- W empik go
Ostatnie srebrniki - ebook
Ostatnie srebrniki - ebook
W tureckiej części Nikozji żona autora kupuje starą, drewnianą szkatułkę. Trzy miesiące później w kościele w Barcelonie zamordowany zostaje kapłan. Co łączy te dwa fakty? Jaki jest ich związek z wydarzeniami w Jerozolimie sprzed dwóch tysięcy lat? I dlaczego skutkują aktami terrorystycznymi we współczesnej Europie? Jaką rolę odgrywa w nich założony w 2012 roku w Hiszpanii Zakon Piłata i Judasza? Próba rozwiązania tych zagadek okaże się śmiertelnie niebezpieczna.
Autor - wzorem Dana Browna i Umberto Eco - po mistrzowsku prowadzi nas przez zaułki historii, pokazując, jak wydarzenia z przeszłości wpływają na jej bieg, wywołują tragiczne skutki w ciągu dwóch tysięcy lat i powodują śmiertelne zagrożenie dla współczesnych Europejczyków. Historia, sensacja i kryminał w jednym.
Tadeusz Biedzki – pisarz, podróżnik, przedsiębiorca. Autor powieści historyczno-sensacyjnych oraz książek podróżniczych, pełnych niesamowitych przygód z różnych kontynentów. W 2016 roku nagrodzony Bursztynowym Motylem im. Arkadego Fiedlera za książkę „W piekle eboli”.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8127-013-7 |
Rozmiar pliku: | 974 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nikozja, Cypr, czerwiec 2016 r.
Ozen Bayramoglu skończył siedemdziesiąt trzy lata, ale wygląda znacznie młodziej. Jest cypryjskim Turkiem i właścicielem niewielkiej restauracji oraz położonego po drugiej stronie ulicy sklepiku z antykami i pamiątkami, w którym Wanda od dziesięciu minut szpera wśród staroci.
– O, mam! – woła i przynosi niewielką rzeźbioną w drewnie szkatułkę. Spogląda na mnie, uśmiecha się i pyta:
– Podoba ci się?
– Ładna! – potwierdzam.
Skrzyneczka rzeczywiście wygląda atrakcyjnie. Jest nieduża, ma szesnaście centymetrów długości, dziesięć szerokości i około sześciu wysokości. Wykonano ją z ciemnobrązowego drewna o niejednolitej barwie, gładkiego i błyszczącego, choć z kilkoma zarysowaniami i ubytkami. Ma dość grube dno, a na górnym wieku, poza środkowym prostokątnym fragmentem, wyrzeźbiono charakterystyczny dla starożytnej sztuki motyw, czyli liście akantu. Wewnętrzne ścianki są ciemne, niemal czarne i trochę brudne. Szkatułka jest zaskakująco ciężka, co chyba wynika z gęstości tropikalnego drewna, z którego została wykonana, oraz grubego dna. Pokrywa ją warstwa kurzu, którą Wanda częściowo starła. Prezentuje się jednak ładnie i nie ulega wątpliwości, że jest bardzo stara. Trzeba przyznać, że Wanda wyszukała atrakcyjny prezent.
– Gdzie ją znalazłaś? – Ozen zdumiony patrzy na skrzyneczkę. – Nie widziałem jej chyba ze dwadzieścia lat. Właściwie nie jest na sprzedaż, nawet nie wiem, skąd się wzięła w sklepie. Jest w rodzinie od ponad sześćdziesięciu lat. Widziała wiele, towarzyszyła mi w ogromie nieszczęść. Ale jeśli bardzo chcecie, sprzedam ją – mówi i pakuje skrzynkę w papier. – Może akurat wam przyniesie szczęście.
Wręcza pakunek i zaprasza na wino do swojej położonej naprzeciwko restauracji. Właśnie w niej, przed czterema laty, poznaliśmy się z Ozenem. Po kilku godzinach zwiedzania Nikozji wstąpiliśmy tam, by coś przegryźć. Zerrin, jego córka, podała wówczas smaczny kebab, a potem znakomite ciasto nasączone syropem i słodkie wino domowej roboty. Ozen przysiadł się do stolika, nalał wina do kieliszków i zaczął rozmowę. Potem poprosił córkę o następny dzban wina i tak od słowa do słowa rozgadał się na dobre. Opowiedział historię swojego życia.
Urodził się w niewielkiej mieścinie, położonej na zachód od Nikozji, którą Grecy nazywali Morfu, a Turcy – Güzeyurt. Obie społeczności żyły we względnej zgodzie, choć jedni i drudzy nie przepadali za sobą, a dzieci wychowywano w nieufności do greckich bądź tureckich sąsiadów. Miał piętnaście lat, gdy jego ojciec wrócił do domu pobity przez Greków. Sytuacja polityczna na Cyprze była wówczas napięta. Doszło do walk między Grekami i Turkami. Jego ojciec, członek VOLKAN-u1, uczestniczył w nich aktywnie. Niedługo później greccy partyzanci zabili go. Wtedy Ozen związał się z VOLKAN-em.
– Dwa miesiące po śmierci ojca – wspominał – wracając z pracy, zobaczyłem przed domem zbiegowisko. Okazało się, że godzinę wcześniej do domu wpadła grecka bojówka. Zabili mamę i moją młodszą, trzynastoletnią siostrę.
Po tym dramacie wyprowadził się z Morfu do Nikozji. Zamieszkał w północnej części miasta, gdzie większość stanowili Turcy. Założył stragan z owocami i warzywami. Osiemnastoletnią Cezvę poznał, gdy kupowała u niego owoce. Zakochał się do nieprzytomności. Po pół roku znajomości pobrali się. Cezva urodziła syna, a potem dwie córeczki. Wiodło się im dobrze, więc kupił stary dom i założył restaurację z kebabami, a potem sklep z antykami. Był przekonany, że los wynagradza mu nieszczęścia. Pomylił się, historia znów odmieniła jego życie. W 1974 roku uśpiony konflikt grecko-turecki wybuchł na nowo. Do obrony rodaków tym razem włączyła się armia turecka, która dokonała inwazji na północny Cypr. Wkrótce spadochroniarze zajęli północną część Nikozji.
– Kiedy zobaczyłem tureckich spadochroniarzy wkraczających do naszej części miasta – wspominał – ucieszyłem się. Byłem wówczas w restauracji, a żona z dziećmi wyszła na zakupy. Po chwili usłyszałem odgłosy walk w pobliżu. Zamknąłem bar i wybiegłem po nich. Niedługo szukałem. Dostrzegłem całą czwórkę leżącą w kałużach krwi na niewielkim skrzyżowaniu, niedaleko stąd, o tam. Prawdopodobnie trafił w nich pocisk z moździerza lub granat. Wszyscy nie żyli…
Dwa lata później Ozen ożenił się ponownie. Z tego związku ma córkę, której powierzył prowadzenie restauracji, oraz wnuczkę, którą kocha nad życie. Ale szczęśliwy nie jest.
Teraz znów siedzimy w jego restauracji, popijamy wino i rozmawiamy.
– Czasami myślę – mówi – że wszystkie nieszczęścia zaczęły się od chwili, gdy tata kupił mamie w prezencie tę szkatułkę, którą właśnie wam sprzedałem. Zaraz potem siostra, która chciała zobaczyć, co jest w środku, sięgnęła po nią na półkę, spadła z krzesła i złamała nogę. Kilka dni później mama otworzyła pudełeczko i wtedy zerwał się żyrandol i skaleczył ją. A potem, o czym już mówiłem, pobili, a następnie zabili ojca. Podarowałem ją żonie i ona też zginęła. Później skrzyneczka gdzieś się zawieruszyła i zapomniałem o niej.
Wanda spogląda z niepokojem na niewielki pakunek, a następnie na Ozena. Turek uśmiecha się do niej: – Ej tam, nie ma powodu do niepokoju. To przecież zbieg okoliczności. Chyba nie wierzysz w takie bzdury? Ot, zwyczajna kasetka na kobiece drobiazgi, tyle że bardzo stara. Żadnych złych mocy ani tajemnic nie zawiera. Nie wierz w bajdurzenie starego człowieka.
Tydzień po tej rozmowie wróciliśmy z Cypru do domu. Wanda postawiła szkatułkę na szafce lustra w holu. Włożyła do niej zegarek, kluczyki do swojego samochodu i kilka drobiazgów, które zabierała, wyjeżdżając do miasta.
1 VOLKAN – Organizacja Bojowa Turków Cypryjskich dążąca do podziału Cypru na część grecką i turecką.Rozdział II
Jerozolima, kwiecień 33 r. n.e.
Był wczesny, pogodny poranek miesiąca nisan1. Prefekt Piłat wypoczywał na wygodnej sofie w ogrodowej altanie pałacu Heroda Antypasa2, z którego gościny korzystał podczas pobytu w Jerozolimie. Poprzedniego dnia tetrarcha wyjechał jednak, więc Piłat czuł się jak we własnym domu. W dole znajdowały się główne zabudowania, a z drugiej strony, w głębi ogrodu, niewielki, ale ładny budynek, w którym zamieszkała żona prefekta, Klaudia Prokula. Jeszcze zapewne nie wstała, bo zwykle późno zasypiała i lubiła dłużej poleżeć. Tego dnia szczególnie mu to odpowiadało, bo nie miał ochoty na żadne rozmowy, a zwłaszcza na wysłuchiwanie plotek, które co dzień z miasta przynosiły jej służki. Cieszył się spokojem, ciszą i rześkim powietrzem, tak charakterystycznym dla wczesnego ranka o tej porze roku. Dopiero gdy słońce stanie w zenicie, zrobi się cieplej i mniej przyjemnie, zaś po południu nawet w zacienionych częściach pałacu będzie gorąco. A za dwa miesiące, kiedy nagrzeją się mury jerozolimskich domów, spodziewać się należy upałów, które trudno wytrzymać. Pocieszał się, że wtedy będzie już w swoim pałacu w Cezarei Nadmorskiej3, gdzie jest przyjemniejsza aura, a od morza wieje wilgotny wietrzyk.
Na razie, przez kilka jeszcze dni, musiał pozostać w Jerozolimie. Ostatnia hebdomas4 była wyjątkowo trudna, męcząca i wyprowadziła go z równowagi. Józef Kajfasz5 oraz banda jego kapłanów i lewitów6 kolejny już raz postanowili go upokorzyć. Uparli się, by razem z dwoma łotrami skazać na ukrzyżowanie niejakiego Jeszuę7. Była to oczywista wewnętrzna rozgrywka między Żydami. Ludzie powiadali, że ten Jeszua był prorokiem, nauczał, uzdrawiał, a nawet dostarczał im pożywienia. Nic dziwnego, że zafascynował wielu. Na dodatek uważał się za Syna Bożego, co Żydów, dla których Bóg jest tylko jeden, oburzało, a wielu rozwścieczyło. Akurat w święto Paschy dotarł do Jerozolimy. Nie mógł wybrać gorszego terminu. Wtedy zawsze gromadzą się tu tłumy, różni wywrotowcy nawołują do nieposłuszeństwa wobec cezara i on, Piłat, choć z niechęcią, przybywał ze spokojnej Cezarei, by mieć oko na wszystko. W końcu był urzędnikiem cezara i nie mógł dopuścić, by w prowincji, za którą odpowiadał, doszło do wystąpień przeciw Boskiemu. To byłby koniec jego, z takim trudem budowanej, kariery. Denerwowało go, że wszystko to mało obchodzi Kajfasza i podległych mu kapłanów. Dla nich Jeszua był konkurentem i postanowili pozbyć się tego proroka na zawsze. Przybyli z żądaniem, by skazał go na śmierć. A przecież, zgodnie z prawem, nie było tego człowieka za co karać. Odmówił. Wtedy kapłan Teofil, bliski współpracownik Kajfasza, powiedział:
– Słyszałeś przecież, prefekcie, że ten Jeszua sam siebie nazywa królem żydowskim i Synem Bożym. To bluźnierstwo skierowane przeciw cezarowi i Bogu – dodał, a inny kapłan wręcz zagroził: – Jeżeli go uwolnisz, nie jesteś przyjacielem cezara. Każdy, kto się czyni królem, sprzeciwia się cezarowi8.
Zgromadzony lud, napuszczony przez kapłanów, żądał:
– Na krzyż z nim!9
Nie miał wyboru, musiał im go wydać na śmierć.
Był wściekły na Żydów za to kolejne upokorzenie. Przypomniał sobie, że pierwszy raz zrobili to zaraz na początku jego rządów. Kazał wtedy żołnierzom wnieść do twierdzy Antonii proporce, będące symbolem cezara. Choć przyniesione zostały w nocy, Żydzi odkryli ich obecność i przybyli do Cezarei, żądając usunięcia chorągwi. Nie chciał z nimi w ogóle rozmawiać, ale po pięciu dniach, zdenerwowany natarczywością, polecił otoczyć zebranych wojskowym kordonem i zagroził im śmiercią. Wtedy pierwszy raz zaskoczyli go, mówiąc, że wolą zginąć niż ustąpić. Nie mógł zabić tak wielu już na początku misji. Kazał usunąć proporce z Antonii.
Do kolejnego konfliktu doszło, gdy użył skarbu świątyni do budowy akweduktu. Przecież to było rozsądne przedsięwzięcie, tym akweduktem doprowadzono wodę do miasta, ułatwiając ludziom życie. Nie mógł zrozumieć protestów, dlatego siłą je uśmierzył. Potem jeszcze kilka razy dochodziło do buntów, zaś przed rokiem, gdy w pałacu Heroda umieścił kilka pozłacanych tarcz ku czci cezara, Żydzi znów zażądali ich usunięcia. Gdy odmówił, zwrócili się do Tyberiusza10, a ten nakazał zdjąć je. Boleśnie przeżył tę porażkę, ale zrozumiał, że musi uważać, że nie może pozwolić sobie na następny zatarg. Dlatego teraz ustąpił w sprawie Jeszui. Obawiał się, że znów zwrócą się do Tyberiusza. Nie chciał do tego dopuścić, bo wiedział, że jego pozycja w Rzymie nie jest mocna. Nie żył już jego przyjaciel Sejan11, który nienawidził Żydów, a wiedząc, że Piłat ma podobny do nich stosunek, załatwił mu prefekturę w Judei, tłumacząc przy tym: – Choć urodziłeś się w Poncie12, twoi rodzice pochodzą z rodu Samnitów13, z którymi Rzym długo toczył ciężkie walki. Nie masz szans, by zostać senatorem. Ta prefektura w Judei to najwyższe stanowisko, jakie mogłem dla ciebie zdobyć.
Potem, po jednym z konfliktów z Żydami, Sejan napisał do niego: „Cezara mocno oburzyła twoja nieudolność w stosunkach z Żydami. Zastanawiał się nawet, czy cię nie odwołać. On chce mieć spokój w prowincjach. Nie możesz dopuścić do następnego konfliktu. Uspokój nastroje, bo w przeciwnym wypadku nie pomogą ci twoje osiągnięcia w walce z Germanami ani moje wstawiennictwo”.
Ten list był poważnym ostrzeżeniem. Postanowił, że będzie unikał konfliktów z Izraelitami. Ustąpił więc w sprawie Jeszui, choć Prokula namawiała go, by nie skazywał niewinnego. Gdy odbywał się przewód sądowy, przesłała mu nawet ostrzeżenie na piśmie: „Nie miej nic do czynienia z tym Sprawiedliwym, bo wiele się nacierpiałam dziś we śnie z jego powodu”14. Pomyślał wtedy, że kobiety miewają trafne przeczucia. Przypomniał sobie, że Juliusz Cezar w dniu, w którym został zamordowany, nie posłuchał swojej żony Kalpurni, by nie szedł do kurii, bowiem we śnie widziała go wielokrotnie przebitego. Odrzucił jednak to wspomnienie o Juliuszu Cezarze, uznając, że taki przypadek może zdarzyć się raz.
Od wspomnień oderwało go ptasie ćwierkanie. Spojrzał w prawo i zobaczył, że na poręczy altanki usiadł niewielki, kolorowy ptaszek, przekręcił łebek i świergotał wesoło. Wyciągnął do niego rękę, ale ptak odfrunął. Z glinianego dzbana nalał wody, wycisnął sok z cytryny i napił się.
– Na szczęście – powiedział do siebie – wszystko rozeszło się po kościach. Śmierć Jeszui uspokoiła kapłanów i lud, żadne złe wieści nie popłyną do Rzymu.
Przypomniał sobie, co prawda, że od kilku dni docierały do niego pogłoski, jakoby Jeszua zmartwychwstał, ale to były przecież kompletne bzdury. Zapewne jego uczniowie nie mogli pogodzić się ze śmiercią przywódcy i chcąc utrzymać przy sobie tłumy, rozpowiadali takie bujdy.
– No, ale dziś – mruknął – po raz pierwszy od dłuższego czasu zapowiada się spokojny dzień. Żadnych umówionych spotkań, żadnych gości, tylko miły wypoczynek. A za trzy dni powrót do Cezarei.
Na myśl o Cezarei uśmiechnął się. Napił się ponownie wody i odetchnął głęboko. Odłożył kubek i wtedy zauważył, że od pałacu szybkim krokiem zmierza do niego jeden ze sług.
– Cóż to znowu, Jakubie? – zapytał, gdy ten zbliżył się do altany. – Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać.
– Wiem, panie, wiem – odparł Jakub – ale przybył Barnaba i upiera się, byś go przyjął.
– Kim jest ten Barnaba? – zapytał Piłat.
– To bogaty i znany w Jerozolimie człowiek. Ma wielką manufakturę, produkuje naczynia, które sprzedaje w Judei, Aleksandrii i Tarsie. Bardzo się tu z nim liczą.
– Powiedział, czego chce?
– Nie, panie. Wspomniał tylko, że oszukał go arcykapłan Kajfasz.
Piłata zaciekawiła ta wiadomość. Choć nie zamierzał tego dnia nikogo przyjmować, pomyślał, że warto dowiedzieć się czegoś złego o Kajfaszu.
– No dobrze – zdecydował. – Przekaż mu, że przyjmę go, ale dopiero w południe na tarasie.
Prefekt wybrał taras, bo był on usytuowany we wschodniej części pałacu i w południe prawie jedna czwarta jego powierzchni znajdowała się w cieniu, który dawał nieco ochłody.
– A do tego czasu – dodał – niech mi już nikt nie przeszkadza. Rozumiesz?
Służący skinął głową, odwrócił się i ruszył w stronę pałacu.
1 Nisan – miesiąc w kalendarzu żydowskim, trwający od połowy marca do połowy kwietnia; każdy miesiąc tego kalendarza zaczyna się od nowiu Księżyca.
2 Herod Antypas (22 r. p.n.e. – 39 r. n.e.) – tetrarcha, czyli panujący w Galilei i Perei, syn Heroda Wielkiego.
3 Cezarea Nadmorska – miasto na północnym wybrzeżu Judei, stała siedziba prefekta Poncjusza Piłata.
4 Hebdomas (łac.) – tydzień.
5 Józef Kajfasz – arcykapłan żydowski i przewodniczący Sanhedrynu w latach 18–36.
6 Lewita – kapłan niższej rangi.
7 Jeszua (aram.) – Jezus z Nazaretu.
8 Jeżeli go uwolnisz… – cytat za Ewangelią św. Jana.
9 Na krzyż z nim… – cytat za Ewangelią św. Mateusza.
10 Tyberiusz – cesarz rzymski w latach 14–37.
11 Sejan – prefekt gwardii pretoriańskiej i przyjaciel cesarza Tyberiusza do czasu, gdy cezar dowiedział się, że Sejan planuje zamach na niego, co spowodowało, że w 31 r. n.e. Sejan, jego rodzina i przyjaciele zostali straceni.
12 Pont – położona nad Morzem Czarnym północna część Kapadocji (dziś Turcja), w starożytności niezależne królestwo, a po przegranej wojnie z Rzymem prowincja rzymska; tam prawdopodobnie urodził się Piłat.
13 Samnici – lud italski zamieszkujący środkową Italię, który od IV do I w. p.n.e. walczył z Rzymem i podporządkował mu się ostatecznie dopiero w I w. p.n.e. W Cesarstwie Rzymskim Samnici długo jeszcze mieli ograniczone prawa obywatelskie, m.in. pozbawieni byli prawa głosu.
14 „Nie miej nic…” – cytat z Ewangelii św. Mateusza.Rozdział III
Barcelona, 30–31 października 2016 r.
Na zegarku jest dwudziesta trzydzieści i wieczorna msza w Església de la Mare de Déu de Betlem1 dobiegła końca. W kościele było zaledwie kilkunastu wiernych, ale szybko wyszli, gdy skończyło się nabożeństwo. Zostaliśmy sami, nie licząc dwóch mężczyzn siedzących w ławce za nami.
– Mamy dużo czasu na obejrzenie wnętrza i zrobienie zdjęć – mówi Wanda – bo przeczytałam przy wejściu, że zamykają o dziewiątej. Prawdę mówiąc, za wiele do oglądania to tu nie ma.
Ma rację. Jednonawowy, barokowy kościół, usytuowany w samym sercu Barcelony, z zewnątrz prezentuje się okazale. Jego wejściowa fasada, położona na skrzyżowaniu Rambli i Carrer del Carme, zwraca uwagę salomonowymi kolumnami, pomiędzy którymi ustawiono posągi dwóch świętych: Ignacego Loyoli i Karola Boromeusza. Płaskorzeźba powyżej przedstawia narodziny Jezusa, co wyjaśnia betlejemskie wezwanie kościoła. Rzeźbione kamienie na fasadzie głównej oraz bocznej, ciągnącej się wzdłuż Rambli, dodatkowo zdobią świątynię. Ale wnętrze rozczarowuje. Skromny, surowy wystrój i prosty ołtarz nie mają nic z baroku. To skutek spalenia kościoła przez komunistów podczas wojny domowej w 1936 roku. Z zewnątrz go odrestaurowano, ale wewnętrznych dekoracji nie przywrócono.
Wanda zrobiła kilka zdjęć i siedzi w ławce. Z zakrystii wychodzi młody kapłan, który odprawiał mszę. Uśmiecha się do nas i do mężczyzn za nami, klęka przed żelazną kratą bocznego ołtarza i modli się. Jeden z mężczyzn podchodzi do nas. Widać zorientował się, że jesteśmy cudzoziemcami, bo odzywa się po angielsku:
– Zamykamy kościół, proszę kierować się do wyjścia.
Spoglądam na zegarek. Dochodzi za kwadrans dziewiąta – nie powinni jeszcze zamykać. Nie ma jednak o co się spierać, właściwie wszystko zobaczyliśmy. Dziwi tylko mało eleganckie zachowanie niższego z mężczyzn, który łapie mnie pod łokieć i cicho, lecz zdecydowanie mówi:
– Wychodzimy!
Potem zamyka drzwi kościoła, słychać zgrzyt zasuwy.
– Agresywni faceci – mówię.
– Pewnie spieszy się im do domu, a prócz nas nie było nikogo. Ale mili nie byli, to prawda. – Wanda śmieje się, przechodzi na drugą stronę ulicy Carme i fotografuje świątynię z innego niż wcześniej miejsca. Stoimy teraz za załomem sąsiedniego domu i od strony kościoła nas nie widać. Nagle drzwi świątyni otwierają się. Mężczyźni, którzy nas wyprosili, wychodzą na zewnątrz, przymykają drzwi i szybkim krokiem zmierzają w głąb ulicy Carme. Kilkadziesiąt metrów dalej wsiadają do srebrnego forda i szybko odjeżdżają.
– Dziwne – mówię do Wandy. – Nie zamknęli kościoła.
– Może nie zauważyłeś? Z pewnością zamknęli.
– Widziałem wyraźnie – stwierdzam i ruszam w stronę świątyni. Drzwi faktycznie są otwarte. W środku jest ciemno, bo światła wygaszono. Latarką w telefonie udaje się trochę oświetlić wnętrze.
– Tam przy ołtarzu coś leży. – Wanda, nieco wystraszona, wskazuje ręką miejsce.
Podchodzimy bliżej.
Na płycie nagrobnej posadzki, tuż przed schodami do ołtarza, w kałuży krwi leży młody kapłan, który modlił się przy bocznym ołtarzu. Nie porusza się, nie oddycha, jego ręka jest bezwładna. Nie żyje!
– O Boże! – krzyczy Wanda.
– Popatrz, na piersiach księdza leży jakaś karteczka – mówię i oświetlam ją z bliska.
– Boże! – Wanda wybucha ponownie. – Ta kartka nie leży, ona jest przybita gwoździem!
Gwóźdź z dużą główką, zapewne gruby i długi, został wbity w mostek kapłana.
– Chodźmy stąd! – Wanda jest przerażona. – Trzeba zadzwonić na policję.
– Poczekaj, na kartce coś napisano. Przeczytam, może się czegoś dowiemy.
Tekst jest po hiszpańsku i brzmi: „Chrześcijanie! Wszyscy zginiecie jak ten klecha i suka w katedrze”. Poniżej mordercy umieścili podpis: „Zakon Judasza i Piłata”.
Nie ulega wątpliwości, że księdza zamordowali mężczyźni, którzy wyrzucili nas z kościoła. Światło latarki kieruję teraz na posadzkę. Smugi rozmazanej krwi ciągną się aż do bocznego ołtarza z kratą, gdzie modlił się kapłan. Zapewne zaraz po tym, jak wyprowadzili nas z kościoła, tam go dopadli i zabili, a potem przeciągnęli przed ołtarz.
Nie ma na co czekać, wykręcam numer sto dwanaście.
Pierwszy samochód policyjny jest na miejscu po kilku minutach. Potem przyjeżdża następny. Przystojny, niewysoki, na oko czterdziestokilkuletni mężczyzna o krótko ostrzyżonych włosach, lekko przyprószonych siwizną na skroniach, przedstawia się:
– Komisarz Federico Campos. To pan dzwonił?
Prosi, aby wejść z nim do świątyni. Wewnątrz jest jasno, zapewne któryś z policjantów włączył światła. Teraz jeszcze wyraźniej widać smugi krwi ciągnące się od bocznego do głównego ołtarza, gdzie leżą zwłoki.
– Proszę opowiedzieć wszystko, co państwo widzieli.
Słucha uważnie, a następnie żąda okazania paszportów.
– Zostały w hotelu – mówi Wanda.
– Jeden z funkcjonariuszy zawiezie was do hotelu i odbierze dokumenty. Oddamy je jutro, gdy stawicie się w komisariacie, by złożyć zeznania – stwierdza krótko.
– Paszporty wystarczy sfotografować! – protestuję.
– Proszę nie dyskutować. Takie mamy procedury, muszę mieć gwarancję, że jutro stawicie się w komisariacie. Oto adres. – Wręcza karteczkę. – Czekam jutro o dziesiątej.
Tego wieczora trudno nam zasnąć. Dramatyczne wydarzenia ostatnich godzin oraz dziwne zachowanie komisarza budzą niepokój.
– Dlaczego obawiał się, że uciekniemy? – zastanawiam się głośno.
– Pewnie ma złe doświadczenia ze świadkami – uspokaja Wanda.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
1 Església… (kataloński) – kościół Matki Bożej z Betlejem; pierwotnie kaplica szkoły jezuickiej zbudowana w 1553 r., a po pożarze odbudowana (1680–1732) jako kościół w stylu barokowym.Inne książki autora
Opowieść o codziennej walce na Czarnym Lądzie toczonej nie na karabiny i maczety, lecz o kawałek bagietki, trochę mąki i dwa banany. A także o najpiękniejszych w świecie marzeniach, o tym, dlaczego zabija się albinosów i wypija ich krew, o biedzie, która jest powodem do dumy, oraz wierze w duchy, która wyjaśnia, dlaczego sąsiad złamał nogę. I o plemieniu, które twierdzi, że przybyło z kosmosu, sprzedawaniu dzieci, wodzie zamiast płynu hamulcowego i wielu innych rzeczach niepojętych dla Europejczyka.
Autor dostaje list od dawnego przyjaciela, zakonnika z Etiopii, który trafił na ślad pamiątki sprzed dwóch tysięcy lat. Odnalezienie jej – ze względu na pierwszego właściciela – byłoby światową sensacją. Mnich prosi przyjaciela o podjęcie poszukiwań. Autor jedzie do klasztoru św. Katarzyny na Synaju, gdzie odbiera kopertę z wierszem-szyfrem. Wynika z niego, że musi przebyć trasę z Jerozolimy do Efezu. Czyni to, ale dowiaduje się niewiele. Dopiero kolejne podróże, wizyty w klasztorach Prowansji i w kościołach Lalibeli w Etiopii stwarzają mu szansę na odnalezienie historycznego skarbu. Czy ją wykorzysta?
Bramy, za którymi jest inny świat, przekracza niewielu. Autor prowadzi nas tam przez granice, których nie ma na mapach. Dociera na Jawę i do amazońskiej dżungli, do dzikich plemion Etiopii, świątyń Gruzji, tajemniczego świata Inków i do Mali, gdzie szuka zaginionego podczas wojny przyjaciela. Poznaje nas z cypryjskim Turkiem, który nienawidzi Greków, i Kurdem, który nienawidzi Turków, z syryjskim terrorystą i jego piękną córką, z indyjskimi żebrakami i „świętymi mężami”. Jest to książka o świecie, w którym natura, historia, nędza, okrucieństwa i wojny kształtują losy i charaktery ludzi.
Autor jedzie do sparaliżowanej przez ebolę Afryki i śledzi losy ludzi w czasie zarazy. Uczestniczy w krwawej ofierze, przedziera się przez lasy namorzynowe i dżunglę, spotyka Polaka z kopalni diamentów, zostaje przemytnikiem, w prezencie otrzymuje żonę wodza, słucha opowieści o zabijaniu dzieci, czarach i duchach. Widzi męczarnie konających, rozpacz i obojętność wobec śmierci. Wybitny znawca Afryki pokazuje ją bez retuszu. To książka i podróżnicza, i sensacyjna, bo żeby to wszystko zobaczyć, Biedzki nielegalnie dostaje się do Gwinei, Sierra Leone i Liberii.
www.ksiegarnia.bernardinum.com.pl