- W empik go
Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku) - ebook
Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku) - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 287 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z papierów po Glince spisał
J. I. Kraszewski.
Warszawa
Nakład Gebethnera i Wolffa
1875
Дoзвлeнo Цeнзурою Вapшaвa, 8 Апреля 1875 гoдa.
w Drukarni J. Jaworsklego, Krakowskie-Przedmieście, Nr. 415.
…..Naszej ostatniej podróży z księciem Jegomością, choćbym sto lat żył nie zapomnę. A bo też to była droga, panie Boże odpuść, krzyżowa. Księcia już w tych czasach, bodaj od czasu jakeśmy do Berlina i Wrocławia, do tych tam doktorów jeździli co nam nic nie pomogli, ani było poznać. Okrutnie się nam zmienił, sposępniał, znudniał, stał się milczącym, ponurym, obojętnym na wszystko. Bywało siądzie w krześle, ręce na brzuchu splecie, palcami nabrzękłemi kręci, głowę na piersi zwiesi, sapie i milczy.
Przyjdzie który z nas i chrząknie, ażeby dać znać o sobie (bo już nie widział nic), to pozna każdego po głosie, podniesie czasem głowę: A co tam? – spyta, i nie doczekawszy odpowiedzi, pogrąży się w zadumie.
Myśmy to już aż nadto dobrze znali wszyscy, że oddawna był niewidomy; ale się do tego nie przyznawał nigdy, chyba przed najpoufalszymi, dla innych udawał że tylko nie dowidzi
W Nieświeżu, – panie miłosierny! – wszystko
Ostatnie chwile.
miał, czego tylko dusza zapragnąć mogła; ale go jakiś niepokój opanował, iż w miejscu usiedzieć nie mógł. Zachciało mu się jechać. Dokąd? do Białej – Po co? sam podobno nieboraczysko nie wiedział… Ot, w miejscu mu było tęskno… aby się ruszać. –Lekarzowi powiedział, że chce do Najśw. Panny do Leśnej; Morawskiemu, że tam powietrze lepsze; mnie, że tam woda zdrowsza: księciu Hieronymowi, że w Białej sepecik z papierami zostawił, który sam odebrać musi, bo tam są najważniejsze papiery: ale bajki to były, jako żywo; w istocie niepokój go ogarniał przedśmiertny, nudził sobą wszędzie.
Wieczorem we Czwartek, jak dziś pamiętam, wyszła dyspozycya gotować się do podróży. Wyznaczyli i mnie, bo książę czasem ze mną baraszkować lubił; więc pakuj co żywo na łeb na szyję węzełki, choć się nie chciało – a no, mus! kiedyś grzyb leź w kosz! A tu drogi oślizłe, pora choć psy goń: nic nie pomoże, sic volo, sic jubeo. Jedziemy!
Ruszył przodem Stanowniczy i kuchnie, poszły cugi na przeprzęgi; caluteńką noc zostawało się jak w kotle, bieganina ze wschodów na wschody, po dziedzińcach, po stajniach, z latarniami – bo nagle to przyszło i nikt się nie spodziewał. Doktór tylko ramionami ruszał. Pytał go siostrzeniec, pan pułkownik Morawski, czy nie zaszkodzi?- bąknął na to: Wszystko już jedno, ni zaszkodzi ani pomoże, niechaj już jedzie kiedy chce. Któż wie? powietrze zmieni, a może go to rozerwie.
Ale gdzie zaś! Na, pierwszym noclegu, jak siadł zjadłszy, myśleliśmy że się zdrzemie. Nie, ino się tak zadumał, zawinął w tych myślach, że ani słowa było dopytać.
Drugiego dnia, trochę nas pocieszył, bo wydawał się rzeźwiejszym i jadł lepiej. Wieczorem, na mnie przyszła kolej dyżurowania. Świece pozasłaniałem, pod piecem siadłem, czekam co Bóg da.
Chrząknął – Jest tam który?
– Jestem mości Książę.
– Tak ciemno, że wasana nie widzę.
– Umyślnie światło przysłonięte, żeby W. Ks. Mość nie raziło.
Machnął ręką.
– Która godzina..?
Spójrzałem na cebulę–było po ósmej.
– Po ósmej mości Książę.
– Co tam na dworze?
– Słota, mości Książę.
– A co się tam z księżycem dzieje? bo zapomniałem. Nów czy co?
– Ostatnia kwadra. Szepnął i zamilkł. Jam się i tem ucieszył com posłyszał, bo dawno już i tyle nie mówił.
– Jest tam jaka gazeta z Warszawy – zapytał.
– Po drodze żadnej nie odebraliśmy, ostatnią w Nieświeżu.
– A mówiłem żeby za mną kresy słali: toć to Sejmowy czas.
Znowu zamilkł i westchnął.
Tego wieczora więcej się już nie odzywał; sięgnął tylko ręką… do różańca po Sierotce, który na stole leżał, i zaczął się modlić. Skończywszy modlitwy zażądał do łóżka. Rozebraliśmy go tedy i nocny dyżur już kto inny trzymał.
Mówili, że spał dosyć dobrze, tylko przez sen kilka razy krzyknął. Bywało to i dawniej, bo, jak sam powiadał, we śnie mu przychodziły przypomnienia różne, to czasów młodości, to podróży za granicą, kiedy był na wygnaniu, to niebezpieczeństw różnych i przygód. Sam nieraz słyszałem, bywało, jak huknął:,
– Wiara, do mnie! a wal go! a bij! a tłucz! To znowu nieboszczyków nawoływał: Wołodkowicza, którego bardzo kochał, Rejtanów, ba, i różne imiona kobiece, zapomniane i nam nie znane, znać z czasów księcia Miecznika.
Nazajutrz po polewce rannej, – karczma była ohydna – ruszyliśmy dalej w drogę.
Słota jesienna jak na złość się uparła; choć koni cugowych osiem było najlepszych w kolebce, musieliśmy się wlec noga za nogą. Nie bez tego żeby w błocku i po tych naszych wertepach powóz się nie przechylał, choć go hajduki ciągle podtrzymywały a niekiedy, można powiedzieć, na plecach prawie niosły. Dawało się to czuć księciu, stękał.
– Teraz bo i drogi, jak ludzie, wniwecz się popsuły, – mruczał – nigdy takich nie bywało.
Wieczorem, tylkośmy na plebanii stanęli, zaraz z księdzem się przywitawszy, do łóżka poszedł.
W łóżku jadł, pacierze leżąc mówił (na co dyspensę miał) i wkrótce się zdrzemnął. Sen był znowu niespokojny.
Takeśmy dojechali, mutatis mutandis, a raczej dowlekliśmy się, do Sławatycz nad Bugiem. Smutniejszego nic w świecie nie znam, nad ten kąt dóbr książęcych; choć to nadbużny, sławny kraj – ale, Bogiem a prawdą, pustynia, odludzie, tylko lasy a lasy sosnowe a błoto kępiaste, albo piachy. Piaskuby tu stało na wszystkie kancellarye w świecie; ale niech Bóg uchowa, żeby ich tak wiele być miało, bo z tego pisania kancellaryjnego, obraza Bożka, krzywda ludzka i ogłupienie skrybentów.
Dwór na ekonomii stary, drewniany, zawczasu był oporządzony, wyszorowany, wykadzony, tatarakiem wysypany, pozawieszany i powyściełany jak można najlepiej.
Książę zajmował izbę ogromną, ciepłą" zaciszną" bośmy Stanowniczego mieli Bohuszewicza, który umiał z niczego pałac wystroić. Panie świeć nad jego duszą, bo mu się już zmarło, gdy to piszę. Pochowali go w Słucku.
Książe dobiwszy się do Sławatycz, znużonym się uczuł i zapowiedział, że kilka dni tu spocznie; choć niewiele mil było do Białej.
Bohuszewicz przodem pojechał na zamek, ażeby tam wszystko stało pogotowiu; ale o tośmy obawy nie mieli, chyba, żeby piece wcześnie poopalali dla swędu.
Z Białej tu, zawczasu, na przypadek, i zwierzynę i co do kuchni było potrzeba zwieziono; nie zbywało na niczem.
Wieczorem zaraz Sławatyccy żydzi, z wielką pompą, przynieśli na kuchnię szczupaka ogromnego dwudziesto – funtowego, na drewnianym blacie, karmazynową kitajką z galonem obszytym, i z cytryną w pysku, za co im książe kazał dać pięć dukatów, ale pono ich nie wzięli.
Nie było nam tu tak bardzo źle, bo i piwnica się znalazła zaopatrzona u Strzałkowskiego, który na ekonomii siedział – a dobrze mu się działo. Nie było juścić źle, ale wściekle nudno… A tu deszcz – dziur, dziur, – od rana do nocy.
Wzdychaliśmy do Bialskiego zamku, już choćby dla ciasnoty, bo cały dwór w domu się nie mógł pomieścić; tuliliśmy się, jak się komu udało na przeciwku, po szopach, po chatach, po karczmach, po żydowskich izbach, a konie pod szałasami i w oborach, gdzie do kostek gnoju było.
Któregoś wieczora, znowu dyżur przyszedł na mnie.
Ledwiem siadł, książe się odzywa:
– Jest tam który?
– Glinka, mości książę.
– Która godzina?
Spojrzałem, było około dziewiątej, aleśmy wszyscy radzi byli, gdy się prędzej na spoczynek położył, wyciągnął się, zasnął a sił nabrał; myślałem że nie zgrzeszę, gdy trochę zegarek posunę. Powiedziałem mu że dziewiąta.
– Jakto teraz i ten czas leci, – począł – dawniej, panie kochanku, nieraz na raku jechał czy na ślimaku, a dziś sobie skrzydła przyprawił. Hm! a co na dworze?
– Trochę się wyjaśnia.
– Z której strony?
Odpowiedź była trudna, ale książę nie lubił gdy mu się kto niewiadomością składał, szczególniej co do pory i nieba; mawiał zawsze, że szlachcic jako żołnierz, powinien był dzień i noc wiedzieć co się na niebie dzieje, zkąd wiatr wiał i jakie tam chodziły chmury. Palnąłem na pamięć, że od zachodu, boć u nas wszystko prawie od zachodu idzie, i słota i pogoda.
– A toby nieźle było – rzekł – ino ty, Glinko, pewnie nie wiesz gdzie zachód w Sławatyczach? było się żydów spytać, oni wszystko wiedzą.
– Ale wiem, mości książę.
– Na zdrowie ci, panie kochanku.
Gdy to mówił, zauważyłem w głosie zmianę, silniejszy był ale jakby gorączkowy. Sapał też; mocniej. Po chwili zapytał znowu.
– Co mówisz? nie słyszę!
– Nicem się nie odzywał, mości Książę, szepnąłem cicho.
– Toś się pewnie zdrzemnął.
– Nie, mości Książę.
– Bo to wy teraz, panie kochanku, wszyscy jesteście piecuchy i śpiochy; oczy wam od snu zarastają… hę??
– Nic nie mówię, mości Książę.
– A dla czegóż się nie bronisz? panie kochanku – zapytał z pół uśmiechem – co?
Sam nie wiedziałem, co mu na to odpowiedzieć, aż mi na myśl przyszło rzec: że myśmy nie żołnierze i że nas dobroć księcia popsuła.
– He! he! – zawołał – i z waści, Glinko, pochlebca!
W głosie czuć było jakąś siłę, której dawno w nim nie uważałem. Byłoby mnie to pocieszyło, ale mi się zdawało, że gorączkę miał; szczególniej, iż się to zawsze na wieczór zbierało, a wedle fizyków, to znak nie dobry.
Westchnął, pięścią się uderzywszy w piersi.
– Czyby Finkego nie zawołać? – spytałem. Finke jako doktór był z nami w podróży.
– A po jakiego licha? panie kochanku! – zamruczał. – Czy ty myślisz, że on co więcej wie jak ja i ty? Weźmie za puls, potrzyma, języka sobie każe pokazać, głową pokiwa, powie ze wszystko dobrze – byle pieniądze wziął. Co te doktory, co te doktory, panie kochanku; choćby i ten Trales, co go trzeba było na wagę zło – ta kupować… a osioł panie kochanku, niemiec, słowa nawet po polsku nie utnie, jakże on polską, chorobę leczyć może?
– Czy Księciu mówienie siła nie zaszkodzi pod noc? – zrobiłem uwagę.
– Cóż to i ty doktorem zostałeś? – obruszył się – a tobie co do tego? Hę! drzemaćbys chciał pod piecem.
– Ale nie, mości Książę, z troskliwości.
– Patrzajcie go, jaki gorliwy. Milczałbyś, panie kochanku.
Westchnął, podparł się na kułaku i zmilczał sam. Wpatrzyłem się w niego, oczy miał otwarte, ale jak mgłą zasłonięte, nieruchome, choć na twarzy jakieś życie grało.
– Spisz, Glinka? – zapytał po chwili.
– Nie, mości Książę, mnie się cale na sen nie zbiera; w drodze się dosyć drzemało na zapas, choćby cała noc siedzieć, to mi nic.
– Tak, gdyby kto z tobą choć w drużbarta grał, albo panna Marcyanna słodkie oczy robiła do waszeci, to wierzę… na senby ci się nie zbierało, panie kochanku; ale słuchać jak w starym garnku klekocze, pono nie weselej jak gdy deszcz dziurgiem z rynny bieży…
Uśmiechnąłem się.
– Zobacz no, która tam?
Było po dziewiątej, ale raz skłamawszy, musiałem już zegarek wyprzedzać.
– Pół do dziesiątej, mości Książę.
– Onoby to spać iść wypadało, bo mówią że sen przed północą najposilniejszy, – zamruczał. – Ale łgą… i spać mi się nie chce. Który dziś dzień?
– Środa.
– A no prawda, post, szczupak był po żydowsku. Nie przyjechał tam kto z Białej, panie kochanku?
– Tylko Tryzna przed wieczorem. – A co mi po Tryźnie!
Zaczął coś szeptać do siebie.
Znać posłyszawszy z sieni naszą rozmowę Finke wszedł, drzwi lekko skrzypnęły – poznał go zaraz po chodzie.
– Ty, Eskulapie jakiś – odezwał się – pewnie mnie chcesz do łóżka już pędzić. Otóż nie! Gdy się położę, to mnie zaraz w piersiach dusi. Idź sobie z panem Bogiem, będę siedział aż się zdrzemię.
Finke podszedł tymczasem i za puls go wziąwszy, trzymał. Książę, choć nic nie widział, z nałogu nań oczy obrócił.
– Książę by się może limonady napił? – zapytał.
– Kiedy ty do niej saletrę sypiesz – oburzył się Wojewoda. – To, rzecz, panie kochanku, niebezpieczna. Mnie gorączka spaliła na węgiel, do węgla saletry dodawszy, proch będzie. Od lada świecy, panią kochanku, eksplozya może być i Radziwiłł w górę wyleci. Jeszcze tego nie bywało.
Finke się głośno roześmiał, a jam mu wtórował.
– Dobrze się tobie śmiać – podchwycił Książę, jak był dawniej nawykł, z wielką, serią – znałem takiego hiszpana, któremu brzuch z tej przyczyny pękł, ledwie mu go potem zaszyto. Część kiszek stracił nieborak, i cokolwiek zjadł po cztery tygodnie trawić musiał.
Zdziwił się Finke, a cieszyłem się ja, że Książę po staremu począł koncepta swoje prawić, dawno bowiem tego nie bywało, alem uważał, że doktorowi twarz pochmurniała. Podał limonadę.
– Limonada bez saletry, mości Książę.
– No to daj! aby się odczepić! – napił się dosyć chciwie, i oddając szklankę rzekł:
– Jednakże, Glinka, świecę odemnie trzymaj zdaleka. Finke bez saletry nie stąpi, musi łaciny namięszać.
Doktór odszedł na kilka kroków.
– Idź spać, Eskulapie, panie kochanku – dodał Książę – tylko nie chodź do Ekonomowej, proszę cię, żebym potem z twojej przyczyny processu nie miał.
– Ale, proszę Księcia JMości – odparł Finke – Ekonomowa Strzałkowska ma piędziesiąt lat.
– Tak ci się zdaje, panie kochanku – westchnął Książe – jaja pamiętam gdy miała osiemnaście, jużci tak prędko postarzeć nie mogła.
Oni na wsiach, panie kochanku, powoli żyją. W dzień zresztą będzię wyglądała na pięćdziesiąt, a wieczorem na dwadzieścia. I to się praktykuje. Finke ramionami russzał – W. Ks. Mości, po fatygującej podróży wczesnyby się sen należał dodał – przed północą sen najposilniejszy.
– Słyszałem – rzekł książę – to nie nowina. Idźże się nim posilaj, a mnie się niechce. Wy się tego od kur nauczyliście, a co kura to nie człowiek… Daj mi z tym Morfeuszem pokój. Dobranoc ci! Glinka – dodał zwracając się ku mnie – proś pana doktora za drzwi, panie kochanku.
Finke kwaśny wyszedł, jam go przeprowadził do progu.
– Książę ma trochę gorączki – szepnął mi – gdyby pić chciał, limonada przygotowana. Nie dawaj mu się zbytnio rozgadywać, bo się ze lnu wybije.
Ledwie się drzwi zamknęły, Książę zapytał.
– Poszedł szołdra?
– Tak jest, mość Książę – Siadajże i nie śpij a słuchaj, bo mi się chce gadać. Juściż powiwnem mieć kogoś żeby mnie słuchał.
Pomimo tej obietnicy zamilkł natychmiast; zmienił tylko rękę, sparł się na drugiej i mruczał cóś niewyraźnie. Trwało to ze ćwierć godziny. W tem kury, nie wiem czem, zdala gdzieś spłoszone, bez pory piać zaczęły na trwogę.
– Hę? cóż to takiego jest? kury już pieją? – zawołał jak przebudzony. Zobacz no godzinę, co im się znowu przyśniło? Powiedzieć jutro Strzałkowskiej, żeby mi tych buntowników w pień… wycięto. Przeciwko prawu Bożemu pieją, mi przed północą!! A wara, panie kochanku! Cóż to mi za gatunek kur znowu, co sobie pozwalają piąć przed terminem? Cóż na to dyabli powiedzą? dyabłów też sobie narażać nie potrzeba. Glinka! nie śpisz? – dorzucił.
– Nie, mości Książe.