstunek. Mów, chłopcze: czego chcesz?
Iva westchnęła ciężko i potarła ręką policzek. Nie chciała, żeby ten człowiek zapamiętał jej twarz. Chciała za to, by myślał, że ona może narobić mu gnoju i właśnie traci cierpliwość.
– Posłuchaj mnie teraz uważnie – podjęła. – W ostatniej partii z Olvery Tula znalazł rybę z pomarańczowymi plamami na łuskach. Wiesz, co to oznacza? Każdy, kto by ją zjadł, natychmiast dostałby gorączki, zawrotów głowy, a po dwóch dniach wrzodziejącej wysypki na pysku. I oby tylko na pysku. Rybacy nazywają to wodnym syfem.
Siwy poruszył się niespokojnie. Siadło jak złoto.
– Jeżeli jedna ryba to miała – ciągnęła – to bardzo prawdopodobne, że syfa roznoszą też inne. Łapiesz?
– Trzeba natychmiast powiadomić mistrza… – wybełkotał niepewnie tamten. Był blady i zaczął się pocić. – Jeżeli któryś z gości…
– Załatwię to z Guillermo – przerwała mu. – Jeżeli Tula się dowie, że ktoś poza mistrzem usłyszał o sprawie, wyrwie mi nogi z tyłka. Nie musiał wam pomagać, a takie informacje psują interesiki. Dokładnie tak powiedział: „Psują interesiki”. No, to tyle.
Nie czekając na pozwolenie, Iva wyminęła starego i weszła do hotelu. Ruszyła korytarzem dla służby, mijając przejścia do kolejnych pomieszczeń, w tym zapewne i do kuchni. Miała nadzieję, że dziadek nie poszedł sprawdzić, czy naprawdę dostarczyła wiadomość.
Dotarła do końca korytarza i skręciła w lewo, gdzie przepastny hol łączył się z częścią zajmowaną przez obsługę. Upewniła się, że recepcjonista patrzy w drugą stronę, i weszła po schodach na górę. Tam, gdzie znajdowały się pokoje dla gości.
Była w środku. Teraz musiała tylko znaleźć pokój o numerze 305, szybko załatwić sprawę, a potem znikać.
Szła po lekko wytartym, ale zadbanym granatowym dywanie, wzdłuż ścian wyłożonych boazerią z ciepłego drewna. Powtarzające się w zdobieniach motywy kotwic, fal i ryb miały pewnie przypominać, że wcale nie jest się w domu, ale w podróży. Być może nawet pełnej przygód.
Hotele zawsze wydawały jej się dziwne. Jak bardzo drogie i eleganckie więzienia. Takie same pokoje, wykrojone od szablonu. Niby czyste, a jednak używane wcześniej przez setki osób łóżka. Podawane na srebrnej tacy posiłki, po których talerze znikały za pomocą tej samej niewidzialnej siły, która przynosiła czystą pościel i ręczniki. Im bardziej hotele usiłowały zbliżyć się do wrażenia, że powinno się tutaj czuć jak w domu, tym mniej dom przypominały. Iva wolała swoją dziurawą pościel, którą rozkładała na skrzypiącym łóżku. Przynajmniej wiedziała, kto spał w niej noc wcześniej.
Kapitan miał cztery piętra. Parter to pokoje numerowane od zera, pierwsze piętro od setki… A więc musi się dostać na trzecie piętro. Wspinała się po schodach, co kilka kroków zatrzymując się i uważnie nasłuchując.
Będąc pomiędzy pierwszym a drugim piętrem, usłyszała niewyraźne mruczenie. Rozmawiali. Trochę nad nią, po prawej stronie, chyba też na klatce schodowej. Zbliżali się.
Wbiegła na drugie piętro i się rozejrzała. Pusto. Byli jeszcze wyżej. Natychmiast przywarła plecami do drzwi, chowając się za szeroką framugą. Trochę wystawała, ale nikt, kto nie będzie się specjalnie rozglądał, raczej jej nie dojrzy. Teraz wyraźnie słyszała ich głosy.
– To się bardzo rozwinęło, rozumie pan – mówił ze wschodnim akcentem jeden z mężczyzn, raczej młody. – Ceny pieców do hartowania idą w górę. Albo wchodzimy w to teraz, albo za kwartał będziemy solić chleb, ale własnymi łzami.
– Niewątpliwie, niewątpliwie… – odpowiedział drugi, trochę starszy. – Potencjał inwestycyjny jest olbrzymi. Druga młodość mechaniki, pierwsza młodość alchemii. Poziom ryzyka niemały, jednak czy chcemy żyć wiecznie…?
Słyszała ich niemal tak, jakby mówili do niej, ale już chwilę później zaczęli się oddalać. Schodzili na dół. Nie powinna tego robić, mimo to wychyliła się zza framugi. Tak jak się spodziewała – drogie garnitury, kapelusze, eleganckie buty na obcasie. Ludzie interesu. Przedsiębiorcy, których z dnia na dzień było w Hausenbergu coraz więcej. Wykupywali stare kamienice, stawiali w ich miejscu fabryki, a mieszkających w nich ludzi posyłali na bruk. Nienawidziła ich. To przez nich była teraz w tym miejscu, o krok od utraty wszystkiego.
Otrząsnęła się. Robota, skup się na robocie, pomyślała. Jeszcze raz wyjrzała na korytarz. Czysto.
Powoli stawiając kroki, weszła na trzecie piętro. Stał tam samotny wózek pełen czystej pościeli i ręczników. Po pokojówce nie było śladu. Dobrze.
Iva sprawdziła numery pokoi: trzysta, trzysta jeden, trzysta dwa… Jest – trzysta pięć. Drzwi jak każde inne, w tym samym ciepłym drewnie, zamek i klamka z pociemniałego mosiądzu. Powinien tam być.
Zapukała. Mocno, konkretnie, dwa razy.
Cisza.
Dopiero po dłuższej chwili otwarł jej młody mężczyzna. Widziała, że go zaskoczyła – wyglądał na mocno wczorajszego, w pomiętej koszuli z odpiętym kołnierzykiem, zapewne narzucił ją w pośpiechu. I bez spodni. Miał podkrążone, głęboko osadzone oczy, wystający podbródek, a nieułożone włosy zaczesał do tyłu.
– Jachym Stalt – zapytała, chociaż brzmiało to bardziej jak stwierdzenie faktu.
Uniósł brwi i skinął głową, mierząc Ivę od kaszkietu aż po sięgające nad kostkę skórzane buty.
To on. Miała przed sobą swój cel.
– Pozdrowienia od wspólnych znajomych – powiedziała, sięgając do ukrytej na piersi wewnętrznej kieszeni. Wyciągnęła szczelnie zawinięty pakunek w kształcie sporej kostki. – Przesyłka.
Na widok paczki Staltowi aż zalśniły oczy. Wyciągnął ręce, niemal tak, jakby chciał ją Ivie wyszarpać, ale zignorowała go. Z naszytej na biodrze kieszeni płaszcza wydobyła oprawiony w skórę kapownik; znalazła zagiętą stronę i otwarła go w miejscu zaznaczenia. Kartka wypełniona była pozornie nic nieznaczącym ciągiem cyfr, gdzieniegdzie przeplatanym wężykami podpisów.
– Podpis. – Wskazała przerwę w ciągu bazgrołów odręcznego pisma. – Najpierw podpis, później przesyłka, takie są zasady.
Mężczyzna westchnął i cofnął się w głąb pokoju. Zobaczyła, jak podnosi przewieszoną przez wezgłowie łóżka marynarkę i grzebie po kieszeniach. Na nocnym stoliku stała niemal pusta karafka z resztką brązowawego płynu. Obok spoczywała srebrna taca z usypaną ścieżką białego proszku. Iva od razu się domyśliła, co jest w paczce.
Wrócił do drzwi, trzymając w ręce pióro, i tępo spojrzał na podsunięty mu notatnik.
– Tutaj. – Ponownie wskazała palcem, gdzie ma podpisać. – Wystarczy zaparafować.
Stalt wahał się, a ona nie miała czasu.
– To zabezpieczenie, na wypadek, gdyby ktoś poskarżył się wspólnym znajomym, że przesyłka do niego nie dotarła – wyjaśniła mu. – Wszystko zaszyfrowane, a klucz do tego szyfru znam tylko ja.
Zręcznie podrzuciła w ręce kostkę wielkości niewielkiej książki. Albo całkiem sporej działki zażywek. Nie wiedziała, co jest w środku – to była część umowy.
Jachym Stalt wyskrobał przesadzony podpis z podwójnym zawijasem i oddał jej notatnik. Odebrała go prawą ręką, lewą podając mu paczkę.
– Podziękuj ode mnie Kranzowi i przekaż, że jestem chętny na więcej – powiedział, przyciskając pakunek do piersi. – Właściwie może od razu przysłać drugie tyle i niech dorzuci jeszcze…
Przerwała mu, unosząc dłoń.
– Nie jestem jednym z frajerów Kranza.
– Ale…
– Ja tylko dostarczam paczki.
Nie czekała, aż skończy. Odwróciła się na pięcie i zostawiła Stalta sam na sam z jego przesyłką.
***
Wyszła jak gdyby nigdy nic, głównym wejściem. Stojącym przed drzwiami ochroniarzem się nie przejmowała. On i podobni jemu zakładali, że skoro ktoś dostał się do środka, to wcześniej pomyślnie przeszedł weryfikację. Paradoks wykidajły, tak to nazywała.
Przecięła ulicę i szybkim krokiem oddaliła się na odległość dwóch przecznic. Skręciła za róg i natychmiast schowała się w pobliskim zaułku.
Powoli odliczyła w głowie do trzydziestu.
Pusto, ani śladu ogona. Paru ludzi przeszło chodnikiem, ale żaden nawet nie spojrzał w stronę miejsca, w którym stała. Zawsze czekała równo trzydzieści sekund. Jeżeli w tym czasie nikt nie pojawił się w polu widzenia, to raczej się już nie pojawi. Jeżeli mimo wszystko ktoś za nią szedł i nie udało jej się go wyhaczyć, to nawet i sześćdziesiąt sekund nie pomoże, bo jest na tyle dobry, że i tak będzie śledził ją dalej.
Tym razem jednak nie spodziewała się kłopotów. Sprawę w Kapitanie załatwiła szybko i dyskretnie.
Dyskrecja była pierwszym z trzech filarów, na którym opierała swoją markę. Potrafiła dostarczyć paczkę wszędzie i w razie potrzeby zrobić to tak, by nikt się nie zorientował, że kiedykolwiek była w danym miejscu. Dbała też, żeby zarówno nadawca, jak i odbiorca pozostawali anonimowi, dlatego używała systemu kodów. Jeżeli ktoś przechwyciłby ją po drodze, to znalazłby przy niej tylko nieopisaną paczkę i zeszyt pełen niewyraźnych ciągów znaków.
Drugim filarem była skuteczność. Iva zawsze dostarczała przesyłkę na czas, a w dodatku szybciej niż ktokolwiek w Hausenbergu. Nie bez znaczenia był tutaj mechacyped, chociaż zapewniał jej transport tylko z punktu A do punktu B. Po dotarciu na miejsce trzeba było jeszcze dostać się do celu.
Dyskrecja. Skuteczność. I po trzecie: niezależność. Iva powróciła w myślach do tego, co powiedział dandysik, Jachym Stalt. Myślał, że biega dla Kranza, Rekina z Gislaku. Rekiny przez lata były siłą napędową Hausenberga. Arystokracją złoczyńców, która rozdawała w mieście wszystkie karty. Do czasu, aż kilka lat temu na ulicach wybuchła wojna, wtedy Rekiny odsunęły się trochę w cień, lecz pozostało paru takich, którzy wciąż liczyli się na ulicach. Jednym z nich był Kranz, Rekin z Gislaku, który zajmował się rozprowadzaniem zażywek. Kto wie, może gdzieś na początku łańcucha paczka Jachyma Stalta rzeczywiście pochodziła od niego? W końcu pracowała teraz dla ludzi, którzy ocierali się o świat typów takich jak Kranz.
Kiedy wymyśliła system kodowania paczek, znalazła dojścia do kilku wpływowych finansistów, o których mówiło się, że od czasu do czasu lubią sobie pobrudzić ręce nie do końca legalnymi interesami. Przekazała ofertę i system kodowania. Zasady były proste: kiedy ktoś chciał wysłać anonimowo paczkę, pierwszego dnia zostawiał Ivie zaszyfrowane nazwisko klienta i adres oraz zostawiał zapłatę za dostarczenie przesyłki. Następnie, w wyznaczonym w pierwszej wiadomości terminie, zostawiał paczkę w tej samej skrytce. Iva nigdy nie interesowała się, co jest w środku. Dzięki temu zleceniodawca miał gwarancję dyskrecji, a ona mogła lepiej spać, bo przecież woziła tylko nieoznaczone paczki.
Zbliżała się do miejsca, w którym zostawiła mechacyped. Był masywną dwukołową maszyną, dzięki której poruszała się po Hausenbergu sprawniej niż jakikolwiek konny i szybciej niż jakakolwiek dorożka. Był też na tyle zwrotny, że mogła jeździć nim nie tylko po głównych drogach, ale też pomiędzy zaułkami. Wynalazek jej ojca, jedyny w swoim rodzaju, który zmodyfikowali wraz z Nomą, dodając kilka sprytnie ukrytych skrytek na paczki. Potrafiła je otworzyć tylko ona.
Weszła na niewielki placyk, na którym zostawiła maszynę, i dopiero wtedy zorientowała się, że jest już za późno.
Obok mechacypedu kręciło się trzech klikowców. Jeden wyciągnął się wygodnie na siedzisku, a pozostali dwaj stali nad nim, oparci o kierownicę. Wszyscy nosili charakterystycznie przewiązane chusty, odznaczające klikę Zębów.
Bardzo, bardzo niedobrze.
Jeżeli w ekosystemie Hausenberga Rekiny były odpowiednikiem wysokiej klasy drapieżników: cierpliwych, czekających na właściwą okazję i śmiertelnie niebezpiecznych, to klikowcy byli padlinożercami. Takimi, które bez wahania rzucą się na ofiarę, jeżeli tylko będą mieć przewagę liczebną.
Zauważyli ją od razu, gdy tylko wyszła zza rogu. Wiedziała, że jeżeli cofnie się choćby o krok, to po niej. Oni natychmiast wyczują strach. W najlepszym wypadku skończy się na rozbitej twarzy i paru siniakach, może jakimś złamaniu. Z nimi jednak rzadko kończyło się na najlepszym wypadku.
Wsunęła rękę do kieszeni i wymacała kubotan – niewielki metalowy walec pokryty żłobieniami. Zaciskało się go w pięści, a następnie wbijało się w różne części ciała. Jeżeli umiało się z niego korzystać, pozwalał tak drobnej dziewczynie jak Iva poradzić sobie nawet z o wiele większym przeciwnikiem.
Siedzący na mechacypedzie zbir powoli uniósł wzrok znad pokręteł i przekładni. Wstał z siedziska i spojrzał jej w oczy. Nie podobało jej się to spojrzenie.
– To twoje…? – spytał, zbliżając się do niej.
Szybko rozważyła swoje szanse. Jeżeli się cofnie – od razu się na nią rzucą. Jeżeli zignoruje zaczepkę, będzie na przegranej pozycji. Jeżeli odpowie atakiem, może zdoła wyjść z tego obronną ręką. Wybór był prosty.
– Moje – odparła, nie opuszczając wzroku. Najważniejsze to nie okazywać strachu. Zrobiła krok w kierunku mechacypedu.
Spędziła na ulicach wystarczająco dużo czasu, żeby rozpoznać prefabrykaty agresji. Zauważała je na kilka sekund przed tym, zanim wskoczą na swoje miejsce i połączą się w namacalną przemoc. Drgnięcie w kąciku oka. Napięcie mięśni szczęki. A zaraz potem ręka tego po prawej sięga za pasek, gdzie zatknięty miał nóż.
Iva rusza się pierwsza. Wyszarpuje broń z kieszeni i uderza. Mierzy w bok szczęki i wbija szpikulec krótkim, urywanym uderzeniem. Raz, dwa, trzy. Bije dalej i od razu poprawia w skroń. Wyskakuje do przodu, odbija barkiem upadające ciało; musi stanąć tak, żeby mieć ich przed sobą w jednej linii, żeby nie mogli jej otoczyć.
Wszystko trwa może parę sekund.
Zareagowali za późno. Ten na wprost chciał ją złapać za rękę, ale dostał w grzbiet dłoni i w przedramię. Ręka opadła mu jak balon, z którego uszło powietrze. Kubotan dosłownie wyłączał przeciwnikowi ciało. Iva tłukła nim jak oszalała, trafiając klikowca w głowę i ręce. Próbował się cofnąć, w panice zasłaniając twarz, ale uderzył plecami w zbira stojącego za nim. Zebrał przez to trzy czyste trafienia.
– Kurwa! Rusz się! – wykrzyczał za siebie.
Ten trzeci zawahał się. Uniósł okutą pałkę, ale zrezygnował. Zamiast uderzyć, chwycił towarzysza za barki i wyszarpał spod zasięgu Ivy. Tamten jeszcze przez chwilę zasłaniał się rękami, ale przestał, kiedy poczuł, że atak ustaje. Stali teraz naprzeciwko niej, jeden cały zakrwawiony i pocierający napuchniętą twarz, drugi zdezorientowany, z bronią w ręce. Trzeci, ten którego uderzyła na początku, leżał nieprzytomny.
Iva łapała oddech. Stała na szeroko rozstawionych nogach, przez cały czas przenosząc ciężar ciała z jednej na drugą, gotowa do nagłego skoku. W pięści wciąż ściskała kubotan.
– No – syknęła. – Chodź po jeszcze. Spróbuj.
Wahali się. Wiedzieli, że jeżeli bardzo się postarają, to dadzą jej radę. Ona też to wiedziała. Pytanie tylko, czy kalkulowało im się ryzykować. Iva nie była tym, za co ją wzięli – bezbronnym, łatwym łupem. Nie miała też niczego, co oni bardzo chcieliby mieć. Zaczepili ją, bo mogli; dla zabawy. A czy dla zabawy warto ryzykować, że któryś z nich straci w walce oko?
W końcu odezwał się ten obity. Spod opuchlizny na jego twarzy ledwie już było widać oczy.
– Spierdalamy – wycharczał i machnął ręką w kierunku wylotu alejki. – Już.
Powoli, ostrożnie stawiając krok za krokiem, wycofali się z placyku, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od Ivy. Tego trzeciego, który leżał bez przytomności, po prostu zostawili.
Zostawili swojego. Sukinsyny. Bez zahamowań i bez zasad.
Iva spojrzała na bezwładne ciało. Oddychał. Przeżyje. O ile nie zadławi się swoimi wymiocinami.
Czując, jak uchodzą z niej nerwy, podeszła do mechacypedu. Dosiadła ramy odlanej z astralitowego stopu, chwyciła za kierownicę i przekręciła zawór umieszczony przy prawej manetce. Zawsze, kiedy to robiła, wydawało jej się, że mechacyped delikatnie drży pomiędzy jej udami. Mocnym kopnięciem zwolniła utrzymujące go w miejscu zabezpieczenie, po czym zaczęła naprzemiennie naciskać pedały. Utrzymywanie pojazdu w ruchu wymagało sporo wysiłku, ale byłoby niemożliwe bez magnetycznej przekładni, która pomagała rozpędzać go do odpowiedniej prędkości. Dzięki wspomaganiu tym ważącym tyle, ile kilku ludzi, mechanicznym potworem można było sterować równie łatwo, co trzymając uchwyty taczek.
Ruszyła w miasto. Chciała jak najszybciej zostawić to miejsce za sobą. Naprzemiennie wciskała pedały systemu napędowego i nabrała prędkości. Ostro ścięła zakręt, ledwie mijając ścianę. Mijała wąskie uliczki, a po obydwu stronach migotały peryferyjne obrazy kończącego się dnia: sprzedawca zwijający towar z rozstawionego na rogu straganu; pucybut składający swoje stanowisko; spekulant lewym towarem rozglądający się za klientami, których zaraz zaprosi do nieoznakowanego sklepu w ciemnej alejce; ulicznica zajmująca ulubione miejsce przy rogu ulicy.
Hausenberg.
Nikt nie zwracał na nią szczególnej uwagi. Prawda, mechacyped był charakterystyczny i jeżeli ktoś już ją kojarzył, to wiedział, że jest to ta „dziewczyna na mechanicznych kołach”, ale od czasu rewolucji alchemicznej niezwykłe rzeczy stały się w tym mieście normą. Podczas rewolucji na całym świecie trwała bezkrwawa wojna zakładów mechanicznych z koncernami alchemicznymi. Mechanika ustępowała miejsca alchemii – warsztaty upadały jeden po drugim, inżynierowie wyprzedawali się koncernom, przegrywając z nieuchronnymi zmianami i galopującą inflacją. Korona zmieniała swoją wartość, jednego dnia coś kosztowało tysiąc, następnego dwa tysiące, następnego dziesięć, a koncerny dawały bezpieczeństwo. Wtedy wydawało się, że jest to jedyny słuszny kierunek. Aż nagle ktoś wpadł na pomysł, że jedno z drugim można połączyć. I że bez mechaniki alchemia to tylko trochę probówek i kupa świecących kamieni. Koncerny zareagowały za wolno, rewolucja jakby wyhamowała, a niezależni mechanicy zaczęli z powrotem zarabiać. Przynajmniej ci, którzy jeszcze nie zbankrutowali. Jednym z nich mógł być ojciec Ivy. Mógł, ale nie doczekał.
Jeszcze przyspieszyła. Chciała jak najszybciej być już w domu.