Ostatnie dni w Berlinie - ebook
Ostatnie dni w Berlinie - ebook
Ponad 100.000 sprzedanych egzemplarzy!
finalista premio planeta 2021!
Ostatnie dni w berlinie
„wciągająca, wielowymiarowa powieść, w której groza narodzin faszyzmu i stalinizmu przeplata się z wielką miłością i walką o przetrwanie” – la razón
„pełna zwrotów akcji, wartka i pasjonująca podróż przez najokrutniejszy okres w historii” – abc
„piękna opowieść o miłości i wojnie, o walce i przetrwaniu”– la vanguardia
miłość i nadzieja są potężniejsze niż nienawiść i gniew.
Gdy Jurij Santacruz przyglądał się paradzie z okazji mianowania Adolfa Hitlera na kanclerza Niemiec, nie mógł przypuszczać, jak bardzo ten dzień odmieni jego życie. Do Berlina przyjechał kilka miesięcy wcześniej, po tym, jak z częścią rodziny uciekł z Sankt Petersburga przed skutkami bolszewickiej rewolucji, która pozbawiła ich wszystkiego. Jurija pozbawiła także matki i młodszego brata – rosyjskie władze nie zezwoliły im na opuszczenie kraju.
Pewnego dnia poczucie sprawiedliwości każe mu stanąć w obronie młodego komunisty napadniętego przez hitlerowskie oddziały szturmowe. Wtedy też pozna swoją wielką miłość, Claudię, żonę dowódcy SS. Jego życie nieoczekiwanie się zmieni, a pierwszoplanowy dotychczas cel – odnalezienie matki i brata – zastąpi inny, ważniejszy w tych koszmarnych czasach: walka o przetrwanie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-155-2 |
Rozmiar pliku: | 977 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest to nieodwracalne prawo historii, że właśnie naoczni świadkowie wielkich, znamiennych dla swojej epoki ruchów i wydarzeń w pierwszym okresie nie poznają się na nich.
STEFAN ZWEIG,
Świat wczorajszy. Wspomnienia pewnego Europejczyka
Choć tamtego popołudnia było chłodno, Jurij Santacruz postanowił wyjść. Jego gospodyni, pani Metzger, usłyszała w radiu wiadomość: dla uczczenia powołania Adolfa Hitlera na nowego kanclerza Niemiec zorganizowano marsz z pochodniami. Nie chciał tego opuścić. Za radą pani Metzger ubrał się ciepło i pędem zbiegł po schodach. Ledwie wyszedł z bramy, chłód przeniknął przez solidny, jeszcze rozpięty płaszcz. Skostniały zapiął guziki, włożył skórzane rękawiczki, które podarowała mu na Boże Narodzenie jego siostra Katia, i poprawił na szyi szalik wydziergany przez starą Swietę. Z ołowianego nieba padał śnieg z deszczem i osiadał mu na policzkach. Nasunął na czoło kapelusz i szybkim krokiem ruszył Friedrichstrasse. Z wielu okien i fasad zwisały czerwone flagi z symbolami czarnych swastyk. Gdy dotarł na bulwar Unter den Linden, zwolnił kroku, oszołomiony widowiskiem.
Na nocnym horyzoncie za Bramą Brandenburską lśniły setki pochodni, poruszających się w rytmie marszu. W miarę jak Jurij zbliżał się do Pariser Platz, gęstniał chaotyczny tłum ludzi, którzy chcieli być świadkami tego orszaku. Iskry pochodni trzaskały w mroźnym powietrzu. Podniosłe wrażenie potęgował chrzęst butów, miażdżących zsynchronizowanym krokiem śnieg na chodniku, w rytm łoskotu werbli i donośnych głosów intonujących Horst Wessel Lied, patriotyczną pieśń partii nacjonalistycznej, która miała stać się oficjalnym hymnem Niemiec w rozpoczynającej się w tej właśnie chwili epoce. Defilada setek mężczyzn w brunatnych mundurach nazistowskiej milicji przypominała wijącego się węża, sunącego powoli i niestrudzenie pod łukami Bramy Brandenburskiej, pokonującego Pariser Platz i skręcającego w Wilhelmstrasse, aby przejść przed budynkiem Kancelarii Rzeszy, gdzie z balkonu salutował wyniosły Hitler. To były SA, słynne oddziały szturmowe, których w ostatnim czasie przybywało w zastraszającym tempie i które z coraz większym impetem wkraczały w prywatne życie obywateli z zadaniem zastraszania i tłamszenia wszelkiej opozycji politycznej w celu powstrzymania krytyki wobec partii pod wodzą Hitlera.
Osłupiały Jurij obserwował tę ludzką masę przesuwającą się przed jego oczami w sześcioosobowych rzędach, z pochodniami rzucającymi plamy światła na szary bruk, a na fasady budynków – cienie, które wzbudzały lekki niepokój. Defilada torowała sobie drogę pośród mnóstwa niemieckich kobiet: matek, sióstr i żon mężczyzn i chłopaków maszerujących w mundurach środkiem ulicy, którym żywiołowo wiwatowały, wyciągając ręce i machając tym, co przy sobie miały – chusteczkami, szalikami, chorągiewkami – zarażone swoistą histerią, rozlewającą się niczym niewidzialna trucizna. Inni, podobnie jak on, byli zwykłymi widzami i uczestniczyli w tym przedstawieniu z ostrożnością, oporami i zaskoczeniem.
Zdawało się, że podziwiający przemarsz w ferworze nie czują przeraźliwego chłodu; Jurij zaś musiał bez przerwy się ruszać, żeby nie zamarznąć. Czuł się oszołomiony doniosłymi obchodami, które uważano za triumf Niemiec. Trudno było nie ulec zbiorowej euforii, wrażeniu, że dzieje się coś ważnego. Po ponad godzinie chodzenia z miejsca na miejsce postanowił wrócić do domu. Oddalając się od tłumu, przemówień i wrzawy, szedł powoli ulicami, coraz bardziej pustymi. Kiedy już znalazł się na swojej, za plecami usłyszał głosy, obelgi i wołanie o pomoc. Zatrzymał się i odwrócił, żeby zobaczyć, co się dzieje i kto prosi o ratunek. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej pół tuzina mężczyzn w brunatnych mundurach okładało i bezlitośnie kopało leżącego na ziemi człowieka, a ten, skulony, próbował się osłaniać. Po przyjeździe do Berlina Jurijowi poradzono, żeby dla własnego bezpieczeństwa unikał takich zdarzeń. Stał nieruchomo przez kilka sekund, niezdecydowany, przerażony, że jest świadkiem brutalnej napaści na bezbronnego. Znajdował się kilka metrów od swojej bramy, więc ruszył naprzód, stosując się do rady, żeby trzymać się od takich sytuacji z daleka, nie pakować w kłopoty, ale krzyki bezlitośnie wdzierały się do jego sumienia. Zacisnął pięści w rękawiczkach, zagryzł zęby i zrobił krok, a później kolejny i jeszcze jeden, aż w końcu mimowolnie pobiegł w stronę grupy.
– Ej, ej, przestańcie natychmiast! – krzyknął bezbłędnie po niemiecku, kiedy znalazł się dostatecznie blisko. – Co wy wyprawiacie? Zostawcie go w spokoju!
Zatrzymał się w odległości kilku metrów, jakby tych bandytów mogła odstraszyć sama jego obecność. Tylko jeden z oprawców oderwał się od swojego zajęcia; cała reszta nawet na chwilę nie przestała kopać skulonego ciała ofiary.
Ten, który przerwał, odwrócił się do niego prowokująco, z rękami na biodrach, w rozkroku, z podniesioną głową, wypiętą piersią, arogancko.
– A co cię to, kurwa, obchodzi? Idź stąd, bo też oberwiesz.
Wszyscy mieli na sobie ciepłe brunatne koszule, pasujące krawaty, czerwone naramienniki ze swastyką na lewej ręce, skórzane pasy na piersi, pumpy, czapki i sztywne czarne botki zakrywające łydkę – wyglądali tak samo jak mężczyźni, którzy defilowali kilka minut temu; celem tych było bezlitosne polowanie na osiągalną ofiarę.
– Jest was wielu na jednego. – Jurij próbował zachować spokojny ton, żeby nie okazać dławiącego go strachu. – To niezbyt mężne z waszej strony, nie sądzisz?
– Idź stąd, powiedziałem – powtórzył facet w brunatnej koszuli. – To nie twoja sprawa.
Bez zastanowienia, dając się ponieść moralnemu instynktowi sumienia, szybkim i niespodziewanym ruchem Jurij zwinnie pokonał ludzki mur i podszedł do grupy z zamiarem odciągnięcia napastników od ofiary. Pchnął jednego i drugiego, aż zdołał dotrzeć do chłopaka, który nie przestawał drżeć z przerażenia. Usiłował osłonić go przed ciosami, aż sam został powalony; i teraz to on zaczął zbierać kopniaki i razy zadawane gumowymi pałkami, które spadały na jego plecy niczym deszcz kamieni. Zakrył głowę rękami, skulił się, podciągając kolana pod brodę, i czekał, kiedy to się skończy. Nagle znad tego piekła dobiegł kobiecy głos:
– Dość tego! Zostawcie go! Przestańcie! Zwariowaliście… Zabijecie ich!
– Tylko tej tu brakowało! – ryknął jeden. – Idź stąd. To nie jest miejsce dla kobiet.
– Kazałam ci przestać. Dość! – krzyknęła. Nic nie wskórała, więc zmieniła ton i zaczęła ich przekonywać: – Dziś jest święto, Franz. To nie przystoi. – Złapała za rękę chłopaka, który wcześniej mierzył się z Jurijem, i zaczęła się domagać, żeby przestał go bić. – Posłuchaj mnie, zabierz swoich chłopaków, idźcie świętować i dajcie spokój tym biedakom.
Facet w brunatnej koszuli zmarszczył czoło, rozluźnił zaciśniętą szczękę, odwrócił się do grupy i odezwał władczym tonem:
– Wystarczy. Na dziś koniec z tymi śmieciami.
Atak ustał i zapadła cisza, zakłócana jedynie sapaniem napastników zmęczonych zadawaniem ciosów. Jurij podniósł głowę i spojrzał na kobietę, która ich ocaliła; miała szarą wełnianą czapkę naciągniętą na czoło, a szeroki kołnierz płaszcza zakrywał jej twarz do policzków. Wbiła wzrok w Jurija, zaledwie na kilka sekund, bo czyjś gromki głos zniszczył magię tego spojrzenia niemal przezroczyście zielonych oczu.
– Żaden koniec – oznajmił najbardziej korpulentny ze wszystkich, groteskowo stawiając się temu, który wyglądał na przywódcę. Bełkotliwa mowa i chwiejny chód zdradzały, że nie był trzeźwy. – Mnie nie będzie rozkazywać żadna baba.
– Rozkazuję ci ja, a jestem twoim zwierzchnikiem. Masz iść do domu się przespać i wytrzeźwieć, dość już wypiłeś.
Wspomniany chłopak przypominał niedźwiedzia, nie tylko z powodu barwy munduru, ale także zwalistego ciała, kwadratowej głowy, zanurzonej w tułowiu praktycznie pozbawionym szyi.
– Pójdę, jak będę miał ochotę. Na tego się zamierzałem i tym razem mi nie ucieknie. – Po tych słowach mocno kopnął chłopaka w twarz, a ten jęknął zbolały i niczym przerażone zwierzę zaczął się czołgać po asfalcie.
Przywódca grupy podszedł do podpitego towarzysza, wyższego od niego o pół głowy.
– Powiedziałem, że koniec imprezy – oznajmił groźnie, ciągnąc go za rękę.
Kiedy stali naprzeciw siebie, zwierzchnik musiał zadrzeć głowę, żeby spojrzeć adwersarzowi w oczy. Niedźwiedź tak wydymał pierś, że materiał koszuli napiął się do granic wytrzymałości. Szarpali się, popychali wśród krzyków i wyzwisk. Pozostali przyglądali się uważnie, ale nikt nie ośmielił się interweniować. Nagle ktoś krzyknął ostrzegawczo:
– Uważaj, Franz, on ma nóż!
Dowódca, uprzedzony o broni, którą niedźwiedź trzymał w prawej dłoni, wykorzystał wywołany nadmiarem alkoholu brak koordynacji ruchów przeciwnika i z łatwością mu ją odebrał. Zaraz potem, w przypływie wściekłości, zamachnął się i zanurzył scyzoryk w podwójnym podbródku zdrajcy.
– Nie!
Po krzyku bezradnej dziewczyny zaległa wstrząsająca cisza. Przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund dwaj mężczyźni trwali złączeni w śmiertelnym uścisku – niedźwiedź uczepiony ciała przywódcy. W końcu go puścił i uniósł dłonie do szyi z grymasem przerażenia, gdy wyczuł więzy śmierci. Zachwiał się, zatoczył i padł na ziemię z głuchym uderzeniem głowy o krawężnik, które potwornie zadudniło. Zdawało się, że obraz zamarzł, czas się zatrzymał – wszyscy stali milczący, niemi; poruszały się jedynie białawe opary oddechów gapiów, dyszących z zimna, wysiłku i pod wpływem konsternacji. Buntownik leżał nieruchomo, z otwartymi oczami i wykrzywionymi wargami. Z jego szyi powoli spływał ciemny cień, barwiąc na czerwono świeży biały śnieg. Przywódca przyglądał się mu z grymasem przerażenia na twarzy, oszołomiony tym, co zrobił. Spojrzał na swoją rękę, w której ciągle ściskał mały sztylet ociekający świeżą krwią, i wypuścił go, jakby nóż przyprawił go o skurcz. Nie przestawał wpatrywać się w rozpostartą dłoń, zakrwawioną, drżącą.
Pozostali trwali w stuporze, przytłoczeni makabryczną sceną. Pierwszy poruszył się chłopak – ofiara agresji, który znalazł się za plecami napastników. Podniósł się bezszelestnie i nie spuszczając wzroku z grupy, chwycił Jurija za rękę, pomógł mu wstać i gestem wskazał, żeby uciekał. Jurij, zanim to zrobił, spojrzał na dziewczynę. Ich wzrok znów się spotkał. W końcu ruszył do ucieczki.
– Skurwysyny – krzyknął rozwścieczony chłopak, który puścił się biegiem wcześniej. – Dzikie bestie.
Jurij, zbliżając się do bramy, zwolnił kroku i zaczął szukać kluczy w kieszeni. Zdenerwowany zatrzymał się przed wejściem. Chłopak także.
– Mieszkasz tu? – spytał, jakby był zdziwiony.
Jurij kiwnął głową, usiłując jednocześnie włożyć klucz do zamka. Chłopak oddalił się od niego o kilka kroków, nie przestając mu się przyglądać; przyłożył dłoń do czoła, jakby salutował, i powiedział z szerokim uśmiechem na twarzy:
– Dziękuję, kolego, jestem twoim dłużnikiem.
Natychmiast puścił się biegiem z niewiarygodną prędkością. Jurij odwrócił się w stronę grupy, która zaczynała się rozchodzić. Dłoń drżała mu tak, że nie mógł trafić kluczem do zamka. Czuł bolesne pulsowanie w skroniach i piekła go warga, jakby w ustach trzymał płonącą pochodnię. Poczuł smak gęstej krwi. W końcu otworzył drzwi, wszedł do klatki i puścił się biegiem po schodach. Wpadł na swój strych, a serce mało nie eksplodowało mu w piersi. Przywarł plecami do ściany i zdyszany osunął się na podłogę. Brakowało mu powietrza, jakby tlen nie docierał do płuc; czuł, że się dusi. Zdjął rękawiczki, szalika pozbył się tak, jakby wyzwalał szyję ze sznura, ale nadal czuł nieznośne napięcie.
Wstał i chwiejnym krokiem podszedł do jednej z mansard, otworzył okno i wystawił pół ciała na zewnątrz, żeby zaczerpnąć powietrza. Wdychał je łapczywymi haustami, z niecierpliwością narzucaną przez rozszalałe serce. Kiedy się uspokoił, znów usiadł na podłodze, przy otwartym oknie. Trząsł się z zimna. A może ze strachu, który towarzyszył mu nieustannie od dwóch lat.
Stefan Zweig, Świat wczorajszy. Wspomnienia pewnego Europejczyka, tłum. Maria Wisłowska, Warszawa 1958, s. 432.