Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnie dni Władimira P. - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 lipca 2022
Ebook
33,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
33,99

Ostatnie dni Władimira P. - ebook

„Tu Szeremietiew, Władimirze Władimirowiczu”, powtórzył raz jeszcze Szeremietiew, wcale nie zdziwiony faktem, że Władimir zwraca się do niego jak do innej osoby. Przez większość czasu Władimir wdawał się w konwersacje z krzesłami i ławkami, na których, jak był przekonany, siedzieli ludzie, więc jeśli Szeremietiew wchodził w trakcie takiej rozmowy, jego podopieczny brał go zwykle za kogoś ze swojej przeszłości.

Czasy, kiedy były prezydent Rosji jeździł z nagim torsem na koniu i trząsł oligarchami, dawno minęły. Teraz żyje z dala od Kremla, w ekskluzywnej daczy – i w świecie urojeń, faszerowany lekami na uspokojenie. Na straży Władimira stoi poczciwy Szeremietiew, który jako jedyny ze służby domowej nie robi interesów na boku. Nastaje jednak dzień, kiedy zegarki z kolekcji eksprezydenta zaczynają tykać coraz głośniej i nawet Szeremietiew musi pożegnać się ze swoją – niezbyt modną w Rosji – moralnością. „Ostatnie dni Władimira P.” to niezwykle aktualna, choć osadzona w przyszłości, satyra społeczno-polityczna, która niczym matrioszka obnaża kolejne oblicza Rosji. Powieść pełna absurdalnego humoru w stylu Mendozy, z gagami godnymi Grand Budapest Hotel.

MICHAEL HONIG

Brytyjski pisarz satyryczny, były chirurg. Zadebiutował powieścią „Goldblatt’s Descent” portretującą środowisko lekarzy. Na koncie ma również Home School Rules – zabawną książkę o lockdownie widzianym oczyma dziesięciolatka. „Ostatnie dni Władimira P.” to jego pierwsza powieść przełożona na język polski. Mieszka w Londynie z żoną i dwójką dzieci.

Ta zabawna powieść kipi zwariowaną wściekłością, ale potrafi też wzruszyć.

„SPECTATOR”

Podobno każdego czeka taki koniec, na jaki zasłużył. Niegdysiejszego szefa wszystkich szefów dopadła demencja. Otoczony przez obcych wije się w oparach groteski, a ta – jak wiadomo – podszyta jest tym, z czego najgłośniej się śmiejemy i czego najbardziej się boimy. Gwarantuję, że podczas lektury będziecie chichotać bez opamiętania.

Georgina Gryboś-Szczepanik,

Świeża... Esencjonalna... Wciągająca...

„New York Times”

Michael Honig wpadł na doskonały pomysł i go zrealizował: napisał ostrą i zabawną powieść. „Independent”

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8135-795-1
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Nie wiedział, jak długo już tam siedzi. Może minęły dwie godziny. A może dwa lata.

Nagle coś zaświtało mu w głowie, połączenie neuronów zaiskrzyło i uruchomiło reakcję łańcuchową, niczym migotanie gwiazd skrzących się w ciemniejącej, wymierającej galaktyce.

– Dlaczego tu jestem?! – krzyknął rozwścieczony. – Co ja tu robię?!

– Czeka pan – powiedział Szeremietiew, poprawiając poduszki na łóżku.

– Na co?

– Na spotkanie.

Władimir zmrużył oczy.

– Czy wprowadzono mnie w temat?

– Oczywiście – odparł Szeremietiew ze spokojem.

– To dobrze.

Władimir skinął głową. Wyraz twarzy uległ zmianie, nie był już taki zacięty. Władimir zdążył zapomnieć, co go tak rozjuszyło. Połączenie w głowie, gdziekolwiek zapłonęło, zgasło, prawdopodobnie nie miało zaskoczyć już nigdy, a jaźń, która chwilowo wypłynęła na powierzchnię, także zdążyła zniknąć. Siedział cicho i obserwował Szeremietiewa przy pracy. Władimir nie potrafił dokładnie powiedzieć, kim był ów człowiek, ale czuł się swobodnie w jego obecności. Miał przeczucie, że nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że ten ściele mu łóżko i być może robi to nie po raz pierwszy.

Szeremietiew był niski, ubrany w zwykłą białą koszulę i ciemne spodnie. Gdy opiekował się Władimirem, nigdy nie nosił uniformu, ale łagodne i oszczędne ruchy, kiedy ścielił łóżko, zdradzały spore doświadczenie w pracy pielęgniarza. Minęło już prawie sześć lat, odkąd profesor W.N. Kalin, słynny neurolog, poprosił go, by został osobistym opiekunem Władimira. To było wkrótce po tym, jak Władimir ogłosił, że rezygnuje z prezydentury. Wówczas jeszcze, choć jego stan był widoczny dla bliskich współpracowników, prezydent wciąż prezentował się dobrze, zwłaszcza podczas starannie wyreżyserowanych wystąpień publicznych, do których skrupulatnie go przygotowywano. Następca, Giennadij Swierkow, nadal od czasu do czasu domagał się jego wystąpień publicznych, by pogrzać się w czarodziejskim ciepełku oraz uszczknąć nieco blasku sławy dla swoich coraz bardziej mizernych rządów. Wtedy Władimir miał jeszcze własnego kamerdynera, który go ubierał, i parę doradców, by mógł brać udział w bieżących wydarzeniach, a rola Szeremietiewa pozostawała mocno okrojona, lecz gdy pamięć Władimira uległa pogorszeniu, Szeremietiewowi przybyło obowiązków. Nie minęło parę lat, a wystąpienia publiczne Władimira stały się tak nieprzewidywalne, że nawet ludzie Swierkowa zachowywali ostrożność w afiszowaniu się z nim, a plotki na temat jego kondycji – choć nigdy ich nie potwierdzono – zaczęły krążyć. Przedstawienie się skończyło. Najpierw pozbyto się obu doradców, potem kamerdynera, a na końcu Szeremietiew został z nim sam.

Pielęgniarz nigdy nie zaprzątał sobie głowy polityką ani nie śledził tego, co, kto i dlaczego robi na Kremlu. Dla niego cała ta sprawa była mętną zupą, nazwiska to wypływały na jej powierzchnię, to szły na dno bez wyraźnego ładu i składu, zaś to, co działo się tuż pod powierzchnią – a dziać się z pewnością musiało, wszyscy tak mówili – przechodziło jego pojęcie. Nie był świadomy, że wedle pogłosek Władimira usunięto siłą, podczas gdy jego podstarzali kumple w ostatnich dniach przemijającej chwały kurczowo trzymali się swoich stołków. Wiedział tylko tyle, że prezydent ogłosił, iż przechodzi na emeryturę, a parę tygodni później profesor Kalin wezwał go do swego gabinetu.

– Znasz moją matkę? – spytał Władimir, gdy Szeremietiew wytrzepał ostatnią poduszkę i odłożył ją na łóżko.

– Nie, Władimirze Władimirowiczu. Nigdy nie miałem przyjemności jej poznać.

– Przedstawię cię jej. Później się tu zjawi. Posłałem po nią auto.

Szeremietiew odwrócił się.

– Czas na prysznic, Władimirze Władimirowiczu. Będzie pan musiał ubrać się dziś odświętnie. Nowy prezydent chce się z panem zobaczyć.

Zmieszany Władimir spojrzał na niego.

– Nowy prezydent? A to nie ja jestem prezydentem?

– Już nie, Władimirze Władimirowiczu. Teraz kto inny jest prezydentem.

Oczy Władimira zwęziły się w szparki. Dawniej taka wiadomość mogła doprowadzić go do szału. Ale teraz wybuchy gniewu były rzadsze, a gdy już się zdarzały, nie trwały długo. Nic, co mówiono do Władimira, nie osadzało mu się w pamięci na zbyt długo. Jeśli już był wzburzony, to prawdopodobnie rozmyślał o czymś, co wydarzyło się dwadzieścia czy trzydzieści lat temu.

– Ktoś tu przyjdzie? – spytał w końcu Władimir. – To chcesz powiedzieć?

– Tak. Nowy prezydent. Konstanty Michajłowicz Lebiediew.

Władimir prychnął.

– Lebiediew jest ministrem finansów!

Szeremietiew nie miał pojęcia, czy Lebiediew kiedykolwiek był ministrem finansów, ale z pewnością nie jest nim teraz.

– To nowy prezydent, Władimirze Władimirowiczu. Chce otrzymać pańskie błogosławieństwo. To dobrze, czyż nie? Znaczy, że pana szanuje.

– Moje błogosławieństwo? – Władimir zmarszczył brwi. – A czy ja jestem księdzem?

– Nie.

– To dlaczego czeka na moje błogosławieństwo?

– To metafora, Władimirze Władimirowiczu. W tym przypadku równie dobrze może pan robić za księdza.

Władimir przypatrywał się Szeremietiewowi podejrzliwie.

– Gdzie my jesteśmy?

– Na daczy.

– Której daczy?

– W Nowo-Ogariowie.

– W Nowo-Ogariowie? Dlaczego spotykam się z Lebiediewem tutaj? Czemu nie w swoim gabinecie?

– Dzisiaj przyjmie go pan tutaj.

– Zamierzam zwolnić tego łajdaka. Mamy tu kamery?

– Tak, sądzę, że znajdą się tu kamery.

– To dobrze. Zobaczymy, co na to powie! – Władimir zachichotał. Przypomniał sobie, jak przed kamerami telewizyjnymi w Siewieromorsku pozbył się admirała Aleksieja Gorkiego, dowódcy Floty Północnej. To był ubaw po pachy.

Ni z tego, ni z owego Gorki stał przed nim jak żywy. I ten jego wyraz twarzy! Istny stary paw w za dużej czapce od munduru, zobaczył skierowane na niego kamery i myślał, że Władimir zamierza przypiąć mu kolejny medal do uginającej się od nadmiaru odznaczeń piersi, a zanim zdążył się zorientować, wywalono go na zbity pysk.

– Tego się nie spodziewałeś, prawda, Aleksieju Maksymowiczu? I kto tu rządzi, co? Już ja cię oduczę mówić otwarcie o tym, że za mało pieniędzy idzie na flotę! – Władimir zaśmiał się, waląc pięściami w podłokietniki fotela.

Szeremietiew zostawił go samego i udał się do garderoby. Był zdeterminowany, by na wizytę nowego prezydenta jego pacjent też wyglądał jak prezydent. Stanął przed szafą pękającą w szwach od ubrań. Nigdzie się nie spieszył, rozważał różne warianty, aż w końcu zdecydował się na granatowy garnitur, jasnoniebieską koszulę, czerwony krawat w białe groszki i czarne skórzane buty. Z imponującej kolekcji zegarków Władimira wybrał taki, który uważał za prosty, lecz elegancki, z wąską złotą obudową, białą tarczą, złotymi wskazówkami i skórzanym paskiem.

Zaniósł wszystko do sypialni i rozłożył ubrania na łóżku.

– Proszę, Władimirze Władimirowiczu. Czas na prysznic. Trzeba doprowadzić pana do porządku.

Władimir spojrzał na niego z powątpiewaniem.

– Dlaczego?

– Konstanty Michajłowicz chce się z panem zobaczyć.

– Lebiediew? O niego ci chodzi? Powinien raczej iść do księdza.

– Czemu? – spytał Szeremietiew.

Władimir zmarszczył czoło. Tknęło go przeczucie, że Lebiediew potrzebuje księdza, ale nie miał pojęcia dlaczego.

– Matka mu umiera – zaproponował w odpowiedzi.

*

Kamery rozstawiono w oficjalnym saloniku na parterze daczy, którego co prawda od lat nie otwierano, ale go na tę okazję wywietrzono i wysprzątano. Dwa fotele ustawiono pod kątem czterdziestu pięciu stopni po bokach bogato zdobionego kominka, światło kamer padało z obu stron. W kuchni daczy kucharz Wiktor Stiepanin wraz z zespołem od świtu harowali w pocie czoła, żeby przygotować kanapki i przekąski, którymi teraz zastawiono stoły pod ścianą. Tuż obok stał rosły mężczyzna w ciemnoszarym garniturze, z grzywą bujnych siwych włosów, towarzyszyło mu dwóch doradców prezydenckich o poważnych twarzach. Pozostali współpracownicy, technicy telewizyjni i ochroniarze kręcili się przed kamerami.

Szeremietiew wprowadził Władimira. W salonie zapadła cisza. Wzrok wszystkich zebranych padł na starca w ciemnoniebieskim garniturze, który stanął w drzwiach. Pasma siwych włosów przywarły mu do czaszki, twarz pokrywały zmarszczki, do tego miał spory podbródek, a jednak za sprawą kwadratowej szczęki, szerokiego czoła oraz blisko osadzonych i nieco skośnych chłodnych niebieskich oczu wciąż z miejsca rozpoznać można było twarz, którą przez trzydzieści lat fotografowano w Rosji najczęściej.

Zagubiony Władimir spojrzał na Szeremietiewa.

– Wszystko w porządku, Władimirze Władimirowiczu – szepnął ten. – Ci ludzie przybyli na spotkanie.

– A czy ja wybieram się na spotkanie?

– Tak.

– Wprowadzono mnie w temat?

– Oczywiście.

Władimir ponownie rozejrzał się dookoła, już teraz spokojny, obejmując wzrokiem światła i kamery. Ożyły w nim pozostałości instynktu przywódcy, którym niegdyś był, wyprostował się, uniósł podbródek, a usta wykrzywił mu zarozumiały uśmieszek.

– Z kim mam się spotkać? – spytał szeptem.

– Z Lebiediewem – odparł Szeremietiew.

– Oczywiście. Lebiediew! – wymamrotał, a w jego głosie dało się słyszeć wojowniczą nutę, gdy spostrzegł rosłego mężczyznę z doradcami, stojących naprzeciwko. – Czas najwyższy!

Konstanty Michajłowicz Lebiediew rozpoczął swoją wspinaczkę po politycznej drabinie władzy jako burmistrz Moskwy. Łączył w sobie porywczość osoby publicznej z tchórzliwą uległością wobec Kremla człowieka prywatnego, co czyniło z niego – jak się zdawało – idealnego poplecznika Władimira. Kiedy rozpoczął rządy, prędko zasłynął z nienasyconej chciwości, przez którą wydawał się stanowić mniejsze zagrożenie, bardziej bowiem od samej władzy interesowały go pieniądze, a takich polityków Władimir chętnie awansował. Ale z perspektywy czasu od samego początku można było dostrzec sygnały, że Lebiediew jest kimś innym, niż to się wydawało na pierwszy rzut oka. Gdy jedną ręką brał łapówkę, drugą dawał coś – choćby niewielkiego – w zamian, sprytnie utrzymując przeciętnego moskwianina w stanie zadowolenia. Udawało mu się to dzięki szerokiemu wachlarzowi populistycznych posunięć, które nie miały żadnego wpływu na poprawę przyszłości miasta, ale rozweseliły wszystkich kilkoma dodatkowymi kopiejkami w kieszeni. Wkrótce media okrzyknęły go Wujaszkiem Kostią, a on upajał się tym przydomkiem. Polityk, który miał wielką chrapkę na pieniądze i chciał, by go kochano, wydawał się jeszcze mniejszym niebezpieczeństwem i Władimir pozwolił mu sprawować urząd burmistrza przez drugą kadencję. Ale Władimir musiał przyznać, że nie docenił go, dając się zwieść talentowi Lebiediewa do zgrywania dobrotliwego błazna. Tak naprawdę większy od chciwości Wujaszka Kostii – choć gargantuicznej – był spryt. Od samego początku Konstanty Michajłowicz mierzył wyżej i łypał okiem na kąski bardziej kuszące niż zwykłe zarządzanie stolicą. Kiedy Władimir zdał sobie sprawę z sytuacji, Lebiediew miał już Moskwę w kieszeni i stanowił siłę, z którą trzeba było się liczyć.

Władimir obrał sobie za cel, by zniszczyć konkurenta. Wciągnął go do rządu tylko po to, by rok później wyrzucić go pod zarzutami niekompetencji i korupcji. Lebiediew wylizał się z tego, poniósłszy co prawda straty, ale nie śmiertelne. Z werwą wykorzystał nominację rządową, by obdzielić dochodami z krótkiej, lecz monstrualnej grabieży grupę wpływowych zwolenników. Ci mieli zupełną rację, spodziewając się dostać od niego więcej, jeśli w przyszłości zdoła odzyskać władzę. Udało mu się także zgromadzić imponujący zasób tajemnic sięgających samego szczytu Kremla – samiusieńkiej góry – co na pewno pomogło mu obronić się przed dalszymi, mogącymi go wykończyć atakami. Władimir ściągnął więc Lebiediewa z powrotem i trzymał u swego boku, jednocześnie poszukując innego sposobu, by się go pozbyć. Przez kilka kolejnych dekad cykl ów się powtarzał. Wujaszek Kostia tanecznym krokiem to wkraczał do rządu, to z niego wypadał. Bezwstydnie szabrował każde ministerstwo, które powierzył mu Władimir, gromadząc jeszcze większe bogactwo i rozdając je na prawo i lewo jeszcze lżejszą ręką, aby otoczyć się kolejną kohortą popleczników, zanim znów sromotnie nie przepadnie, przy każdej dymisji wygrywając dzięki reputacji dobrej duszy i pozując na niewinną ofiarę kremlowskich spiskowców. Władimir pogardzał nim z głębi trzewi. Żywił do niego pewien rodzaj nieznośnego obrzydzenia, biorącego się ze świadomości, że ów człowiek istnieje tylko przez jego własną pomyłkę, bowiem pomógł mu wzrosnąć w siłę i nie ściął go, gdy wciąż istniała na to szansa. Iście egzystencjalna niechęć prezydenta zrodziła się z patrzenia na kogoś, kim się brzydził, a kto, kiedy pozory opadały, okazywał się jego lustrem.

Teraz zostawił w tyle Szeremietiewa i powoli ruszył na spotkanie gościowi, tak jakby wszystko działo się dwadzieścia lat temu, a on miał właśnie zamiar zadać ostateczny cios strachowi, który od tak dawna zaciskał mu się niczym pętla wokół szyi.

– Konstanty Michajłowiczu! – powitał go głośno.

Jeden z doradców Lebiediewa ruszył naprzód.

– Władimirze Władimirowiczu, prezydent Lebiediew przybył tu dzisiaj, by złożyć wyrazy szacunku i poprosić o kilka słów do ludu Rosji z radosnej okazji jego wyboru. Gdyby mógł pan na przykład powiedzieć…

– Siadać – powiedział Władimir do Lebiediewa, wskazując jeden z przygotowanych foteli.

– Ale Władimirze Władimirowiczu… – powiedział doradca.

Władimir podszedł do drugiego fotela i stanął nad nim władczo. Lebiediew zerknął na swego współpracownika.

– Poradzę sobie – mruknął.

Gdy obydwaj mężczyźni usiedli, dwóch charakteryzatorów pospieszyło i zaczęło przypudrowywać im twarze. Władimir zadarł podbródek, niecierpliwiąc się, aż skończą. Po chwili przepędził ich.

– Koniec. Wystarczy tego!

Charakteryzatorzy wycofali się.

– Konstanty Michajłowiczu, jest pan gotowy? – spytał realizator zza kamery.

Lebiediew skinął twierdząco głową.

Zapalono światła. Nagle na planie zapanowała jasność. Władimir grzmotnął w podłokietnik swego fotela.

– No więc? Jak brzmi twój raport, Konstanty Michajłowiczu? Nie jestem usatysfakcjonowany! Ministerstwo Finansów to kompromitacja. Obiecałeś mi rok temu, że zaprowadzisz tam porządki. A teraz jest tam jeszcze gorzej niż zwykle!

– Władimirze Władimirowiczu…

– Tak, Konstanty Michajłowiczu? Co masz mi do powiedzenia?

Lebiediew odwrócił się naprędce do swoich doradców i przewrócił oczami. Potem spojrzał na byłego prezydenta.

– Już raz wyrzucił mnie pan z Ministerstwa Finansów, Władimirze Władimirowiczu. Mowa pożegnalna brzmiała dokładnie tak samo. Zamierza pan zrobić to znowu?

– A czy mianowałem cię ministrem z powrotem?

– Nie – odparł Lebiediew.

– Po co w takim razie tu jesteś?

– Po to. – Lebiediew chwycił dłoń Władimira i zwrócił się do kamerzystów z uśmiechem na ustach. – Proszę spojrzeć w kamery i ładnie się uśmiechnąć, Władimirze Władimirowiczu.

Władimir wyrwał rękę z uścisku.

– Jesteś oszustem, Kostio Lebiediewie! Zawsze byłeś oszustem.

– Cóż, jeśli nim byłem, to nauki pobierałem u najlepszego nauczyciela w Rosji – odparł Lebiediew, poruszając jedynie kącikiem ust, bo uśmiech wciąż gościł mu na twarzy. – Proszę, bądźmy ze sobą szczerzy, Władimirze Władimirowiczu.

– Szczerość? Świetnie, będę szczery. Jesteś złodziejem, nikim innym.

Lebiediew pochylił się, nadal z uśmiechem.

– A pan? Wiedział pan, jak zadbać o swój udział. Od czego mam zacząć? Olimpiada? Puchar świata? Obwodnica Koljakowa, to jest najlepsze. Ta akurat będzie odbijać się Moskwie czkawką przez następne sto lat. Ile zgarnąłeś na obwodnicy, Wowa? Dwadzieścia procent?

– Powinienem wpakować cię do więzienia. Jesteś najgorszy ze wszystkich.

– Ja? Posłuchaj, teraz to ja jestem prezydentem. Przyklej uśmieszek do swojej pieprzonej buźki, Wowa, i pogratuluj mi.

– Pieprz się, Kostia.

– Powiedz: życzę ci wszystkiego najlepszego, Konstanty Michajłowiczu. W twoich rękach Mateczka Rosja jest bezpieczna. – Lebiediew czekał. – Dalej, Władimirze Władimirowiczu. Powiedz to.

Władimir się roześmiał.

– Życzę ci wszystkiego najlepszego, Konstanty Michajłowiczu. W twoich rękach Mateczka Rosja jest bezpieczna.

– W twoich rękach? Nigdy nie będziesz prezydentem, Kostio Lebiediewie. Nawet Rosjanie nie zrobiliby sobie czegoś takiego.

– Dobra, nigdy nie będę prezydentem. Świetnie. To tylko taka gra. Udawajmy. Mów: życzę ci wszystkiego najlepszego…

– Czujesz coś?

Lebiediew przerwał.

– Co?

– Powąchaj!

Lebiediew pociągnął nosem.

– Nic nie czuję.

– Na pewno?

– To jakiś żart?

– Nie czujesz tego?

– Czego? – spytał Lebiediew.

Władimir wpatrywał się w niego, a potem uśmiechnął się do siebie chytrze.

Lebiediew wziął głęboki wdech.

– Dobrze – warknął. – Posłuchaj. Zrób to dla mnie, powiedz: życzę ci wszystkiego najlepszego, Konstanty Michajłowiczu. W twoich rękach…

Władimir walnął pięścią w podłokietnik fotela.

– Nie jestem usatysfakcjonowany, Konstanty Michajłowiczu! Ministerstwo Finansów to kompromitacja. Obiecałeś mi rok temu, że zaprowadzisz tam porządki. A teraz jest tam jeszcze gorzej niż zwykle!

Lebiediew obejrzał się na realizatora.

– Nie wystarczy nam to, co już nagraliśmy? Mam dosyć starego głupka.

– Chwileczkę, Konstanty Michajłowiczu.

Realizator i paru techników stłoczyli się przed monitorem komputera. Przewinęli materiał filmowy w przyspieszonym tempie, próbując sprawdzić, czy mają wystarczająco dużo ujęć, aby wyglądało na to, że ci dwaj mężczyźni odbyli przyjacielskie spotkanie przed kamerami. Były kadry Władimira uśmiechającego się do siebie, śmiejącego się z Lebiediewa. Może jeśli odpowiednio się to potnie, a potem zmontuje…

Ochroniarze stali zbici w grupkę, opychając się przystawkami, nad którymi napracował się kucharz.

Władimir skinął na Szeremietiewa.

– Jakie mam następne spotkanie? – wyszeptał.

– Teraz czas na przerwę, Władimirze Władimirowiczu.

– A później?

– Obiad.

– Z kim?

– Nie jestem pewien, Władimirze Władimirowiczu.

– Dowiedz się.

– Jeśli będzie trzeba, damy radę coś z tego sklecić – realizator poinformował Lebiediewa. – Ale to żadna rewelacja. Może spróbujmy jeszcze raz, Konstanty Michajłowiczu.

– Matko Boska! – syknął Lebiediew. – Czyj to w ogóle był pomysł?

Zmierzył Władimira wzrokiem i pokręcił głową z obrzydzeniem. Nowy prezydent, nie umiejąc, a może nie chcąc się powstrzymać, powiedział Władimirowi jeszcze raz, co o nim sądzi. Władimir zareagował ze swadą. Wkrótce obydwaj mężczyźni obrzucali się wyzwiskami bez opamiętania, patrosząc bebechy z animozji narosłych przez dziesiątki lat, aż te wylały się na oczach wszystkich zgromadzonych w zatłoczonym pomieszczeniu.

Nagle Lebiediew wstał.

– Konstanty Michajłowiczu – powiedział jeden z doradców – proszę, może warto spróbować raz jeszcze.

Lebiediew zacisnął zęby. Następnie chwycił dłoń Władimira, a na twarzy odmalowała się przyjemność tak nikła, jakby witał się z orangutanem.

– Życzę ci wszystkiego najlepszego, Konstanty Michajłowiczu – wysyczał. – W twoich rękach Mateczka Rosja jest bezpieczna.

– Nie nazywam się Konstanty Michajłowicz, ty idioto. Jestem Władimir Władimirowicz.

Lebiediew zaprezentował wymuszony uśmiech przed kamerami.

– Nie, ty masz to powiedzieć do mnie. W twoich rękach Mateczka Rosja jest bezpieczna. Gadaj.

– Chciałbyś, żebym to powiedział, Kostia?

– Tak, Wowa, chcę, żebyś to powiedział.

Władimir gapił się na niego, usta złożył w uśmieszek. Gdzieś w głębi tego, co zostało mu z umysłu, wciąż pojmował, że władza to władza, a nie ma większej jej manifestacji niż możliwość pokrzyżowania komuś szyków, nieważne, jak błaha to okazja czy jak trywialne okażą się konsekwencje. Nawet jeśli w grę wchodziła jedynie odmowa wykrztuszenia z siebie nic niekosztującego zdania.

Lebiediew odczekał chwilę, a następnie odwrócił się i wypadł z gabinetu.

Pomieszczenie opustoszało. Ochroniarze i doradcy pobiegli za nim, opychając się resztkami przekąsek. Po chwili zostali jedynie technicy telewizyjni.

– Możesz go zabrać – realizator rzucił przez ramię do Szeremietiewa, gdy ekipa z telewizji zaczęła się zwijać. – Skończyliśmy.

Władimir rozejrzał się dookoła ze zmieszanym wyrazem twarzy.

– Koniec spotkania, Władimirze Władimirowiczu – powiedział Szeremietiew.

– Ale to ja wychodzę pierwszy! Zawsze to ja powinienem wychodzić najpierw.

– Wiem. To nietypowe. Ale nic nie znaczy. A teraz chodźmy na górę.

Szeremietiew pomógł Władimirowi wstać. Zanim dotarli do drzwi, obstawa Lebiediewa zdążyła już zniknąć, mknąc po podjeździe do bramy.ROZDZIAŁ 2

Z tego, co wiadomo było Szeremietiewowi, przydzielono mu zadanie opiekowania się Władimirem, ponieważ słynął z uczciwości. To dość zaskakujące – nie dlatego, że nie zasługiwał na taką reputację, ale wcześniej przynosiła mu jedynie docinki i pogardę.

Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich przeżywał ostatnie chwile, gdy Nikołaj Iljicz Szeremietiew, którego ojciec był brygadzistą w zakładzie farmaceutycznym, a matka księgową w metrze w Moskwie, kończył właśnie podstawówkę. Kiedy ukończył ostatnią klasę w liceum, Związek padł jak nieżywy, ugodzony prosto w serce. Szeremietiew pilnie odsłużył wojsko, większość służby poświęcając na kopanie fundamentów na placu budowy w Omsku. Naiwnie wyobrażał sobie, że stawia budynki wojskowe, choć nawet on nie był aż tak głupi, żeby nie zastanawiać się, dlaczego armia postanowiła zbudować kilka ogromnych wieżowców z apartamentami na samym skraju Syberii. W końcu znajomy rekrut oświecił go i wyjaśnił, że wszyscy pozostali najwyraźniej już wiedzą, iż kapitan zaprzągł pluton do pracy w charakterze siły roboczej dla prywatnej firmy budowlanej. Oczekiwania Szeremietiewa, że takie nadużycie niedługo się skończy zdemaskowaniem przestępstwa kapitana, czemu towarzyszyć będzie błyskawiczne i przykładne ukaranie go przez dowódcę pułku, obróciły się wniwecz, gdy inny poborowy ujawnił, że dowódca nie tylko wie o szwindlu, ale i otrzymuje prowizję. Sami rekruci też nie byli świętoszkami. Sprzęt przepadał na placu budowy, potem przez moment stał w kącie koszar, po czym nazajutrz kompletnie rozpływał się w powietrzu. Inni potajemnie znikali na całe dnie z jednym z sierżantów, najwidoczniej misje szły im świetnie, ponieważ wracali z wypchanymi portfelami. Z jakiegoś powodu nikt nie angażował w nic Szeremietiewa, który dowiadywał się o aferach dopiero po fakcie. Nawet gdyby wiadomości docierały do niego wcześniej, miałby za dużego stracha, by wziąć udział w przekrętach, co przypuszczalnie było jasne dla jego kamratów. Następnym razem, kiedy coś przeskrobią, złapią ich – taka myśl świtała mu w głowie, a później powracała za każdym razem, gdy tak się nie działo.

Kapitan, nawiasem mówiąc, dostał awans na majora tuż przed końcem służby Szeremietiewa, zapewne za heroiczne działania na rzecz budowy, jak głosił krążący po koszarach dowcip.

Po odbyciu służby w wojsku Szeremietiew kształcił się na pielęgniarza, zachęcany do tego przez matkę, która powtarzała mu, że taki zawód pasuje do jego troskliwej natury. Śmiechu warte, bo wówczas próbował utrzymać rodzinę w Moskwie z pensji szpitalnej. Wcale nie było tak, że nie widział, co się wokół niego dzieje. Lekarze brali od krewnych pieniądze, by przyjąć chorego do szpitala. Pielęgniarki brały pieniądze za opiekę nad pacjentem, gdy już się tam znalazł. Kucharki za to, by go karmić. Praczki brały pieniądze za to, że prały mu pościel, a sprzątaczki, bo sprzątały dla niego oddziały. Nie dało się załatwić żadnej sprawy, o ile nie posmarowało się paroma rublami. Z jakichś powodów on tego nie potrafił. Może chodziło po prostu o strach, że go złapią. Równie dobrze mogło to być zupełnie co innego. Gdy widział na oddziale dwóch pacjentów, coś zawsze ciągnęło go do tego biedniejszego. Dziadek Mróz – tak nazwali go współpracownicy, wcale nie z podziwem czy tonem, którego można by użyć wobec poważanego i nieprzekupnego kolegi, ale szyderczo, w najlepszym razie z politowaniem, głosem zarezerwowanym dla idioty.

Ton głosu żony oscylował gdzieś pomiędzy jednym a drugim. Czasami Karinka mówiła mu, jakim to jest dobrym i skromnym człowiekiem i jak bardzo kocha go za szczerość, ale innym razem powtarzała, że jest głupcem. Mieli jednego syna, Wasilija, który kończył teraz dwadzieścia pięć lat i musiał radzić sobie sam. Szeremietiew nie miał mu nic do zaoferowania poza radami, a Wasilij i tak go nie słuchał. Był zamieszany w jakiś biznes, Szeremietiew miał o tym blade pojęcie, a wnioskując ze strzępków informacji, które zaserwował mu Wasilij, nie chciał wiedzieć nic więcej. Syn powiedział, że jego praca polega na pomaganiu innym ludziom, ale kiedy Szeremietiew spytał, jakiego rodzaju to pomoc, żadna jasna odpowiedź nigdy nie padła. Nawet bez znajomości szczegółów Szeremietiewowi do głowy przychodziła ta sama myśl co w wojsku czy szpitalu. Ktoś się dowie. Coś się stanie. Wasilij się śmiał.

– Wszystko gra, dopóki odpowiedni ludzie są zadowoleni. – Mówił to tak, jakby to on był ojcem, a Szeremietiew naiwnym synem. – W Rosji nie ma innej drogi. Wszyscy nią idą, poza tobą, tatku.

Co Karinka powiedziałaby, gdyby zobaczyła, co wyrosło z Wasilija, tego Szeremietiew nie wiedział. Umarła z powodu infekcji, która w końcu wyniszczyła jej nerki. Szeremietiew pracował wówczas jako starszy pielęgniarz w szpitalu publicznym na oddziale dla pacjentów z demencją. Kilka miesięcy po tym, jak zmarła Karinka, profesor Kalin, ordynator oddziału, wezwał go do gabinetu. To zaskoczyło wszystkich, nie tylko Szeremietiewa. Zwykle profesor Kalin znajdował czas, by wizytować oddział, którym rzekomo miał kierować, zaledwie dwa razy do roku. O ile wszyscy jakimś cudem nie przespali pięciu miesięcy, to od czasu poprzednich odwiedzin minęły tylko cztery tygodnie. A jednak był tu i przechadzał się po oddziale, ani trochę niezmieszany, wypytując o Szeremietiewa.

Tego dnia w gabinecie Kalin orzekł, że słyszał, iż Szeremietiew jest pielęgniarzem nie tylko o najlepszych kwalifikacjach, ale też niespotykanej rzetelności, o ile taki opis – rosyjski poczciwiec – nie czynił z niego chodzącego oksymoronu. Szeremietiew wzruszył ramionami, nie wiedząc, co to oksymoron, ani tym bardziej, czy nim właśnie jest. Kalin stwierdził, że niedawno zdiagnozowano demencję u kogoś, kto niegdyś był niezwykle ważnym urzędnikiem publicznym. Dziś diagnozę obejmuje nadal tajemnica najwyższej wagi. Spytał, czy Szeremietiew byłby gotów zrezygnować z pracy w szpitalu i zaopiekować się tą personą. Pielęgniarz zawahał się, myśląc o pacjentach na oddziale i ich rodzinach, zbyt biednych, by bez wahania wyskoczyć z paru rubli, bo nimi należało posmarować, aby ruszyły opieszałe trybiki służby zdrowia. Rodziny te prawie całkowicie polegały na nim, kiedy przychodziło upewnić się, że ich krewny otrzyma choćby basen. Kalin zastanawiał się, co takiego musi dziać się w jego głowie. Pochylił się nad biurkiem.

– Nikołaju Iljiczu – powiedział. – Naród cię wzywa. Nie możesz powiedzieć „nie”.

Szeremietiew czuł się w obowiązku, by odpowiedzieć na ów patriotyczny apel – i w ten sposób dowiedział się, że pacjentem jest nie kto inny, tylko Władimir Władimirowicz we własnej osobie.

Oczywiście Szeremietiew wiedział, że Władimir niedawno ustąpił ze stanowiska prezydenta, lecz podobnie jak cała reszta Rosji nie miał pojęcia, jakie były tego prawdziwe powody. O uszy nie obiły mu się nawet plotki. Choć miał spore doświadczenie pielęgniarskie, z początku w pewnym sensie przepełniał go podziw. To nie błahostka odkryć, że człowiek, który jeszcze parę miesięcy temu był prezydentem federacji, teraz jest pacjentem. Próbował jednak opanować ten odruch i traktować byłego prezydenta tak samo jak każdego innego pacjenta – zachowując zdrowy rozsądek, delikatnie i łagodnie. Ale Władimir mu tego nie ułatwiał.

Gdy Szeremietiew odwiedził go po raz pierwszy, były prezydent miał sporą świadomość tego, co się z nim dzieje. Zdawał sobie sprawę z luk powstających coraz częściej w jego pamięci i z tego, co sobą zwiastowały. Wtedy często wybuchał gniewem, a wybuchy te niekiedy potrafiły ciągnąć się godzinami. Szeremietiew starał się, jak mógł, by mieć na niego kojący wpływ, mimo to wciąż rykoszetem obrywał obelgami. W końcu sama obecność pielęgniarza przypominała eksprezydentowi o jego stanie. Szeremietiew przyjmował to wszystko na klatę. Wzburzenie i złość, jak wiedział, są częste w początkowych stadiach demencji, kiedy ludzie wciąż potrafią objąć rozumem czekającą ich przyszłość – często spotykał się z tym u innych pacjentów. Czy Władimir Władimirowicz, tylko dlatego, że pięć razy był prezydentem i dwa razy premierem Federacji Rosyjskiej, nie miał prawa złorzeczyć na okrutny los, tak jak robili to inni? Człowiek piastujący takie stanowiska – sądził Szeremietiew – musiał cechować się pierwszorzędnym umysłem, a jego utrata jest proporcjonalnie bardziej bolesna. Dlaczego nie miałby tego opłakiwać?

Jednakże pojawiło się zagrożenie, że wybuchy gniewu zaczną przybierać już nie tylko werbalną formę. Istniało niebezpieczeństwo, że Władimir wyrządzi krzywdę zarówno innym, jak i sobie. Profesor Kalin wypisał więc receptę na środki uspokajające: tabletki na noc oraz w razie potrzeby zastrzyki, jeśli same pigułki nie wystarczą.

Środki uspokajające nie zatrzymały ataków wściekłości, ale stłumiły je, zmieniając wybuchy gniewu z huraganów zrywających dachy w podmuchy wiatru, które co prawda stukały okiennicami, ale potem mijały. Tylko od czasu do czasu jakieś potężne źródło frustracji wybuchało niczym szalejąca bez opamiętania burza. W końcu z upływem czasu ataki gniewu wygasły. Gdy stan Władimira pogłębił się, świadomość choroby była coraz mniejsza, a wraz z nią złość. Zamiast tego rzucało się w oczy, że pogrążał się w rozmyślaniach, które płynęły do niego z przeszłości.

W tamtym czasie pamięć Władimira o ludziach i wydarzeniach niedawnych lat gasła. Jego umysł błąkał się po świecie zbudowanym ze zdarzeń sprzed dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu, a nawet więcej lat. Czas mijał mu na ożywionych rozmowach z niewidzialnymi ludźmi, z których większość od dawna nie żyła. Nieraz Władimira niepokoiło to, co widział, zwłaszcza kiedy budził się w nocy. Wtedy był zdezorientowany i nastawiony wojowniczo. W ramach terapii zapobiegającej wzburzeniu wywołanemu omamami profesor Kalin zastosował więc znowu środki uspokajające. Pierwotnie przepisał je, by łagodziły niepokój byłego prezydenta spowodowany rzeczywistymi zdarzeniami, i co miesiąc sprawdzał efekty leczenia, kiedy przybywał na daczę, żeby ocenić postępy demencji pacjenta.

Gdy Władimir poznał nowego prezydenta, było oczywiste, że sam duchem przebywał w odległej przeszłości. Ale Szeremietiewowi nie podobało się to, w jaki sposób Lebiediew ośmielał się mówić Władimirowi, co ten ma powiedzieć. Jak śmiał zjawiać się tu i wkładać słowa w jego usta? Może i był prezydentem, ale urząd objął zaledwie tydzień temu, a rozmawiał z kimś, kto zajmował to stanowisko przez pięć kadencji, nawet jeśli Władimir nie do końca był tym samym człowiekiem co dawniej. Szeremietiewa oburzył język, którym ze sobą rozmawiali, ale wypełniała go też satysfakcja – jeśli nie duma – że jego pacjent potrafi odpłacić pięknym za nadobne.

Wspólnymi siłami weszli po schodach i wrócili do apartamentu Władimira na piętrze.

– Przyniosę panu inne ubrania, Władimirze Władimirowiczu – powiedział Szeremietiew, sadzając byłego prezydenta na krześle, po czym zostawił go tam i ruszył do garderoby.

Dima Koljakow siedział w fotelu naprzeciwko niego. Z początku Władimira zaskoczył ten widok, ale niebawem biznesmen już tłumaczył mu właśnie uknuty plan budowy nowej obwodnicy wokół Moskwy. Władimir wysłuchiwał go cierpliwie, nie pozwalając sobie choćby na najmniejsze drgnienie twarzy, zdradzające, co myśli. Miliarder nie grzeszył urodą – obwisłe policzki, worki pod oczami i wilgotne usta, które wyginały się lubieżnie, gdy mówił – ale potrafił się świetnie maskować. Miał na sobie doskonale skrojony garnitur, zapewne z Londynu, gdzie mieszkała jego żona z dziećmi oraz dwie kochanki. Krawat był od Hermèsa. Brylant osadzony w sygnecie na małym palcu miał przynajmniej pięć karatów i był lśniąco przejrzysty. Zegarek, którym miliarder migał zbyt często, by nie być tego świadomym, to vacheron constantin model Tour de l’Ile, wart prawdopodobnie dwa miliony dolarów. Palce Władimira drgnęły. Sam miał dwa takie, podarowano mu je przez te wszystkie lata obok takich marek jak Patek Philippe, Breguet, Audemars Piguet, Richard Mille i każda inna, którą najznamienitszy szwajcarski zegarmistrz mógłby wystawić w witrynie warsztatu w górach. Na początku przyjmował także roleksy, ale minęło trochę czasu i każdy, kto zjawiał się z takim okazem, odbywał krótką pogawędkę na osobności z Jewgienijem Monarowem, najbliższym doradcą, jeszcze zanim przyprowadzano go na samo spotkanie, a nazajutrz zjawiał się posłaniec z czymś bardziej ekskluzywnym.

Władimir wysłuchał biznesmena. W końcu powiedział po prostu:

– Sądzisz, że Moskwie naprawdę potrzeba nowej obwodnicy?

Koljakow wzruszył ramionami.

– Władimirze Władimirowiczu, czy proponowałbym taki ruch, gdyby nie był potrzebny? Korki na ulicach są ogromne.

– Ale jeszcze jedna obwodnica? Czy to najlepsze rozwiązanie? – Władimir wzniósł toast wódką. – Twoje zdrowie – powiedział i łyknął sobie. – Jak długo się znamy, Dima?

– Dwadzieścia lat – powiedział miliarder.

– Pamiętam, jak pierwszy raz przyszedłeś i rozsiadłeś się w tym fotelu.

– Ja też to pamiętam! Bez ciebie, Wowa, byłbym nikim.

Władimir roześmiał się.

– Nikt by nic nie znaczył! Rosja nic by nie znaczyła! Wiesz, co tu był za burdel, gdy się do tego zabierałem? Jeśli myślisz, że wiesz, pomyśl raz jeszcze. Powiedz: ile zapłaciłeś za pierwszy raz?

– Żeby się z tobą spotkać?

Władimir skinął głową, po czym wychylił wódkę.

– Milion dolarów.

– To tanio.

– Bardzo tanio. Niedorzecznie.

– Dziś kosztuje to pięć milionów, Monarow mi mówił. Może więcej. Sam nawet nie wiem.

– Powinno więcej. Twój czas jest bezcenny, Władimirze Władimirowiczu.

– Czy to była dobra inwestycja?

– Bardzo dobra inwestycja – odparł Koljakow bez wahania. – Nawet za dziesięć razy wyższą cenę to nadal byłaby dobra inwestycja.

Władimir przytaknął. Ale nie tak dobra jak dla mnie – pomyślał. Kazać ludziom płacić, aby mogli się z nim spotkać, i to tylko po to, by zaproponowali mu jeszcze większe pieniądze – któż potrafiłby zrobić taki interes? Kiedy pierwszy raz zobaczył na własne oczy, jak można to urządzić, wrócił do Rosji i trafił do zarządu miasta w Petersburgu podczas tej szalonej zawieruchy, gdy Związek rozpadał się, a on ledwie mógł w to uwierzyć. To było jak objawienie. Z początku stał się zaledwie obserwatorem, skapywały mu okruszki okruchów, procent od procentów, ale kiedy jego wpływy wzrosły i zrozumiał reguły gry, pieniądze same napływały mu do kieszeni. Prowizje, opłaty, marże, łapówki – nazywajcie to, jak chcecie. Wystarczyło założyć firmę i tylko patrzeć, jak biznesmeni ustawiają się w kolejce, by przepchnąć interesy i zostawić po drodze dwadzieścia procent. A czasem trzydzieści albo czterdzieści. Import, eksport, żywność, ropa… Nigdy wcześniej w całym swoim życiu nie wyobrażał sobie, że to będzie takie łatwe i zdoła zarobić tak dużo. Ale okazało się, że był to dopiero wierzchołek góry lodowej. Gdy trafił do Moskwy, do każdej sumy dodawał zero na końcu, czasem zaś dwa albo i trzy.

– Nie jestem przekonany co do kolejnej obwodnicy – powiedział. – Czy z ostatniego raportu nie wynika, że jeszcze jedna arteria tylko pogorszy sprawę?

– To tylko raport, Władimirze Władimirowiczu – powiedział Koljakow, machając nonszalancko ręką. – Wystarczy jedno twoje słówko i zapomnimy o całej sprawie.

– Wydaje mi się, że w raporcie piszą, że rozbudowa metra albo choćby sieci kolei miejskiej byłaby lepsza.

Koljakow ciężko pokiwał głową.

– To niezwykle kosztowne.

– A to nie?

– Cóż, metro bardziej… – Koljakow znów pokiwał głową. – Potrzebowalibyśmy zagranicznych kontrahentów. Wiesz, jacy oni są, Władimirze Władimirowiczu. Mają w swoich krajach prawo mówiące im, co mogą, a czego nie mogą, to znaczy komu mogą dać, a komu nie, chciałem powiedzieć. Naprawdę nie rozumieją, jak tu wszystko działa. Tak będzie dla nas znacznie lepiej. Miło i przyjemnie. Zbudujmy nową drogę! Pięć lat, dwadzieścia miliardów dolarów i po krzyku.

– Cóż, na ten plan nie potrzeba zgody prezydenta Federacji – powiedział Władimir. – To sprawa zaledwie dla burmistrza Moskwy.

– Lebiediew tego chce.

Władimir uśmiechnął się nieznacznie.

– Ile mu dałeś?

– Dziesięć procent.

– No i co? Jeśli on jest zadowolony, to nic nie stoi na przeszkodzie.

– Ale ja chcę, żebyś ty też był zadowolony, Wowa.

Władimir przyglądał się człowiekowi naprzeciwko. Lubił Koljakowa z dwóch powodów. Po pierwsze, był tylko biznesmenem. Chciał jedynie zarabiać pieniądze, a gdy już je miał, chciał zarobić więcej. Ani trochę nie interesowała go polityka i nie przejawiał w tej materii żadnych aspiracji, w przeciwieństwie do innych, którzy bogacąc się, sądzili, że pieniądze dają im prawo mówić, jak należy rządzić krajem i z kim Władimir powinien robić interesy. A po drugie, Koljakow rozumiał i szanował hierarchię władzy, co stanowiło klucz do rządzenia Rosją. Nawet jeśli jego ofertę zasadniczo można było rozważyć na poziomie zarządu miasta Moskwy, wiedział, że w Rosji wszelka władza zaczyna się na Kremlu, od jednego człowieka, wolał więc przyjść z tym także do Władimira, tak jak robił to zawsze.

Koljakow odchrząknął.

– Dwadzieścia procent dla ciebie, Wowa. Powiedz, którą firmę mam opłacić, a zrobię to.

– To wspaniałomyślne z twojej strony.

Koljakow wzruszył ramionami.

– Kto bogaci się na biedzie innych? Obdzielaj bogactwem świat, czyż nie tego nauczają popi? A mieszkańcy Moskwy dostaną nową wspaniałą drogę.

– Której tak na gwałt potrzebują.

Miliarder zaśmiał się.

– Procedura zostanie oficjalnie ogłoszona, Władimirze Władimirowiczu. Ludzie Lebiediewa rozpiszą przetarg publiczny. Wymagania będą bardzo wyśrubowane, ale uczciwe.

Władimir uniósł brwi w zdumieniu.

Koljakow znów się zaśmiał.

Ale Władimir nie wysilił się na uśmiech. Po chwili na ociężałej twarzy Koljakowa pojawiło się zmieszanie, tak jakby zastanawiał się, czy propozycja, by odprowadzić z budżetu państwa dwadzieścia miliardów dolarów na budowę nowej drogi, skazującej Moskwę na całe lata udręki w korkach ulicznych, za dwukrotnie wyższą cenę, niż powinna wynosić, nie była nieco chybiona. Władimira cieszyło to widowisko, dostrzegł panikę, którą potrafił zasiać zwykłym drgnieniem brwi.

Pozwolił sobie wzrokiem powędrować ku zegarkowi na ręku miliardera. Nie co dzień widywało się vacherona constantina model Tour de l’Ile, nawet na nadgarstkach ludzi, którzy zwykli składać mu wizytę.

Koljakow zdał sobie sprawę, na co Władimir patrzy. Spojrzał na niego pytająco, a potem zaczął zdejmować zegarek.

Władimir machnął ręką lekceważąco.

– Dima, co robisz? Ja go tylko podziwiałem. To tour de l’ile, prawda? Sam mam dwa.

Miliarder trzymał palce na zapięciu, nie mając pewności, czy ten mówi poważnie.

– Dmitriju Wiktorowiczu, proszę! To twój zegarek, nie mój.

– Wszystko, co mam, mam dzięki tobie, Władimirze Władimirowiczu.

Władimir roześmiał się, jednak nie po to, by zaprzeczyć, lecz jedynie potwierdzić.

– Buduj swoją drogę – powiedział Władimir. – O szczegółach porozmawiaj z Monarowem.

Miliarder uśmiechnął się i skinął głową z wdzięcznością.

Czasem – pomyślał Władimir – jego służalczość przyprawiała o mdłości, tak samo jak psa. Przez chwilę wyobraził sobie monstrualną chimerę o tułowiu psa i spoglądającej na niego twarzy Koljakowa, na której malowało się rozpaczliwe łaknienie przejawu pańskiej czułości.

Władimir zastanawiał się, czy powinien przyjąć ów zegarek Tour de l’Ile, ale w pewien sposób demonstracja, że można coś wziąć, ale nie raczy się tego zrobić, była jeszcze lepsza. Poza tym za dzień czy dwa – Władimir już to wiedział – przyjdzie do niego pakunek.

Nagle do Władimira dotarł mdlący, odrażający smród. Pociągnął nosem.

– Czujesz coś?

Koljakow również nabrał powietrza.

– To Czeczen – powiedział Władimir. – Pieprzony Czeczen nigdy nie daje mi spokoju.

– Jest tu jakiś Czeczen? – spytał miliarder.

– Nie czujesz go?

Koljakow zmrużył oczy.

– Myślę, że… Nie jestem pewien…

– Powąchaj! No dalej! Spróbuj! To on. To ten Czeczen.

Władimir pierwszy raz zobaczył Czeczena podczas wizyty w Groznym na początku wywołanej przez siebie wojny. Przeprowadzał akurat inspekcję tej części miasta, którą niedawno odbito partyzantom. Głowa Czeczena wystawała ze śmierdzącego wychodka albo jakiejś przydomowej szopy prawie do szczętu zrównanej z ziemią. Władimir nie widział, czy głowa wciąż przylegała do ciała. Na pierwszy rzut oka musiała tu leżeć od paru dni. Wargi odsłaniały wyszczerzone żółte zęby, a język wystający z ust był spuchnięty i czarny niczym gigantyczny ślimak wypełzający z gardła.

– Nigdy nie odzywa się ani słowem – powiedział Władimir. – Tylko się tu kręci. Wiesz, pewnego razu oznajmiłem światu, że zabiliśmy go w wygódce. Chciałem tylko zobaczyć, co powiedzą te zachodnie dziennikarzyny. Wszystkim odbiło. Jeden martwy Czeczen w sraczu, a oni pieją z oburzenia. Gdyby wiedzieli, co jeszcze tam wyprawialiśmy!

Władimir zauważył, że Koljakow wierci się nieswojo. Był równie bezlitosny jak każdy w tym fachu, ale gdy schodziło na temat zwłok i krwi, robił się przewrażliwiony. Władimir tak naprawdę go nie szanował,

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: