Ostatnia z dziewcząt Moon - ebook
Ostatnia z dziewcząt Moon - ebook
Odrzuciła rodzinne dziedzictwo.
Teraz szuka sposobu, aby je ocalić.
Lizzy Moon chciała odciąć się od rodzinnego domu i siedliska zwanego Moon Girl Farm. Przed ośmioma laty porzuciła ziemię, którą uprawiało dziewięć pokoleń obdarzonych niezwykłym darem uzdrowicielek, uciekając przed przekazywanymi szeptem plotkami i pogłoskami o dziwnym dziedzictwie rodu Moon.
Lecz gdy umiera jej ukochana babka Althea, Lizzy musi wrócić i zmierzyć się z tragedią sprzed lat: nierozwiązaną zagadką morderstwa dwóch młodych dziewcząt i okrutnymi oskarżeniami, które prześladowały Altheę aż do śmierci.
Młoda kobieta pragnie sprzedać farmę i powrócić do życia w Nowym Jorku, dopóki nie trafia w jej ręce dziennik, który sprawia, że Lizzy odkrywa własne szczególne talenty.
Czy uda się jej oczyścić imię swojej babki, kiedy podąży śladami kobiet z rodu Moon?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-043-3 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciało, które spoczywało długi czas w wodzie, ulega rozkładowi różnego rodzaju: bardziej i mniej drastycznemu – tak przynajmniej słyszałam. Skąd miałybyśmy o tym wiedzieć, my, kobiety z rodu Moon? Gdy nadchodzi kres żywota, wybieramy ogień, a potem rozsypujemy nasze popioły na ziemi, która należy do nas od ponad dwóch wieków. Moje popioły też tam teraz są, zmieszane z prochami przodków.
Czy naprawdę upłynęło tylko kilka tygodni od czasu, kiedy odeszłam? Tygodni, gdy tkwię zawieszona między światami, niezdolna pozostać, niechętna, by ruszyć dalej, uwiązana przez żal i niedokończoną sprawę. Ta separacja wydaje się w jakiś sposób dłuższa. Lecz nie o swojej śmierci pragnę się dzisiaj rozwodzić, tylko o tej, która stała się udziałem dwóch młodych dziewcząt – Darcy i Heather Gilman – przed ponad ośmioma laty. Kiedy w końcu ich ciała wyłowiono z wody, poszukiwano ich od niemal trzech tygodni. Coś koszmarnego patrzeć na to, a jednak patrzyłam. Widzisz, przeczesywali mój staw, przekonani, że znajdą to, czego szukają. Dlaczego nie, skoro całe miasto na mnie patrzyło? Z powodu tego, kim byłam – i czym byłam albo czym byłam według ich wyobrażeń.
Pamięć, jak się wydaje, nie umiera wraz z ciałem. Upłynęły lata od tamtego strasznego dnia nad stawem, a ja pamiętam wszystkie szczegóły, odtwarzając je w kółko na podobieństwo jakiejś niekończącej się, bezlitosnej pętli. Szef policji w waderach, jego ludzie ze swoją łodzią, furgonetka lekarza sądowego tuż obok, jej tylne drzwi szeroko rozwarte na przyjęcie nowego ładunku. Blada jak ściana twarz matki czekającej na wiadomość o losie swoich dziewczynek. Szepty przebiegające sykliwie po tłumie jak prąd elektryczny. A potem wymowny, przeraźliwy dźwięk gwizdka.
Oto spływa na nas cisza, taka, która niesie ze sobą swój własny ciężar – ciężar umarłych. Nikt nawet nie drgnie, gdy pojawia się pierwsze ciało, mignięcie ręki w zabłoconym brązowym płaszczu, woda ściekająca z rękawa, kiedy rozmokły kształt zostaje wyciągnięty na brzeg. Nabrzmiała, poczerniała twarz, częściowo zakryta przez strąki ociekających wodą, ciemnych włosów.
Zachowują ostrożność, traktując ją z czułością, która wydaje się dziwnie makabryczna i jest trudna do zniesienia. Uświadamiam sobie, że starają się zachować dowody, czuję wręcz dotyk zimnego jęzora na kręgosłupie. A więc mogą wytoczyć sprawę. Mnie.
Niedługo później wyciągają drugie ciało i teraz rozlega się urywany szloch; serce matki pęka z rozpaczy i tęsknoty za umiłowanymi istotami.
I tak to się zaczęło, ten okropny, przerażający dzień, który przesądził o wszystkim. O końcu farmy. I, być może, o końcu naszego rodu.JEDEN
16 lipca
Althea Moon była martwa.
Tak wynikało z listu. Martwa w swoim łóżku w niedzielny poranek. Martwa z powodu długiej, wyniszczającej choroby. Martwa i już skremowana, jej prochy rozsypane przy pełni księżyca, zgodnie z jej ostatnią wolą.
Kontury pokoju straciły ostrość, kiedy Lizzy przeglądała list przez zasłonę łez, a zwarte linie słów rozmazywały się na kartce. „Zważywszy na fakt, że miejsce pobytu pani matki jest obecnie nieznane, przekazano pani wyłączną własność Moon Girl Farm. Przesyłam tę paczkę zgodnie z ostatnim życzeniem pani babki”.
U dołu widniał podpis. Evangeline Broussard. Nazwisko nie brzmiało znajomo, ale nie ulegało wątpliwości, że kobieta – kimkolwiek była – wiedziała o ostatnich dniach Althei więcej niż ona sama. Lizzy nie miała nawet pojęcia, że jej babka jest poważnie chora.
Przełknęła łzy, czując na języku słony smak winy i żalu, po czym sięgnęła po paczkę dołączoną do listu. Była zawinięta w brązowy papier, nieco podniszczony. Wpatrywała się w odbitą czerwonym stemplem informację na wierzchu: ZWROT DO NADAWCY. Najwidoczniej przesyłka została nadana na adres jej dawnego mieszkania, zwrócona przez jego obecnych lokatorów, a następnie przekazana do jej biura.
Zamierzała wcześniej powiadomić Altheę o zmianie adresu, ale podobnie jak tyle innych rzeczy ostatnimi czasy to także zostało przeoczone. Wstrzymała oddech, rozrywając opakowanie, a potem westchnęła gwałtownie, dostrzegając przelotnie czarną skórę z głębokimi wytłoczeniami. Dobrze znała tę książkę. Był to czysty dziennik, który Althea dała jej na szesnaste urodziny – dziennik, jaki otrzymywały w tym wieku wszystkie dziewczyny z rodu Moon.
Jej palce drżały, kiedy wodziła nimi po okładce, po żebrowanym grzbiecie, po stronicach z ząbkowanym brzegiem, znając ich dotyk na pamięć. W Salem Creek było jeszcze osiem takich, zamkniętych w szafce na książki w babcinej bibliotece, a w tytule każdej widniało imię autorki, która ją zapisywała: _Księga Sabine_, _Księga Dorothée_, _Księga Aurore_. I tak przez całe pokolenia. Dziewiąta przypuszczalnie – _Księga Althei_ – też zajmowała pośród nich swoje miejsce.
Stanowiły tradycję w rodzinie, rytuał inicjacyjny, gdy każda kolejna kobieta z rodu ślubowała poświęcić się Ścieżce. Mozolnie zapisywane woluminy, pełne remediów i przepisów, uświęconych błogosławieństw i strzępów kobiecej mądrości, starannie przechowywane dla przyszłych pokoleń. I oto Lizzy miała też swój, który pojawił się niczym przysłowiowy zły szeląg, tak czysty jak w dniu, w którym go otrzymała.
Otworzyła go nader ostrożnie i wlepiła oczy w dedykację. „Dla Elzibeth – Czas, byś napisała własną historię”.
Nie Elizabeth. Elzibeth. Nie mogła się nawet pochwalić normalnym imieniem.
W wieku szesnastu lat nie chciała mieć nic wspólnego z tą tradycją – ani czymkolwiek innym, co miało związek z tym osobliwym rodzinnym dziedzictwem. Pragnęła być normalna jak inni ludzie. Toteż schowała dziennik do szuflady i zignorowała go.
Teraz, gdy trzymała go w rękach, zdawało jej się, że jest on rodzajem oskarżenia, przypomnienia, że odrzucając z lekceważeniem ów uświęcony rodzinny obyczaj, odwróciła się od wszystkiego, czym jej babka żyła, czego nauczała, w co wierzyła. Mogłaby udawać ze względu na Altheę, robić to, czego po niej oczekiwano, i wypełniać stronice dziennika głupawymi bazgrołami. Nawet zwyczajne, normalne dziewczyny prowadzą dzienniki – pod postacią różowych notatników z serduszkami na okładkach i cieniutkimi, lichymi mosiężnymi zatrzaskami, chroniącymi przed wścibskimi oczami. Ona jednak była zbyt uparta, by temu ulec, zdecydowana raz na zawsze zerwać z tradycją rodzinną i nakreślić własną mapę swojej przyszłości. I zrobiła to, jeśli nowa, lśniąca tabliczka na drzwiach jej gabinetu stanowiła jakąkolwiek wskazówkę – od pierwszego roku studiów w Dickerson College przez staż w Worldwide Company aż do stanowiska dyrektorki kreatywnej w Chenier Fragrances, a wszystko to w ciągu zaledwie ośmiu lat.
Jednak pół roku po jej upragnionym awansie wciąż próbowała sobie poradzić z nową funkcją i mnóstwem zmian, jakie zaszły w jej życiu. Brakowało czasu, by opowiedzieć o tym Althei – tak przynajmniej sobie wmawiała. Prawda była jednak taka, że ich kontakty z latami stawały się coraz bardziej sporadyczne. Nie z lenistwa, ale poczucia winy. Wydawało się czymś niewłaściwym piać z zachwytu nad własnym sukcesem, podczas gdy jej babka była zmuszona patrzeć, jak dzieło jej własnego życia – ukochana farma – więdnie i umiera. Ona wszakże sobie wmawiała, że czeki, które od czasu do czasu wysyła, wynagrodzą ośmioletnią nieobecność, listy bez odpowiedzi i nieliczne rozmowy przez telefon. Nie wynagrodziły, oczywiście. Nic nie mogło ich wynagrodzić. A teraz było za późno, by powiedzieć cokolwiek Althei.
Próbowała się z tym pogodzić – ze światem bez Althei Moon – ale nie umiała. Jakim cudem ta kobieta, tak pełna mądrości, życia i miłości, kobieta wyrosła – zdawało się – z samej gleby, którą kochała, i o którą się tak troszczyła, mogła odejść na zawsze?
Nigdy nie wyznała, że niedomaga. Ani razu w długich, pełnych nowin listach. A jednak Evangeline Broussard wspomniała o przewlekłej chorobie. Dlaczego Althea to ukrywała?
– Och, jesteś wreszcie – usłyszała.
Lizzy zamrugała, czując przypływ wzbierających w oczach piekących łez, i skonsternowana zobaczyła Luca Cheniera w drzwiach swego gabinetu. Właśnie się ostrzygł, przez co wyglądał jeszcze bardziej zabójczo niż zwykle w swoim czarnym garniturze od Brioniego. I doskonale o tym wiedział. Irytowało ją to, kiedy się jeszcze spotykali, ale teraz odeszło do przeszłości.
Pociągnęła nosem, pozbywając się śladów łez. Ostatnia rzecz, jakiej pragnęła – to żeby mężczyzna, któremu zawdzięczała awans, przyłapał ją zapłakaną albo żeby usłyszała pytania, co bez wątpienia by się stało, gdyby uznał, że coś przed nim skrywa. Zerknęła na niego z nadzieją, że nie wygląda zbyt koszmarnie, kładąc jednocześnie dziennik na kolanach, chcąc ukryć go przed jego wzrokiem.
– Potrzebujesz czegoś? – zapytała.
Uśmiechnął się, odsłaniając zęby, których wygląd dowodził, że niedawno je pobielił.
– Szukałem cię w przerwie na lunch, ale powiedzieli mi, że masz spotkanie.
– Byłam w dziale marketingu, omawialiśmy nową kampanię dotyczącą reklamy drukowanej. Nie ustaliliśmy jeszcze wszystkiego, ale powinniśmy…
Luc przerwał jej machnięciem ręki.
– Spotkaj się ze mną po pracy. Zamierzałem zabrać cię na lunch, ale kolacja będzie chyba lepsza, nie sądzisz?
Nie, nie sądziła, choć nie była zaskoczona, że on tak pomyślał. Przywykł do tego, że zawsze stawia na swoim. Dlaczego nie? Ten mężczyzna wręcz emanował osobistym urokiem. Nie przeszkadzało też, że wyglądał niczym Johnny Depp bez makijażu rodem z _Piratów z Karaibów_ albo że zachował ślad matczynego, francuskiego akcentu. Wszystko to jednak dawno straciło swój powab.
Starali się za wszelką cenę zachować dyskrecję. Żadnych biurowych flirtów czy publicznego okazywania uczuć. Żadnych spotkań podczas lunchu bez arkuszy kalkulacyjnych czy PowerPointa. Lecz tamtego wieczoru, kiedy oficjalnie powiadomiono ją o awansie, poszli do niego, by to uczcić, i wpadli na Reynolda Ackermana, adwokata z kancelarii prawniczej, który przypadkowo był ze swoją żoną; obchodzili właśnie dwudziestą rocznicę małżeństwa. Wtedy zrozumiała, że musi dokonać wyboru – albo dać sobie spokój, albo stać się uosobieniem biurowego stereotypu.
Zakończyła wszystko następnego dnia. Luc przyjął to dość dobrze, może dlatego, że już na wczesnym etapie ustalili pewne zasady. Każde z nich mogło odejść w odpowiednim czasie. Żadnych łez. Żadnych wyrzutów. Ostatnio jednak dawał niedwuznacznie do zrozumienia, że może powinni zacząć od nowa. Nie podzielała tego zdania.
– Więc dziś wieczorem? – nalegał, stojąc w drzwiach. – Moglibyśmy się wybrać do włoskiej knajpki.
– Nie mogę. Przykro mi.
– Zarezerwuję dla nas stolik u Scarpetty. Samo cannoli…
– Moja babka zmarła – wypaliła Lizzy. – Właśnie dostałam list.
Luc okazał na tyle przyzwoitości, by przygasić uśmiech. Wszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi.
– Przykro mi. Nie wiedziałem, że choruje.
– Ja też nie. – Te słowa bolały bardziej, niż się Lizzy spodziewała; zarejestrowała bezwiednie, że odwraca wzrok. Nie umawiali się, że będą przed sobą wypłakiwać swoje żale, a ona nie zamierzała tego teraz czynić. – Ukrywała to przede mną.
– Nie przypominam sobie, byś często o niej wspominała. Ani o kimkolwiek ze swojej rodziny, jeśli o to chodzi. Byłyście ze sobą blisko?
– Byłyśmy – odparła beznamiętnie. – Wychowała mnie na dobrą sprawę.
– Niefart.
Lizzy patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. „Niefart? Tak się mówi, kiedy ktoś stracił ukochaną osobę?”. Nie powinna jednak być zdziwiona. Widziała już wcześniej, jaki jest stosunek Luca do śmierci.
Spotykali się w tajemnicy przez kilka miesięcy, kiedy jego matka i zarazem jej mentorka w świecie perfum przegrała walkę z rakiem szyjki macicy. Lizzy przyglądała mu się uważnie podczas pogrzebu, kiedy ściskał dłonie i przyjmował kondolencje, odgrywając rolę kochającego syna. Jednak wraz z upływem popołudnia nie mogła się oprzeć wrażeniu, że wszystko sprowadza się właśnie do tego – do odgrywania określonej roli. Początkowo przypisywała brak żalu przewlekłemu charakterowi choroby jego matki. Miał czas się przygotować, pogodzić z sytuacją i pożegnać. Teraz zastanawiała się, czy go aby nie przeceniała.
– Przykro mi z powodu twojej straty – oznajmił w końcu i wyciągnął rękę, by dotknąć jej dłoni. – Zechcesz oczywiście pojechać na pogrzeb.
Lizzy cofnęła rękę, a potem położyła ją na kolanach, tak by nie mógł jej dosięgnąć.
– Nie będzie pogrzebu. Już rozrzucili jej prochy.
Luc uniósł w zdumieniu brwi.
– Co… bez ciebie?
Skinęła głową, nie chcąc się wdawać w szczegóły. Kiedy chodziło o jej rodzinę, wolała ograniczać wyjaśnienia do minimum. Jeśli się chciało być traktowanym poważnie – a ona chciała – pewnych spraw nie należało po prostu poruszać.
– Nie bawimy się w naszej rodzinie w ceregiele – odparła i mrugnęła parę razy, powstrzymując nowy potok łez. „Chyba że się uzna za ceregiele rozrzucenie czyichś prochów na lawendowym polu przy pierwszej pełni księżyca”, pomyślała. – Poza tym to moja wina – ciągnęła. – Zapomniałam powiadomić o zmianie adresu, kiedy się przeprowadziłam, więc list wędrował to tu, to tam. Umarła dwa miesiące temu. Kiedy się nie odezwałam, uznali w domu pogrzebowym, że nie ma na co czekać, i zajęli się jej prochami.
Luc skinął głową, jakby to wyjaśnienie całkowicie mu wystarczało, a potem nagle zmarszczył czoło.
– To jednak trochę dziwne – rzekł. – Cała ta uroczystość bez ciebie…
Lizzy unikała jego wzroku.
– Rodzaj rodzinnej tradycji. Chodzi o… czas. Tak czy inaczej, jest już po wszystkim.
– I bardzo dobrze, jeśli chcesz znać moje zdanie. Nigdy nie lubiłem pogrzebów. Cały ten żal, skupiony w jednym miejscu – urwał i udał, że się wzdryga. – Marnotrawstwo emocji, jeśli się głębiej nad tym zastanowić. Osoba, która zmarła, nie ma pojęcia, że jest opłakiwana, ponieważ, no cóż, już nie żyje. A potem całe to mamrotanie uprzejmości i objadanie się na stypie. No i ten najazd rodziny, istna puszka Pandory. Zawsze jest to skomplikowane albo, jak mawia moja matka… _compliqué_.
_Compliqué_.
Lizzy skinęła głową. Doskonałe określenie jej własnej rodziny.
– Tak, prawda. Jesteśmy… dość skomplikowane.
– Kiedy byłaś tam ostatnim razem?
– Nigdy. Wyjechałam osiem lat temu i więcej już nie wróciłam.
Luc gwizdnął cicho.
– To kawał czasu, nawet wedle moich standardów. Twoja matka też odeszła?
Wiedziała, o co pyta – czy jej matka nie żyje. Szczerze mówiąc, nie miała zielonego pojęcia. Nikt nie miał. A to było niemal tak, jakby umarła.
– Owszem. Odeszła. Wszyscy odeszli.
Mężczyzna stanął po jej stronie biurka i oparł się biodrem o jego kant.
– Moja mała, biedna sierotka – powiedział cicho. – Nie jesteś sama, wiesz o tym. Moja matka cię kochała, i to tak bardzo, że kazała mi się tobą opiekować. Powiedziała: „Lizzy będzie któregoś dnia genialna, a ja chcę, żebyś się nią zajął”. Jest tak, jakby zapisując mi tę firmę, zapisała mi przy okazji także ciebie.
Z ogromnym trudem się powstrzymała, by nie przewrócić oczami.
– Nie można zostawić komuś w testamencie osoby, Luc – zaprotestowała. – Jestem na własnym utrzymaniu od bardzo dawna.
Wyprostował się i podszedł do okna.
– Ile czasu potrzebujesz? Trzy dni, cztery?
Zmarszczyła czoło.
– Na co?
– Nie wiem. Żałobę, jak się domyślam. Cokolwiek musisz zrobić. Przypuszczam, że trzeba się zająć sprawami finansowymi, sprzedać dom.
– To właściwie farma. Zielarska. Ale nie muszę tam wracać. Mogę załatwić wszystko, nie ruszając się stąd.
– Poważnie? – Uśmiechnął się, jakby mile zaskoczony. – A ja już myślałem, że jesteś sentymentalna.
Pokręciła głową, pragnąc jak najszybciej zakończyć tę rozmowę, zanim powie coś, co sprawi, że Luc uniesie te swoje starannie wypielęgnowane brwi.
– Po prostu… jest mnóstwo do załatwienia. Wspomnienia, których wolałabym nie przywoływać. Tak jak powiedziałeś, to jest… _compliqué_.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej, arogancko i zarazem protekcjonalnie.
– Moja matka była sentymentalna – rzekł. – Mawiała, że wszyscy musimy od czasu do czasu wrócić do domu, przypomnieć sobie, skąd pochodzimy. Myślę, że miała po części rację. Rzeczywiście musimy wracać od czasu do czasu do domu, ale tylko po to, by sobie przypomnieć, dlaczego odeszliśmy, i uświadomić sobie jasno, czego chcemy. Ponieważ na dłuższą metę jedynie to się liczy: czego oczekujemy od życia i co jesteśmy gotowi uczynić, żeby to osiągnąć. Może tego ci właśnie trzeba, Lizzy? Spędzić trochę czasu ze swoimi wspomnieniami. Kiedy się nimi zajmiesz, może inaczej spojrzysz na pewne rzeczy.
Czas z własnymi wspomnieniami.
Opuściła wzrok na kolana, nie chcąc napotkać jego spojrzenia. Nie miał pojęcia, o co prosił. Nie to, że nie powinien był wiedzieć. Tylko nie byłby w stanie sobie wyobrazić tego rodzaju wspomnień, o jakich w rzeczywistości rozmawiali.
– W porządku, słowo daję – odparła tylko. – Dam sobie radę. Mogę załatwić wszystko na odległość.
Przyglądał jej się sceptycznie.
– Jak chcesz, ale nie wydaje mi się, by to było w porządku. Może trzeba przetrawić tę stratę, postawić kropkę nad i, jak to się mówi. Mógłbym pojechać tam z tobą, żeby ci było łatwiej.
I oto się zjawił – prawdziwy motyw skrywający się za jego nagłą troską.
– Nie jesteśmy ze sobą już od miesięcy, Luc.
– Zdaję sobie z tego sprawę.
– Więc po co to proponujesz?
– Uwierzysz, jeśli powiem, że ze szlachetnych pobudek?
– Nie.
Luc zgasił uśmiech, najwyraźniej akceptując przegraną.
– Mimo wszystko to kiepski czas, by mierzyć się z nim samemu. Pozwól się przynajmniej zaprosić na kolację. Obiecuję, że ograniczę się do spraw zawodowych, jeśli chcesz.
– Dzięki, ale chcę być teraz sama.
Spoglądała, jak się oddala, przekonana, że się obraził. Jednakże pod pewnym względem miał rację. Naprawdę potrzebowała czasu, by to wszystko przetrawić, uporać się z faktem, że nagle została na świecie sama, i odpowiedzieć na pytanie, co to w gruncie rzeczy znaczy. Althea nie żyła, a jej własna matka zniknęła najwidoczniej z powierzchni ziemi – albo dosłownie, albo w przenośni. I nie miało już być więcej kobiet z rodu Moon – tego była pewna. A przynajmniej tego, że oto właśnie stała się ostatnią dziewczyną z ich długiej, ciągnącej się przez pokolenia linii.DWA
Lizzy zzuła buty i skierowała się wprost do kuchni. Jakoś zdołała przetrwać ten dzień, uśmiechając się podczas długiego korowodu kondolencji, kiedy to wiadomość o jej stracie rozniosła się po biurze.
Otworzyła butelkę białego wina i nalała do kieliszka sporą porcję, a potem zrobiła sobie przerwę, żeby podlać zioła w doniczkach stojących na parapecie. Rozmaryn na wzmocnienie pamięci. Bazylia na wzmocnienie odwagi. Tymianek na odpędzenie koszmarów sennych. Był to katechizm jej dzieciństwa – katechizm obowiązujący wszystkie dziewczyny z jej rodu.
Zerwała odruchowo listek bazylii i roztarła go między palcami, uwalniając ostro-słodki aromat – pieprzny, anyżkowy, lekko miętowy. Była to jedna z jej ulubionych przypraw roślinnych, może dlatego, że przypominała jej szczęśliwe chwile spędzone na gotowaniu w babcinej kuchni. Lecz tym razem pojawiło się jeszcze jedno wspomnienie – starsze.
Althea oceniała akurat zniszczenia po niespotykanie późnym przymrozku, kiedy Lizzy stanęła niespodziewanie za jej plecami. Nie mogła mieć wtedy więcej niż siedem lat, wiedziała jednak instynktownie, że nie wolno się ruszyć; widziała dziwną intensywność malującą się na twarzy jej babki, kiedy ta klęczała obok kępki poczerniałej bazylii i z zamkniętymi oczami przesuwała po niej chropowatymi od zrogowaceń dłońmi. Wymamrotała coś wówczas niezrozumiale, jakieś czułe słowa, których Lizzy nijak nie potrafiła odcyfrować. No i przede wszystkim uderzył ją widok tej samej rośliny nazajutrz, zdrowej i zielonej, bez śladu zmarznięcia.
Był to bodaj najbardziej niepokojący, budzący lęk dar Althei – umiejętność wskrzeszania niemal martwego zioła czy kwiatu przez dotyk i kilka łagodnie wypowiedzianych słów. Także niezwykły talent do uprawy roślin, które nie powinny były rozkwitnąć w niesprzyjającym klimacie Nowej Anglii. Plotki o niezwykłych umiejętnościach ogrodniczych jej babki rozchodziły się w Salem Creek lotem błyskawicy; szeptano o nich na porządku dziennym. Niektórzy przypisywali to magii, inni rygorystycznemu przestrzeganiu zasad jej almanachu. Bez względu na to jak było, wszyscy się zgadzali co do jednego: że skalista gleba Moon Girl Farm niczego Althei nie odmawiała.
Teraz, gdy odeszła, kto miał się zająć tą ziemią?
Pytanie to nie dawało Lizzy spokoju, nawet kiedy szła z butelką wina do salonu. Wkrótce wszystko miało należeć do kogoś innego. Dom i stodoła, pola, sklep zielarski jej babki – pozbawione rodzinnej opieki i oddane w ręce obcych. Od zawsze wiedziała, że to się stanie, że Althea kiedyś umrze i że trzeba będzie coś z farmą zrobić. Tyle że nie zastanawiała się specjalnie nad tym, jak to będzie wyglądało – albo że to właśnie jej przyjdzie zająć się tym wszystkim.
Musiałaby się zastanowić nad logistyką, znaleźć agenta nieruchomości gotowego załatwić sprzedaż na odległość, a potem skontaktować się z odpowiednim handlarzem, by ten zajął się wyposażeniem domu. Nie było tam tak naprawdę nic wartościowego. Lecz co z osobistymi rzeczami Althei? Jej ubraniami, książkami – kolekcją dzienników trzymanych pod kluczem w bibliotece? Czyż mogła powierzyć opiekę nad nimi komuś obcemu? A jeśli nie, to kto wchodził w grę? Z pewnością nie jej lekkomyślna matka, której wszystko rozsypywało się jak domek z kart. Ale Rhanna to była całkiem inna historia – prawdopodobnie pozbawiona zakończenia, gdyż od lat nie dawała oznak życia.
Ogarnęło ją dziwne odrętwienie; siedząc wsparta na poręczy kanapy, czuła się wyzuta z gniewu i niemile zaskoczona wypadkami mijającego dnia. Słońce zaczęło się już zniżać, kryjąc się w szczeliny i zagłębienia manhattańskich dachów, tak jak na tych sepiowych pocztówkach, które wystawiano w sklepach z myślą o turystach. Po trzech miesiącach, które upłynęły od czasu, gdy zamieniła swoje maleńkie poddasze na mieszkanie w East Tower, wciąż nie przywykła do tego widoku. Ani do innych korzyści związanych z jej nowym lokum. Luc ją zapewniał, że raz-dwa się oswoi z nowym otoczeniem, ale gdy rozglądała się po pokoju, niczego nie rozpoznawała. Meble, dzieła sztuki na ścianach, nawet jej odbicie spoglądające na nią z przyciemnionego okna zdawało się należeć do kogoś innego – obcej osoby, która udawała Lizzy Moon.
Przez lata miasto wygładziło ją niejako, unicestwiając do końca tę dziewczynę, która biegała boso po babcinych polach i zbierała zioła, aż jej palce pokrywały się plamami, a paznokcie upodabniały do ziarnistej gleby Nowej Anglii. Lecz z drugiej strony właśnie dlatego przyjechała do Nowego Jorku: by pozbyć się tego wcielenia i żyć jak inni ludzie. Właściwa osoba na właściwym miejscu. Żadnych niespodzianek. Żadnych podejrzeń. Żadnej sekretnej książki z jej imieniem na okładce. Po prostu… normalność. I tak to się na ogół sprawdzało. Przeszła długą drogę od chwili, gdy opuściła Salem Creek. Tylko czy istniało coś takiego jak zbyt długa droga? Czy można było odejść tak skutecznie, że człowiek się w tym zatracał?
Dopiła wino i poszła do kuchni, żeby sobie dolać. Niewiele brakowało, a zaczęłaby się nad sobą rozczulać; czuła to w kościach. Nie mogła sobie jednak pozwolić na uleganie tęsknocie ani zapominać, dlaczego wyjechała z Salem Creek.
Osiem lat temu dwie nastoletnie dziewczyny nie wróciły do domu o wyznaczonej porze. Godziny przemieniły się w dni, dni w tygodnie. Heather i Darcy Gilman po prostu rozpłynęły się w powietrzu.
Po niespełna dobie wymieniano imię Althei jako prawdopodobnej sprawczyni. Nie było w tym nic zaskakującego. Gdy tylko pojawiało się coś złego – wczesna zamieć śnieżna, niespodziewany przypływ, epidemia odry – winę za to przypisywano automatycznie kobietom z rodu Moon. Wielu przebąkiwało o tym niby to półżartem, inni jednak, ludzie w pewnych kręgach, przydawali tym pogłoskom walor prawdy. Wszelkie braki Salem Creek tuszowało przesądami i nadmierną gorliwością religijną. Zniknięcie dziewcząt od Gilmanów nie było tu wyjątkiem.
Naprędce założono gorącą linię, do miasteczka zjechała gremialnie prasa. Organizowano czuwania łącznie z odpowiednimi rekwizytami pod postacią Biblii, świec, kwiatów i pluszowych misiów. A potem, kiedy wrzawa zaczęła przycichać, ktoś zapukał do jej drzwi. Przekazał anonimową informację, twierdząc, że widział, jak Althea wciąga dziewczynki do stawu, a potem zakopuje coś nieopodal w ziemi.
Wydano nakaz przeszukania, w jego rezultacie znaleziono dwie małe słomiane lalki. Laleczki wudu, jak to określono w jednej z gazet, odznaczały się bowiem uderzającym podobieństwem do zaginionych dziewcząt, co się tyczyło także koloru płaszczyków, które nosiły tamtego wieczoru, kiedy zaginęły. Nie zostały jednak zakopane, jak twierdził autor donosu, tylko pozostawione na ziemi przy pełni księżyca wraz z małym płóciennym woreczkiem soli i ziaren kminku. Rytuał ochrony, jak wyjaśniła Althea policji, ofiara mająca na celu bezpieczne doprowadzenie dziewczynek do ich rodziców.
W następnej kolejności przeszukali staw. Godzinę później z jego dna wyciągnięto ciała Heather i Darcy Gilman, podczas gdy połowa miasta przyglądała się temu zza żółtej taśmy policyjnej. Nie trzeba było długo czekać na ustalenia lekarza sądowego: uraz czaszki u jednej dziewczyny, uraz karku u drugiej. W obu przypadkach zabójstwo.
Ujawniły się z całą zajadłością krążące od dziesiątków lat pogłoski, niekiedy szeptane, niekiedy wypowiadane głośno. Zaklęcia, eliksiry, rytuały odprawiane nago przy pełni księżyca. Ofiary składane z dziewic. Wiele z tych plotek rozsiewali ludzie, którzy znali Altheę przez całe życie. Nie było nawet cienia dowodu, co tłumaczyło, dlaczego nie wysunięto żadnych zarzutów, ale nie uciszyło to złych języków ani nie powstrzymało przyzwoitych ludzi z Salem Creek przed czuwaniami w blasku świec – zjawiło się niemal pół miasta – by odegnać modlitwą zło, które się pośród nich zagnieździło. Każdy jest niewinny, dopóki nie udowodni mu się winy – chyba że ktoś nosi nazwisko Moon.
A teraz kobieta, którą posądzano o te morderstwa, nie żyła. Czy rozległo się zbiorowe westchnienie ulgi? Czy burmistrz ogłosił dzień świąteczny?
Dzyń, dzyń. Czarownica nie żyje.
Tak. Zdecydowanie pławiła się w żalu i może była trochę wstawiona. Powinna prawdopodobnie wykombinować coś do jedzenia, ale ten pomysł nie wydał się jej pociągający. Ruszyła więc w głąb korytarza ze swoją torebką i ponownie napełnionym kieliszkiem, gotowa na długą gorącą kąpiel przed snem.
Rzuciła torebkę na łóżko i zdjęła ubranie, potem odwróciła się, by sięgnąć po kieliszek na nocnym stoliku. Zawartość torebki rozsypała się po narzucie, nie wyłączając dziennika, który Evangeline Broussard przysłała wraz z listem. Jego widok był jak cios w brzuch, który zgina człowieka wpół, nawet jeśli się tego spodziewał.
Althea odeszła.
Ogarnął ją bezbrzeżny żal, kiedy osunęła się na łóżko i wzięła książkę do ręki; poczuła pod powiekami tak gorące łzy, że nieomal przeoczyła kartkę, która wysunęła się spomiędzy stronic i wylądowała na jej kolanach. Popatrzyła na nią zdziwiona, a potok łez nagle wysechł. Słowa miejscami rozmazywały się przez kleksy, ale bez wątpienia miała przed sobą zwarty charakter pisma swojej babki.
Moja najdroższa Lizzy,
Jeśli czytasz teraz ten list, to wiesz, że odeszłam i dlaczego poprosiłam, by przesłano ci twoją książkę. Zawsze pragnęłam dla ciebie szczęścia – i wciąż pragnę – ale skłamałabym, mówiąc, że tego szczęścia nie można znaleźć na naszej farmie. Nigdy nie przestałam żywić nadziei, że zamieszkasz w tym domu i wrócisz na ziemię, którą obie tak kochamy, oraz na Ścieżkę, którą kobiety z naszego rodu podążają od wielu pokoleń. Tak dobrze się zapowiadałaś jako dziewczynka, wykazywałaś tyle darów. Niestety, bałaś się inności – bałaś się być kimś wyjątkowym. Tak bardzo chciałaś być jak wszyscy inni, że nie wahałaś się odrzucić swoich darów. Lecz takich darów nie da się odrzucić. Wciąż są w tobie i czekają na to, by je wykorzystać. Czekają na twój powrót do domu. Linia naszego rodu jest długa i pewna, obawiam się jednak, że zostanie niebawem przerwana, a nasze dziedzictwo zginie na zawsze. Tylko ty pozostałaś, ostatnia i najlepsza z nas wszystkich. Są jednak jeszcze rzeczy, których się musisz nauczyć, rzeczy, którymi nie zdążyłam się z tobą podzielić, nim odeszłaś. Zniszczone rzeczy, które wymagają naprawy. Ukryte rzeczy, które wymagają ujawnienia. Są tu księgi, nauki tych wszystkich kobiet, które żyły przed tobą. Jesteś teraz ich opiekunką, strażniczką naszych sekretów. Żywię nadzieję, że pewnego dnia twoja książka też się tu znajdzie, ustawiona na półce obok mojej, a dary, takie jak nasze, nie przepadną dla świata. Nie do mnie jednak należy ten wybór. Należy do ciebie. Każdy z nas ma swoją historię – tę, którą wraz z upływem naszych godzin i dni opowiadamy świadomie albo i nie. Ale jak powiedziałam przed wielu laty, nikt nie powinien pisać twojej historii prócz ciebie. Cokolwiek postanowisz, wiedz, że zawsze jesteś w moim sercu i że nie żegnam się z tobą. Nie istnieją pożegnania, moja Lizzy, a jedynie obrót Kręgu. Do zobaczenia…
A.
Lizzy wciąż płakała, składając list i wsuwając go z powrotem między stronice dziennika. Były to słowa z rodzaju tych, jakich nigdy nie powinno się pisać, tylko wypowiadać wprost, osobiście. Nie znaczyło to, by list jej babki zawierał wiele niespodzianek. Lizzy od zawsze wiedziała, czego się po niej oczekuje – tego samego, czego oczekiwało się po każdej kobiecie nazwiskiem Moon. Miała wydać na świat córkę i edukować ją potem w wiadomej dziedzinie, by linia rodu nie uległa przerwaniu, gdyż tak właśnie się działo od pokoleń.
Nie istnieli w tym rodzie mężczyźni. Nie było braci czy synów ani też mężów. Nikt tego nie planował – albo jeśli planował, to nie powiedział tego głośno. Dziewczęta nigdy nie przejawiały skłonności do małżeństwa, wolały przebywać we własnym towarzystwie, wychowywać własne córki i skupiać całą energię na rodzinnej farmie.
Do czasu, nim Lizzy wyjechała do szkoły, pozostało z niej niewiele cennego, czy też z rodziny, jeśli o to chodziło – i wątpiła, czy przez osiem lat jej nieobecności cokolwiek się pod tym względem poprawiło. Poza tym miała własne życie, na które ciężko zapracowała. Niech ktoś inny odbuduje farmę – ktoś, kto jej naprawdę pragnie.
Jednakże słowa Althei wracały do niej niczym echo: „Są tu księgi, nauki tych wszystkich, które żyły przed tobą. Jesteś teraz ich opiekunką…”.
Ponownie wszystko sprowadzało się do ksiąg. Dlatego Althea postarała się, by przesłano jej dziennik. Nie chodziło wyłącznie o jej historię. Chodziło o ich wszystkie historie i obowiązek, który na niej spoczął – opiekunki sekretów rodu Moon. Zawsze, nieodmiennie obowiązek.
Owszem, mogła znaleźć jakiegoś agenta nieruchomości, który wystawiłby farmę na sprzedaż. Mogła nawet wyszukać kogoś, kto usunąłby meble i osobiste rzeczy jej babki – ale nie księgi. Nie miała pojęcia, co z nimi zrobić – nikt nigdy o tym nie mówił – lecz pozbycie się ich nie wchodziło w rachubę. Skrywały w sobie magię – cichą magię, jak nazywała ją Althea. Nie jakieś bzdury z kotłami czy świecami. Żadne tam przywoływanie duchów czy rzucanie czarów. Żadne sabaty czarownic czy ogniska o północy. Jedynie uzdrowicielska praca utrwalana dla potomności, dowód, że żyły i czyniły na świecie dobro.
Pomyślała, że musi pojechać do Salem Creek i spakować te książki, nawet gdyby koniec końców miałaby je schować na dnie swojej garderoby. W którymś momencie musiałaby się zastanowić, co by się z nimi stało po jej odejściu – gdyby nie pozostał już nikt, komu mogłaby je przekazać – ale na razie jeszcze nie musiała o tym myśleć.
Althea uważała ją za ostatnią i najlepszą z dziewcząt Moon. Ale taka nie była. Jej „dary” – jeśli tak należało je nazwać – różniły się od tych, którymi odznaczała się Althea. Nie była uzdrowicielką ani czarodziejką. Produkowała perfumy. A od kiedy została kreatywną dyrektorką, nawet pod tym względem niewiele robiła. W rzeczywistości, poza zdolnością rozrodczą, niewiele mogła zaoferować swym poprzedniczkom. Żadnych remediów, którymi mogłaby się dzielić, żadnej mądrości, którą mogłaby przekazywać, żadnych sekretnych rytuałów, które mogłaby ujawnić kolejnemu pokoleniu. Postanowiła wrócić po książki – ze względu na Altheę. Może Luc miał rację. Może warto było spędzić trochę czasu ze wspomnieniami i spojrzeć tej innej Lizzy Moon ostatni raz w oczy, nim odejdzie na dobre.Rozmaryn… na przypomnienie
Moja najdroższa dziewczynko,
Musisz mi wybaczyć, kochana Lizzy, ten sekret, który przed tobą skrywałam. Miałam swoje powody, by ci nie mówić, że jestem chora. Nie chciałam, żebyś wracała ze względu na mnie, z poczucia jakiegoś obowiązku. Popełniłam tyle błędów wobec twej matki, kiedy była jeszcze młoda. Robiłam wszystko, by szanowała moją ścieżkę zamiast swojej, gdy akurat ja powinnam być mądrzejsza. Nigdy nie chciałam obarczać cię takim brzemieniem. Pragnęłam, byś była wolna i mogła rozwinąć skrzydła – i polecieć tam, dokąd wiodło cię serce. Jeśli to czytasz, być może tak właśnie się stało.
Mój Krąg zamknie się niedługo – tak jak muszą się zamknąć wszystkie Kręgi – ale jest jeszcze trochę czasu, toteż wzięłam do ręki pióro. Ponieważ naszym zadaniem jest nauczać, sięgać w przeszłość i dobywać z niej to, co zawsze powinno być zapamiętane. Nie wolno nam nigdy zapomnieć, kim jesteśmy ani jak daleko zaszłyśmy, i co musiałyśmy znosić ze strony tych, którzy się boją tego, czego nie rozumieją.
Znasz historię Sabine, wiesz, że przybyła z Francji sama, z dzieckiem w łonie, uciekając przed prześladowaniami władz. Nie chodziło im o jakąś zbrodnię. Chodziło o to, w co wierzyła, i o Ścieżkę, którą podążała. Działo się to niedługo po procesach czarownic i niektórzy – wielu w gruncie rzeczy – wciąż trwali uparcie przy swoich przesądach. Byli przydatni, albowiem można ich było niekiedy wykorzystywać przeciwko kobietom, które ośmielały się mówić głośno i domagać tego, co im się należało.
Taki los spotkał Sabine. Jej kochanek był zaręczony z inną, którą miał poślubić. Kiedy się dowiedział o dziecku, doniósł na Sabine, oskarżając ją o niewyobrażalne rzeczy. Wydano nakaz zatrzymania. Nie spalono by jej na stosie, to już się skończyło. Wytoczono by jej jednak proces, oskarżając o nieprzyzwoitość i złodziejstwo czy inne sprawki. Aresztowano by ją – albo i gorzej. Uciekła zatem i zaczęła wszystko od nowa. Nauczyła się troszczyć o siebie i dziecko. Bez mężczyzny u boku, nie dbając o zdanie innych, zależna wyłącznie od farmy i swych darów, wytyczała własną drogę w świecie. I przekazywała owe dary – wiedzę o ziołach i uzdrawianiu – poświęcając się niesieniu pomocy innym.
Tym właśnie jesteśmy, Lizzy.
Bojowniczkami. Matkami. Uzdrowicielkami.
Zawsze znajdą się tacy, którzy się boją, więc będą zmyślać różne historie, by ukryć swój strach. Będą wskazywać palcem i obrzucać wyzwiskami. Tak, będą kłamać. Nie możemy jednak dopuścić do tego, by nas to odmieniło, to, kim jesteśmy, albo przyćmiło światło, które w nas płonie.
Byłaś takim mądrym dzieckiem, bystrym i spostrzegawczym. Nic nie uszło twej uwagi. I ten zmysł węchu, którym się od małego odznaczałaś. Czyniło cię to kimś wyjątkowym, utalentowanym w sposób, w jaki twoja matka nigdy nie była – i poniekąd ja nie byłam, skoro już o tym mowa. Dostrzegłam to dość wcześnie, widziałam, jak promieniuje to z ciebie, zanim sama się o tym dowiedziałaś. I wtedy, gdy zrodziły się w tobie podejrzenia, zaczęłaś z tym walczyć. Pragnęłaś życia takiego, jakie jest udziałem innych. Przejażdżek na kucyku i choinki na Boże Narodzenie, nocowania u przyjaciółek. Trudno mi cię za to winić. Niełatwo być w Salem Creek kimś odmiennym. I jest najokrutniejszą rzeczą na ziemi – kiedy dziecko odkrywa, że może się czuć nieswojo we własnym ciele. Przypuszczam, że eskapady twojej matki też ci nie pomagały; zawsze wszczynała awantury w nadziei, że zwróci na siebie uwagę. Nigdy jej nie obchodziło to, że przy okazji uwaga innych skupia się też na tobie. Uwaga, której ty nigdy nie pragnęłaś.
Wolałaś samotność. Miałaś swoje książki, olejki i perfumy. I udawałaś, że to wystarczy. Nie wystarczyło jednak, i trudno to było dostrzec. Byłaś taka piękna, lecz zawsze się ukrywałaś, próbując stać się niewidzialną.
A potem… wynikła sprawa tych biednych dziewcząt.
To było straszne, wiedzieć, że ludzie w tym mieście uważają mnie za zdolną do czegoś takiego. Do morderstwa. Dlaczego? Co bym zyskała, odbierając życie tym dwóm pięknym istotom? Nie ma jednak sensu przemawiać komukolwiek do rozsądku, gdy jakaś myśl zdąży się już zakorzenić. Iskry pogłosek roznieciły ogień i nic się już nie dało zrobić. Tym trudniej było patrzeć, jak ta gadanina wpływa na ciebie. Każdego dnia widziałam, jak się wycofujesz w głąb siebie, wiedząc, że nic nie mogę zrobić. A potem, kiedy odeszła twoja matka, przekonałam się, jak bardzo i ty chcesz odejść, być z dala od tego wszystkiego.
Nie winiłam cię – i nigdy nie będę winić – że wyjechałaś, by się uczyć. Wyrosłaś na wyjątkową kobietę – tak, tak, zdania tego nigdy nie zmieniłam – i wiodłaś życie takie, jakie dla siebie zaplanowałaś. Jestem z ciebie taka dumna – dlatego, że wytyczyłaś swoją własną drogę w świecie.
Pod tym względem jesteś jak Sabine. Odznaczasz się jej wolą i siłą. Nie byłam taka za młodych lat. Dostosowałam się i podążyłam ścieżką, którą już mi wytyczono, zbyt nieśmiała, by z niej zboczyć, uczynić coś, by zarówno być tym, czym chciałam być, jak i robić to, czego po mnie oczekiwano. Nie miałam wtedy twojego hartu ducha, choć czasem żałowałam, że nie jest inaczej. Tak wiele się widzi, kiedy się patrzy wstecz. Nie żałuję niczego, a jeśli już, to niewielu rzeczy, a i te zaniknęły z upływem czasu. Rozumiem teraz jednak, że w tym życiu jest nieskończenie wiele ścieżek. Niektóre są od dawna uczęszczane, inne trzeba dopiero wytyczyć. Nikt jednak nie powinien podążać nimi z sercem pełnym winy czy goryczy.
Dlatego właśnie napisałam tę drugą księgę – _Księgę Przypomnień_ – nie dla potomności, lecz dla ciebie, moja Lizzy. Będziesz zatem pamiętać, jak się sprawy przedstawiały, zanim się wszystko obróciło wniwecz – szczęśliwe chwile, które dzieliłyśmy, kiedy byłaś dzieckiem, lekcje, których ci udzielałam, miłość, jaką darzyłaś naszą ziemię. To zawsze będzie stanowiło twoje dziedzictwo. Tak więc proszę, byś przeczytała pozostałe strony, ale powoli, tak jak cię uczyłam, gdy byłaś młoda i pragnęłaś zachłannie dowiedzieć się od razu zbyt dużo. Chłoń te słowa po trochu, potem trwaj przy nich. Wróć do książki, kiedy znów będziesz na nią gotowa. Zaufaj mi, kochana dziewczyno. Będziesz wiedziała, kiedy nadejdzie właściwa pora.
A.CZTERY
18 lipca
Lizzy wynurzyła się powoli ze snu, ubrana od stóp do głów. Spała pod miękką, wytartą kołdrą, którą okryła się w nocy. Nie zadała sobie trudu, żeby się przebrać czy chociażby poszukać świeżej pościeli. Zwinęła się po prostu w kłębek na gołym materacu z książką Althei w ręku i zaczęła czytać.
_Księga Przypomnień._
Nawet teraz, po śmierci, Althea wciąż nauczała, przypominając jej, kim jest i skąd pochodzi. Lecz w szczególności jeden fragment uczynił na niej wrażenie, jakiego się nie spodziewała. Tak bardzo, że wracała do niego kilkakrotnie.
Nie byłam taka za młodych lat. Dostosowałam się i podążyłam ścieżką, którą już mi wytyczono, zbyt nieśmiała, by z niej zboczyć, uczynić coś, by być zarówno tym, czym chciałam być, jak i robić to, czego po mnie oczekiwano. Nie miałam wtedy twojego hartu ducha, choć czasem żałowałam, że nie jest inaczej.
Czy wyczuwała jakiś cień żalu? Tęsknotę za czymś utraconym czy niespełnionym? Trudno było sobie wyobrazić, by Althea pragnęła czegoś więcej niźli tylko życia, jakie wiodła. Zawsze jej się wydawało, że babka jest na właściwym miejscu, że kocha swoją pracę i jasne, rozległe pola farmy. A jednak jej słowa o „dostosowaniu się” dowodziły rozczarowania. No i ta wzmianka o „sercu pełnym goryczy”, choć to akurat łatwiej było wyjaśnić. Jeśli piętno morderczyni i utrata wszystkiego, co wydawało się cenne, nie były dostatecznym powodem do rozgoryczenia, to co mogło nim być? Lizzy nie miała pojęcia.
Książka leżała na nocnym stoliku. Dziewczyna położyła dłoń na okładce, zastanawiając się, co jeszcze Althea miała jej do powiedzenia. Pokusa, by kontynuować lekturę zeszłej nocy, była bardzo silna, ale usłuchała prośby, by „chłonąć słowa po trochu i trwać przy nich”. A ponieważ była to ostatnia prośba, jaką babka kierowała pod jej adresem, musiała ją uszanować.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki