Ostatnia Wieczerza - ebook
Ostatnia Wieczerza - ebook
Książka nominowana do Nagrody Literackiej Nike 2008. Książka nominowana do Nagrody Mediów Publicznych w dziedzinie literatury pięknej Cogito. Długo oczekiwana nowa powieść Pawła Huelle! Akcja najnowszej powieści Pawła Huelle toczy się w Gdańsku, podczas jednego dnia, w bliżej nieokreślonej, choć nieodległej przyszłości. W mieście zaszło sporo zmian: parę ulic ponownie przemianowano, obok kościołów wyrosły meczety, a życie mieszkańców raz po raz paraliżują tajemnicze wybuchy, w których jedni dopatrują się ataków islamskich fundamentalistów, inni działania szaleńca, a jeszcze inni sabotażu producenta wina marki Monsignore... Kilku znajomych z dawnych lat zmierza do teatru na sesję fotograficzną zorganizowaną przez ich wspólnego przyjaciela, Mateusza, który pragnie namalować Ostatnią Wieczerzę. Dla każdego z nich – „zesłanego” na prowincję idealisty doktora Lewady; niestrudzonego organizatora Pielgrzymek Prawdy Antoniego Berdy; biznesmena i kompulsywnego seksoholika Jan Wybrańskiego, czy wreszcie studiującego grekę i pasjonującego się historią Jerozolimy narratora powieści – ten dzień, wypełniony licznymi zajęciami i nieprzewidzianymi okolicznościami, okaże się na inny sposób ważny; każdy będzie musiał na nowo skonfrontować się ze swoją przeszłością i życiowymi wyborami. Losy bohaterów, w których niczym w zwierciadle może przejrzeć się całe pokolenie Polaków, stanowią zaledwie jedną z warstw tej niezwykle gęstej powieści. Istotnym jej wątkiem jest toczący się równolegle spór o nowoczesną sztukę, w którego centrum wpisuje się obraz malowany przez Mateusza. W tle pojawia się trzeci, nie mniej ważny temat – wzrastające w Europie znaczenie islamu, przekraczającego granice kolejnych państw. Ostatnia Wieczerza – przy całej swej konstrukcyjnej doskonałości, erudycyjnej finezji i sporej dawce humoru – to jednak przede wszystkim bezlitosna rozprawa z polską religijnością; gorzkie pytanie o to, kim właściwie jesteśmy i czym tak naprawdę jest nasza wiara.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-3189-4 |
Rozmiar pliku: | 589 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DZIWNE KONSEKWENCJE DZIWNEGO PRZEBUDZENIA
Wieści, które przywiózł Jussuf z tamtej strony rzeki, były zatrważające. Rządowi przeczesywali dolne miasto i żaden zakątek nie dawał schronienia. Czarne lśniące motocykle, które wydawały się zbyt ciężkie, aby przeskoczyć wąski strumień w dolinie lub gonić za jakimś rebeliantem po schodach zaułka, w istocie były zwinne jak ważki. Nieszczęśnik, który liczył na ociężałość maszyny i pofolgował nogom – lub dostał zadyszki – płacił życiem. Zabijanie nie przypominało egzekucji. Gdy powstaniec znajdował się w zasięgu krótkiej broni, padał od strzału brzmiącego jak suche plaśnięcie. Czasami, gdy jeździec znudzony monotonną służbą postanawiał się zabawić, przechodnie otrzymywali za darmo spektakl ulicznego teatru. W takich razach motocykliści najchętniej posługiwali się stalowym cienkim drutem bez koszulki. Dławił szyję prędzej od hiszpańskiej garoty. Gdy obok Fontanny Wolności jeden z motocyklistów najpierw zarzucił uciekającemu pętlę na szyję, po czym powlókł trupa wokół placu – publiczność przy stolikach kawiarni El Raszid powstała z miejsc, aby owacją nagrodzić ten popis.
– To prawda – Jussuf jak zwykle dłubał wykałaczką w zębach – że wszyscy ich nienawidzą. Ja też. Psy, których nikt nigdy niczego nie nauczył. Ale dlaczego robić to w biały dzień? Na oczach dziennikarzy? Mieszkańców? Można było wygarnąć ich wszystkich w nocy, kiedy miasto śpi, zwieźć do portu, wsadzić na jeden z panamczyków, co to przez lata rdzewieją przy nabrzeżu, i normalnie potopić pięć mil od brzegu. Tak jak Mao Tse-tung wszystkie kurwy w Chinach. No nie?
Jussuf lubił wygłaszać takie kwestie. Zawsze wynikało, że to i owo czytał albo przynajmniej coś wiedział od jednego ze swoich nauczycieli.
– O ile pamiętam film – powiedziałem, przywołując kelnera – to tych pięć czy dziesięć tysięcy prostytutek zatopiono w rzece. Rozumiesz, Jussuf? W rzece, nie w morzu.
Przyjął kawę i szklankę zimnej wody.
– To gówno i tamto gówno – mówił wolno, cedząc każde słowo. – W dodatku niewierne – dodał, żeby nie było najmniejszej wątpliwości, co o tym wszystkim myśli. – Jaka różnica?
– Taka, że ciała tych kobiet jeszcze przez setki mil unosił prąd rzeki. A w morzu?
– Rekiny – zachichotał – wielki wypas rekinów. Chociaż powstańcy to padlina. Cuchną za życia. Ani jednego z nich nie żałuję. Rozumiesz? Ani jednego. Jeżeli się wkurzyłem, to właśnie dlatego – wskazał ręką na kulę słońca – że za dnia, zawsze przy takiej okazji utłuką paru spokojnych ludzi. A dziennikarze to psy niewiele lepsze. Tacy jak rządowi. – Podał mi list od Arystona i zapytał: – Mówiłeś coś o filmie? Pamiętasz tytuł?
Nie pamiętałem. Aryston, który nigdy nie używał telefonu, faksu ani komputera, donosił, że nasza lekcja nie odbędzie się ani dzisiaj, ani w ciągu najbliższych dni. Nie tylko ze względu na sytuację. „Wyjeżdżam do wioski Oasin w sprawach niecierpiących zwłoki”. To było całe wyjaśnienie, po którym zapisał kilkanaście nowych zdań do tłumaczenia. „Lepiej siedź w domu ze słownikiem i do niczego się nie mieszaj, odezwę się po powrocie” – kończył znów po angielsku.
Jussuf, nie uzyskawszy odpowiedzi na temat filmu, wskazał palcem na starożytne pismo; akapit drobnych liter w kaligrafii Arystona miał w sobie coś rzeczywiście dostojnego.
– Czy przyjechałeś tutaj po naukę? I co ten stary wie? Mnie to nic nie obchodzi. Jestem tylko gońcem. Ale wiesz, co mówią? Że wcale nie nazywa się Aryston. I nie jest Grekiem. Wy, z Europy, zawsze się dacie nabrać.
Zapłaciłem za przesyłkę. Powiedziałem, że odpowiedzi nie będzie. Wsiadając na skuter, odparł: – I tak nie wracam na dół. Nie jestem głupcem!
Pamiętam, że w moim mieszkaniu tuż nad kawiarnią zepsuła się klimatyzacja. Odłożyłem zadanie domowe dla Arystona i z aparatem fotograficznym wyszedłem znów na ulicę. Linia biegnąca na drugą stronę rzeki, aż do gmachu starej admiralicji, była nieczynna. Przystanek, przy którym eksplodował kilka dni wcześniej pełen pasażerów autobus, był nadal jedną wielką dziurą, otoczony – chyba jedynie dla formalności – policyjną taśmą. Niemal pustą, rozżarzoną od słońca ulicą dotarłem do Wzgórza Proroków. Przy ogromnych lornetach, gdzie zawsze kręciło się wielu turystów, nie było nikogo. Ale, o dziwo, zębata kolejka zbudowana tu w czasach Anglików jeździła jak codziennie. Zauważyłem to natychmiast, widząc, jak dwa błękitne wagoniki mijają się powoli w połowie drogi. Dokładnie tam, gdzie wśród oliwkowych gajów, otoczony palisadą cyprysów, wznosił się koptyjski klasztor. W dole, za niewielkim korytem wyschniętego potoku rozciągało się stare miasto opasane murami, zza których strzelały w niebo minarety i wieże przybytków chrześcijańskich.
Wagonik z czasów królowej Wiktorii piął się powoli do góry, a ja rozmyślałem o Arystonie, który umawiał się z każdym ze swoich uczniów z osobna, w różnych częściach miasta, zupełnie tak, jakby nauczanie greki wymagało głębokiej konspiracji. To jego absurdalne dziwactwo można było tłumaczyć na wiele sposobów, ale właśnie teraz, czekając na błękitny wagonik kolejki, który minął już koptyjski klasztor i piął się mozolnie w górę obok muru żydowskiego cmentarza, doznałem drobnego olśnienia: Aryston zawsze się starał, aby przygotowany przez niego tekst w mniej lub bardziej pośredni sposób wiązał się z miejscem, gdzie udzielał lekcji. Dlaczego jednak zabrał mnie któregoś razu na to właśnie wzgórze, gdzie nic nie miało chyba związku z Apologią Arystydesa? I jak to wtedy szło?
– Wówczas to Arystydes z Aten zwrócił się do cesarza Hadriana tymi słowy: Zmyślają, że Dionizos jest bogiem i był nauczycielem pijaństwa, uwodził żony bliskich, aż oszalał, by w końcu zostać uśmierconym przez Tytanów. Jeśli więc Dionizos nie mógł samemu sobie przyjść z pomocą, gdy go zabijali, i w dodatku okazał się szaleńcem, włóczęgą i pijakiem, jak może być bogiem? I jak pomagać ma innym ten, który sam sobie nie mógł udzielić pomocy? Co innego Jezus, dostojny Imperatorze...
– Jakkolwiek by to brzmiało – powiedziałem wówczas, przetłumaczywszy z wysiłkiem zwłaszcza ostatnie zdanie – jakkolwiek by to brzmiało, argument Arystydesa jest głupi. Jak można w ten sposób bronić chrześcijaństwa? Przecież niemal dokładnie tych samych argumentów używali przeciwnicy Jezusa. Był dla nich nikim innym, jak właśnie włóczęgą, szaleńcem, pijakiem i dziwkarzem. No i nie pomógł sobie, w związku z tym jak by miał pomagać innym? To, co Arystydes mówi o Dionizosie, przeciwnicy Jezusa mówią o nim. Czy to zwyczajna w takich razach symetria argumentów?
Aryston nie odpowiedział na moje wątpliwości. Kiedy wagonik kolejki wypełniony turystami ruszył w dół, uniósł się z ławki, na której spędziliśmy już dobrą godzinę, i wskazał koptyjski klasztor.
– Czy wiesz, że to najstarszy kościół w tym mieście? A może w ogóle najstarszy zachowany kościół chrześcijan na świecie?
Jadąc teraz w dół zupełnie pustym wagonikiem, pomyślałem, że i ten jego wybór nie był przypadkowy. Tekst, jakim wówczas mnie zamęczył – a mówiąc ściśle, jego najtrudniejszy fragment – pochodził z pierwszej w dziejach apologii. Czy to Hermiasz, czy Teofil z Antiochii, czy Apolinary z Hierapolis, Milicjades, Tacjan Syryjczyk, Justyn Męczennik, czy nawet imiennik mojego nauczyciela Aryston z Pelli, wszyscy oni napisali swoje obrony chrześcijan już po tej słynnej, wielkiej i wspaniałej mowie Arystydesa z Aten. Może dlatego najstarsza apologia miała być odczytana właśnie w miejscu z widokiem na najstarszy kościół? Cóż zresztą wiedziałem o Koptach? Tylko raz, jako turysta, w Bazylice Grobu słyszałem ich śpiew. Był potężny, archaiczny i tak piękny, że nawet w rosyjskich cerkwiach takiego nie słyszałem.
Z dolnej stacji kolejki dostałem się na stare miasto piechotą. Pozornie nic się pośród wąskich uliczek nie działo. Lecz zaciągnięte żaluzje sklepików, puste tarasy kawiarń i nieliczni turyści pomykający chyłkiem do hoteli – wszystko to sprawiało wrażenie dość ponure. Tylko na skraju ormiańskiej dzielnicy ujrzałem kilku chłopców kopiących na ulicy piłkę. Byli szczęśliwi, ponieważ żaden samochód nie wchodził im w paradę.
Taksówka, którą wreszcie udało mi się złapać, jechała wolno, jak na pogrzeb. Na moście, przy wojskowym posterunku, chciano nas zawrócić, ale legitymacja dziennikarska – nieważna zresztą i wymięta – którą o dziwo odnalazłem w kieszeni marynarki, utorowała nam drogę.
– Wszystkiemu winni Amerykanie – mówił kierowca, bacznie obserwując mnie w lusterku. – Najpierw płacą rebeliantom, potem każą ich zabijać i na koniec to wszystko filmują. Ameryka jest czystym złem. Gdyby nie ona – ten kraj byłby szczęśliwy. Jak kiedyś Liban.
Przytaknałęm, płacąc mu za kurs przed gmachem admiralicji. Olbrzymi plac z Fontanną Wolności pośrodku, przy której drzemały dyskretnie przyczajone dwa pancerne samochody, tętnił normalnym życiem. Tylko oko wprawnego obserwatora dostrzec mogło nieco mniej niż zwykle riksz i taksówek, które – wirując w wielkim kołowrocie ronda – odrywały się od niego co chwila niczym pojedyncze owady, by wylądować na jednym z dwóch postojów: przy hotelu Continental, gdzie pasiaste markizy kawiarni El Raszid przypominały epokę księcia Alberta, oraz pod budynkiem admiralicji, gdzie właśnie wysiadłem. Legitymujący przechodnia policjanci, których spostrzegłem kątem oka, zmierzając wolno na taras kawiarni El Raszid, należeli w tym mieście do normalnych widoków codziennego dnia, tym bardziej więc postanowiłem zrezygnować na przyszłość z usług Jussufa. Firm kurierskich na telefon było w mieście kilka, dlaczego więc miałem wysłuchiwać niestworzonych bredni? Zapewne poprzedniego dnia chłopak odwiedził jedną z tych podejrzanych spelun na przedmieściu, gdzie przy dźwiękach rytmicznej, potwornie piskliwej odmiany lokalnego techno, pod plakatami ruchu wyzwolenia, pali się sprowadzany z Afganistanu kif.
– Musiał mieć niezły towar – pomyślałem, podchodząc do tarasu kawiarni El Raszid – skoro jeszcze dzisiaj, jadąc do mnie do górnego miasta, miał takie wizje. Mimo to, rozpoznając w siedzących przy sąsiednim stoliku parę rosyjskich turystów, zapytałem w ich języku:
– Czy widzieli państwo motocykle?
– Harleyowcy – zwróciła się dziewczyna do mężczyzny – mieli światowy zlot w Rijece. Byliśmy tam – popatrzyła na mnie z uśmiechem – w zeszłym roku. Ale tutaj?
– Tu spokojnie – powiedział jej towarzysz – rozruchy trwają od rana, ale w porcie. Wojsko otoczyło nadbrzeżne dzielnice tak szczelnie, że mysz się nie prześlizgnie. O, właśnie!
Mówiąc to, jak wszyscy inni spojrzał w niebo. Nad placem, gdzieś spomiędzy iglicy meczetu Alego i wież kościoła Najświętszej Marii Panny Wniebowziętej, wyłoniły się trzy wojskowe helikoptery. Lecąc bardzo nisko, powodowały okropny hałas. Na wysokości gmachu admiralicji raptownie zmieniły kurs i poleciały wprost nad dzielnicę portową. Po chwili od strony morza dało się słyszeć głuchy łoskot kilku eksplozji.
– Do wieczora – powiedział Rosjanin – będzie po wszystkim.
– Jesteś Bałtem? – spytała mnie dziewczyna. – Masz taki twardy akcent.
Skinąłem głową, pochylając się nad kartą lodów i deserów kawiarni El Raszid, którą znałem. Moi rosyjscy sąsiedzi zajęli się sobą: młodzi i sympatyczni wyglądali na parę w poślubnej podróży.
Aryston mieszkał w porcie, byłem u niego tylko raz z listem polecającym od profesora Hannovera: przyjął mnie w wąskim, długim przedpokoju i przeczytawszy pismo, powiedział niemal szeptem:
– Niech pan tu więcej nigdy nie przychodzi, proszę to sobie zapamiętać. – A potem, po chwili milczenia dodał głośniej: – Jak już pan znajdzie kwaterę, proszę mi przysłać adres. Dam znać, kiedy nadejdzie pora. Proszę sobie nie wyobrażać, że jest pan jedynym uczniem.
Później, kiedy spotykaliśmy się wiele razy w różnych częściach miasta, jego oschłość zupełnie mi nie przeszkadzała. Znał wszystkie języki starożytne i sam ten fakt budził najgłębszy respekt. Nigdy nie ośmieliłem się zapytać, czemu ani razu nie spytał o moją dysertację, podobnie jak nie próbowałem dociec przyczyn, dla których stosował ten swój dziwaczny system: o każdym kolejnym spotkaniu informował w krótkim liście przez gońca. Czy nie dowierzał poczcie? Wprost obelżywe zdawało się podejrzenie, że ma swój udział w kurierskich firmach miasta. Może w ten sposób Aryston pragnął utrzymać swoich uczniów w izolacji, tak aby niczego o sobie wzajem nie wiedzieli?
Upał, zamiast zelżeć nieco wraz z popołudniem, tężał. W cieniu palm otaczających kolumnadę gmachu admiralicji siedział beznogi żebrak. Nie usunięto go stąd dzisiaj pewnie tylko ze względu na rozruchy: policja, wojsko i straż miejska miały co innego do roboty. Rzuciłem mu do miski srebrną monetę. Spojrzenie jego pokrytych bielmem oczu było okropne, ponieważ w istocie nie było spojrzeniem, lecz zapowiedzią pustki. Poczułem dreszcz, zupełnie jakby to było ostrzeżenie wyraźnie skierowane do mnie: nie idź dalej. Ale szedłem, właściwie bez żadnego planu, ścieżką ogrodu botanicznego: rozciągał się na kilku hektarach za budynkiem admiralicji aż do alei Dioklecjana, od której odgrodzony był murem bez przejścia na tamtą, portową stronę miasta. Nie mogłem nie pomyśleć w tym momencie o Madame Sorge: była to jedyna osoba spośród uczniów mojego nauczyciela, którą poznałem, choć oczywiście przypadkowo. Aryston wyznaczył mi spotkanie w części ogrodu, gdzie terebinty tworzyły krąg razem z sykomorami. Pośrodku stała kamienna ławka z rzeźbionym pyskiem lwa: ujrzałem ich oboje pochylonych nad książką. Ona czytała coś powoli, on słuchał, od czasu do czasu poprawiając jakieś słowo albo dodając komentarz po francusku. Kiedy mnie ujrzał, nie mogłem już się cofnąć, spojrzałem zatem na zegarek, aby podkreślić, że jestem o umówionej porze, Aryston przywołał mnie skinieniem ręki, po czym przedstawił nas sobie – sucho i rzeczowo. Zanim zasiedliśmy do naszej lekcji, patrząc na jasną plamę kapelusza Madame Sorge niknącą w cieniu terebintów, spytałem, w jakim języku była książka, z którą pracowali.
– Poemat Ferdusiego – odparł – słyszał pan o tym?
Ponieważ nie słyszałem, dodał tylko: – To język staroperski. – I zaraz, swoim zwyczajem, zadał mi pytanie: – Widzi pan ścieżkę, którą odchodzi Madame Sorge? Jest kamienista, prawda, więc proszę mi przypomnieć, jak będzie „kamienisty”? Jak pan powiedział? „Trachys”? Dobrze, proszę poprawić tylko akcent, greka to nie francuski…
Był to jedyny żart, jaki słyszałem od Arystona, zaraz zresztą przeszliśmy do nazwy własnej krainy Trachonitis, którą ewangelista Łukasz wymienia jako ziemię pogan.
Teraz ławka pod terebintami była pusta, a mgliste wspomnienie Madame Sorge rozpływało się w rozżarzonym powietrzu popołudnia niczym fantom dziwnego miasta w formie greckiego słowa trachys. Daleko za kamiennym murem, zbudowanym z resztek term Dioklecjana, słychać było krótkie karabinowe serie, syreny karetek pogotowia i kanonadę cięższych pocisków. Ogród założony w zeszłym stuleciu przez filantropa Hersza przyjmował te odgłosy ze spokojem, jak gdyby wzrastające tu rośliny należały do porządku, w którym polityka i wojna nie mają nic do powiedzenia. A jednak było to złudzenie. Gdy przechodziłem chińskim mostkiem nad okiem stawu, obserwując ogromne żółwie między płachtami nenufarów, bliska detonacja poprzedzona rozdzierającym wizgiem wstrząsnęła ziemią, drewnianą kładką, powietrzem, roślinami.
Dopiero po kilkunastu sekundach, unosząc się z wody, gdy ostatnie kawałki kamieni, drewna, stali, ziemi i liści przestały opadać z szumem w lustro stawu, pojąłem, co się stało: pocisk uderzył w mur ogrodu. Odłamki skały – lub podmuch detonacji, a najpewniej i jedno, i drugie – zniosły kładkę. Z konstrukcji w stylu chińskim niewiele pozostało. Gdzieś na dnie stawu spoczywał mój aparat. Obok mnie dryfowały dwa martwe żółwie. Nie bez wysiłku wyszedłem z przybrzeżnego mułu. Ubłocone sandały były tak ciężkie, jak gdyby każdy ważył więcej niż kilogram. Nie miałem też zegarka, którego pasek musiał pęknąć w wodzie. Chciałem zapalić, ale w bocznej kieszeni marynarki zachlupotała tytoniowa breja. Bolała mnie głowa. Ułożyłem się na trawniku i, leżąc na wznak, patrzyłem w czyste, jasne niebo, po którym nie przeciągał najmniejszy nawet obłok. Było mi wszystko jedno, czy znajdzie mnie tu stróż ogrodu, policjant, żołnierz czy rebeliant; teraz, o zmierzchu, w nocy czy nad ranem, jutro, pojutrze czy za tydzień. Słyszałem wyrazy, które poznawałem z Arystonem: anagaion, philos, plous, iatros, estin, angelos, hora, peristera. Widziałem rzekę, u której ujścia łowiliśmy z ojcem ryby. Płynęliśmy łodzią. Wokół nas ciągnęły się przybrzeżne bujne łąki, potem piaszczyste wydmy oślepiały nas swoim białym blaskiem. Szumiał słony wiatr, sosny pachniały żywicą, byliśmy szczęśliwi.
Kiedy otworzyłem oczy, zmierzchało. Wtedy zobaczyłem wyrwę w kamiennym murze botanicznego ogrodu. Była szeroka, w kształcie wielkiej litery „U”. Po drugiej stronie, aleją Dioklecjana, wolno przejeżdżał pancerny samochód. Snop światła ze szperacza przemknął po trawniku. Usłyszałem krzyki. Samochód zatrzymał się, stanęło nade mną dwóch żołnierzy. Nie mogłem mówić. Chociaż wycelowali we mnie broń, sięgnąłem wolno ręką do wewnętrznej kieszeni marynarki, tam gdzie powinna się znajdować moja stara prasowa legitymacja. Pierwszy kopnął mnie w bok. Drugi wrzeszczał coś nieustannie, nie rozumiałem ani słowa. Wreszcie udało mi się wyciągnąć rozmokły kartonowy prostokącik. Był to bilet kolejki, którą zjechałem ze Wzgórza Proroków do starego miasta. Z rękami założonymi na kark ustawili mnie pod murem, naradzając się z dowódcą patrolu. Dopiero wtedy powiedziałem po angielsku:
– Chcecie mnie zastrzelić? Byłem tu przypadkiem, kiedy trafił pocisk. Mieszkam nad kawiarnią Hillel, w górnym mieście.
Byli wściekli. Ale dowódca przywołał przez telefon wóz policyjny, gdzie odbyło się krótkie przesłuchanie. Znów przez telefon spytano właściciela domu, czy potwierdza tożsamość swojego lokatora. Potwierdził. Jechaliśmy przez labirynt portowych ulic, między rozbitymi barykadami, pośród płonących samochodów, opon, śmietników i magazynów.
– I co ty sobie wyobrażasz – zapytał sierżant – że odwieziemy cię do domu? A może do hotelu Ritz?
Śmiech policjantów nie trwał długo. Z przecznicy wyjechał motocyklista. Na głowie zamiast kasku miał kominiarkę, przez ramię przewiesił kałasznikowa. Zanim kierowca zdążył wykonać jakikolwiek manewr, motocyklista cisnął w maskę koktajlem Mołotowa. Odjechał brawurowo, na jednym kole, a kiedy wyskakiwaliśmy z samochodu, ukryty już za załomem muru, otworzył do nas ogień. Leżałem na jezdni, dopóki nie ucichły strzały. Potem szedłem wolno wzdłuż jakiegoś budynku. Żaden z policjantów nie podniósł się z ziemi i nie ruszył za mną. Chociaż byłem w tej dzielnicy kilkakrotnie, zupełnie straciłem orientację. Znajomy róg, na którym rozpoznawałem trafikę albo sklep spożywczy, okazywał się jedynie podobny do tego, który pamiętałem. Krążyłem tak, nie wiem jak długo, wracając parę razy do miejsc, gdzie już przed kwadransem byłem. Wreszcie, udręczony w najwyższym stopniu, usiadłem na chodniku wsparty plecami o pusty kontener. Pędzący ulicą motocykl czy pancerny samochód nie robiły już na mnie żadnego wrażenia. Chciałem wytrzymać tak do rana, a potem dotrzeć do dolnego miasta. Wydostać się jakoś z tego labiryntu w świetle dnia.
Nie zmógł mnie sen. Pewnie dzięki temu, po jakimś czasie, rozpoznałem dom po drugiej stronie ulicy. Byłem w nim tylko raz – kiedy z polecającym listem szedłem z drżeniem serca na pierwsze piętro do Arystona. Ponieważ spuchła mi lewa stopa, musiałem długo kuśtykać tych kilkadziesiąt metrów. Domofon był wyrwany, brama niezamknięta, schody w środku nieoświetlone. Zapukałem do jego drzwi. Nie odpowiadał, więc nacisnąłem klamkę. W długim przedpokoju, gdzie mnie kiedyś przyjął, nie było żadnych sprzętów. Sypialnia, podobnie zresztą jak gabinet, przedstawiała niemal równie żałosny widok. Stare łóżko, mała szafka na książki, stół do pracy – to było wszystko, nie licząc porozrzucanej tu i ówdzie na krzesłach i taboretach garderoby. W kuchni stał stary kredens, podobny do tych, jakie produkowano na początku sześćdziesiątych lat ubiegłego stulecia w naszym kraju. Dopiero gdy zapaliłem światło, dostrzegłem uchylone drzwi do spiżarki. Na sznurze od bielizny, przytwierdzonym do stropowej belki, wisiał Aryston. Wróciłem do kuchni. Otworzyłem pierwszą z brzegu szufladę kredensu, żeby znaleźć nóż. Wtedy zadzwonił telefon. Szukałem przez dłuższy moment aparatu. Wreszcie znalazłem go – leżał ukryty w sypialni pod łóżkiem. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem twój głos.
Wyglądało to mniej więcej tak: zdążyłem wstać i ze słuchawką w dłoni krążyłem po kuchni, nastawiając kawę. Twoje zdania docierały z daleka, patrzyłem przez okno na parę kotów przemykających jeden za drugim w głębokim śniegu, rudzielca i czarną, lecz w gruncie rzeczy żadna z dwóch rzeczywistości – ani ta zza okna, ani ta złożona z twoich słów – nie docierała do mnie, jakbym nadal był pogrążony w świecie absurdalnego snu. Co mogłem odpowiedzieć wówczas na pytania o obraz Mateusza? O akademików, o krytyków czy awangardyków? Co mnie obchodził wtedy Monsignore albo zdanie jednego z asystentów arcybiskupa? Wrzaski, donosy, kłótnie i afery? Nie mogłem zebrać myśli, jak gdyby niewidzialna nić nadal łączyła mnie ze wszystkim, co przeżyłem tam, po drugiej stronie świadomości. Dlaczego jakiś Jussuf? Skąd przywędrował do mojego snu Aryston? Gdzie było miasto, przez które wędrowałem? Nigdy jeszcze sen nie wprawił mnie w stan zakłopotania, choć szczerze mówiąc, było to coś więcej – wrażenie, że w każdym miejscu i w dowolnej chwili można przekroczyć granicę, za którą kontury rzeczy, spraw i ludzi tworzą odmienny wzór. Nie chciałem rozmawiać i wzięłaś to za opryskliwość. Dzisiaj, kiedy spisuję tę kronikę, jest inaczej, choć – jak powiedział Mrożek – nie zobaczyłem tego, co pragnąłem, lecz to, co musiałem ujrzeć.