- promocja
- W empik go
Ostatnia zima. Komisarz Erik Winter. Tom X - ebook
Ostatnia zima. Komisarz Erik Winter. Tom X - ebook
Dziesiąty tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.
Pewnego grudniowego poranka patrol policyjny zostaje wezwany do mieszkania w eleganckiej dzielnicy Göteborga. Mężczyzna, w stanie ciężkiego szoku, leży obok ciała zamordowanej partnerki.
Kilka dni później, w tej samej eleganckiej dzielnicy powtarza się schemat zbrodni. Znalezione zostaje kolejne ciało uduszonej kobiety i mąż pogrążony w szoku.
Podejrzenia śledczych kierują się w stronę obu mężczyzn, ale młody asystent policyjny zwraca uwagę na szczegół, który nie zgadza się z hipotezą śledczych…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7577-6 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
ZGŁOSZENIE NA TELEFON ALARMOWY przyszło dokładnie o piątej trzydzieści dwie i osiemnaście sekund. Wezwanie dotyczyło zagrożenia życia: „Moja partnerka nie oddycha!”. Godzina zresztą nie miała w tamtym momencie znaczenia. Szczegóły mogły się okazać istotne dopiero później, w pierwszej fazie dochodzenia wstępnego. W fazie kiedy, jak, kto. A może też dlaczego. O ile oczywiście dochodzenie w ogóle miało się zacząć, bo nie było wykluczone, że zdarzenie miało jednoznaczny przebieg. Ale kiedy rano, w pierwszej połowie grudnia, radiowóz ruszył na południe miasta, w stronę Vasastan, wszystko to nie było jeszcze przesądzone. Nie było też wiadomo, czy nadchodzący dzień będzie ładny. Prognozy były enigmatyczne. Ale stażystka Gerda Hoffner czuła, że w powietrzu unosi się jeszcze jesień. Czuła ten słodkawy, październikowo-listopadowy zapach, będący pozostałością roku, który za chwilę miał się skończyć. Może przyszły rok będzie ładny. Ale wkrótce i on trafi do archiwum, mówiąc policyjnym żargonem. Choć akurat wtedy to nie policyjny żargon zaprzątał Gerdzie głowę. Po prostu chciała już mieć za sobą tę interwencję. Był z nią Johnny – siedział obok i rozglądał się za właściwym numerem domu. Johnny Pośpiech. Szybko dorobił się tego pseudonimu. Gerda zresztą też chciała jak najszybciej skończyć, a potem jechać do domu. Po południu wybierała się pobiegać. Dziesięć kilometrów przez Påvelund i Ruddalen. Powoli. A potem się położy.
Bała się. Czekało ją spotkanie ze śmiercią. Pierwsze.
– To tutaj – powiedział Johnny, wskazując na jedno z wejść zwieńczonych dwiema zdobnymi cyframi. Chyba były wykute ze złota. Wejście wyglądało zarazem zachęcająco i odpychająco. Do środka zapraszało swoich, ale dla wszelkich mętów społecznych było zamknięte. O ile oczywiście jakieś męty tam trafiały, zboczywszy z Avenyn podczas piątkowej popijawy. Bo do Avenyn było niedaleko. Ja nie byłam i nie jestem swoja, pomyślała Gerda, wysiadając z samochodu. Nigdy nawet nie byłam w żadnym domu na Vasastan. Policja rzadko tu zagląda.
Wybrała kod na domofonie i gdzieś ze środka masywnych drzwi usłyszeli kliknięcie. Johnny nacisnął ciężką klamkę.
– Przynajmniej nie zapomniał kodu – powiedział.
– A dlaczego miałby zapomnieć?
– Jeśli obok leży martwa dziewczyna, to niekoniecznie się pamięta o takich rzeczach jak kod do domofonu.
Weszli na klatkę schodową. Przypominała salę balową. Gerda się rozejrzała. Wszędzie aż błyszczało od srebra i złota. Jestem jak Kopciuszek na balu, pomyślała. A już mam odciski. Te nowe buty od munduru są za małe, od razu to poczułam. Czemu się nie odezwałam? Ale w tej chwili nie ma co zaprzątać sobie tym głowy. Chociaż może jednak lepiej myśleć o czymś innym. Niedobrze, że tu jestem. Czuć grozę. W życiu się tak nie bałam. Co teraz będzie? Spojrzała na pnące się w górę schody i sufit. Co tam znajdziemy? Nasłuchiwała sygnału karetki, ale na dworze było cicho. A akurat wtedy naprawdę chciała usłyszeć syreny przecinające poranne powietrze i budzące wyciem mieszkańców tych pięknych domów. Ten odgłos by ją uspokoił.
– Trzecie piętro – powiedział Johnny. – Jedziemy windą?
Winda wyglądała jak z dziewiętnastego wieku. I pewnie zresztą wtedy powstała. Cały dom był dziewiętnastowieczny. Zbudowano go dla bogaczy i tacy nadal tu mieszkali. Ale ktoś z trzeciego piętra właśnie zostawił to wszystko za sobą. Zostawił przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Ściany pokrywały wymyślne stuletnie wzory. Gerda pamiętała, że ten styl w sztuce ma swoją nazwę. Jakieś niemieckie słowo¹, które trafiło do kilku języków. Coś z młodością. Ciekawe, stary dom i dawna sztuka, której nazwa nawiązuje do młodości. Wzory na ścianach wiły się w dół, w górę, oplatały schody i windę.
– Winda nie wchodzi w grę – powiedziała Gerda. – Nie mam zamiaru utknąć gdzieś między piętrami.
Johnny ruszył w stronę marmurowych schodów. Zdążył już złapać za sig sauera. Już mu się spieszyło. Gerda poszła za nim. Niosła narzędzie do wyłamywania drzwi. Siekierkę, łom, przecinak i dłuto w jednym. Dla policji i dla złodziei. Choć ci drudzy posługiwali się nowszym modelem. Gerda usłyszała coś na klatce, gdzieś otworzyły się drzwi. Chyba na górze, tak to zabrzmiało. Spojrzała na zegarek. Dla niektórych, również mieszkańców tego domu, poranek już się zaczął albo miał się zacząć wkrótce. Ale to miejsce kojarzyło się Gerdzie z leniwymi przedpołudniami, ogromnymi, skąpanymi w słońcu pokojami, jedwabnymi szlafrokami i srebrną tacą ze srebrnym serwisem do herbaty stojącą na srebrnym stoliku. Możliwe, że widziała taką scenę w filmie, pewnie w jakimś angielskim. Ale przecież angielskie trendy trafiły również do Göteborga. Swego czasu miasto nazywano Małym Londynem. Ale akurat o tym Gerda niewiele wiedziała. Trochę lepiej kojarzyła wpływy niemieckie, choć wokół siebie nie miała ich już zbyt wiele. Odkąd jej rodzice przeprowadzili się z powrotem do Lipska. Małego Lipska. Teraz muszę zrobić wszystko jak należy, pomyślała, wchodząc po schodach. Muszę być czujna. Muszę raczej patrzeć, niż słuchać. Teraz muszę polegać na oczach, nie mogą mnie zawieść. Dotarli na trzecie piętro. Przed sobą mieli troje drzwi. Jedne były uchylone na jakieś dziesięć centymetrów. Sprawiały wrażenie tak samo masywnych jak drzwi na dole. Były zrobione z jakiegoś ciemnego drewna. Wyglądały jak z żelaza. Z tyłu głowy poczuła muśnięcie. Jakby ktoś naciągnął na nią tkaninę. Strach. Zacisnęła palce na kolbie pistoletu. Była zimna jak żelazo. W takich sytuacjach żelazo może uspokoić.
Nagle światło na klatce zgasło.
Jaśniejsza strużka sączyła się tylko zza otwartych drzwi. Ale to światło nie wyglądało przyjemnie. Przypomina węża, pomyślała Gerda. Węża, który sunie w naszą stronę. Widziała profil Johnny’ego. Odwrócił się do niej. Chyba już nie było mu tak spieszno. Boi się jak ja. Z mieszkania dobiegł jakiś dźwięk. Czy raczej z apartamentu, bo to nie było zwykłe mieszkanie. Jakby ktoś wzdychał albo brał głęboki wdech. Dźwięk uleciał przez drzwi wraz ze świetlnym wężem. A za nim kolejny. Ale ten brzmiał trochę inaczej, jak powolny krzyk. Nie było w nim strachu. Bo Gerda wiedziała, co to strach.
– W każdym razie facet jest w domu – powiedział cicho Johnny. Słychać było, że jest zdenerwowany. Same słowa były może i chwackie, ale głos niwelował tę zuchwałość. Zawsze tak jest, głos ujawnia wszystko.
Johnny się nie ruszał. Gerda go minęła i pchnęła drzwi końcówką pistoletu. Okropny dźwięk przybrał na sile, ale jej nie ogłuszył. Zobaczyła hol. Krzesło. Niewielki stolik. Coś wiszącego na ścianie i kryształowy żyrandol pod sufitem. Właśnie tego się spodziewała – kryształy już w holu. Zresztą hol był wielkości jej mieszkania. Piętnaście metrów dalej widać było kawałek pokoju. Widziała okno i odbijające się w nim światło. Bo w pokoju też paliła się lampa, ale jeszcze słabsza niż ta w holu. I znów ten dźwięk. Wręcz nieludzki, ale co w gruncie rzeczy jest ludzkie? W nowej pracy Gerda zdążyła już zrewidować swoje poglądy na tę kwestię. Wszystko okazało się trudniejsze, niż mówili w szkole policyjnej. Bo ludzkość ujawnia się pod wieloma różnymi postaciami. Ma różne oblicza. I różnie krzyczy – właśnie rozległ się kolejny krzyk. Przypominał podmuch wiatru. Gerda się zatrzymała.
– Co, do cholery? – Johnny minął ją i zrobił kilka kroków w głąb holu.
Znów usłyszeli krzyk. Teraz już na pewno nie było w nim nic ludzkiego. Gerda zrobiła krok w jego stronę.
Zapadł się w ciemność. Już nic nie widział. Całe światło gdzieś zniknęło. Będzie tak żył w ciemnościach przez całą wieczność. I to właśnie jest najgorsze. Że będzie żył.
– Erik? Erik!
Jej wołanie przebiło się przez jego krzyk. Wciąż tkwił w koszmarze. Był na samym jego dnie. A ona stała na górze, na krawędzi grobu, i próbowała go wołać. Usłyszał ją. Jej głos wyciągnął go z powrotem. Tak właśnie było.
– Erik, co się dzieje? Erik?
Wrócił do świata. Dzięki Bogu, że istnieją koszmary, pomyślał. Dzięki nim można wrócić z piekła do życia. Co za ulga. Ciesz się, że żyjesz, stary. Bo tam, na dole, jest ciemno.
– Już w porządku – odparł.
Pogłaskała go po czole. Wiedział, że spocił się jak mysz. To jeden ze skutków koszmaru. Bo koszmary to ogromny wysiłek. Przypominają trening w piekle.
– Ten sen musiał być straszny jak cholera – powiedziała, dalej gładząc go po czole. Rzadko przeklinała, ale czasami po prostu nie dało się użyć innego słowa.
– Chyba śnił mi się własny pogrzeb – odparł, kładąc dłoń na jej ręce. – Spuścili mnie w trumnie.
Angela milczała. Teraz Winter poczuł, że jego dłoń jest bardzo zimna, a jej – gorąca. Cała krew spłynęła mu do serca, jak w wirówce. Jeszcze kilka takich potwornych snów i będę musiał brać leki na ciśnienie.
– Było tak, jakbym zupełnie oślepł – powiedział. – W życiu nie widziałem takich ciemności. – Spojrzał na Angelę. – O ile ciemności można widzieć. Ja w każdym razie widziałem. – Słyszał, że mówi cicho, jakby głos miał stłumiony. – Te ciemności były czarniejsze od czerni. A potem już nic nie widziałem.
Angela pokiwała głową.
– Tak właśnie jest teraz z Larsem – ciągnął Winter. – Już nic nie widzi.
Sny nie mają żadnego scenariusza, dlatego są snami. Totalna improwizacja. Ale jego sen był odbiciem rzeczywistości. Zaledwie kilka dni wcześniej pochowali Larsa Bergenhema. Dni, a może tygodni. Właściwie to już miesięcy. Bergenhem był inspektorem w wydziale śledczym komendy w Göteborgu niemal tak długo, jak długo Winter był tam komisarzem. To już prawie piętnaście lat. Lat długich i krótkich, pięknych i brzydkich. Mijający rok był brzydki, wręcz okropny. Bergenhem żył, a potem nagle zginął. Zapadł się w ciemność. Dosłownie zapadł się pod ziemię. Winter przez tę straszną minutę mocno przyciskał do siebie jego martwe ciało. A przez kolejne minuty, godziny, dni i tygodnie, choć przeżył, chodził jak w letargu.
Wszyscy widzieli, jak trumna z ciałem Bergenhema znika w ziemi. Winterowi wciąż się to śniło. Czuł się winny. Bo czegoś nigdy nie powiedział, nie zrobił. Nie powiedział Bergenhemowi czegoś, co może by go powstrzymało. Była ta sekunda, może nawet minuta, kiedy mógł zrobić wszystko. Ta krótka chwila na ziemi. Wracał do niej myślami. Prześladowała go w snach. Mimo wszystko wiedział, że sny się skończą. Teraz zaczął to sobie uświadamiać. On przeżył, podczas gdy ktoś inny zginął. W pewnym sensie narodził się ze śmierci Bergenhema. To też teraz do niego dotarło. W tym roku przeszedł swego rodzaju życiowy kryzys. Był tego świadomy. Zmierzał dokądś, czy też starał się od czegoś uciec, i nie umiał się zatrzymać. To było jego prywatne piekło i zaczął nim męczyć siebie i najbliższych: Angelę, która była jego najlepszą przyjaciółką, ale też – od ślubu na Costa del Sol – żoną, i dzieci, Elsę i Lilly. Boże. Sam sobie kopał grób. Długo dokuczały mu silne bóle głowy. Jakaś tajemnicza migrena. Chyba. A zniknęła w jednej chwili, kiedy trzymał ciało Bergenhema. I już nigdy nie wróciła. Na wszelki wypadek pozwolił się zbadać, w końcu dał się namówić. Zrobili mu rentgen głowy. Nie wykryli żadnych guzów, ani złośliwych, ani niezłośliwych. Żadnego stanu zapalnego mózgu, nic ponad to, co sam sobie uroił, nic ponad to gorączkowe dążenie donikąd. Śmierć Bergenhema dała mu nowe życie. Kiedy ta myśl przyszła mu do głowy po raz pierwszy, uznał, że brzmi melodramatycznie, wręcz niedorzecznie, patetycznie. Ale była prawdziwa. Najprawdziwsza. Bergenhem dał mu życie i najgorsza ze wszystkiego była świadomość, że oto teraz znów będzie niemal szczęśliwy – dzięki śmierci kolegi. Bo już nie był na pół trupem, jak wcześniej. Jego życie i praca potoczą się dalej. Bo śmierć Bergenhema dała życie wszystkim. Wszyscy najbliżsi przyjaciele z wydziału, tak jak on, przechodzili życiowe kryzysy. Potem zrozumiał, że to nic nadzwyczajnego. Po prostu we współpracującej ze sobą od dawna grupie dochodzi do grupowych kryzysów, choć każdy przeżywa je na swój sposób. A jeśli coś sypie się u jednej osoby, sypie się również u reszty, choć u każdego inaczej. Może on był najbardziej winien. Dawał innym zły przykład. Był szefem. Ale teraz koniec z tym. Wrócił do życia. Kolejna melodramatyczna myśl.
Uśmiechnął się.
– Dlaczego się uśmiechasz? – zapytała Angela.
– Bo nie leżę w grobie.
– Z tego można się śmiać w głos.
– Za rzadko to robimy.
– Jeszcze nie jest za późno.
Jeszcze nie, pomyślał. Ale właśnie takich myśli powinien od teraz unikać. W każdej możliwej chwili powinien celebrować to, że jeszcze żyje. Niemal każdy ból jest lepszy niż śmierć, choć jeśli chodzi o ten przeklęty ból głowy, wolałby, żeby już nigdy nie wrócił. Chciał robić coś nowego. Bo w tym życiu wszystkiego trzeba spróbować choćby raz. No, wszystkiego z wyjątkiem kazirodztwa i tańców ludowych.
– Nigdy nie jest za późno – powiedział. – Idziemy spać. Tylko żadnych snów.
– Pojedziemy po śniadaniu nad morze?
– Jasne – odparł i pomyślał o wietrze, plaży, pięknym niebie i zapachu wilgotnej soli. Grudzień to najlepszy z miesięcy.
Gerda Hoffner i Johnny Pośpiech przeszli przez hol. Minęli wejście do kuchni. Gerda zauważyła połyskujące blaty i drzwiczki. Stal, drewno, ale też cegły. Nowoczesna kuchnia w starym domu. Wiadomo. Zawsze tak było. Nowości najpierw trafiają do bogaczy. W kuchni paliło się światło. Świeciło jakby w kropki. Pewnie na suficie albo na ścianach zainstalowano oświetlenie punktowe. Na blacie stała butelka wina. Obok – kieliszek. Nic więcej. Światło podświetlało wino w butelce. Gerdzie przypominało bursztyn albo rubin. Nigdy wcześniej takie porównanie nie przyszło jej do głowy. Rzadko piła wino, a jeśli już, to białe.
Teraz krzyk rozbrzmiewał tuż obok. Byli już blisko pokoju na końcu holu.
– Pomocy! – Usłyszeli. – Pomocy! Niech mi ktoś pomoże!
Weszli do środka. W lewej ręce Gerda trzymała latarkę.
Znaleźli się w sypialni. Gerda starała się zobaczyć wszystko naraz. Może ktoś ją później o to zapyta. Kiedy dostali zgłoszenie z centrali, akurat jechali Allén. Wszystkie inne pasy były puste. Nie zaczęło jeszcze świtać. Dla większości ludzi dzień miał się zacząć dopiero za pół godziny. Zgłoszenie z mieszkania na Vasastan. Mężczyzna zadzwonił na sto dwanaście. Ktoś nie żyje. Kto? Nie wiadomo. Zawiadomienie o śmierci też było niejasne. Mężczyzna był poruszony, tak twierdził dyżurny z centrali. Dzwoniący wydawał się „oszołomiony”.
– Brał coś? – zapytała Gerda.
– _Can’t say_ – odparł dyżurny, jakby to był _Posterunek przy Hill Street_. Jakby się znaleźli w Nowym Jorku lat siedemdziesiątych. Gerda urodziła się w roku 1979, ale to właśnie tę dekadę uznawała za swoją. Bo w latach siedemdziesiątych wszystko było wyrazistsze. Teraz, trzydzieści lat później, ta dekada przeżywała renesans. Kto by pomyślał. I wtedy zobaczyli mężczyznę. Siedział wyprostowany po swojej stronie łóżka. Po turecku, jakby ćwiczył jogę. Ale to nie była joga. Patrzył na Gerdę i Johnny’ego jak na obcych, którymi przecież byli. To, że mieli na sobie mundury, niczego nie zmieniało. Gerda spojrzała na coś, co leżało obok niego. Jakaś postać, zwłoki. Widziała kontury rysujące się pod prześcieradłem. Kołdra leżała na podłodze. Dostrzegła też zarys twarzy. Ramienia, ręki. Może mężczyzna coś powiedział, ale nie usłyszała. Szybko przeszła przez pokój, żeby dotknąć dłoni kobiety i sprawdzić puls. Ale kiedy tylko dotknęła jej skóry, zrozumiała, że w tym ciele już nigdy nie będzie pulsu. Skóra była przeraźliwie zimna, jak porcelana. A w pokoju było bardzo ciepło. To serce na pewno już nie bije, pomyślała. A ta twarz, mój Boże! Widać już plamy pośmiertne. Więc tak wyglądają.
Większą część głowy kobiety zasłaniała poduszka. Mężczyzna wznosił ręce do sufitu. Gerda nie mogła się powstrzymać i spojrzała w górę. Sufit był naprawdę wysoko, zwisał z niego kryształowy żyrandol. Wyglądał jak połyskujący statek kosmiczny, który za chwilę zaanektuje pokój. A pokój był ogromny. Podwójne łóżko, choć sporych rozmiarów, wyglądało jak zwykły mebel. Zrobiona na wysoki połysk drewniana podłoga zdawała się rozpychać we wszystkie strony. Obok stał stolik, kilka krzeseł, na ścianach wisiały jakieś obrazy. Na szafkach nocnych leżały książki, stał telefon i lampy. Gerda zauważyła drzwi prowadzące na balkon, który też nie wyglądał na mały. Drzwi były zamknięte. Za oknami wciąż było ciemno. Była zima.
Kiedy jeździli po mieście, Gerda pomyślała, że to pierwsza zimowa noc i że wkrótce zacznie się pierwszy zimowy dzień. Bo przecież musi być konkretny moment, od którego zaczyna się zima. Ten moment właśnie nadszedł.
Mężczyzna opuścił ręce.
– To nie ja – powiedział. – To nie ja to zrobiłem! – Wyglądał bardzo młodo, niemal jak licealista. Martwa kobieta również miała młodą twarz.
– Czego pan nie zrobił? – zapytał Johnny.
Mężczyzna drżącą ręką wskazał na kobietę.
– Madeleine! To nie ja! Ona była… była… Ona jest… – Zaczął się trząść jeszcze bardziej. Nagle jego ciałem wstrząsnęły spazmy. – Madeleine! Madeleine! – zawołał.
Nie zdjął poduszki z jej twarzy, pomyślała Gerda. Dlaczego? I znów wskazał na leżącą obok postać. Może pokazywał im poduszkę… Może zrozumiał, o czym myśli. Chyba nie miał jeszcze trzydziestu lat. Urodził się w latach osiemdziesiątych albo późnych siedemdziesiątych, jak ona. Włosy na czubku głowy miał dłuższe, teraz zwisały mu na czoło. Pewnie na co dzień zaczesuje je do tyłu, pomyślała Gerda. To taki typ. Typ zabójcy. Nikt tego nigdy nie planuje, ale może on zaplanował to już na samym początku. Chodzi o władzę. Może spotkali się w pubie, rok temu, może dwa. Może tej jesieni. Postawił jej drinka. W każdym razie wiedział, jak ma na imię.
– Poduszka… Miała ją na twarzy, kiedy się obudziłem. – Teraz wpatrywał się w Johnny’ego. W mężczyznę. Bo może on zrozumie. – Obudziłem się, a ona leżała obok! Miała poduszkę na twarzy.
– Oczywiście – odparł Johnny.
– Naprawdę! Przysięgam!
Mężczyzna wstał z łóżka, a raczej się z niego zerwał.
Stanął na podłodze. Był nagi. Nie zdawał sobie sprawy, że stoi nago przed dwojgiem nieznajomych, nie obchodziło go to. Widać było, że jest wzburzony, oszołomiony. Na pewno czuł, że dla nich jest winny. Ich mundury były mundurami wrogów.
– Nie ma pan majtek? – zapytał Johnny.
– Co? – Mężczyzna zrobił krok w ich stronę, a potem się zatrzymał i spojrzał na siebie. Na swoje krocze, swoją nagość. – Ja… no tak, oczywiście.
Chwycił leżące na podłodze bokserki i włożył je. Potem pochylił się nad łóżkiem i zdjął z twarzy kobiety poduszkę.
– Proszę to zostawić! – krzyknęła Gerda.
Spojrzał na nią, poduszkę trzymał w ręku.
– Już raz ją zabrałem – powiedział o wiele spokojniejszym głosem. – Kiedy się obudziłem. Kiedy… zanim zadzwoniłem na policję. Leżała z tą poduszką na twarzy, więc ją zdjąłem. Myślałem, że tak zasnęła. A to niedobrze… niedobrze spać z poduszką na twarzy. Można… można się… – Zamilkł i nagle się wzdrygnął, jakby go ktoś mocno uderzył.
Upuścił poduszkę, bezgłośnie opadła na łóżko. Wreszcie Gerda zobaczyła całą twarz zmarłej. A wcale tego nie chciała. W końcu zobaczyła nagłą śmierć. Pierwszy raz w życiu. Ale ta śmierć nie wyglądała na gwałtowną. Twarz była zastygła, spokojna, nie malowały się na niej ani poruszenie, ani zdziwienie. Twarz kobiety. Madeleine. Nie mieli powodu nie wierzyć, że naprawdę tak miała na imię. Madeleine. Miała i ma. Bo przecież imię zachowała, będzie jej towarzyszyć aż po grób, później też. Miała dopiero około trzydziestu lat, dopiero zaczęło się dla niej życie. Moja rówieśnica, pomyślała Gerda. Może miała dokładnie tyle lat co ja. Mężczyzna również wpatrywał się w Madeleine i jego twarz także nagle zrobiła się spokojna. Czy pogodził się z tym, co zrobił? Już? Spojrzał na nich.
– Próbował pan udzielić jej pierwszej pomocy? – zapytała Gerda.
– To nie ja – odparł. – Ja tego nie zrobiłem.
Dlaczego to powiedział? Co wiedział o tym, co się stało w nocy? Dlaczego mówi tak, jakby chodziło o morderstwo, a nie jakąś chorobę? Gerda widziała szyję Madeleine. Wyglądała na nietkniętą. Była biała, choć na tle śnieżnobiałego prześcieradła wyglądała raczej na beżową. Nie widziała żadnych śladów, ale nie do niej należało ich szukanie. Swoje zadanie w zasadzie już wypełniła. Zapewne już nigdy nie zobaczy tego mężczyzny. A już na pewno nigdy nie zobaczy Madeleine.
– Mieliśmy się pobrać – powiedział mężczyzna.
Nagle Gerdę znużyła jego anonimowość.
– Jak pan się nazywa? – zapytała.
Johnny rzucił jej szybkie spojrzenie.
– Martin Barkner – odpowiedział natychmiast mężczyzna, jakby się przedstawiał na jakimś oficjalnym spotkaniu.
Zresztą to była oficjalna rozmowa. Barkner zrobił poważną minę, jakby wszystko wróciło do normalności, jakby było tak jak wcześniej. Jakby stał w bokserkach w banku, jakby nago siedział na giełdzie przed ekranem. Jak gdyby w ekstremalnych sytuacjach, jak ta teraz, wszystko toczyło się normalnie. Jakby absurd splatał się z normalnością, tworząc swoisty surrealizm, jakiś szalony sen, który wydaje się absolutnie zwyczajny, dopóki się śni.
– Martin Barkner – powtórzył. Popatrzył na Gerdę. – Co teraz będzie? – zapytał.
– Co ma pan na myśli?
– Czy ktoś przyjedzie… zabrać Madeleine? – powiedział, nie patrząc na ciało.
Gerda skinęła głową.
– Za chwilę będzie tu mnóstwo ludzi – dodała.
– Mogę jechać do rodziców – oznajmił Barkner.
– Że co? – Johnny nie zrozumiał.
– Kiedy będą tu ci ludzie, ja mogę pojechać do rodziców – powtórzył Barkner. – Mam tam pokój.
Johnny Pośpiech spojrzał na Gerdę, potem znów na Barknera.
– Musi pan jechać z nami na komendę – powiedział. – Chyba sam pan rozumie?
– Na komendę?
– Na przesłuchanie – wyjaśnił Johnny. Boże. To zaczyna się robić niedorzeczne. Najwyraźniej Barkner udaje bardziej ogłupiałego, niż jest w rzeczywistości.
– Przesłuchanie?
– Na litość boską! – wrzasnęła Gerda. – Ona NIE ŻYJE! Madeleine NIE ŻYJE! Chyba nie sądził pan, że…
Przerwał jej hałas z holu. Głosy, pobrzękiwanie sprzętu, sygnał telefonu. Wreszcie przyjechała ekipa, która przejmie sprawę.
Martin Barkner siedział na tylnym siedzeniu radiowozu. Jak zombi. Wyglądał, jakby w zaledwie kilka minut, wręcz sekund, wielokrotnie zmienił osobowość. Między nim a Madeleine coś się stało. A potem jeszcze coś, coś poważniejszego. Może to była zabawa. Gerda się tak nie bawiła, ale dla niektórych to było normalne. Wszystko było normalne. Widziała w lusterku oczy Barknera. Odbijało się w nich poranne światło. Bo w końcu zaczął się dzień. Przed nimi długi poranek. Chyba że Barkner od razu wszystko powie. Może chciał uciec w sen. I nigdy nie wrócić. Po prostu wszystko im opowie. Przyzna się. Tak to się potoczyło. Nie wiem dlaczego. Ale stało się. Przykro mi. Bardzo mi przykro.
W sypialni Gerda nie wyczuła zapachu alkoholu. Od Barknera też go nie czuła. Może był pod wpływem czegoś innego. Będzie musiał oddać krew do analizy i dowiedzą się, co to było, o ile naprawdę coś wziął. Przypomniała jej się butelka wina w kuchni. Była w ogóle otwarta? Nie wchodzili do kuchni. Gdyby weszli, nieźle by się im oberwało.
Technicy nienawidzili, jak ktoś przed nimi przechadzał się po miejscu zbrodni. Może zresztą nie tyle nienawidzili, ile po prostu było to zabronione.
_Verboten_. To było jedno z pierwszych słów, jakich nauczyła się po niemiecku. _Verboten_. Jej rodzice wciąż go używali, kiedy już byli w wolnym kraju, w Szwecji. To było dwa lata przed jej narodzinami. Udało im się opuścić NRD. A tam wszystko było zabronione. Chociaż teraz już wszystko wolno. Więc wrócili. Ale nie byli szczęśliwi. Może wrócimy do Szwecji, powiedziała matka któregoś dnia przez telefon. Nie powiedziała: do domu. Jakby już nigdzie nie mieli domu. Ale mogą mieszkać u mnie, pomyślała, i znów zobaczyła spojrzenie Barknera w lusterku. Rodzice mogą mieszkać u dziecka. Ale dziecko nie może mieszkać u rodziców. Minie jeszcze sporo czasu, zanim Barkner będzie mógł wrócić do swojego pokoju u mamy i taty.
Martin Barkner milczał, kiedy mijali niedawno odnowioną recepcję. Ta nazwa przywodziła na myśl hotel, ale przecież niektóre pomieszczenia komendy przypominały swego rodzaju hotel. Barkner będzie mógł tu zostać, będzie miał zapewniony nocleg i wyżywienie, może nawet siłownię. Wszystko tu mieli. Gerda i Johnny zostawili go w dyżurce. Przechwycił go jakiś komisarz. Gerda go nie kojarzyła, ale w sumie znała tutaj niewiele osób. W Göteborgu była zaledwie od trzech i pół miesiąca. Trafiła tu niemal prosto ze szkoły policyjnej, nie licząc krótkiego pobytu w Eskilstunie. O Eskilstunie wiedziała tylko tyle, że stamtąd pochodzi zespół Kent. Ale nikt z zespołu nie mieszkał już miasteczku.
– Myślisz, że to zrobił?
Zjeżdżali już windą. Johnny spojrzał na nią w lustrze. W tym świetle jego oczy miały inny kolor, a raczej nie miały żadnego. Wyglądał na zmęczonego. Ona też. Na dziś już koniec.
– Myślisz, że ją udusił? Bo nie było widać żadnych obrażeń.
– Nie wiem, Johnny. Niewiele wiem o zabójstwach, ale nietrudno udusić kogoś, kto śpi. Na przykład poduszką. Nie trzeba mocno przyciskać. A jeśli zrobi się to sprawnie, to nie ma żadnych śladów.
– Na pewno to zrobił. Bo kto jak nie on? A drzwi na korytarz były otwarte. To Barkner je otworzył.
– Skąd wiesz?
– Sam powiedział. Nie słyszałaś?
– Nie.
– To było pierwsze, co powiedział. Kiedy tylko weszliśmy do sypialni. Powiedział, że otworzył je dla nas, kiedy zgłaszał wezwanie. Kiedy dzwonił.
– Nic takiego nie słyszałam.
Drzwi windy się otworzyły.
– Powiedział to, kiedy podeszłaś sprawdzić jej puls. Tej dziewczynie. Bo chyba to chciałaś zrobić?
– Nic takiego nie słyszałam.
– W takim razie ja też bym nie słyszał.
Byli już na dole. Wyszli na zewnątrz. Światło poranka unosiło się nad stadionem Ullevi. Zapowiadał się ładny dzień, zimowy dzień. Nieliczne samochody stojące przed wejściem były pokryte szronem. Przypominał szarą skórę. Gerda się wzdrygnęła. Nie tylko z zimna. Przed oczami stanęła jej twarz tej kobiety. Madeleine. Była taka spokojna. Czy umarła też spokojnie? Czy się obudziła? Czy spała? Może już jutro będą wiedzieć. Technicy i śledczy. A może już za godzinę albo nawet za chwilę. Gerda się odwróciła i popatrzyła na wyższe piętra. Nie wiedziała, w którym pokoju siedzą Barkner i przesłuchujący go policjant. Ale może gdzieś tam Barkner właśnie się przyznaje. Najpierw pobrali mu krew, a teraz wyciągną z niego i to.
Dyżur miał Bent Mogens. Dostał właśnie najnowsze wiadomości z mieszkania na Vasastan. Lekarz stwierdził, że kobieta nie żyje. Zmarła w ciągu minionej doby, możliwe, że w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Ale takie szacunki zawsze są ryzykowne. Na ciele nie było śladów przemocy fizycznej, ale przyczyną zgonu mogło być uduszenie. Przecież policjanci, którzy przyjęli zgłoszenie, wspominali o poduszce na twarzy. Bez tego trudno byłoby cokolwiek ustalić. Ale na razie jeszcze nic nie jest pewne. Pia E:son Fröberg będzie wiedziała więcej po sekcji. Może znajdzie jakieś obrażenia wewnętrzne. I zewnętrzne, takie, których nie widać gołym okiem. O poduszce wspominał również mężczyzna, partner zmarłej. O ile oczywiście był jej partnerem. To już twoja robota, Bent. Pia E:son Fröberg nie znalazła przy łóżku żadnych tabletek ani innych narkotyków. Technicy także na nic nie natrafili podczas wstępnych oględzin.
Zabójstwo partnerki, pomyślał Mogens. Jasna sprawa.
Przemoc domowa, choć jawnych śladów przemocy nie było.
Pora jak najszybciej wyjaśnić tę jasną sprawę do końca.
Koleś sam wpakował się do więzienia.
Funkcjonariuszem, który miał wyjaśnić sprawę do końca, był inspektor Sverker Edlund z dochodzeniówki². Miał doświadczenie w prowadzeniu przesłuchań.
Martin Barkner siedział naprzeciwko niego. Wyglądał na bardzo zmęczonego, niemal zasypiał na siedząco. Oczy miał szkliste, jakby trapiła go lekka gorączka. Edlund widywał już takie reakcje. Chłopak nie do końca wiedział, co się stało albo co zrobił. A miał o tym opowiedzieć.
Barkner spojrzał na coś za jego plecami. Edlund dobrze wiedział, co tam jest. Nic. Tak właśnie urządzono pokój. Powinni się w nim znajdować tylko oni dwaj, naprzeciwko siebie, i padające między nimi słowa. Czy raczej słowa, które jeden przekazuje drugiemu. Ale z tym różnie bywało, bo każde przesłuchanie przebiegało inaczej.
– Nie zrobiłem tego – powiedział Barkner. – Jeśli myślicie, że to zrobiłem, jesteście w błędzie.
W jego głosie słychać było pustkę, ale też zdecydowanie. Edlund słyszał już setki słów wypowiadanych przez setki głosów. Nauczył się je rozróżniać. Bo słowa stanowiły tylko wierzchnią warstwę. Cała reszta kryła się pod spodem.
– Czego pan nie zrobił? – zapytał Edlund.
Chłopak nie odpowiedział.
– A co pan zrobił? – ciągnął Edlund.
– Co? Co?
– Proszę opowiedzieć, co pan robił w nocy. Potem możemy skończyć. Musi pan odpocząć.
– Nie muszę! Dlaczego miałbym potrzebować odpoczynku?
– Proszę opowiedzieć.
– Ale co? Co mam opowiedzieć?
– Dlaczego potrzebuje pan odpoczynku.
– Ale nie potrzebuję! Przecież, do cholery, spałem prawie całą noc.
Zaklął, ale nie wyglądał na agresywnego. Wyglądał raczej na zdziwionego. Jakby był zaskoczony, że spał prawie całą noc. Jak mógł spać prawie całą noc?
– I co pana obudziło?
Barkner nie odpowiedział.
– Bo obudził się pan, prawda?
Barkner skinął głową.
– Co się stało?
– Obudziłem się… Nie wiem. Po prostu się obudziłem.
Edlund pokiwał głową.
– I powiedziałem coś do Mad… do Madeleine. Leżała obok z… z poduszką na…
Nie mógł mówić dalej. Edlund czekał.
Po chwili Barkner głośno wydmuchał nos w papierową chusteczkę. Wziął ją z pudełka stojącego na stole. Edlund dobrze się przygotował do przesłuchania. Podczas rozmów wielu ludzi płakało, czasami prowadzący przesłuchanie też, choć Edlund nigdy nie słyszał o takim przypadku w Szwecji.
– Może pan mówić dalej?
Barkner przytaknął.
– Co się stało, kiedy się pan obudził?
– Zobaczyłem ją…
– I co pan takiego zobaczył?
– Ją. Właśnie ją.
– Powiedział pan coś?
– Słucham?
– Wspomniał pan, że coś pan do niej powiedział.
– Ach tak, powiedziałem. Chyba musiałem coś powiedzieć, prawda?
Edlund milczał, siedział bez ruchu.
– Leżała z poduszką na głowie. Na twarzy.
– Skąd pan wie, że miała poduszkę na twarzy?
– Co?
– Mogła ją mieć na karku. Mogła leżeć na boku. Albo na brzuchu.
– Nie. Widziałem, jak leży. I…
Zamilkł.
Edlund znów pokiwał głową.
– Proszę powiedzieć, co pan zrobił.
– Zabrałem poduszkę. – Barkner pochylił się do przodu. Nagle zaczął sprawiać wrażenie niespokojnego, jakby chciał się czymś podzielić. Jakby chciał powiedzieć prawdę. Edlund nie raz widział coś takiego. Ale nie chodziło o prawdę, przynajmniej jeszcze nie wtedy. Na prawdę było jeszcze za wcześnie. – Chyba nie ma w tym nic dziwnego, nie? W tym, że ją zabrałem. Madeleine nie odpowiadała! Chciałem wiedzieć, czemu nie odpowiada.
– A nie pomyślał pan, że po prostu śpi?
Barkner chyba nie zrozumiał pytania.
– Była noc – wyjaśnił Edlund. – Obudził się pan i coś powiedział, a ona nie odpowiedziała. Co w tym takiego dziwnego?
Barkner milczał.
– Chciał ją pan obudzić?
– To już nie była noc, było prawie rano.
– Dlaczego chciał ją pan obudzić?
– Nie rozumiem, o co panu chodzi.
– Dlaczego nie chciał pan, żeby spała dalej?
Barkner znów zapatrzył się na ścianę za nim. Ale nie znalazł na niej odpowiedzi. Już wielu szukało jej w stalowoszarym świetle i ostro zarysowanych cieniach, ale na ścianie nic nie było.
– Pokłóciliśmy się. Wieczorem… zanim zasnęliśmy. Chciałem o tym pogadać. Chciałem, żeby znów było dobrze.
Edlund pokiwał głową. Czekał. Chłopak chciał, żeby znów było dobrze, ale już nigdy nie będzie. Tej nocy to słowo już na zawsze zniknęło z jego życia.
– O co się pokłóciliście? – zapytał Edlund.
– Ja… nie pamiętam. Bo… nie, nie mogę sobie teraz przypomnieć.
– A jednak chciał pan o tym porozmawiać z Madeleine, kiedy tylko się pan obudził.
Barkner się wzdrygnął, gdy usłyszał jej imię. Spojrzał Edlundowi prosto w oczy. Po raz pierwszy.
– My… My tu sobie rozmawiamy, a ten ktoś, kto to zrobił, jest na wolności. A zrobił to! I chodzi sobie wolny! O, tam! – Wskazał na okno, chociaż akurat ono wychodziło na wewnętrzny dziedziniec, ciemny i przypominający spacerniak.
– Proszę opowiedzieć o tym wieczorze – ciągnął Edlund. – Ostatnim wieczorze.
Barkner znów spojrzał na niego.
– Ale nie ma o czym. Jeśli pan myśli, że coś się stało, to nie – nic się nie stało. Po prostu… dyskutowaliśmy o tym, co będziemy robić w weekend, tak mi się wydaje. Chodziło o sobotę. O jutro. To znaczy o dziś… Mój Boże.
Umilkł.
– Proszę mówić dalej – powiedział Edlund.
– Nie chciałem jechać do jej rodziców. Chodziło o jakiś cholerny obiad! Obiad, na który nie miałem ochoty iść. Boże. Gadaliśmy o tym, a potem zgasiliśmy światło i poszliśmy spać. I tyle.
Edlund pokiwał głową.
Barkner wyglądał na zaskoczonego.
– Wierzy mi pan? – zapytał.
– A nie powinienem?
– Ależ nie, powinien pan.
– Tej nocy ktoś przycisnął do twarzy Madeleine poduszkę i ją udusił.
– Tak?
– Przed chwilą wspominał pan o mordercy, panie Barkner.
Barkner nie odpowiedział.
– Czy mówił pan o sobie?
– Nie, nie, nie!
– Nie zrobił pan tego celowo – ciągnął Edlund. – Po prostu tak wyszło.
– Nie, nie. NIE! Przecież do was zadzwoniłem. Po co miałbym dzwonić… po co miałbym wzywać policję, gdybym sam to zrobił?
– A co by pan zrobił w takiej sytuacji?
– Co?
– Gdyby ją pan udusił? Wyprowadziłby się pan? Dokąd by pan poszedł?
– Ale ja jej nie udusiłem! Nie zabiłem jej! Nie tknąłem jej!
Barkner chciał wstać z krzesła.
– Proszę usiąść – powstrzymał go Edlund.
Barkner zwalił się na krzesło. Chwilę wcześniej wstąpiły w niego nowe siły, teraz opadły wraz z nim. Znów był sam.
– Nie rozumie pan? – zapytał ciszej. – Nie rozumie pan?
– Czego nie rozumiem?
– Jak mogliśmy spać, kiedy ktoś dostał się do mieszkania i… ją udusił? Dostał się do sypialni? Jak mogłem wtedy spać? Rozumie pan? Kiedy to się stało… Jak mogłem spać, kiedy to się działo? – Wyciągnął do Edlunda ręce. Jakby go o coś prosił. – Jak mogłem spać, kiedy to się działo?ROZDZIAŁ 4
4
TECHNICY PRZYJECHALI I POJECHALI. Lekarka, Pia E:son Fröberg, też. Nie nawiązała do tego, że to plaża Wintera. Kiedyś, dawno temu, jeszcze w poprzednim wcieleniu, spacerowali pod rękę po brzegu, nie tak daleko stąd. Ale to była historia odległa jak dziewiętnastowieczna wyprawa przez Atlantyk. Nie byli już tacy jak kiedyś. Ledwo można nas poznać, pomyślał Winter. Ale wiedział, że to nie tak. Bo oni nigdy się nie zmienili. To świat się zmienił. I tego trzeba się trzymać. Wtedy można żyć niemal wiecznie.
– W ciągu ostatniej doby – powiedziała Pia. – Na razie nie mogę powiedzieć więcej.
Winter pokiwał głową. Pia patrzyła na zatokę. Wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała.
– Mógł utonąć – dodała, odwracając się w jego stronę.
– Ale nie bardzo w to wierzysz.
– To, w co wierzę, nie ma tutaj znaczenia.
– I tak chcę wiedzieć.
– Na szyi ma kilka śladów – odparła. – Mógł na coś wpaść.
– Albo ktoś wpadł na niego.
– Zobaczymy – odpowiedziała, a potem zatoczyła ręką koło. – Ładna działka. Własna plaża.
– Na którą wypływają zwłoki.
– To się mogło przytrafić każdemu.
– Ale nie komisarzowi policji na prywatnej działce. To niesprawiedliwe. I nie w czasie wolnym.
– To godziny pracy też spędzasz tutaj?
– Tak – odparł. Teraz był już sam. Rozmyślał o tym wszystkim, a kolejne godziny pracy mijały. Zwłoki zawieziono do zakładu medycyny sądowej przy Medicinarberget.
Mężczyzny nie czekał na razie prawdziwy pogrzeb. Jeszcze nie. To było najlepsze, co mogli dla niego zrobić.
Nad Winterem krążyły mewy. Były cicho. Widocznie uznały, że to nie czas i miejsce na krzyki. A ta plaża zapewne była bardziej ich niż jego. Przypatrywały mu się, wracały nad zatokę, a potem znów nad ląd. Szukały kolejnych ciał. Chociaż nie. Jedno to i tak aż nadto. Jak długo zwłoki pływały w morzu? Dlaczego nikt ich nie zauważył i nie zatrzymał, zanim trafiły do nas? Winter chwycił płaski kamień i cisnął go ponad wodą. Raz-dwa-trzy-cztery-pięć-sześć-siedem-osiem-dziewięć. Rekord, może nawet światowy. Elsa mu nie uwierzy. Nikt mu nie uwierzy. Teraz kamień leżał już na dnie. Dziesięć milionów lat zabrało mu wydostanie się na brzeg, a Winter w dziesięć sekund wrzucił go z powrotem do wody.
Zadzwoniła komórka.
– Tak?
– Wciąż jesteś na plaży?
Usłyszał spokojny głos Bertila. Teraz go potrzebował.
Był wstrząśnięty swoim wyczynem.
– Wciąż tu jestem – odparł.
– Co robisz?
– Bawię się w Boga. Zakłócam równowagę w przyrodzie.
– Bóg nie zakłócałby tego, co sam stworzył.
– Przecież kiedyś na ziemi był raj.
– Wciąż jest.
– Powiedz to temu facetowi, który tu wypłynął.
– Było kilka pogrzebów.
– Tak?
– Między innymi w kościele w Askim.
– To przecież po przeciwnej stronie drogi do Särö – zauważył Winter.
– I we Frölunda – ciągnął Ringmar.
– To i tak nie ma sensu, dopóki go nie zidentyfikujemy.
– Tak tylko mówię, żebyś wiedział.
Mewy odleciały nad fiord Askim, wyglądały jak czarne smugi na szarym papierze. W ciągu ostatniej godziny błękit nieba gdzieś zniknął, jakby dopasowując się do sytuacji tu, na dole, w byłym prywatnym raju Wintera. Daleko od brzegu jakaś łódź płynęła w stronę otwartego morza. Niektórzy nie przejmowali się porami roku i beztrosko żeglowali w kierunku gór lodowych. Nagle Winter zatęsknił za własną łodzią. Własna plaża, własna łódź – to szłoby ze sobą w parze. Mógł sobie zażyczyć łódź na pięćdziesiąte urodziny. Połowę życia spędził w podziemiu. I w nim miał pozostać. Zrozumiał to już. Nie wyrwie się stąd. Zaczął jako najmłodszy komisarz w kraju, skończy jako najstarszy.
Winter obszedł komendę dookoła. Był już z powrotem w mieście. Z plaży zabrał go radiowóz. Dał im tylko znać, że chce wracać. W drodze w ogóle się nie odzywał. Dwaj policjanci siedzący z przodu też nic nie mówili. Był im za to wdzięczny. Zdarzało mu się już jeździć z młodszymi kolegami, którzy chcieli mu opowiedzieć całe swoje życie, jakby zdawali raport. Ale rzadko kto miał go z czego składać, bo jeśli się nie skończyło trzydziestki, nie ma się o czym mówić.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki