Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Ostatnia zima. Komisarz Erik Winter. Tom X - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnia zima. Komisarz Erik Winter. Tom X - ebook

Dziesiąty tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.

Pewnego grudniowego poranka patrol policyjny zostaje wezwany do mieszkania w eleganckiej dzielnicy Göteborga. Mężczyzna, w stanie ciężkiego szoku, leży obok ciała zamordowanej partnerki.

Kilka dni później, w tej samej eleganckiej dzielnicy powtarza się schemat zbrodni. Znalezione zostaje kolejne ciało uduszonej kobiety i mąż pogrążony w szoku.

Podejrzenia śledczych kierują się w stronę obu mężczyzn, ale młody asystent policyjny zwraca uwagę na szczegół, który nie zgadza się z hipotezą śledczych…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7577-6
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

ZGŁO­SZE­NIE NA TELE­FON ALAR­MOWY przy­szło dokład­nie o pią­tej trzy­dzie­ści dwie i osiem­na­ście sekund. Wezwa­nie doty­czyło zagro­że­nia życia: „Moja part­nerka nie oddy­cha!”. Godzina zresztą nie miała w tam­tym momen­cie zna­cze­nia. Szcze­góły mogły się oka­zać istotne dopiero póź­niej, w pierw­szej fazie docho­dze­nia wstęp­nego. W fazie kiedy, jak, kto. A może też dla­czego. O ile oczy­wi­ście docho­dze­nie w ogóle miało się zacząć, bo nie było wyklu­czone, że zda­rze­nie miało jed­no­znaczny prze­bieg. Ale kiedy rano, w pierw­szej poło­wie grud­nia, radio­wóz ruszył na połu­dnie mia­sta, w stronę Vasa­stan, wszystko to nie było jesz­cze prze­są­dzone. Nie było też wia­domo, czy nad­cho­dzący dzień będzie ładny. Pro­gnozy były enig­ma­tyczne. Ale sta­żystka Gerda Hof­f­ner czuła, że w powie­trzu unosi się jesz­cze jesień. Czuła ten słod­kawy, paź­dzier­ni­kowo-listo­pa­dowy zapach, będący pozo­sta­ło­ścią roku, który za chwilę miał się skoń­czyć. Może przy­szły rok będzie ładny. Ale wkrótce i on trafi do archi­wum, mówiąc poli­cyj­nym żar­go­nem. Choć aku­rat wtedy to nie poli­cyjny żar­gon zaprzą­tał Ger­dzie głowę. Po pro­stu chciała już mieć za sobą tę inter­wen­cję. Był z nią Johnny – sie­dział obok i roz­glą­dał się za wła­ści­wym nume­rem domu. Johnny Pośpiech. Szybko doro­bił się tego pseu­do­nimu. Gerda zresztą też chciała jak naj­szyb­ciej skoń­czyć, a potem jechać do domu. Po połu­dniu wybie­rała się pobie­gać. Dzie­sięć kilo­me­trów przez Påvelund i Rud­da­len. Powoli. A potem się położy.

Bała się. Cze­kało ją spo­tka­nie ze śmier­cią. Pierw­sze.

– To tutaj – powie­dział Johnny, wska­zu­jąc na jedno z wejść zwień­czo­nych dwiema zdob­nymi cyframi. Chyba były wykute ze złota. Wej­ście wyglą­dało zara­zem zachę­ca­jąco i odpy­cha­jąco. Do środka zapra­szało swo­ich, ale dla wszel­kich mętów spo­łecz­nych było zamknięte. O ile oczy­wi­ście jakieś męty tam tra­fiały, zbo­czyw­szy z Ave­nyn pod­czas piąt­ko­wej popi­jawy. Bo do Ave­nyn było nie­da­leko. Ja nie byłam i nie jestem swoja, pomy­ślała Gerda, wysia­da­jąc z samo­chodu. Ni­gdy nawet nie byłam w żad­nym domu na Vasa­stan. Poli­cja rzadko tu zagląda.

Wybrała kod na domo­fo­nie i gdzieś ze środka masyw­nych drzwi usły­szeli klik­nię­cie. Johnny naci­snął ciężką klamkę.

– Przy­naj­mniej nie zapo­mniał kodu – powie­dział.

– A dla­czego miałby zapo­mnieć?

– Jeśli obok leży mar­twa dziew­czyna, to nie­ko­niecz­nie się pamięta o takich rze­czach jak kod do domo­fonu.

Weszli na klatkę scho­dową. Przy­po­mi­nała salę balową. Gerda się rozej­rzała. Wszę­dzie aż błysz­czało od sre­bra i złota. Jestem jak Kop­ciu­szek na balu, pomy­ślała. A już mam odci­ski. Te nowe buty od mun­duru są za małe, od razu to poczu­łam. Czemu się nie ode­zwa­łam? Ale w tej chwili nie ma co zaprzą­tać sobie tym głowy. Cho­ciaż może jed­nak lepiej myśleć o czymś innym. Nie­do­brze, że tu jestem. Czuć grozę. W życiu się tak nie bałam. Co teraz będzie? Spoj­rzała na pnące się w górę schody i sufit. Co tam znaj­dziemy? Nasłu­chi­wała sygnału karetki, ale na dwo­rze było cicho. A aku­rat wtedy naprawdę chciała usły­szeć syreny prze­ci­na­jące poranne powie­trze i budzące wyciem miesz­kań­ców tych pięk­nych domów. Ten odgłos by ją uspo­koił.

– Trze­cie pię­tro – powie­dział Johnny. – Jedziemy windą?

Winda wyglą­dała jak z dzie­więt­na­stego wieku. I pew­nie zresztą wtedy powstała. Cały dom był dzie­więt­na­sto­wieczny. Zbu­do­wano go dla boga­czy i tacy na­dal tu miesz­kali. Ale ktoś z trze­ciego pię­tra wła­śnie zosta­wił to wszystko za sobą. Zosta­wił prze­szłość, teraź­niej­szość, przy­szłość. Ściany pokry­wały wymyślne stu­let­nie wzory. Gerda pamię­tała, że ten styl w sztuce ma swoją nazwę. Jakieś nie­miec­kie słowo¹, które tra­fiło do kilku języ­ków. Coś z mło­do­ścią. Cie­kawe, stary dom i dawna sztuka, któ­rej nazwa nawią­zuje do mło­do­ści. Wzory na ścia­nach wiły się w dół, w górę, opla­tały schody i windę.

– Winda nie wcho­dzi w grę – powie­działa Gerda. – Nie mam zamiaru utknąć gdzieś mię­dzy pię­trami.

Johnny ruszył w stronę mar­mu­ro­wych scho­dów. Zdą­żył już zła­pać za sig sau­era. Już mu się spie­szyło. Gerda poszła za nim. Nio­sła narzę­dzie do wyła­my­wa­nia drzwi. Sie­kierkę, łom, prze­ci­nak i dłuto w jed­nym. Dla poli­cji i dla zło­dziei. Choć ci dru­dzy posłu­gi­wali się now­szym mode­lem. Gerda usły­szała coś na klatce, gdzieś otwo­rzyły się drzwi. Chyba na górze, tak to zabrzmiało. Spoj­rzała na zega­rek. Dla nie­któ­rych, rów­nież miesz­kań­ców tego domu, pora­nek już się zaczął albo miał się zacząć wkrótce. Ale to miej­sce koja­rzyło się Ger­dzie z leni­wymi przed­po­łu­dniami, ogrom­nymi, ską­pa­nymi w słońcu poko­jami, jedwab­nymi szla­fro­kami i srebrną tacą ze srebr­nym ser­wi­sem do her­baty sto­jącą na srebr­nym sto­liku. Moż­liwe, że widziała taką scenę w fil­mie, pew­nie w jakimś angiel­skim. Ale prze­cież angiel­skie trendy tra­fiły rów­nież do Göteborga. Swego czasu mia­sto nazy­wano Małym Lon­dy­nem. Ale aku­rat o tym Gerda nie­wiele wie­działa. Tro­chę lepiej koja­rzyła wpływy nie­miec­kie, choć wokół sie­bie nie miała ich już zbyt wiele. Odkąd jej rodzice prze­pro­wa­dzili się z powro­tem do Lip­ska. Małego Lip­ska. Teraz muszę zro­bić wszystko jak należy, pomy­ślała, wcho­dząc po scho­dach. Muszę być czujna. Muszę raczej patrzeć, niż słu­chać. Teraz muszę pole­gać na oczach, nie mogą mnie zawieść. Dotarli na trze­cie pię­tro. Przed sobą mieli troje drzwi. Jedne były uchy­lone na jakieś dzie­sięć cen­ty­me­trów. Spra­wiały wra­że­nie tak samo masyw­nych jak drzwi na dole. Były zro­bione z jakie­goś ciem­nego drewna. Wyglą­dały jak z żelaza. Z tyłu głowy poczuła muśnię­cie. Jakby ktoś nacią­gnął na nią tka­ninę. Strach. Zaci­snęła palce na kol­bie pisto­letu. Była zimna jak żelazo. W takich sytu­acjach żelazo może uspo­koić.

Nagle świa­tło na klatce zga­sło.

Jaśniej­sza strużka sączyła się tylko zza otwar­tych drzwi. Ale to świa­tło nie wyglą­dało przy­jem­nie. Przy­po­mina węża, pomy­ślała Gerda. Węża, który sunie w naszą stronę. Widziała pro­fil Johnny’ego. Odwró­cił się do niej. Chyba już nie było mu tak spieszno. Boi się jak ja. Z miesz­ka­nia dobiegł jakiś dźwięk. Czy raczej z apar­ta­mentu, bo to nie było zwy­kłe miesz­ka­nie. Jakby ktoś wzdy­chał albo brał głę­boki wdech. Dźwięk ule­ciał przez drzwi wraz ze świetl­nym wężem. A za nim kolejny. Ale ten brzmiał tro­chę ina­czej, jak powolny krzyk. Nie było w nim stra­chu. Bo Gerda wie­działa, co to strach.

– W każ­dym razie facet jest w domu – powie­dział cicho Johnny. Sły­chać było, że jest zde­ner­wo­wany. Same słowa były może i chwac­kie, ale głos niwe­lo­wał tę zuchwa­łość. Zawsze tak jest, głos ujaw­nia wszystko.

Johnny się nie ruszał. Gerda go minęła i pchnęła drzwi koń­cówką pisto­letu. Okropny dźwięk przy­brał na sile, ale jej nie ogłu­szył. Zoba­czyła hol. Krze­sło. Nie­wielki sto­lik. Coś wiszą­cego na ścia­nie i krysz­ta­łowy żyran­dol pod sufi­tem. Wła­śnie tego się spo­dzie­wała – krysz­tały już w holu. Zresztą hol był wiel­ko­ści jej miesz­ka­nia. Pięt­na­ście metrów dalej widać było kawa­łek pokoju. Widziała okno i odbi­ja­jące się w nim świa­tło. Bo w pokoju też paliła się lampa, ale jesz­cze słab­sza niż ta w holu. I znów ten dźwięk. Wręcz nie­ludzki, ale co w grun­cie rze­czy jest ludz­kie? W nowej pracy Gerda zdą­żyła już zre­wi­do­wać swoje poglądy na tę kwe­stię. Wszystko oka­zało się trud­niej­sze, niż mówili w szkole poli­cyj­nej. Bo ludz­kość ujaw­nia się pod wie­loma róż­nymi posta­ciami. Ma różne obli­cza. I róż­nie krzy­czy – wła­śnie roz­legł się kolejny krzyk. Przy­po­mi­nał podmuch wia­tru. Gerda się zatrzy­mała.

– Co, do cho­lery? – Johnny minął ją i zro­bił kilka kro­ków w głąb holu.

Znów usły­szeli krzyk. Teraz już na pewno nie było w nim nic ludz­kiego. Gerda zro­biła krok w jego stronę.

Zapadł się w ciem­ność. Już nic nie widział. Całe świa­tło gdzieś znik­nęło. Będzie tak żył w ciem­no­ściach przez całą wiecz­ność. I to wła­śnie jest naj­gor­sze. Że będzie żył.

– Erik? Erik!

Jej woła­nie prze­biło się przez jego krzyk. Wciąż tkwił w kosz­ma­rze. Był na samym jego dnie. A ona stała na górze, na kra­wę­dzi grobu, i pró­bo­wała go wołać. Usły­szał ją. Jej głos wycią­gnął go z powro­tem. Tak wła­śnie było.

– Erik, co się dzieje? Erik?

Wró­cił do świata. Dzięki Bogu, że ist­nieją kosz­mary, pomy­ślał. Dzięki nim można wró­cić z pie­kła do życia. Co za ulga. Ciesz się, że żyjesz, stary. Bo tam, na dole, jest ciemno.

– Już w porządku – odparł.

Pogła­skała go po czole. Wie­dział, że spo­cił się jak mysz. To jeden ze skut­ków kosz­maru. Bo kosz­mary to ogromny wysi­łek. Przy­po­mi­nają tre­ning w pie­kle.

– Ten sen musiał być straszny jak cho­lera – powie­działa, dalej gła­dząc go po czole. Rzadko prze­kli­nała, ale cza­sami po pro­stu nie dało się użyć innego słowa.

– Chyba śnił mi się wła­sny pogrzeb – odparł, kła­dąc dłoń na jej ręce. – Spu­ścili mnie w trum­nie.

Angela mil­czała. Teraz Win­ter poczuł, że jego dłoń jest bar­dzo zimna, a jej – gorąca. Cała krew spły­nęła mu do serca, jak w wirówce. Jesz­cze kilka takich potwor­nych snów i będę musiał brać leki na ciśnie­nie.

– Było tak, jak­bym zupeł­nie oślepł – powie­dział. – W życiu nie widzia­łem takich ciem­no­ści. – Spoj­rzał na Angelę. – O ile ciem­no­ści można widzieć. Ja w każ­dym razie widzia­łem. – Sły­szał, że mówi cicho, jakby głos miał stłu­miony. – Te ciem­no­ści były czar­niej­sze od czerni. A potem już nic nie widzia­łem.

Angela poki­wała głową.

– Tak wła­śnie jest teraz z Lar­sem – cią­gnął Win­ter. – Już nic nie widzi.

Sny nie mają żad­nego sce­na­riu­sza, dla­tego są snami. Totalna impro­wi­za­cja. Ale jego sen był odbi­ciem rze­czy­wi­sto­ści. Zale­d­wie kilka dni wcze­śniej pocho­wali Larsa Ber­gen­hema. Dni, a może tygo­dni. Wła­ści­wie to już mie­sięcy. Ber­gen­hem był inspek­to­rem w wydziale śled­czym komendy w Göteborgu nie­mal tak długo, jak długo Win­ter był tam komi­sa­rzem. To już pra­wie pięt­na­ście lat. Lat dłu­gich i krót­kich, pięk­nych i brzyd­kich. Mija­jący rok był brzydki, wręcz okropny. Ber­gen­hem żył, a potem nagle zgi­nął. Zapadł się w ciem­ność. Dosłow­nie zapadł się pod zie­mię. Win­ter przez tę straszną minutę mocno przy­ci­skał do sie­bie jego mar­twe ciało. A przez kolejne minuty, godziny, dni i tygo­dnie, choć prze­żył, cho­dził jak w letargu.

Wszy­scy widzieli, jak trumna z cia­łem Ber­gen­hema znika w ziemi. Win­te­rowi wciąż się to śniło. Czuł się winny. Bo cze­goś ni­gdy nie powie­dział, nie zro­bił. Nie powie­dział Ber­gen­he­mowi cze­goś, co może by go powstrzy­mało. Była ta sekunda, może nawet minuta, kiedy mógł zro­bić wszystko. Ta krótka chwila na ziemi. Wra­cał do niej myślami. Prze­śla­do­wała go w snach. Mimo wszystko wie­dział, że sny się skoń­czą. Teraz zaczął to sobie uświa­da­miać. On prze­żył, pod­czas gdy ktoś inny zgi­nął. W pew­nym sen­sie naro­dził się ze śmierci Ber­gen­hema. To też teraz do niego dotarło. W tym roku prze­szedł swego rodzaju życiowy kry­zys. Był tego świa­domy. Zmie­rzał dokądś, czy też sta­rał się od cze­goś uciec, i nie umiał się zatrzy­mać. To było jego pry­watne pie­kło i zaczął nim męczyć sie­bie i naj­bliż­szych: Angelę, która była jego naj­lep­szą przy­ja­ciółką, ale też – od ślubu na Costa del Sol – żoną, i dzieci, Elsę i Lilly. Boże. Sam sobie kopał grób. Długo doku­czały mu silne bóle głowy. Jakaś tajem­ni­cza migrena. Chyba. A znik­nęła w jed­nej chwili, kiedy trzy­mał ciało Ber­gen­hema. I już ni­gdy nie wró­ciła. Na wszelki wypa­dek pozwo­lił się zba­dać, w końcu dał się namó­wić. Zro­bili mu rent­gen głowy. Nie wykryli żad­nych guzów, ani zło­śli­wych, ani niezło­śli­wych. Żad­nego stanu zapal­nego mózgu, nic ponad to, co sam sobie uroił, nic ponad to gorącz­kowe dąże­nie doni­kąd. Śmierć Ber­gen­hema dała mu nowe życie. Kiedy ta myśl przy­szła mu do głowy po raz pierw­szy, uznał, że brzmi melo­dra­ma­tycz­nie, wręcz nie­do­rzecz­nie, pate­tycz­nie. Ale była praw­dziwa. Naj­praw­dziw­sza. Ber­gen­hem dał mu życie i naj­gor­sza ze wszyst­kiego była świa­do­mość, że oto teraz znów będzie nie­mal szczę­śliwy – dzięki śmierci kolegi. Bo już nie był na pół tru­pem, jak wcze­śniej. Jego życie i praca poto­czą się dalej. Bo śmierć Ber­gen­hema dała życie wszyst­kim. Wszy­scy naj­bliżsi przy­ja­ciele z wydziału, tak jak on, prze­cho­dzili życiowe kry­zysy. Potem zro­zu­miał, że to nic nad­zwy­czaj­nego. Po pro­stu we współ­pra­cu­ją­cej ze sobą od dawna gru­pie docho­dzi do gru­po­wych kry­zysów, choć każdy prze­żywa je na swój spo­sób. A jeśli coś sypie się u jed­nej osoby, sypie się rów­nież u reszty, choć u każ­dego ina­czej. Może on był naj­bar­dziej winien. Dawał innym zły przy­kład. Był sze­fem. Ale teraz koniec z tym. Wró­cił do życia. Kolejna melo­dra­ma­tyczna myśl.

Uśmiech­nął się.

– Dla­czego się uśmie­chasz? – zapy­tała Angela.

– Bo nie leżę w gro­bie.

– Z tego można się śmiać w głos.

– Za rzadko to robimy.

– Jesz­cze nie jest za późno.

Jesz­cze nie, pomy­ślał. Ale wła­śnie takich myśli powi­nien od teraz uni­kać. W każ­dej moż­li­wej chwili powi­nien cele­bro­wać to, że jesz­cze żyje. Nie­mal każdy ból jest lep­szy niż śmierć, choć jeśli cho­dzi o ten prze­klęty ból głowy, wolałby, żeby już ni­gdy nie wró­cił. Chciał robić coś nowego. Bo w tym życiu wszyst­kiego trzeba spró­bo­wać choćby raz. No, wszyst­kiego z wyjąt­kiem kazi­rodz­twa i tań­ców ludo­wych.

– Ni­gdy nie jest za późno – powie­dział. – Idziemy spać. Tylko żad­nych snów.

– Poje­dziemy po śnia­da­niu nad morze?

– Jasne – odparł i pomy­ślał o wie­trze, plaży, pięk­nym nie­bie i zapa­chu wil­got­nej soli. Gru­dzień to naj­lep­szy z mie­sięcy.

Gerda Hof­f­ner i Johnny Pośpiech prze­szli przez hol. Minęli wej­ście do kuchni. Gerda zauwa­żyła poły­sku­jące blaty i drzwiczki. Stal, drewno, ale też cegły. Nowo­cze­sna kuch­nia w sta­rym domu. Wia­domo. Zawsze tak było. Nowo­ści naj­pierw tra­fiają do boga­czy. W kuchni paliło się świa­tło. Świe­ciło jakby w kropki. Pew­nie na sufi­cie albo na ścia­nach zain­sta­lo­wano oświe­tle­nie punk­towe. Na bla­cie stała butelka wina. Obok – kie­li­szek. Nic wię­cej. Świa­tło pod­świe­tlało wino w butelce. Ger­dzie przy­po­mi­nało bursz­tyn albo rubin. Ni­gdy wcze­śniej takie porów­na­nie nie przy­szło jej do głowy. Rzadko piła wino, a jeśli już, to białe.

Teraz krzyk roz­brzmie­wał tuż obok. Byli już bli­sko pokoju na końcu holu.

– Pomocy! – Usły­szeli. – Pomocy! Niech mi ktoś pomoże!

Weszli do środka. W lewej ręce Gerda trzy­mała latarkę.

Zna­leźli się w sypialni. Gerda sta­rała się zoba­czyć wszystko naraz. Może ktoś ją póź­niej o to zapyta. Kiedy dostali zgło­sze­nie z cen­trali, aku­rat jechali Allén. Wszyst­kie inne pasy były puste. Nie zaczęło jesz­cze świ­tać. Dla więk­szo­ści ludzi dzień miał się zacząć dopiero za pół godziny. Zgło­sze­nie z miesz­ka­nia na Vasa­stan. Męż­czy­zna zadzwo­nił na sto dwa­na­ście. Ktoś nie żyje. Kto? Nie wia­domo. Zawia­do­mie­nie o śmierci też było nie­ja­sne. Męż­czy­zna był poru­szony, tak twier­dził dyżurny z cen­trali. Dzwo­niący wyda­wał się „oszo­ło­miony”.

– Brał coś? – zapy­tała Gerda.

– _Can’t say_ – odparł dyżurny, jakby to był _Poste­ru­nek przy Hill Street_. Jakby się zna­leźli w Nowym Jorku lat sie­dem­dzie­sią­tych. Gerda uro­dziła się w roku 1979, ale to wła­śnie tę dekadę uzna­wała za swoją. Bo w latach sie­dem­dzie­sią­tych wszystko było wyra­zist­sze. Teraz, trzy­dzie­ści lat póź­niej, ta dekada prze­ży­wała rene­sans. Kto by pomy­ślał. I wtedy zoba­czyli męż­czy­znę. Sie­dział wypro­sto­wany po swo­jej stro­nie łóżka. Po turecku, jakby ćwi­czył jogę. Ale to nie była joga. Patrzył na Gerdę i Johnny’ego jak na obcych, któ­rymi prze­cież byli. To, że mieli na sobie mun­dury, niczego nie zmie­niało. Gerda spoj­rzała na coś, co leżało obok niego. Jakaś postać, zwłoki. Widziała kon­tury rysu­jące się pod prze­ście­ra­dłem. Koł­dra leżała na pod­ło­dze. Dostrze­gła też zarys twa­rzy. Ramie­nia, ręki. Może męż­czy­zna coś powie­dział, ale nie usły­szała. Szybko prze­szła przez pokój, żeby dotknąć dłoni kobiety i spraw­dzić puls. Ale kiedy tylko dotknęła jej skóry, zro­zu­miała, że w tym ciele już ni­gdy nie będzie pulsu. Skóra była prze­raź­li­wie zimna, jak por­ce­lana. A w pokoju było bar­dzo cie­pło. To serce na pewno już nie bije, pomy­ślała. A ta twarz, mój Boże! Widać już plamy pośmiertne. Więc tak wyglą­dają.

Więk­szą część głowy kobiety zasła­niała poduszka. Męż­czy­zna wzno­sił ręce do sufitu. Gerda nie mogła się powstrzy­mać i spoj­rzała w górę. Sufit był naprawdę wysoko, zwi­sał z niego krysz­ta­łowy żyran­dol. Wyglą­dał jak poły­sku­jący sta­tek kosmiczny, który za chwilę zaanek­tuje pokój. A pokój był ogromny. Podwójne łóżko, choć spo­rych roz­mia­rów, wyglą­dało jak zwy­kły mebel. Zro­biona na wysoki połysk drew­niana pod­łoga zda­wała się roz­py­chać we wszyst­kie strony. Obok stał sto­lik, kilka krze­seł, na ścia­nach wisiały jakieś obrazy. Na szaf­kach noc­nych leżały książki, stał tele­fon i lampy. Gerda zauwa­żyła drzwi pro­wa­dzące na bal­kon, który też nie wyglą­dał na mały. Drzwi były zamknięte. Za oknami wciąż było ciemno. Była zima.

Kiedy jeź­dzili po mie­ście, Gerda pomy­ślała, że to pierw­sza zimowa noc i że wkrótce zacznie się pierw­szy zimowy dzień. Bo prze­cież musi być kon­kretny moment, od któ­rego zaczyna się zima. Ten moment wła­śnie nad­szedł.

Męż­czy­zna opu­ścił ręce.

– To nie ja – powie­dział. – To nie ja to zro­bi­łem! – Wyglą­dał bar­dzo młodo, nie­mal jak lice­ali­sta. Mar­twa kobieta rów­nież miała młodą twarz.

– Czego pan nie zro­bił? – zapy­tał Johnny.

Męż­czy­zna drżącą ręką wska­zał na kobietę.

– Made­le­ine! To nie ja! Ona była… była… Ona jest… – Zaczął się trząść jesz­cze bar­dziej. Nagle jego cia­łem wstrzą­snęły spa­zmy. – Made­le­ine! Made­le­ine! – zawo­łał.

Nie zdjął poduszki z jej twa­rzy, pomy­ślała Gerda. Dla­czego? I znów wska­zał na leżącą obok postać. Może poka­zy­wał im poduszkę… Może zro­zu­miał, o czym myśli. Chyba nie miał jesz­cze trzy­dzie­stu lat. Uro­dził się w latach osiem­dzie­sią­tych albo póź­nych sie­dem­dzie­sią­tych, jak ona. Włosy na czubku głowy miał dłuż­sze, teraz zwi­sały mu na czoło. Pew­nie na co dzień zacze­suje je do tyłu, pomy­ślała Gerda. To taki typ. Typ zabójcy. Nikt tego ni­gdy nie pla­nuje, ale może on zapla­no­wał to już na samym początku. Cho­dzi o wła­dzę. Może spo­tkali się w pubie, rok temu, może dwa. Może tej jesieni. Posta­wił jej drinka. W każ­dym razie wie­dział, jak ma na imię.

– Poduszka… Miała ją na twa­rzy, kiedy się obu­dzi­łem. – Teraz wpa­try­wał się w Johnny’ego. W męż­czy­znę. Bo może on zro­zu­mie. – Obu­dzi­łem się, a ona leżała obok! Miała poduszkę na twa­rzy.

– Oczy­wi­ście – odparł Johnny.

– Naprawdę! Przy­się­gam!

Męż­czy­zna wstał z łóżka, a raczej się z niego zerwał.

Sta­nął na pod­ło­dze. Był nagi. Nie zda­wał sobie sprawy, że stoi nago przed dwoj­giem nie­zna­jo­mych, nie obcho­dziło go to. Widać było, że jest wzbu­rzony, oszo­ło­miony. Na pewno czuł, że dla nich jest winny. Ich mun­dury były mun­du­rami wro­gów.

– Nie ma pan maj­tek? – zapy­tał Johnny.

– Co? – Męż­czy­zna zro­bił krok w ich stronę, a potem się zatrzy­mał i spoj­rzał na sie­bie. Na swoje kro­cze, swoją nagość. – Ja… no tak, oczy­wi­ście.

Chwy­cił leżące na pod­ło­dze bok­serki i wło­żył je. Potem pochy­lił się nad łóż­kiem i zdjął z twa­rzy kobiety poduszkę.

– Pro­szę to zosta­wić! – krzyk­nęła Gerda.

Spoj­rzał na nią, poduszkę trzy­mał w ręku.

– Już raz ją zabra­łem – powie­dział o wiele spo­koj­niej­szym gło­sem. – Kiedy się obu­dzi­łem. Kiedy… zanim zadzwo­ni­łem na poli­cję. Leżała z tą poduszką na twa­rzy, więc ją zdją­łem. Myśla­łem, że tak zasnęła. A to nie­do­brze… nie­do­brze spać z poduszką na twa­rzy. Można… można się… – Zamilkł i nagle się wzdry­gnął, jakby go ktoś mocno ude­rzył.

Upu­ścił poduszkę, bez­gło­śnie opa­dła na łóżko. Wresz­cie Gerda zoba­czyła całą twarz zmar­łej. A wcale tego nie chciała. W końcu zoba­czyła nagłą śmierć. Pierw­szy raz w życiu. Ale ta śmierć nie wyglą­dała na gwał­towną. Twarz była zasty­gła, spo­kojna, nie malo­wały się na niej ani poru­sze­nie, ani zdzi­wie­nie. Twarz kobiety. Made­le­ine. Nie mieli powodu nie wie­rzyć, że naprawdę tak miała na imię. Made­le­ine. Miała i ma. Bo prze­cież imię zacho­wała, będzie jej towa­rzy­szyć aż po grób, póź­niej też. Miała dopiero około trzy­dzie­stu lat, dopiero zaczęło się dla niej życie. Moja rówie­śnica, pomy­ślała Gerda. Może miała dokład­nie tyle lat co ja. Męż­czy­zna rów­nież wpa­try­wał się w Made­le­ine i jego twarz także nagle zro­biła się spo­kojna. Czy pogo­dził się z tym, co zro­bił? Już? Spoj­rzał na nich.

– Pró­bo­wał pan udzie­lić jej pierw­szej pomocy? – zapy­tała Gerda.

– To nie ja – odparł. – Ja tego nie zro­bi­łem.

Dla­czego to powie­dział? Co wie­dział o tym, co się stało w nocy? Dla­czego mówi tak, jakby cho­dziło o mor­der­stwo, a nie jakąś cho­robę? Gerda widziała szyję Made­le­ine. Wyglą­dała na nie­tkniętą. Była biała, choć na tle śnież­no­bia­łego prze­ście­ra­dła wyglą­dała raczej na beżową. Nie widziała żad­nych śla­dów, ale nie do niej nale­żało ich szu­ka­nie. Swoje zada­nie w zasa­dzie już wypeł­niła. Zapewne już ni­gdy nie zoba­czy tego męż­czy­zny. A już na pewno ni­gdy nie zoba­czy Made­le­ine.

– Mie­li­śmy się pobrać – powie­dział męż­czy­zna.

Nagle Gerdę znu­żyła jego ano­ni­mo­wość.

– Jak pan się nazywa? – zapy­tała.

Johnny rzu­cił jej szyb­kie spoj­rze­nie.

– Mar­tin Bark­ner – odpo­wie­dział natych­miast męż­czy­zna, jakby się przed­sta­wiał na jakimś ofi­cjal­nym spo­tka­niu.

Zresztą to była ofi­cjalna roz­mowa. Bark­ner zro­bił poważną minę, jakby wszystko wró­ciło do nor­mal­no­ści, jakby było tak jak wcze­śniej. Jakby stał w bok­ser­kach w banku, jakby nago sie­dział na gieł­dzie przed ekra­nem. Jak gdyby w eks­tre­mal­nych sytu­acjach, jak ta teraz, wszystko toczyło się nor­mal­nie. Jakby absurd spla­tał się z nor­mal­no­ścią, two­rząc swo­isty sur­re­alizm, jakiś sza­lony sen, który wydaje się abso­lut­nie zwy­czajny, dopóki się śni.

– Mar­tin Bark­ner – powtó­rzył. Popa­trzył na Gerdę. – Co teraz będzie? – zapy­tał.

– Co ma pan na myśli?

– Czy ktoś przy­je­dzie… zabrać Made­le­ine? – powie­dział, nie patrząc na ciało.

Gerda ski­nęła głową.

– Za chwilę będzie tu mnó­stwo ludzi – dodała.

– Mogę jechać do rodzi­ców – oznaj­mił Bark­ner.

– Że co? – Johnny nie zro­zu­miał.

– Kiedy będą tu ci ludzie, ja mogę poje­chać do rodzi­ców – powtó­rzył Bark­ner. – Mam tam pokój.

Johnny Pośpiech spoj­rzał na Gerdę, potem znów na Bark­nera.

– Musi pan jechać z nami na komendę – powie­dział. – Chyba sam pan rozu­mie?

– Na komendę?

– Na prze­słu­cha­nie – wyja­śnił Johnny. Boże. To zaczyna się robić nie­do­rzeczne. Naj­wy­raź­niej Bark­ner udaje bar­dziej ogłu­pia­łego, niż jest w rze­czy­wi­sto­ści.

– Prze­słu­cha­nie?

– Na litość boską! – wrza­snęła Gerda. – Ona NIE ŻYJE! Made­le­ine NIE ŻYJE! Chyba nie sądził pan, że…

Prze­rwał jej hałas z holu. Głosy, pobrzę­ki­wa­nie sprzętu, sygnał tele­fonu. Wresz­cie przy­je­chała ekipa, która przej­mie sprawę.

Mar­tin Bark­ner sie­dział na tyl­nym sie­dze­niu radio­wozu. Jak zombi. Wyglą­dał, jakby w zale­d­wie kilka minut, wręcz sekund, wie­lo­krot­nie zmie­nił oso­bo­wość. Mię­dzy nim a Made­le­ine coś się stało. A potem jesz­cze coś, coś poważ­niej­szego. Może to była zabawa. Gerda się tak nie bawiła, ale dla nie­któ­rych to było nor­malne. Wszystko było nor­malne. Widziała w lusterku oczy Bark­nera. Odbi­jało się w nich poranne świa­tło. Bo w końcu zaczął się dzień. Przed nimi długi pora­nek. Chyba że Bark­ner od razu wszystko powie. Może chciał uciec w sen. I ni­gdy nie wró­cić. Po pro­stu wszystko im opo­wie. Przy­zna się. Tak to się poto­czyło. Nie wiem dla­czego. Ale stało się. Przy­kro mi. Bar­dzo mi przy­kro.

W sypialni Gerda nie wyczuła zapa­chu alko­holu. Od Bark­nera też go nie czuła. Może był pod wpły­wem cze­goś innego. Będzie musiał oddać krew do ana­lizy i dowie­dzą się, co to było, o ile naprawdę coś wziął. Przy­po­mniała jej się butelka wina w kuchni. Była w ogóle otwarta? Nie wcho­dzili do kuchni. Gdyby weszli, nie­źle by się im obe­rwało.

Tech­nicy nie­na­wi­dzili, jak ktoś przed nimi prze­cha­dzał się po miej­scu zbrodni. Może zresztą nie tyle nie­na­wi­dzili, ile po pro­stu było to zabro­nione.

_Ver­bo­ten_. To było jedno z pierw­szych słów, jakich nauczyła się po nie­miecku. _Ver­bo­ten_. Jej rodzice wciąż go uży­wali, kiedy już byli w wol­nym kraju, w Szwe­cji. To było dwa lata przed jej naro­dzi­nami. Udało im się opu­ścić NRD. A tam wszystko było zabro­nione. Cho­ciaż teraz już wszystko wolno. Więc wró­cili. Ale nie byli szczę­śliwi. Może wró­cimy do Szwe­cji, powie­działa matka któ­re­goś dnia przez tele­fon. Nie powie­działa: do domu. Jakby już ni­gdzie nie mieli domu. Ale mogą miesz­kać u mnie, pomy­ślała, i znów zoba­czyła spoj­rze­nie Bark­nera w lusterku. Rodzice mogą miesz­kać u dziecka. Ale dziecko nie może miesz­kać u rodzi­ców. Minie jesz­cze sporo czasu, zanim Bark­ner będzie mógł wró­cić do swo­jego pokoju u mamy i taty.

Mar­tin Bark­ner mil­czał, kiedy mijali nie­dawno odno­wioną recep­cję. Ta nazwa przy­wo­dziła na myśl hotel, ale prze­cież nie­które pomiesz­cze­nia komendy przy­po­mi­nały swego rodzaju hotel. Bark­ner będzie mógł tu zostać, będzie miał zapew­niony noc­leg i wyży­wie­nie, może nawet siłow­nię. Wszystko tu mieli. Gerda i Johnny zosta­wili go w dyżurce. Prze­chwy­cił go jakiś komi­sarz. Gerda go nie koja­rzyła, ale w sumie znała tutaj nie­wiele osób. W Göteborgu była zale­d­wie od trzech i pół mie­siąca. Tra­fiła tu nie­mal pro­sto ze szkoły poli­cyj­nej, nie licząc krót­kiego pobytu w Eskil­stu­nie. O Eskil­stu­nie wie­działa tylko tyle, że stam­tąd pocho­dzi zespół Kent. Ale nikt z zespołu nie miesz­kał już mia­steczku.

– Myślisz, że to zro­bił?

Zjeż­dżali już windą. Johnny spoj­rzał na nią w lustrze. W tym świe­tle jego oczy miały inny kolor, a raczej nie miały żad­nego. Wyglą­dał na zmę­czo­nego. Ona też. Na dziś już koniec.

– Myślisz, że ją udu­sił? Bo nie było widać żad­nych obra­żeń.

– Nie wiem, Johnny. Nie­wiele wiem o zabój­stwach, ale nie­trudno udu­sić kogoś, kto śpi. Na przy­kład poduszką. Nie trzeba mocno przy­ci­skać. A jeśli zrobi się to spraw­nie, to nie ma żad­nych śla­dów.

– Na pewno to zro­bił. Bo kto jak nie on? A drzwi na kory­tarz były otwarte. To Bark­ner je otwo­rzył.

– Skąd wiesz?

– Sam powie­dział. Nie sły­sza­łaś?

– Nie.

– To było pierw­sze, co powie­dział. Kiedy tylko weszli­śmy do sypialni. Powie­dział, że otwo­rzył je dla nas, kiedy zgła­szał wezwa­nie. Kiedy dzwo­nił.

– Nic takiego nie sły­sza­łam.

Drzwi windy się otwo­rzyły.

– Powie­dział to, kiedy pode­szłaś spraw­dzić jej puls. Tej dziew­czy­nie. Bo chyba to chcia­łaś zro­bić?

– Nic takiego nie sły­sza­łam.

– W takim razie ja też bym nie sły­szał.

Byli już na dole. Wyszli na zewnątrz. Świa­tło poranka uno­siło się nad sta­dio­nem Ullevi. Zapo­wia­dał się ładny dzień, zimowy dzień. Nie­liczne samo­chody sto­jące przed wej­ściem były pokryte szro­nem. Przy­po­mi­nał szarą skórę. Gerda się wzdry­gnęła. Nie tylko z zimna. Przed oczami sta­nęła jej twarz tej kobiety. Made­le­ine. Była taka spo­kojna. Czy umarła też spo­koj­nie? Czy się obu­dziła? Czy spała? Może już jutro będą wie­dzieć. Tech­nicy i śled­czy. A może już za godzinę albo nawet za chwilę. Gerda się odwró­ciła i popa­trzyła na wyż­sze pię­tra. Nie wie­działa, w któ­rym pokoju sie­dzą Bark­ner i prze­słu­chu­jący go poli­cjant. Ale może gdzieś tam Bark­ner wła­śnie się przy­znaje. Naj­pierw pobrali mu krew, a teraz wycią­gną z niego i to.

Dyżur miał Bent Mogens. Dostał wła­śnie naj­now­sze wia­do­mo­ści z miesz­ka­nia na Vasa­stan. Lekarz stwier­dził, że kobieta nie żyje. Zmarła w ciągu minio­nej doby, moż­liwe, że w ciągu ostat­nich dwu­na­stu godzin. Ale takie sza­cunki zawsze są ryzy­kowne. Na ciele nie było śla­dów prze­mocy fizycz­nej, ale przy­czyną zgonu mogło być udu­sze­nie. Prze­cież poli­cjanci, któ­rzy przy­jęli zgło­sze­nie, wspo­mi­nali o poduszce na twa­rzy. Bez tego trudno byłoby cokol­wiek usta­lić. Ale na razie jesz­cze nic nie jest pewne. Pia E:son Fröberg będzie wie­działa wię­cej po sek­cji. Może znaj­dzie jakieś obra­że­nia wewnętrzne. I zewnętrzne, takie, któ­rych nie widać gołym okiem. O poduszce wspo­mi­nał rów­nież męż­czy­zna, part­ner zmar­łej. O ile oczy­wi­ście był jej part­nerem. To już twoja robota, Bent. Pia E:son Fröberg nie zna­la­zła przy łóżku żad­nych table­tek ani innych nar­ko­ty­ków. Tech­nicy także na nic nie natra­fili pod­czas wstęp­nych oglę­dzin.

Zabój­stwo part­nerki, pomy­ślał Mogens. Jasna sprawa.

Prze­moc domowa, choć jaw­nych śla­dów prze­mocy nie było.

Pora jak naj­szyb­ciej wyja­śnić tę jasną sprawę do końca.

Koleś sam wpa­ko­wał się do wię­zie­nia.

Funk­cjo­na­riu­szem, który miał wyja­śnić sprawę do końca, był inspek­tor Sver­ker Edlund z docho­dze­niówki². Miał doświad­cze­nie w pro­wa­dze­niu prze­słu­chań.

Mar­tin Bark­ner sie­dział naprze­ciwko niego. Wyglą­dał na bar­dzo zmę­czo­nego, nie­mal zasy­piał na sie­dząco. Oczy miał szkli­ste, jakby tra­piła go lekka gorączka. Edlund widy­wał już takie reak­cje. Chło­pak nie do końca wie­dział, co się stało albo co zro­bił. A miał o tym opo­wie­dzieć.

Bark­ner spoj­rzał na coś za jego ple­cami. Edlund dobrze wie­dział, co tam jest. Nic. Tak wła­śnie urzą­dzono pokój. Powinni się w nim znaj­do­wać tylko oni dwaj, naprze­ciwko sie­bie, i pada­jące mię­dzy nimi słowa. Czy raczej słowa, które jeden prze­ka­zuje dru­giemu. Ale z tym róż­nie bywało, bo każde prze­słu­cha­nie prze­bie­gało ina­czej.

– Nie zro­bi­łem tego – powie­dział Bark­ner. – Jeśli myśli­cie, że to zro­bi­łem, jeste­ście w błę­dzie.

W jego gło­sie sły­chać było pustkę, ale też zde­cy­do­wa­nie. Edlund sły­szał już setki słów wypo­wia­da­nych przez setki gło­sów. Nauczył się je roz­róż­niać. Bo słowa sta­no­wiły tylko wierzch­nią war­stwę. Cała reszta kryła się pod spodem.

– Czego pan nie zro­bił? – zapy­tał Edlund.

Chło­pak nie odpo­wie­dział.

– A co pan zro­bił? – cią­gnął Edlund.

– Co? Co?

– Pro­szę opo­wie­dzieć, co pan robił w nocy. Potem możemy skoń­czyć. Musi pan odpo­cząć.

– Nie muszę! Dla­czego miał­bym potrze­bo­wać odpo­czynku?

– Pro­szę opo­wie­dzieć.

– Ale co? Co mam opo­wie­dzieć?

– Dla­czego potrze­buje pan odpo­czynku.

– Ale nie potrze­buję! Prze­cież, do cho­lery, spa­łem pra­wie całą noc.

Zaklął, ale nie wyglą­dał na agre­syw­nego. Wyglą­dał raczej na zdzi­wio­nego. Jakby był zasko­czony, że spał pra­wie całą noc. Jak mógł spać pra­wie całą noc?

– I co pana obu­dziło?

Bark­ner nie odpo­wie­dział.

– Bo obu­dził się pan, prawda?

Bark­ner ski­nął głową.

– Co się stało?

– Obu­dzi­łem się… Nie wiem. Po pro­stu się obu­dzi­łem.

Edlund poki­wał głową.

– I powie­dzia­łem coś do Mad… do Made­le­ine. Leżała obok z… z poduszką na…

Nie mógł mówić dalej. Edlund cze­kał.

Po chwili Bark­ner gło­śno wydmu­chał nos w papie­rową chu­s­teczkę. Wziął ją z pudełka sto­ją­cego na stole. Edlund dobrze się przy­go­to­wał do prze­słu­cha­nia. Pod­czas roz­mów wielu ludzi pła­kało, cza­sami pro­wa­dzący prze­słu­cha­nie też, choć Edlund ni­gdy nie sły­szał o takim przy­padku w Szwe­cji.

– Może pan mówić dalej?

Bark­ner przy­tak­nął.

– Co się stało, kiedy się pan obu­dził?

– Zoba­czy­łem ją…

– I co pan takiego zoba­czył?

– Ją. Wła­śnie ją.

– Powie­dział pan coś?

– Słu­cham?

– Wspo­mniał pan, że coś pan do niej powie­dział.

– Ach tak, powie­dzia­łem. Chyba musia­łem coś powie­dzieć, prawda?

Edlund mil­czał, sie­dział bez ruchu.

– Leżała z poduszką na gło­wie. Na twa­rzy.

– Skąd pan wie, że miała poduszkę na twa­rzy?

– Co?

– Mogła ją mieć na karku. Mogła leżeć na boku. Albo na brzu­chu.

– Nie. Widzia­łem, jak leży. I…

Zamilkł.

Edlund znów poki­wał głową.

– Pro­szę powie­dzieć, co pan zro­bił.

– Zabra­łem poduszkę. – Bark­ner pochy­lił się do przodu. Nagle zaczął spra­wiać wra­że­nie nie­spo­koj­nego, jakby chciał się czymś podzie­lić. Jakby chciał powie­dzieć prawdę. Edlund nie raz widział coś takiego. Ale nie cho­dziło o prawdę, przy­naj­mniej jesz­cze nie wtedy. Na prawdę było jesz­cze za wcze­śnie. – Chyba nie ma w tym nic dziw­nego, nie? W tym, że ją zabra­łem. Made­le­ine nie odpo­wia­dała! Chcia­łem wie­dzieć, czemu nie odpo­wiada.

– A nie pomy­ślał pan, że po pro­stu śpi?

Bark­ner chyba nie zro­zu­miał pyta­nia.

– Była noc – wyja­śnił Edlund. – Obu­dził się pan i coś powie­dział, a ona nie odpowie­działa. Co w tym takiego dziw­nego?

Bark­ner mil­czał.

– Chciał ją pan obu­dzić?

– To już nie była noc, było pra­wie rano.

– Dla­czego chciał ją pan obu­dzić?

– Nie rozu­miem, o co panu cho­dzi.

– Dla­czego nie chciał pan, żeby spała dalej?

Bark­ner znów zapa­trzył się na ścianę za nim. Ale nie zna­lazł na niej odpo­wie­dzi. Już wielu szu­kało jej w sta­lo­wo­sza­rym świe­tle i ostro zary­so­wa­nych cie­niach, ale na ścia­nie nic nie było.

– Pokłó­ci­li­śmy się. Wie­czo­rem… zanim zasnę­li­śmy. Chcia­łem o tym poga­dać. Chcia­łem, żeby znów było dobrze.

Edlund poki­wał głową. Cze­kał. Chło­pak chciał, żeby znów było dobrze, ale już ni­gdy nie będzie. Tej nocy to słowo już na zawsze znik­nęło z jego życia.

– O co się pokłó­ci­li­ście? – zapy­tał Edlund.

– Ja… nie pamię­tam. Bo… nie, nie mogę sobie teraz przy­po­mnieć.

– A jed­nak chciał pan o tym poroz­ma­wiać z Made­le­ine, kiedy tylko się pan obu­dził.

Bark­ner się wzdry­gnął, gdy usły­szał jej imię. Spoj­rzał Edlun­dowi pro­sto w oczy. Po raz pierw­szy.

– My… My tu sobie roz­ma­wiamy, a ten ktoś, kto to zro­bił, jest na wol­no­ści. A zro­bił to! I cho­dzi sobie wolny! O, tam! – Wska­zał na okno, cho­ciaż aku­rat ono wycho­dziło na wewnętrzny dzie­dzi­niec, ciemny i przy­po­mi­na­jący spa­cer­niak.

– Pro­szę opo­wie­dzieć o tym wie­czo­rze – cią­gnął Edlund. – Ostat­nim wie­czo­rze.

Bark­ner znów spoj­rzał na niego.

– Ale nie ma o czym. Jeśli pan myśli, że coś się stało, to nie – nic się nie stało. Po pro­stu… dys­ku­to­wa­li­śmy o tym, co będziemy robić w week­end, tak mi się wydaje. Cho­dziło o sobotę. O jutro. To zna­czy o dziś… Mój Boże.

Umilkł.

– Pro­szę mówić dalej – powie­dział Edlund.

– Nie chcia­łem jechać do jej rodzi­ców. Cho­dziło o jakiś cho­lerny obiad! Obiad, na który nie mia­łem ochoty iść. Boże. Gada­li­śmy o tym, a potem zga­si­li­śmy świa­tło i poszli­śmy spać. I tyle.

Edlund poki­wał głową.

Bark­ner wyglą­dał na zasko­czo­nego.

– Wie­rzy mi pan? – zapy­tał.

– A nie powi­nie­nem?

– Ależ nie, powi­nien pan.

– Tej nocy ktoś przy­ci­snął do twa­rzy Made­le­ine poduszkę i ją udu­sił.

– Tak?

– Przed chwilą wspo­mi­nał pan o mor­dercy, panie Bark­ner.

Bark­ner nie odpo­wie­dział.

– Czy mówił pan o sobie?

– Nie, nie, nie!

– Nie zro­bił pan tego celowo – cią­gnął Edlund. – Po pro­stu tak wyszło.

– Nie, nie. NIE! Prze­cież do was zadzwo­ni­łem. Po co miał­bym dzwo­nić… po co miał­bym wzy­wać poli­cję, gdy­bym sam to zro­bił?

– A co by pan zro­bił w takiej sytu­acji?

– Co?

– Gdyby ją pan udu­sił? Wypro­wa­dziłby się pan? Dokąd by pan poszedł?

– Ale ja jej nie udu­si­łem! Nie zabi­łem jej! Nie tkną­łem jej!

Bark­ner chciał wstać z krze­sła.

– Pro­szę usiąść – powstrzy­mał go Edlund.

Bark­ner zwa­lił się na krze­sło. Chwilę wcze­śniej wstą­piły w niego nowe siły, teraz opa­dły wraz z nim. Znów był sam.

– Nie rozu­mie pan? – zapy­tał ciszej. – Nie rozu­mie pan?

– Czego nie rozu­miem?

– Jak mogli­śmy spać, kiedy ktoś dostał się do miesz­ka­nia i… ją udu­sił? Dostał się do sypialni? Jak mogłem wtedy spać? Rozu­mie pan? Kiedy to się stało… Jak mogłem spać, kiedy to się działo? – Wycią­gnął do Edlunda ręce. Jakby go o coś pro­sił. – Jak mogłem spać, kiedy to się działo?ROZDZIAŁ 4

4

TECH­NICY PRZY­JE­CHALI I POJE­CHALI. Lekarka, Pia E:son Fröberg, też. Nie nawią­zała do tego, że to plaża Win­tera. Kie­dyś, dawno temu, jesz­cze w poprzed­nim wcie­le­niu, spa­ce­ro­wali pod rękę po brzegu, nie tak daleko stąd. Ale to była histo­ria odle­gła jak dzie­więt­na­sto­wieczna wyprawa przez Atlan­tyk. Nie byli już tacy jak kie­dyś. Ledwo można nas poznać, pomy­ślał Win­ter. Ale wie­dział, że to nie tak. Bo oni ni­gdy się nie zmie­nili. To świat się zmie­nił. I tego trzeba się trzy­mać. Wtedy można żyć nie­mal wiecz­nie.

– W ciągu ostat­niej doby – powie­działa Pia. – Na razie nie mogę powie­dzieć wię­cej.

Win­ter poki­wał głową. Pia patrzyła na zatokę. Wyglą­dała, jakby chciała coś powie­dzieć, ale zre­zy­gno­wała.

– Mógł uto­nąć – dodała, odwra­ca­jąc się w jego stronę.

– Ale nie bar­dzo w to wie­rzysz.

– To, w co wie­rzę, nie ma tutaj zna­cze­nia.

– I tak chcę wie­dzieć.

– Na szyi ma kilka śla­dów – odparła. – Mógł na coś wpaść.

– Albo ktoś wpadł na niego.

– Zoba­czymy – odpo­wie­działa, a potem zato­czyła ręką koło. – Ładna działka. Wła­sna plaża.

– Na którą wypły­wają zwłoki.

– To się mogło przy­tra­fić każ­demu.

– Ale nie komi­sa­rzowi poli­cji na pry­wat­nej działce. To nie­spra­wie­dliwe. I nie w cza­sie wol­nym.

– To godziny pracy też spę­dzasz tutaj?

– Tak – odparł. Teraz był już sam. Roz­my­ślał o tym wszyst­kim, a kolejne godziny pracy mijały. Zwłoki zawie­ziono do zakładu medy­cyny sądo­wej przy Medi­ci­nar­ber­get.

Męż­czy­zny nie cze­kał na razie praw­dziwy pogrzeb. Jesz­cze nie. To było naj­lep­sze, co mogli dla niego zro­bić.

Nad Win­te­rem krą­żyły mewy. Były cicho. Widocz­nie uznały, że to nie czas i miej­sce na krzyki. A ta plaża zapewne była bar­dziej ich niż jego. Przy­pa­try­wały mu się, wra­cały nad zatokę, a potem znów nad ląd. Szu­kały kolej­nych ciał. Cho­ciaż nie. Jedno to i tak aż nadto. Jak długo zwłoki pły­wały w morzu? Dla­czego nikt ich nie zauwa­żył i nie zatrzy­mał, zanim tra­fiły do nas? Win­ter chwy­cił pła­ski kamień i cisnął go ponad wodą. Raz-dwa-trzy-cztery-pięć-sześć-sie­dem-osiem-dzie­więć. Rekord, może nawet świa­towy. Elsa mu nie uwie­rzy. Nikt mu nie uwie­rzy. Teraz kamień leżał już na dnie. Dzie­sięć milio­nów lat zabrało mu wydo­sta­nie się na brzeg, a Win­ter w dzie­sięć sekund wrzu­cił go z powro­tem do wody.

Zadzwo­niła komórka.

– Tak?

– Wciąż jesteś na plaży?

Usły­szał spo­kojny głos Ber­tila. Teraz go potrze­bo­wał.

Był wstrzą­śnięty swoim wyczy­nem.

– Wciąż tu jestem – odparł.

– Co robisz?

– Bawię się w Boga. Zakłó­cam rów­no­wagę w przy­ro­dzie.

– Bóg nie zakłó­całby tego, co sam stwo­rzył.

– Prze­cież kie­dyś na ziemi był raj.

– Wciąż jest.

– Powiedz to temu face­towi, który tu wypły­nął.

– Było kilka pogrze­bów.

– Tak?

– Mię­dzy innymi w kościele w Askim.

– To prze­cież po prze­ciw­nej stro­nie drogi do Särö – zauwa­żył Win­ter.

– I we Frölunda – cią­gnął Ring­mar.

– To i tak nie ma sensu, dopóki go nie ziden­ty­fi­ku­jemy.

– Tak tylko mówię, żebyś wie­dział.

Mewy odle­ciały nad fiord Askim, wyglą­dały jak czarne smugi na sza­rym papie­rze. W ciągu ostat­niej godziny błę­kit nieba gdzieś znik­nął, jakby dopa­so­wu­jąc się do sytu­acji tu, na dole, w byłym pry­wat­nym raju Win­tera. Daleko od brzegu jakaś łódź pły­nęła w stronę otwar­tego morza. Nie­któ­rzy nie przej­mo­wali się porami roku i bez­tro­sko żeglo­wali w kie­runku gór lodo­wych. Nagle Win­ter zatę­sk­nił za wła­sną łodzią. Wła­sna plaża, wła­sna łódź – to szłoby ze sobą w parze. Mógł sobie zaży­czyć łódź na pięć­dzie­siąte uro­dziny. Połowę życia spę­dził w pod­zie­miu. I w nim miał pozo­stać. Zro­zu­miał to już. Nie wyrwie się stąd. Zaczął jako naj­młod­szy komi­sarz w kraju, skoń­czy jako naj­star­szy.

Win­ter obszedł komendę dookoła. Był już z powro­tem w mie­ście. Z plaży zabrał go radio­wóz. Dał im tylko znać, że chce wra­cać. W dro­dze w ogóle się nie odzy­wał. Dwaj poli­cjanci sie­dzący z przodu też nic nie mówili. Był im za to wdzięczny. Zda­rzało mu się już jeź­dzić z młod­szymi kole­gami, któ­rzy chcieli mu opo­wie­dzieć całe swoje życie, jakby zda­wali raport. Ale rzadko kto miał go z czego skła­dać, bo jeśli się nie skoń­czyło trzy­dziestki, nie ma się o czym mówić.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: