Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Ostatnia z dziewcząt Moon - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnia z dziewcząt Moon - ebook

Odrzuciła rodzinne dziedzictwo.

Teraz szuka sposobu, aby je ocalić.

Lizzy Moon chciała odciąć się od rodzinnego domu i siedliska zwanego Moon Girl Farm. Przed ośmioma laty porzuciła ziemię, którą uprawiało dziewięć pokoleń obdarzonych niezwykłym darem uzdrowicielek, uciekając przed przekazywanymi szeptem plotkami i pogłoskami o dziwnym dziedzictwie rodu Moon.

Lecz gdy umiera jej ukochana babka Althea, Lizzy musi wrócić i zmierzyć się z tragedią sprzed lat: nierozwiązaną zagadką morderstwa dwóch młodych dziewcząt i okrutnymi oskarżeniami, które prześladowały Altheę aż do śmierci.

Młoda kobieta pragnie sprzedać farmę i powrócić do życia w Nowym Jorku, dopóki nie trafia w jej ręce dziennik, który sprawia, że Lizzy odkrywa własne szczególne talenty.

Czy uda się jej oczyścić imię swojej babki, kiedy podąży śladami kobiet z rodu Moon?

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-043-3
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Ciało, które spo­czy­wało długi czas w wodzie, ulega roz­kła­dowi róż­nego rodzaju: bar­dziej i mniej dra­stycz­nemu – tak przy­naj­mniej sły­sza­łam. Skąd mia­ły­by­śmy o tym wie­dzieć, my, kobiety z rodu Moon? Gdy nad­cho­dzi kres żywota, wybie­ramy ogień, a potem roz­sy­pu­jemy nasze popioły na ziemi, która należy do nas od ponad dwóch wie­ków. Moje popioły też tam teraz są, zmie­szane z pro­chami przod­ków.

Czy naprawdę upły­nęło tylko kilka tygo­dni od czasu, kiedy ode­szłam? Tygo­dni, gdy tkwię zawie­szona mię­dzy świa­tami, nie­zdolna pozo­stać, nie­chętna, by ruszyć dalej, uwią­zana przez żal i nie­do­koń­czoną sprawę. Ta sepa­ra­cja wydaje się w jakiś spo­sób dłuż­sza. Lecz nie o swo­jej śmierci pra­gnę się dzi­siaj roz­wo­dzić, tylko o tej, która stała się udzia­łem dwóch mło­dych dziew­cząt – Darcy i Heather Gil­man – przed ponad ośmioma laty. Kiedy w końcu ich ciała wyło­wiono z wody, poszu­ki­wano ich od nie­mal trzech tygo­dni. Coś kosz­mar­nego patrzeć na to, a jed­nak patrzy­łam. Widzisz, prze­cze­sy­wali mój staw, prze­ko­nani, że znajdą to, czego szu­kają. Dla­czego nie, skoro całe mia­sto na mnie patrzyło? Z powodu tego, kim byłam – i czym byłam albo czym byłam według ich wyobra­żeń.

Pamięć, jak się wydaje, nie umiera wraz z cia­łem. Upły­nęły lata od tam­tego strasz­nego dnia nad sta­wem, a ja pamię­tam wszyst­kie szcze­góły, odtwa­rza­jąc je w kółko na podo­bień­stwo jakiejś nie­koń­czą­cej się, bez­li­to­snej pętli. Szef poli­cji w wade­rach, jego ludzie ze swoją łodzią, fur­go­netka leka­rza sądo­wego tuż obok, jej tylne drzwi sze­roko roz­warte na przy­ję­cie nowego ładunku. Blada jak ściana twarz matki cze­ka­ją­cej na wia­do­mość o losie swo­ich dziew­czy­nek. Szepty prze­bie­ga­jące sykli­wie po tłu­mie jak prąd elek­tryczny. A potem wymowny, prze­raź­liwy dźwięk gwizdka.

Oto spływa na nas cisza, taka, która nie­sie ze sobą swój wła­sny cię­żar – cię­żar umar­łych. Nikt nawet nie drgnie, gdy poja­wia się pierw­sze ciało, mignię­cie ręki w zabło­co­nym brą­zo­wym płasz­czu, woda ście­ka­jąca z rękawa, kiedy roz­mo­kły kształt zostaje wycią­gnięty na brzeg. Nabrzmiała, poczer­niała twarz, czę­ściowo zakryta przez strąki ocie­ka­ją­cych wodą, ciem­nych wło­sów.

Zacho­wują ostroż­ność, trak­tu­jąc ją z czu­ło­ścią, która wydaje się dziw­nie maka­bryczna i jest trudna do znie­sie­nia. Uświa­da­miam sobie, że sta­rają się zacho­wać dowody, czuję wręcz dotyk zim­nego jęzora na krę­go­słu­pie. A więc mogą wyto­czyć sprawę. Mnie.

Nie­długo póź­niej wycią­gają dru­gie ciało i teraz roz­lega się ury­wany szloch; serce matki pęka z roz­pa­czy i tęsk­noty za umi­ło­wa­nymi isto­tami.

I tak to się zaczęło, ten okropny, prze­ra­ża­jący dzień, który prze­są­dził o wszyst­kim. O końcu farmy. I, być może, o końcu naszego rodu.JEDEN

16 lipca

Althea Moon była mar­twa.

Tak wyni­kało z listu. Mar­twa w swoim łóżku w nie­dzielny pora­nek. Mar­twa z powodu dłu­giej, wynisz­cza­ją­cej cho­roby. Mar­twa i już skre­mo­wana, jej pro­chy roz­sy­pane przy pełni księ­życa, zgod­nie z jej ostat­nią wolą.

Kon­tury pokoju stra­ciły ostrość, kiedy Lizzy prze­glą­dała list przez zasłonę łez, a zwarte linie słów roz­ma­zy­wały się na kartce. „Zwa­żyw­szy na fakt, że miej­sce pobytu pani matki jest obec­nie nie­znane, prze­ka­zano pani wyłączną wła­sność Moon Girl Farm. Prze­sy­łam tę paczkę zgod­nie z ostat­nim życze­niem pani babki”.

U dołu wid­niał pod­pis. Evan­ge­line Bro­us­sard. Nazwi­sko nie brzmiało zna­jomo, ale nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że kobieta – kim­kol­wiek była – wie­działa o ostat­nich dniach Althei wię­cej niż ona sama. Lizzy nie miała nawet poję­cia, że jej babka jest poważ­nie chora.

Prze­łknęła łzy, czu­jąc na języku słony smak winy i żalu, po czym się­gnęła po paczkę dołą­czoną do listu. Była zawi­nięta w brą­zowy papier, nieco pod­nisz­czony. Wpa­try­wała się w odbitą czer­wo­nym stem­plem infor­ma­cję na wierz­chu: ZWROT DO NADAWCY. Naj­wi­docz­niej prze­syłka została nadana na adres jej daw­nego miesz­ka­nia, zwró­cona przez jego obec­nych loka­to­rów, a następ­nie prze­ka­zana do jej biura.

Zamie­rzała wcze­śniej powia­do­mić Altheę o zmia­nie adresu, ale podob­nie jak tyle innych rze­czy ostat­nimi czasy to także zostało prze­oczone. Wstrzy­mała oddech, roz­ry­wa­jąc opa­ko­wa­nie, a potem wes­tchnęła gwał­tow­nie, dostrze­ga­jąc prze­lot­nie czarną skórę z głę­bo­kimi wytło­cze­niami. Dobrze znała tę książkę. Był to czy­sty dzien­nik, który Althea dała jej na szes­na­ste uro­dziny – dzien­nik, jaki otrzy­my­wały w tym wieku wszyst­kie dziew­czyny z rodu Moon.

Jej palce drżały, kiedy wodziła nimi po okładce, po żebro­wa­nym grzbie­cie, po stro­ni­cach z ząb­ko­wa­nym brze­giem, zna­jąc ich dotyk na pamięć. W Salem Creek było jesz­cze osiem takich, zamknię­tych w szafce na książki w bab­ci­nej biblio­tece, a w tytule każ­dej wid­niało imię autorki, która ją zapi­sy­wała: _Księga Sabine_, _Księga Dorothée_, _Księga Aurore_. I tak przez całe poko­le­nia. Dzie­wiąta przy­pusz­czal­nie – _Księga Althei_ – też zaj­mo­wała pośród nich swoje miej­sce.

Sta­no­wiły tra­dy­cję w rodzi­nie, rytuał ini­cja­cyjny, gdy każda kolejna kobieta z rodu ślu­bo­wała poświę­cić się Ścieżce. Mozol­nie zapi­sy­wane wolu­miny, pełne reme­diów i prze­pi­sów, uświę­co­nych bło­go­sła­wieństw i strzę­pów kobie­cej mądro­ści, sta­ran­nie prze­cho­wy­wane dla przy­szłych poko­leń. I oto Lizzy miała też swój, który poja­wił się niczym przy­sło­wiowy zły sze­ląg, tak czy­sty jak w dniu, w któ­rym go otrzy­mała.

Otwo­rzyła go nader ostroż­nie i wle­piła oczy w dedy­ka­cję. „Dla Elzi­beth – Czas, byś napi­sała wła­sną histo­rię”.

Nie Eli­za­beth. Elzi­beth. Nie mogła się nawet pochwa­lić nor­mal­nym imie­niem.

W wieku szes­na­stu lat nie chciała mieć nic wspól­nego z tą tra­dy­cją – ani czym­kol­wiek innym, co miało zwią­zek z tym oso­bli­wym rodzin­nym dzie­dzic­twem. Pra­gnęła być nor­malna jak inni ludzie. Toteż scho­wała dzien­nik do szu­flady i zigno­ro­wała go.

Teraz, gdy trzy­mała go w rękach, zda­wało jej się, że jest on rodza­jem oskar­że­nia, przy­po­mnie­nia, że odrzu­ca­jąc z lek­ce­wa­że­niem ów uświę­cony rodzinny oby­czaj, odwró­ciła się od wszyst­kiego, czym jej babka żyła, czego nauczała, w co wie­rzyła. Mogłaby uda­wać ze względu na Altheę, robić to, czego po niej ocze­ki­wano, i wypeł­niać stro­nice dzien­nika głu­pa­wymi bazgro­łami. Nawet zwy­czajne, nor­malne dziew­czyny pro­wa­dzą dzien­niki – pod posta­cią różo­wych notat­ni­ków z ser­dusz­kami na okład­kach i cie­niut­kimi, lichymi mosięż­nymi zatrza­skami, chro­nią­cymi przed wścib­skimi oczami. Ona jed­nak była zbyt uparta, by temu ulec, zde­cy­do­wana raz na zawsze zerwać z tra­dy­cją rodzinną i nakre­ślić wła­sną mapę swo­jej przy­szło­ści. I zro­biła to, jeśli nowa, lśniąca tabliczka na drzwiach jej gabi­netu sta­no­wiła jaką­kol­wiek wska­zówkę – od pierw­szego roku stu­diów w Dic­ker­son Col­lege przez staż w Worl­dwide Com­pany aż do sta­no­wi­ska dyrek­torki kre­atyw­nej w Che­nier Fra­gran­ces, a wszystko to w ciągu zale­d­wie ośmiu lat.

Jed­nak pół roku po jej upra­gnio­nym awan­sie wciąż pró­bo­wała sobie pora­dzić z nową funk­cją i mnó­stwem zmian, jakie zaszły w jej życiu. Bra­ko­wało czasu, by opo­wie­dzieć o tym Althei – tak przy­naj­mniej sobie wma­wiała. Prawda była jed­nak taka, że ich kon­takty z latami sta­wały się coraz bar­dziej spo­ra­dyczne. Nie z leni­stwa, ale poczu­cia winy. Wyda­wało się czymś nie­wła­ści­wym piać z zachwytu nad wła­snym suk­ce­sem, pod­czas gdy jej babka była zmu­szona patrzeć, jak dzieło jej wła­snego życia – uko­chana farma – więd­nie i umiera. Ona wszakże sobie wma­wiała, że czeki, które od czasu do czasu wysyła, wyna­gro­dzą ośmio­let­nią nie­obec­ność, listy bez odpo­wie­dzi i nie­liczne roz­mowy przez tele­fon. Nie wyna­gro­dziły, oczy­wi­ście. Nic nie mogło ich wyna­gro­dzić. A teraz było za późno, by powie­dzieć cokol­wiek Althei.

Pró­bo­wała się z tym pogo­dzić – ze świa­tem bez Althei Moon – ale nie umiała. Jakim cudem ta kobieta, tak pełna mądro­ści, życia i miło­ści, kobieta wyro­sła – zda­wało się – z samej gleby, którą kochała, i o którą się tak trosz­czyła, mogła odejść na zawsze?

Ni­gdy nie wyznała, że nie­do­maga. Ani razu w dłu­gich, peł­nych nowin listach. A jed­nak Evan­ge­line Bro­us­sard wspo­mniała o prze­wle­kłej cho­ro­bie. Dla­czego Althea to ukry­wała?

– Och, jesteś wresz­cie – usły­szała.

Lizzy zamru­gała, czu­jąc przy­pływ wzbie­ra­ją­cych w oczach pie­ką­cych łez, i skon­ster­no­wana zoba­czyła Luca Che­niera w drzwiach swego gabi­netu. Wła­śnie się ostrzygł, przez co wyglą­dał jesz­cze bar­dziej zabój­czo niż zwy­kle w swoim czar­nym gar­ni­tu­rze od Brio­niego. I dosko­nale o tym wie­dział. Iry­to­wało ją to, kiedy się jesz­cze spo­ty­kali, ale teraz ode­szło do prze­szło­ści.

Pocią­gnęła nosem, pozby­wa­jąc się śla­dów łez. Ostat­nia rzecz, jakiej pra­gnęła – to żeby męż­czy­zna, któ­remu zawdzię­czała awans, przy­ła­pał ją zapła­kaną albo żeby usły­szała pyta­nia, co bez wąt­pie­nia by się stało, gdyby uznał, że coś przed nim skrywa. Zer­k­nęła na niego z nadzieją, że nie wygląda zbyt kosz­mar­nie, kła­dąc jed­no­cze­śnie dzien­nik na kola­nach, chcąc ukryć go przed jego wzro­kiem.

– Potrze­bu­jesz cze­goś? – zapy­tała.

Uśmiech­nął się, odsła­nia­jąc zęby, któ­rych wygląd dowo­dził, że nie­dawno je pobie­lił.

– Szu­ka­łem cię w prze­rwie na lunch, ale powie­dzieli mi, że masz spo­tka­nie.

– Byłam w dziale mar­ke­tingu, oma­wia­li­śmy nową kam­pa­nię doty­czącą reklamy dru­ko­wa­nej. Nie usta­li­li­śmy jesz­cze wszyst­kiego, ale powin­ni­śmy…

Luc prze­rwał jej mach­nię­ciem ręki.

– Spo­tkaj się ze mną po pracy. Zamie­rza­łem zabrać cię na lunch, ale kola­cja będzie chyba lep­sza, nie sądzisz?

Nie, nie sądziła, choć nie była zasko­czona, że on tak pomy­ślał. Przy­wykł do tego, że zawsze sta­wia na swoim. Dla­czego nie? Ten męż­czy­zna wręcz ema­no­wał oso­bi­stym uro­kiem. Nie prze­szka­dzało też, że wyglą­dał niczym Johnny Depp bez maki­jażu rodem z _Pira­tów z Kara­ibów_ albo że zacho­wał ślad mat­czy­nego, fran­cu­skiego akcentu. Wszystko to jed­nak dawno stra­ciło swój powab.

Sta­rali się za wszelką cenę zacho­wać dys­kre­cję. Żad­nych biu­ro­wych flir­tów czy publicz­nego oka­zy­wa­nia uczuć. Żad­nych spo­tkań pod­czas lun­chu bez arku­szy kal­ku­la­cyj­nych czy Power­Po­inta. Lecz tam­tego wie­czoru, kiedy ofi­cjal­nie powia­do­miono ją o awan­sie, poszli do niego, by to uczcić, i wpa­dli na Rey­nolda Acker­mana, adwo­kata z kan­ce­la­rii praw­ni­czej, który przy­pad­kowo był ze swoją żoną; obcho­dzili wła­śnie dwu­dzie­stą rocz­nicę mał­żeń­stwa. Wtedy zro­zu­miała, że musi doko­nać wyboru – albo dać sobie spo­kój, albo stać się uoso­bie­niem biu­ro­wego ste­reo­typu.

Zakoń­czyła wszystko następ­nego dnia. Luc przy­jął to dość dobrze, może dla­tego, że już na wcze­snym eta­pie usta­lili pewne zasady. Każde z nich mogło odejść w odpo­wied­nim cza­sie. Żad­nych łez. Żad­nych wyrzu­tów. Ostat­nio jed­nak dawał nie­dwu­znacz­nie do zro­zu­mie­nia, że może powinni zacząć od nowa. Nie podzie­lała tego zda­nia.

– Więc dziś wie­czo­rem? – nale­gał, sto­jąc w drzwiach. – Mogli­by­śmy się wybrać do wło­skiej knajpki.

– Nie mogę. Przy­kro mi.

– Zare­zer­wuję dla nas sto­lik u Scar­petty. Samo can­noli…

– Moja babka zmarła – wypa­liła Lizzy. – Wła­śnie dosta­łam list.

Luc oka­zał na tyle przy­zwo­ito­ści, by przy­ga­sić uśmiech. Wszedł do gabi­netu i zamknął za sobą drzwi.

– Przy­kro mi. Nie wie­dzia­łem, że cho­ruje.

– Ja też nie. – Te słowa bolały bar­dziej, niż się Lizzy spo­dzie­wała; zare­je­stro­wała bez­wied­nie, że odwraca wzrok. Nie uma­wiali się, że będą przed sobą wypła­ki­wać swoje żale, a ona nie zamie­rzała tego teraz czy­nić. – Ukry­wała to przede mną.

– Nie przy­po­mi­nam sobie, byś czę­sto o niej wspo­mi­nała. Ani o kim­kol­wiek ze swo­jej rodziny, jeśli o to cho­dzi. Były­ście ze sobą bli­sko?

– Były­śmy – odparła bez­na­mięt­nie. – Wycho­wała mnie na dobrą sprawę.

– Nie­fart.

Lizzy patrzyła na niego sze­roko otwar­tymi oczami. „Nie­fart? Tak się mówi, kiedy ktoś stra­cił uko­chaną osobę?”. Nie powinna jed­nak być zdzi­wiona. Widziała już wcze­śniej, jaki jest sto­su­nek Luca do śmierci.

Spo­ty­kali się w tajem­nicy przez kilka mie­sięcy, kiedy jego matka i zara­zem jej men­torka w świe­cie per­fum prze­grała walkę z rakiem szyjki macicy. Lizzy przy­glą­dała mu się uważ­nie pod­czas pogrzebu, kiedy ści­skał dło­nie i przyj­mo­wał kon­do­len­cje, odgry­wa­jąc rolę kocha­ją­cego syna. Jed­nak wraz z upły­wem popo­łu­dnia nie mogła się oprzeć wra­że­niu, że wszystko spro­wa­dza się wła­śnie do tego – do odgry­wa­nia okre­ślo­nej roli. Począt­kowo przy­pi­sy­wała brak żalu prze­wle­kłemu cha­rak­te­rowi cho­roby jego matki. Miał czas się przy­go­to­wać, pogo­dzić z sytu­acją i poże­gnać. Teraz zasta­na­wiała się, czy go aby nie prze­ce­niała.

– Przy­kro mi z powodu two­jej straty – oznaj­mił w końcu i wycią­gnął rękę, by dotknąć jej dłoni. – Zechcesz oczy­wi­ście poje­chać na pogrzeb.

Lizzy cof­nęła rękę, a potem poło­żyła ją na kola­nach, tak by nie mógł jej dosię­gnąć.

– Nie będzie pogrzebu. Już roz­rzu­cili jej pro­chy.

Luc uniósł w zdu­mie­niu brwi.

– Co… bez cie­bie?

Ski­nęła głową, nie chcąc się wda­wać w szcze­góły. Kiedy cho­dziło o jej rodzinę, wolała ogra­ni­czać wyja­śnie­nia do mini­mum. Jeśli się chciało być trak­to­wa­nym poważ­nie – a ona chciała – pew­nych spraw nie nale­żało po pro­stu poru­szać.

– Nie bawimy się w naszej rodzi­nie w cere­giele – odparła i mru­gnęła parę razy, powstrzy­mu­jąc nowy potok łez. „Chyba że się uzna za cere­giele roz­rzu­ce­nie czy­ichś pro­chów na lawen­do­wym polu przy pierw­szej pełni księ­życa”, pomy­ślała. – Poza tym to moja wina – cią­gnęła. – Zapo­mnia­łam powia­do­mić o zmia­nie adresu, kiedy się prze­pro­wa­dzi­łam, więc list wędro­wał to tu, to tam. Umarła dwa mie­siące temu. Kiedy się nie ode­zwa­łam, uznali w domu pogrze­bo­wym, że nie ma na co cze­kać, i zajęli się jej pro­chami.

Luc ski­nął głową, jakby to wyja­śnie­nie cał­ko­wi­cie mu wystar­czało, a potem nagle zmarsz­czył czoło.

– To jed­nak tro­chę dziwne – rzekł. – Cała ta uro­czy­stość bez cie­bie…

Lizzy uni­kała jego wzroku.

– Rodzaj rodzin­nej tra­dy­cji. Cho­dzi o… czas. Tak czy ina­czej, jest już po wszyst­kim.

– I bar­dzo dobrze, jeśli chcesz znać moje zda­nie. Ni­gdy nie lubi­łem pogrze­bów. Cały ten żal, sku­piony w jed­nym miej­scu – urwał i udał, że się wzdryga. – Mar­no­traw­stwo emo­cji, jeśli się głę­biej nad tym zasta­no­wić. Osoba, która zmarła, nie ma poję­cia, że jest opła­ki­wana, ponie­waż, no cóż, już nie żyje. A potem całe to mam­ro­ta­nie uprzej­mo­ści i obja­da­nie się na sty­pie. No i ten najazd rodziny, istna puszka Pan­dory. Zawsze jest to skom­pli­ko­wane albo, jak mawia moja matka… _compliqué_.

_Compliqué_.

Lizzy ski­nęła głową. Dosko­nałe okre­śle­nie jej wła­snej rodziny.

– Tak, prawda. Jeste­śmy… dość skom­pli­ko­wane.

– Kiedy byłaś tam ostat­nim razem?

– Ni­gdy. Wyje­cha­łam osiem lat temu i wię­cej już nie wró­ci­łam.

Luc gwizd­nął cicho.

– To kawał czasu, nawet wedle moich stan­dar­dów. Twoja matka też ode­szła?

Wie­działa, o co pyta – czy jej matka nie żyje. Szcze­rze mówiąc, nie miała zie­lo­nego poję­cia. Nikt nie miał. A to było nie­mal tak, jakby umarła.

– Ow­szem. Ode­szła. Wszy­scy ode­szli.

Męż­czy­zna sta­nął po jej stro­nie biurka i oparł się bio­drem o jego kant.

– Moja mała, biedna sie­rotka – powie­dział cicho. – Nie jesteś sama, wiesz o tym. Moja matka cię kochała, i to tak bar­dzo, że kazała mi się tobą opie­ko­wać. Powie­działa: „Lizzy będzie któ­re­goś dnia genialna, a ja chcę, żebyś się nią zajął”. Jest tak, jakby zapi­su­jąc mi tę firmę, zapi­sała mi przy oka­zji także cie­bie.

Z ogrom­nym tru­dem się powstrzy­mała, by nie prze­wró­cić oczami.

– Nie można zosta­wić komuś w testa­men­cie osoby, Luc – zapro­te­sto­wała. – Jestem na wła­snym utrzy­ma­niu od bar­dzo dawna.

Wypro­sto­wał się i pod­szedł do okna.

– Ile czasu potrze­bu­jesz? Trzy dni, cztery?

Zmarsz­czyła czoło.

– Na co?

– Nie wiem. Żałobę, jak się domy­ślam. Cokol­wiek musisz zro­bić. Przy­pusz­czam, że trzeba się zająć spra­wami finan­so­wymi, sprze­dać dom.

– To wła­ści­wie farma. Zie­lar­ska. Ale nie muszę tam wra­cać. Mogę zała­twić wszystko, nie rusza­jąc się stąd.

– Poważ­nie? – Uśmiech­nął się, jakby mile zasko­czony. – A ja już myśla­łem, że jesteś sen­ty­men­talna.

Pokrę­ciła głową, pra­gnąc jak naj­szyb­ciej zakoń­czyć tę roz­mowę, zanim powie coś, co sprawi, że Luc unie­sie te swoje sta­ran­nie wypie­lę­gno­wane brwi.

– Po pro­stu… jest mnó­stwo do zała­twie­nia. Wspo­mnie­nia, któ­rych wola­ła­bym nie przy­wo­ły­wać. Tak jak powie­dzia­łeś, to jest… _compliqué_.

Uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej, aro­gancko i zara­zem pro­tek­cjo­nal­nie.

– Moja matka była sen­ty­men­talna – rzekł. – Mawiała, że wszy­scy musimy od czasu do czasu wró­cić do domu, przy­po­mnieć sobie, skąd pocho­dzimy. Myślę, że miała po czę­ści rację. Rze­czy­wi­ście musimy wra­cać od czasu do czasu do domu, ale tylko po to, by sobie przy­po­mnieć, dla­czego ode­szli­śmy, i uświa­do­mić sobie jasno, czego chcemy. Ponie­waż na dłuż­szą metę jedy­nie to się liczy: czego ocze­ku­jemy od życia i co jeste­śmy gotowi uczy­nić, żeby to osią­gnąć. Może tego ci wła­śnie trzeba, Lizzy? Spę­dzić tro­chę czasu ze swo­imi wspo­mnie­niami. Kiedy się nimi zaj­miesz, może ina­czej spoj­rzysz na pewne rze­czy.

Czas z wła­snymi wspo­mnie­niami.

Opu­ściła wzrok na kolana, nie chcąc napo­tkać jego spoj­rze­nia. Nie miał poję­cia, o co pro­sił. Nie to, że nie powi­nien był wie­dzieć. Tylko nie byłby w sta­nie sobie wyobra­zić tego rodzaju wspo­mnień, o jakich w rze­czy­wi­sto­ści roz­ma­wiali.

– W porządku, słowo daję – odparła tylko. – Dam sobie radę. Mogę zała­twić wszystko na odle­głość.

Przy­glą­dał jej się scep­tycz­nie.

– Jak chcesz, ale nie wydaje mi się, by to było w porządku. Może trzeba prze­tra­wić tę stratę, posta­wić kropkę nad i, jak to się mówi. Mógł­bym poje­chać tam z tobą, żeby ci było łatwiej.

I oto się zja­wił – praw­dziwy motyw skry­wa­jący się za jego nagłą tro­ską.

– Nie jeste­śmy ze sobą już od mie­sięcy, Luc.

– Zdaję sobie z tego sprawę.

– Więc po co to pro­po­nu­jesz?

– Uwie­rzysz, jeśli powiem, że ze szla­chet­nych pobu­dek?

– Nie.

Luc zga­sił uśmiech, naj­wy­raź­niej akcep­tu­jąc prze­graną.

– Mimo wszystko to kiep­ski czas, by mie­rzyć się z nim samemu. Pozwól się przy­naj­mniej zapro­sić na kola­cję. Obie­cuję, że ogra­ni­czę się do spraw zawo­do­wych, jeśli chcesz.

– Dzięki, ale chcę być teraz sama.

Spo­glą­dała, jak się oddala, prze­ko­nana, że się obra­ził. Jed­nakże pod pew­nym wzglę­dem miał rację. Naprawdę potrze­bo­wała czasu, by to wszystko prze­tra­wić, upo­rać się z fak­tem, że nagle została na świe­cie sama, i odpo­wie­dzieć na pyta­nie, co to w grun­cie rze­czy zna­czy. Althea nie żyła, a jej wła­sna matka znik­nęła naj­wi­docz­niej z powierzchni ziemi – albo dosłow­nie, albo w prze­no­śni. I nie miało już być wię­cej kobiet z rodu Moon – tego była pewna. A przy­naj­mniej tego, że oto wła­śnie stała się ostat­nią dziew­czyną z ich dłu­giej, cią­gną­cej się przez poko­le­nia linii.DWA

Lizzy zzuła buty i skie­ro­wała się wprost do kuchni. Jakoś zdo­łała prze­trwać ten dzień, uśmie­cha­jąc się pod­czas dłu­giego koro­wodu kon­do­len­cji, kiedy to wia­do­mość o jej stra­cie roz­nio­sła się po biu­rze.

Otwo­rzyła butelkę bia­łego wina i nalała do kie­liszka sporą por­cję, a potem zro­biła sobie prze­rwę, żeby pod­lać zioła w donicz­kach sto­ją­cych na para­pe­cie. Roz­ma­ryn na wzmoc­nie­nie pamięci. Bazy­lia na wzmoc­nie­nie odwagi. Tymia­nek na odpę­dze­nie kosz­ma­rów sen­nych. Był to kate­chizm jej dzie­ciń­stwa – kate­chizm obo­wią­zu­jący wszyst­kie dziew­czyny z jej rodu.

Zerwała odru­chowo listek bazy­lii i roz­tarła go mię­dzy pal­cami, uwal­nia­jąc ostro-słodki aro­mat – pie­przny, anyż­kowy, lekko mię­towy. Była to jedna z jej ulu­bio­nych przy­praw roślin­nych, może dla­tego, że przy­po­mi­nała jej szczę­śliwe chwile spę­dzone na goto­wa­niu w bab­ci­nej kuchni. Lecz tym razem poja­wiło się jesz­cze jedno wspo­mnie­nie – star­sze.

Althea oce­niała aku­rat znisz­cze­nia po nie­spo­ty­ka­nie póź­nym przy­mrozku, kiedy Lizzy sta­nęła nie­spo­dzie­wa­nie za jej ple­cami. Nie mogła mieć wtedy wię­cej niż sie­dem lat, wie­działa jed­nak instynk­tow­nie, że nie wolno się ruszyć; widziała dziwną inten­syw­ność malu­jącą się na twa­rzy jej babki, kiedy ta klę­czała obok kępki poczer­nia­łej bazy­lii i z zamknię­tymi oczami prze­su­wała po niej chro­po­wa­tymi od zro­go­wa­ceń dłońmi. Wymam­ro­tała coś wów­czas nie­zro­zu­miale, jakieś czułe słowa, któ­rych Lizzy nijak nie potra­fiła odcy­fro­wać. No i przede wszyst­kim ude­rzył ją widok tej samej rośliny naza­jutrz, zdro­wej i zie­lo­nej, bez śladu zmar­z­nię­cia.

Był to bodaj naj­bar­dziej nie­po­ko­jący, budzący lęk dar Althei – umie­jęt­ność wskrze­sza­nia nie­mal mar­twego zioła czy kwiatu przez dotyk i kilka łagod­nie wypo­wie­dzia­nych słów. Także nie­zwy­kły talent do uprawy roślin, które nie powinny były roz­kwit­nąć w nie­sprzy­ja­ją­cym kli­ma­cie Nowej Anglii. Plotki o nie­zwy­kłych umie­jęt­no­ściach ogrod­ni­czych jej babki roz­cho­dziły się w Salem Creek lotem bły­ska­wicy; szep­tano o nich na porządku dzien­nym. Nie­któ­rzy przy­pi­sy­wali to magii, inni rygo­ry­stycz­nemu prze­strze­ga­niu zasad jej alma­na­chu. Bez względu na to jak było, wszy­scy się zga­dzali co do jed­nego: że ska­li­sta gleba Moon Girl Farm niczego Althei nie odma­wiała.

Teraz, gdy ode­szła, kto miał się zająć tą zie­mią?

Pyta­nie to nie dawało Lizzy spo­koju, nawet kiedy szła z butelką wina do salonu. Wkrótce wszystko miało nale­żeć do kogoś innego. Dom i sto­doła, pola, sklep zie­lar­ski jej babki – pozba­wione rodzin­nej opieki i oddane w ręce obcych. Od zawsze wie­działa, że to się sta­nie, że Althea kie­dyś umrze i że trzeba będzie coś z farmą zro­bić. Tyle że nie zasta­na­wiała się spe­cjal­nie nad tym, jak to będzie wyglą­dało – albo że to wła­śnie jej przyj­dzie zająć się tym wszyst­kim.

Musia­łaby się zasta­no­wić nad logi­styką, zna­leźć agenta nie­ru­cho­mo­ści goto­wego zała­twić sprze­daż na odle­głość, a potem skon­tak­to­wać się z odpo­wied­nim han­dla­rzem, by ten zajął się wypo­sa­że­niem domu. Nie było tam tak naprawdę nic war­to­ścio­wego. Lecz co z oso­bi­stymi rze­czami Althei? Jej ubra­niami, książ­kami – kolek­cją dzien­ni­ków trzy­ma­nych pod klu­czem w biblio­tece? Czyż mogła powie­rzyć opiekę nad nimi komuś obcemu? A jeśli nie, to kto wcho­dził w grę? Z pew­no­ścią nie jej lek­ko­myślna matka, któ­rej wszystko roz­sy­py­wało się jak domek z kart. Ale Rhanna to była cał­kiem inna histo­ria – praw­do­po­dob­nie pozba­wiona zakoń­cze­nia, gdyż od lat nie dawała oznak życia.

Ogar­nęło ją dziwne odrę­twie­nie; sie­dząc wsparta na porę­czy kanapy, czuła się wyzuta z gniewu i nie­mile zasko­czona wypad­kami mija­ją­cego dnia. Słońce zaczęło się już zni­żać, kry­jąc się w szcze­liny i zagłę­bie­nia man­hat­tań­skich dachów, tak jak na tych sepio­wych pocz­tów­kach, które wysta­wiano w skle­pach z myślą o tury­stach. Po trzech mie­sią­cach, które upły­nęły od czasu, gdy zamie­niła swoje maleń­kie pod­da­sze na miesz­ka­nie w East Tower, wciąż nie przy­wy­kła do tego widoku. Ani do innych korzy­ści zwią­za­nych z jej nowym lokum. Luc ją zapew­niał, że raz-dwa się oswoi z nowym oto­cze­niem, ale gdy roz­glą­dała się po pokoju, niczego nie roz­po­zna­wała. Meble, dzieła sztuki na ścia­nach, nawet jej odbi­cie spo­glą­da­jące na nią z przy­ciem­nio­nego okna zda­wało się nale­żeć do kogoś innego – obcej osoby, która uda­wała Lizzy Moon.

Przez lata mia­sto wygła­dziło ją nie­jako, uni­ce­stwia­jąc do końca tę dziew­czynę, która bie­gała boso po bab­ci­nych polach i zbie­rała zioła, aż jej palce pokry­wały się pla­mami, a paznok­cie upo­dab­niały do ziar­ni­stej gleby Nowej Anglii. Lecz z dru­giej strony wła­śnie dla­tego przy­je­chała do Nowego Jorku: by pozbyć się tego wcie­le­nia i żyć jak inni ludzie. Wła­ściwa osoba na wła­ści­wym miej­scu. Żad­nych nie­spo­dzia­nek. Żad­nych podej­rzeń. Żad­nej sekret­nej książki z jej imie­niem na okładce. Po pro­stu… nor­mal­ność. I tak to się na ogół spraw­dzało. Prze­szła długą drogę od chwili, gdy opu­ściła Salem Creek. Tylko czy ist­niało coś takiego jak zbyt długa droga? Czy można było odejść tak sku­tecz­nie, że czło­wiek się w tym zatra­cał?

Dopiła wino i poszła do kuchni, żeby sobie dolać. Nie­wiele bra­ko­wało, a zaczę­łaby się nad sobą roz­czu­lać; czuła to w kościach. Nie mogła sobie jed­nak pozwo­lić na ule­ga­nie tęsk­no­cie ani zapo­mi­nać, dla­czego wyje­chała z Salem Creek.

Osiem lat temu dwie nasto­let­nie dziew­czyny nie wró­ciły do domu o wyzna­czo­nej porze. Godziny prze­mie­niły się w dni, dni w tygo­dnie. Heather i Darcy Gil­man po pro­stu roz­pły­nęły się w powie­trzu.

Po nie­spełna dobie wymie­niano imię Althei jako praw­do­po­dob­nej spraw­czyni. Nie było w tym nic zaska­ku­ją­cego. Gdy tylko poja­wiało się coś złego – wcze­sna zamieć śnieżna, nie­spo­dzie­wany przy­pływ, epi­de­mia odry – winę za to przy­pi­sy­wano auto­ma­tycz­nie kobie­tom z rodu Moon. Wielu prze­bą­ki­wało o tym niby to pół­żar­tem, inni jed­nak, ludzie w pew­nych krę­gach, przy­da­wali tym pogło­skom walor prawdy. Wszel­kie braki Salem Creek tuszo­wało prze­są­dami i nad­mierną gor­li­wo­ścią reli­gijną. Znik­nię­cie dziew­cząt od Gil­ma­nów nie było tu wyjąt­kiem.

Naprędce zało­żono gorącą linię, do mia­steczka zje­chała gre­mial­nie prasa. Orga­ni­zo­wano czu­wa­nia łącz­nie z odpo­wied­nimi rekwi­zy­tami pod posta­cią Biblii, świec, kwia­tów i plu­szo­wych misiów. A potem, kiedy wrzawa zaczęła przy­ci­chać, ktoś zapu­kał do jej drzwi. Prze­ka­zał ano­ni­mową infor­ma­cję, twier­dząc, że widział, jak Althea wciąga dziew­czynki do stawu, a potem zako­puje coś nie­opo­dal w ziemi.

Wydano nakaz prze­szu­ka­nia, w jego rezul­ta­cie zna­le­ziono dwie małe sło­miane lalki. Laleczki wudu, jak to okre­ślono w jed­nej z gazet, odzna­czały się bowiem ude­rza­ją­cym podo­bień­stwem do zagi­nio­nych dziew­cząt, co się tyczyło także koloru płasz­czy­ków, które nosiły tam­tego wie­czoru, kiedy zagi­nęły. Nie zostały jed­nak zako­pane, jak twier­dził autor donosu, tylko pozo­sta­wione na ziemi przy pełni księ­życa wraz z małym płó­cien­nym worecz­kiem soli i zia­ren kminku. Rytuał ochrony, jak wyja­śniła Althea poli­cji, ofiara mająca na celu bez­pieczne dopro­wa­dze­nie dziew­czy­nek do ich rodzi­ców.

W następ­nej kolej­no­ści prze­szu­kali staw. Godzinę póź­niej z jego dna wycią­gnięto ciała Heather i Darcy Gil­man, pod­czas gdy połowa mia­sta przy­glą­dała się temu zza żół­tej taśmy poli­cyj­nej. Nie trzeba było długo cze­kać na usta­le­nia leka­rza sądo­wego: uraz czaszki u jed­nej dziew­czyny, uraz karku u dru­giej. W obu przy­pad­kach zabój­stwo.

Ujaw­niły się z całą zaja­dło­ścią krą­żące od dzie­siąt­ków lat pogło­ski, nie­kiedy szep­tane, nie­kiedy wypo­wia­dane gło­śno. Zaklę­cia, elik­siry, rytu­ały odpra­wiane nago przy pełni księ­życa. Ofiary skła­dane z dzie­wic. Wiele z tych plo­tek roz­sie­wali ludzie, któ­rzy znali Altheę przez całe życie. Nie było nawet cie­nia dowodu, co tłu­ma­czyło, dla­czego nie wysu­nięto żad­nych zarzu­tów, ale nie uci­szyło to złych języ­ków ani nie powstrzy­mało przy­zwo­itych ludzi z Salem Creek przed czu­wa­niami w bla­sku świec – zja­wiło się nie­mal pół mia­sta – by ode­gnać modli­twą zło, które się pośród nich zagnieź­dziło. Każdy jest nie­winny, dopóki nie udo­wodni mu się winy – chyba że ktoś nosi nazwi­sko Moon.

A teraz kobieta, którą posą­dzano o te mor­der­stwa, nie żyła. Czy roz­le­gło się zbio­rowe wes­tchnie­nie ulgi? Czy bur­mistrz ogło­sił dzień świą­teczny?

Dzyń, dzyń. Cza­row­nica nie żyje.

Tak. Zde­cy­do­wa­nie pła­wiła się w żalu i może była tro­chę wsta­wiona. Powinna praw­do­po­dob­nie wykom­bi­no­wać coś do jedze­nia, ale ten pomysł nie wydał się jej pocią­ga­jący. Ruszyła więc w głąb kory­ta­rza ze swoją torebką i ponow­nie napeł­nio­nym kie­lisz­kiem, gotowa na długą gorącą kąpiel przed snem.

Rzu­ciła torebkę na łóżko i zdjęła ubra­nie, potem odwró­ciła się, by się­gnąć po kie­li­szek na noc­nym sto­liku. Zawar­tość torebki roz­sy­pała się po narzu­cie, nie wyłą­cza­jąc dzien­nika, który Evan­ge­line Bro­us­sard przy­słała wraz z listem. Jego widok był jak cios w brzuch, który zgina czło­wieka wpół, nawet jeśli się tego spo­dzie­wał.

Althea ode­szła.

Ogar­nął ją bez­brzeżny żal, kiedy osu­nęła się na łóżko i wzięła książkę do ręki; poczuła pod powie­kami tak gorące łzy, że nie­omal prze­oczyła kartkę, która wysu­nęła się spo­mię­dzy stro­nic i wylą­do­wała na jej kola­nach. Popa­trzyła na nią zdzi­wiona, a potok łez nagle wysechł. Słowa miej­scami roz­ma­zy­wały się przez kleksy, ale bez wąt­pie­nia miała przed sobą zwarty cha­rak­ter pisma swo­jej babki.

Moja naj­droż­sza Lizzy,

Jeśli czy­tasz teraz ten list, to wiesz, że ode­szłam i dla­czego popro­si­łam, by prze­słano ci twoją książkę. Zawsze pra­gnę­łam dla cie­bie szczę­ścia – i wciąż pra­gnę – ale skła­ma­ła­bym, mówiąc, że tego szczę­ścia nie można zna­leźć na naszej far­mie. Ni­gdy nie prze­sta­łam żywić nadziei, że zamiesz­kasz w tym domu i wró­cisz na zie­mię, którą obie tak kochamy, oraz na Ścieżkę, którą kobiety z naszego rodu podą­żają od wielu poko­leń. Tak dobrze się zapo­wia­da­łaś jako dziew­czynka, wyka­zy­wa­łaś tyle darów. Nie­stety, bałaś się inno­ści – bałaś się być kimś wyjąt­ko­wym. Tak bar­dzo chcia­łaś być jak wszy­scy inni, że nie waha­łaś się odrzu­cić swo­ich darów. Lecz takich darów nie da się odrzu­cić. Wciąż są w tobie i cze­kają na to, by je wyko­rzy­stać. Cze­kają na twój powrót do domu. Linia naszego rodu jest długa i pewna, oba­wiam się jed­nak, że zosta­nie nie­ba­wem prze­rwana, a nasze dzie­dzic­two zgi­nie na zawsze. Tylko ty pozo­sta­łaś, ostat­nia i naj­lep­sza z nas wszyst­kich. Są jed­nak jesz­cze rze­czy, któ­rych się musisz nauczyć, rze­czy, któ­rymi nie zdą­ży­łam się z tobą podzie­lić, nim ode­szłaś. Znisz­czone rze­czy, które wyma­gają naprawy. Ukryte rze­czy, które wyma­gają ujaw­nie­nia. Są tu księgi, nauki tych wszyst­kich kobiet, które żyły przed tobą. Jesteś teraz ich opie­kunką, straż­niczką naszych sekre­tów. Żywię nadzieję, że pew­nego dnia twoja książka też się tu znaj­dzie, usta­wiona na półce obok mojej, a dary, takie jak nasze, nie prze­padną dla świata. Nie do mnie jed­nak należy ten wybór. Należy do cie­bie. Każdy z nas ma swoją histo­rię – tę, którą wraz z upły­wem naszych godzin i dni opo­wia­damy świa­do­mie albo i nie. Ale jak powie­dzia­łam przed wielu laty, nikt nie powi­nien pisać two­jej histo­rii prócz cie­bie. Cokol­wiek posta­no­wisz, wiedz, że zawsze jesteś w moim sercu i że nie żegnam się z tobą. Nie ist­nieją poże­gna­nia, moja Lizzy, a jedy­nie obrót Kręgu. Do zoba­cze­nia…

A.

Lizzy wciąż pła­kała, skła­da­jąc list i wsu­wa­jąc go z powro­tem mię­dzy stro­nice dzien­nika. Były to słowa z rodzaju tych, jakich ni­gdy nie powinno się pisać, tylko wypo­wia­dać wprost, oso­bi­ście. Nie zna­czyło to, by list jej babki zawie­rał wiele nie­spo­dzia­nek. Lizzy od zawsze wie­działa, czego się po niej ocze­kuje – tego samego, czego ocze­ki­wało się po każ­dej kobie­cie nazwi­skiem Moon. Miała wydać na świat córkę i edu­ko­wać ją potem w wia­do­mej dzie­dzi­nie, by linia rodu nie ule­gła prze­rwa­niu, gdyż tak wła­śnie się działo od poko­leń.

Nie ist­nieli w tym rodzie męż­czyźni. Nie było braci czy synów ani też mężów. Nikt tego nie pla­no­wał – albo jeśli pla­no­wał, to nie powie­dział tego gło­śno. Dziew­częta ni­gdy nie prze­ja­wiały skłon­no­ści do mał­żeń­stwa, wolały prze­by­wać we wła­snym towa­rzy­stwie, wycho­wy­wać wła­sne córki i sku­piać całą ener­gię na rodzin­nej far­mie.

Do czasu, nim Lizzy wyje­chała do szkoły, pozo­stało z niej nie­wiele cen­nego, czy też z rodziny, jeśli o to cho­dziło – i wąt­piła, czy przez osiem lat jej nie­obec­no­ści cokol­wiek się pod tym wzglę­dem popra­wiło. Poza tym miała wła­sne życie, na które ciężko zapra­co­wała. Niech ktoś inny odbu­duje farmę – ktoś, kto jej naprawdę pra­gnie.

Jed­nakże słowa Althei wra­cały do niej niczym echo: „Są tu księgi, nauki tych wszyst­kich, które żyły przed tobą. Jesteś teraz ich opie­kunką…”.

Ponow­nie wszystko spro­wa­dzało się do ksiąg. Dla­tego Althea posta­rała się, by prze­słano jej dzien­nik. Nie cho­dziło wyłącz­nie o jej histo­rię. Cho­dziło o ich wszyst­kie histo­rie i obo­wią­zek, który na niej spo­czął – opie­kunki sekre­tów rodu Moon. Zawsze, nie­odmien­nie obo­wią­zek.

Ow­szem, mogła zna­leźć jakie­goś agenta nie­ru­cho­mo­ści, który wysta­wiłby farmę na sprze­daż. Mogła nawet wyszu­kać kogoś, kto usu­nąłby meble i oso­bi­ste rze­czy jej babki – ale nie księgi. Nie miała poję­cia, co z nimi zro­bić – nikt ni­gdy o tym nie mówił – lecz pozby­cie się ich nie wcho­dziło w rachubę. Skry­wały w sobie magię – cichą magię, jak nazy­wała ją Althea. Nie jakieś bzdury z kotłami czy świe­cami. Żadne tam przy­wo­ły­wa­nie duchów czy rzu­ca­nie cza­rów. Żadne sabaty cza­row­nic czy ogni­ska o pół­nocy. Jedy­nie uzdro­wi­ciel­ska praca utrwa­lana dla potom­no­ści, dowód, że żyły i czy­niły na świe­cie dobro.

Pomy­ślała, że musi poje­chać do Salem Creek i spa­ko­wać te książki, nawet gdyby koniec koń­ców mia­łaby je scho­wać na dnie swo­jej gar­de­roby. W któ­rymś momen­cie musia­łaby się zasta­no­wić, co by się z nimi stało po jej odej­ściu – gdyby nie pozo­stał już nikt, komu mogłaby je prze­ka­zać – ale na razie jesz­cze nie musiała o tym myśleć.

Althea uwa­żała ją za ostat­nią i naj­lep­szą z dziew­cząt Moon. Ale taka nie była. Jej „dary” – jeśli tak nale­żało je nazwać – róż­niły się od tych, któ­rymi odzna­czała się Althea. Nie była uzdro­wi­cielką ani cza­ro­dziejką. Pro­du­ko­wała per­fumy. A od kiedy została kre­atywną dyrek­torką, nawet pod tym wzglę­dem nie­wiele robiła. W rze­czy­wi­sto­ści, poza zdol­no­ścią roz­rod­czą, nie­wiele mogła zaofe­ro­wać swym poprzed­nicz­kom. Żad­nych reme­diów, któ­rymi mogłaby się dzie­lić, żad­nej mądro­ści, którą mogłaby prze­ka­zy­wać, żad­nych sekret­nych rytu­ałów, które mogłaby ujaw­nić kolej­nemu poko­le­niu. Posta­no­wiła wró­cić po książki – ze względu na Altheę. Może Luc miał rację. Może warto było spę­dzić tro­chę czasu ze wspo­mnie­niami i spoj­rzeć tej innej Lizzy Moon ostatni raz w oczy, nim odej­dzie na dobre.Rozmaryn… na przypomnienie

Moja naj­droż­sza dziew­czynko,

Musisz mi wyba­czyć, kochana Lizzy, ten sekret, który przed tobą skry­wa­łam. Mia­łam swoje powody, by ci nie mówić, że jestem chora. Nie chcia­łam, żebyś wra­cała ze względu na mnie, z poczu­cia jakie­goś obo­wiązku. Popeł­ni­łam tyle błę­dów wobec twej matki, kiedy była jesz­cze młoda. Robi­łam wszystko, by sza­no­wała moją ścieżkę zamiast swo­jej, gdy aku­rat ja powin­nam być mądrzej­sza. Ni­gdy nie chcia­łam obar­czać cię takim brze­mie­niem. Pra­gnę­łam, byś była wolna i mogła roz­wi­nąć skrzy­dła – i pole­cieć tam, dokąd wio­dło cię serce. Jeśli to czy­tasz, być może tak wła­śnie się stało.

Mój Krąg zamknie się nie­długo – tak jak muszą się zamknąć wszyst­kie Kręgi – ale jest jesz­cze tro­chę czasu, toteż wzię­łam do ręki pióro. Ponie­waż naszym zada­niem jest nauczać, się­gać w prze­szłość i doby­wać z niej to, co zawsze powinno być zapa­mię­tane. Nie wolno nam ni­gdy zapo­mnieć, kim jeste­śmy ani jak daleko zaszły­śmy, i co musia­ły­śmy zno­sić ze strony tych, któ­rzy się boją tego, czego nie rozu­mieją.

Znasz histo­rię Sabine, wiesz, że przy­była z Fran­cji sama, z dziec­kiem w łonie, ucie­ka­jąc przed prze­śla­do­wa­niami władz. Nie cho­dziło im o jakąś zbrod­nię. Cho­dziło o to, w co wie­rzyła, i o Ścieżkę, którą podą­żała. Działo się to nie­długo po pro­ce­sach cza­row­nic i nie­któ­rzy – wielu w grun­cie rze­czy – wciąż trwali upar­cie przy swo­ich prze­są­dach. Byli przy­datni, albo­wiem można ich było nie­kiedy wyko­rzy­sty­wać prze­ciwko kobie­tom, które ośmie­lały się mówić gło­śno i doma­gać tego, co im się nale­żało.

Taki los spo­tkał Sabine. Jej kocha­nek był zarę­czony z inną, którą miał poślu­bić. Kiedy się dowie­dział o dziecku, doniósł na Sabine, oskar­ża­jąc ją o nie­wy­obra­żalne rze­czy. Wydano nakaz zatrzy­ma­nia. Nie spa­lono by jej na sto­sie, to już się skoń­czyło. Wyto­czono by jej jed­nak pro­ces, oskar­ża­jąc o nie­przy­zwo­itość i zło­dziej­stwo czy inne sprawki. Aresz­to­wano by ją – albo i gorzej. Ucie­kła zatem i zaczęła wszystko od nowa. Nauczyła się trosz­czyć o sie­bie i dziecko. Bez męż­czy­zny u boku, nie dba­jąc o zda­nie innych, zależna wyłącz­nie od farmy i swych darów, wyty­czała wła­sną drogę w świe­cie. I prze­ka­zy­wała owe dary – wie­dzę o zio­łach i uzdra­wia­niu – poświę­ca­jąc się nie­sie­niu pomocy innym.

Tym wła­śnie jeste­śmy, Lizzy.

Bojow­nicz­kami. Mat­kami. Uzdro­wi­ciel­kami.

Zawsze znajdą się tacy, któ­rzy się boją, więc będą zmy­ślać różne histo­rie, by ukryć swój strach. Będą wska­zy­wać pal­cem i obrzu­cać wyzwi­skami. Tak, będą kła­mać. Nie możemy jed­nak dopu­ścić do tego, by nas to odmie­niło, to, kim jeste­śmy, albo przy­ćmiło świa­tło, które w nas pło­nie.

Byłaś takim mądrym dziec­kiem, bystrym i spo­strze­gaw­czym. Nic nie uszło twej uwagi. I ten zmysł węchu, któ­rym się od małego odzna­cza­łaś. Czy­niło cię to kimś wyjąt­ko­wym, uta­len­to­wa­nym w spo­sób, w jaki twoja matka ni­gdy nie była – i ponie­kąd ja nie byłam, skoro już o tym mowa. Dostrze­głam to dość wcze­śnie, widzia­łam, jak pro­mie­niuje to z cie­bie, zanim sama się o tym dowie­dzia­łaś. I wtedy, gdy zro­dziły się w tobie podej­rze­nia, zaczę­łaś z tym wal­czyć. Pra­gnę­łaś życia takiego, jakie jest udzia­łem innych. Prze­jaż­dżek na kucyku i cho­inki na Boże Naro­dze­nie, noco­wa­nia u przy­ja­ció­łek. Trudno mi cię za to winić. Nie­ła­two być w Salem Creek kimś odmien­nym. I jest naj­okrut­niej­szą rze­czą na ziemi – kiedy dziecko odkrywa, że może się czuć nie­swojo we wła­snym ciele. Przy­pusz­czam, że eska­pady two­jej matki też ci nie poma­gały; zawsze wsz­czy­nała awan­tury w nadziei, że zwróci na sie­bie uwagę. Ni­gdy jej nie obcho­dziło to, że przy oka­zji uwaga innych sku­pia się też na tobie. Uwaga, któ­rej ty ni­gdy nie pra­gnę­łaś.

Wola­łaś samot­ność. Mia­łaś swoje książki, olejki i per­fumy. I uda­wa­łaś, że to wystar­czy. Nie wystar­czyło jed­nak, i trudno to było dostrzec. Byłaś taka piękna, lecz zawsze się ukry­wa­łaś, pró­bu­jąc stać się nie­wi­dzialną.

A potem… wyni­kła sprawa tych bied­nych dziew­cząt.

To było straszne, wie­dzieć, że ludzie w tym mie­ście uwa­żają mnie za zdolną do cze­goś takiego. Do mor­der­stwa. Dla­czego? Co bym zyskała, odbie­ra­jąc życie tym dwóm pięk­nym isto­tom? Nie ma jed­nak sensu prze­ma­wiać komu­kol­wiek do roz­sądku, gdy jakaś myśl zdąży się już zako­rze­nić. Iskry pogło­sek roz­nie­ciły ogień i nic się już nie dało zro­bić. Tym trud­niej było patrzeć, jak ta gada­nina wpływa na cie­bie. Każ­dego dnia widzia­łam, jak się wyco­fu­jesz w głąb sie­bie, wie­dząc, że nic nie mogę zro­bić. A potem, kiedy ode­szła twoja matka, prze­ko­na­łam się, jak bar­dzo i ty chcesz odejść, być z dala od tego wszyst­kiego.

Nie wini­łam cię – i ni­gdy nie będę winić – że wyje­cha­łaś, by się uczyć. Wyro­słaś na wyjąt­kową kobietę – tak, tak, zda­nia tego ni­gdy nie zmie­ni­łam – i wio­dłaś życie takie, jakie dla sie­bie zapla­no­wa­łaś. Jestem z cie­bie taka dumna – dla­tego, że wyty­czy­łaś swoją wła­sną drogę w świe­cie.

Pod tym wzglę­dem jesteś jak Sabine. Odzna­czasz się jej wolą i siłą. Nie byłam taka za mło­dych lat. Dosto­so­wa­łam się i podą­ży­łam ścieżką, którą już mi wyty­czono, zbyt nie­śmiała, by z niej zbo­czyć, uczy­nić coś, by zarówno być tym, czym chcia­łam być, jak i robić to, czego po mnie ocze­ki­wano. Nie mia­łam wtedy two­jego hartu ducha, choć cza­sem żało­wa­łam, że nie jest ina­czej. Tak wiele się widzi, kiedy się patrzy wstecz. Nie żałuję niczego, a jeśli już, to nie­wielu rze­czy, a i te zanik­nęły z upły­wem czasu. Rozu­miem teraz jed­nak, że w tym życiu jest nie­skoń­cze­nie wiele ście­żek. Nie­które są od dawna uczęsz­czane, inne trzeba dopiero wyty­czyć. Nikt jed­nak nie powi­nien podą­żać nimi z ser­cem peł­nym winy czy gory­czy.

Dla­tego wła­śnie napi­sa­łam tę drugą księgę – _Księgę Przy­po­mnień_ – nie dla potom­no­ści, lecz dla cie­bie, moja Lizzy. Będziesz zatem pamię­tać, jak się sprawy przed­sta­wiały, zanim się wszystko obró­ciło wni­wecz – szczę­śliwe chwile, które dzie­li­ły­śmy, kiedy byłaś dziec­kiem, lek­cje, któ­rych ci udzie­la­łam, miłość, jaką darzy­łaś naszą zie­mię. To zawsze będzie sta­no­wiło twoje dzie­dzic­two. Tak więc pro­szę, byś prze­czy­tała pozo­stałe strony, ale powoli, tak jak cię uczy­łam, gdy byłaś młoda i pra­gnę­łaś zachłan­nie dowie­dzieć się od razu zbyt dużo. Chłoń te słowa po tro­chu, potem trwaj przy nich. Wróć do książki, kiedy znów będziesz na nią gotowa. Zaufaj mi, kochana dziew­czyno. Będziesz wie­działa, kiedy nadej­dzie wła­ściwa pora.

A.CZTERY

18 lipca

Lizzy wynu­rzyła się powoli ze snu, ubrana od stóp do głów. Spała pod miękką, wytartą koł­drą, którą okryła się w nocy. Nie zadała sobie trudu, żeby się prze­brać czy cho­ciażby poszu­kać świe­żej pościeli. Zwi­nęła się po pro­stu w kłę­bek na gołym mate­racu z książką Althei w ręku i zaczęła czy­tać.

_Księga Przy­po­mnień._

Nawet teraz, po śmierci, Althea wciąż nauczała, przy­po­mi­na­jąc jej, kim jest i skąd pocho­dzi. Lecz w szcze­gól­no­ści jeden frag­ment uczy­nił na niej wra­że­nie, jakiego się nie spo­dzie­wała. Tak bar­dzo, że wra­cała do niego kil­ka­krot­nie.

Nie byłam taka za mło­dych lat. Dosto­so­wa­łam się i podą­ży­łam ścieżką, którą już mi wyty­czono, zbyt nie­śmiała, by z niej zbo­czyć, uczy­nić coś, by być zarówno tym, czym chcia­łam być, jak i robić to, czego po mnie ocze­ki­wano. Nie mia­łam wtedy two­jego hartu ducha, choć cza­sem żało­wa­łam, że nie jest ina­czej.

Czy wyczu­wała jakiś cień żalu? Tęsk­notę za czymś utra­co­nym czy nie­speł­nio­nym? Trudno było sobie wyobra­zić, by Althea pra­gnęła cze­goś wię­cej niźli tylko życia, jakie wio­dła. Zawsze jej się wyda­wało, że babka jest na wła­ści­wym miej­scu, że kocha swoją pracę i jasne, roz­le­głe pola farmy. A jed­nak jej słowa o „dosto­so­wa­niu się” dowo­dziły roz­cza­ro­wa­nia. No i ta wzmianka o „sercu peł­nym gory­czy”, choć to aku­rat łatwiej było wyja­śnić. Jeśli piętno mor­der­czyni i utrata wszyst­kiego, co wyda­wało się cenne, nie były dosta­tecz­nym powo­dem do roz­go­ry­cze­nia, to co mogło nim być? Lizzy nie miała poję­cia.

Książka leżała na noc­nym sto­liku. Dziew­czyna poło­żyła dłoń na okładce, zasta­na­wia­jąc się, co jesz­cze Althea miała jej do powie­dze­nia. Pokusa, by kon­ty­nu­ować lek­turę zeszłej nocy, była bar­dzo silna, ale usłu­chała prośby, by „chło­nąć słowa po tro­chu i trwać przy nich”. A ponie­waż była to ostat­nia prośba, jaką babka kie­ro­wała pod jej adre­sem, musiała ją usza­no­wać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: