Ostatnie życzenie Anny Teresy - ebook
Ostatnie życzenie Anny Teresy - ebook
Na sali sądowej trwają potyczki między oskarżycielem a obrońcą Anny Teresy - kobiety oskarżonej o zabójstwo małej dziewczynki. Ojciec ofiary był związany z oskarżoną, ale zrezygnował z toksycznej relacji z zazdrosną kobietą na rzecz stabilnego związku z nową partnerką. Parze urodziła się urocza córeczka, którą Anna Teresa miała zabić z zemsty. Jedynym świadkiem zdarzenia jest leciwy emeryt, który obserwował zdarzenie z balkonu pobliskiego budynku. Czy zeznania mężczyzny okażą się dostatecznym dowodem winy? Powieść publikowana była w odcinkach w „Kurierze Polskim".
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-4958-7 |
Rozmiar pliku: | 287 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WEZWANIE DO PROKURATORA
Ostry sygnał dzwonka. Pan Antoni Cielentniewski nie wierząc własnym uszom, zdziwiony, zwrócił głowę w stronę lekko uchylonych drzwi do przedpokoju. Ale to nie było złudzenie, dzwonek odezwał się znowu. Więc emeryt z żalem odłożył czytaną książkę. To już jest tak zawsze, że od lektury odrywają nas w najciekawszym miejscu. Podniósł się z fotela i podreptał do drzwi wyjściowych.
Ale nie od razu otworzył. Przecież po rozprawie otrzymywał wiele listów. Najczęściej grożących mu co najmniej pobiciem. Było także sporo „przepowiedni”. Prorokowano mu wieczne meki piekielne. Tych opinii, pochwalających postawę starszego człowieka, znajdował w swojej skrzynce pocztowej znacznie mniej. Nic więc dziwnego, że pan Antoni nauczył się ostrożności. Wprawdzie od tamtej rozprawy minął prawie rok, ale słusznie mówi stare porzekadło „Strzeżonego Pan Bóg strzeże”.
– Kto tam? – zapytał Cielentniewski podchodząc do drzwi.
– To ja, listonosz. Poczta dla pana.
Na wszelki wypadek i tym razem pan Antoni nie otworzył drzwi, a jedynie uchylił je na szerokość, na jaką pozwalał łańcuch. Wprawdzie głos był znajomy, ale przecież do wizyty listonosza z emeryturą pozostawało jeszcze co najmniej cztery dni. A żadnych listów poleconych Cielentniewski od dawna nie dostawał. Dopiero poznając znajomą twarz i widząc mundur, emeryt zdecydował się wpuścić doręczyciela.
– Mam „powiastkę” dla pana – listonosz wyjął z torby dwie malutkie kartki zadrukowanego papieru.
– Z sądu? – zdziwił się pan Antoni.
– Nie. Z prokuratury. Kiedy oni wreszcie dadzą panu spokój?
Listonosz od przeszło dwudziestu lat doręczał w tym rejonie listy i pieniądze. Znał wszystkich mieszkańców okolicznych domów. Wiedział także o wielu ich sprawach i kłopotach. Znał przeto doskonale wszystkie perypetie emeryta. Przynosił mu liczne wezwania urzędowe. Najpierw z prokuratury. Później z Sądu Wojewódzkiego. Wreszcie z Sądu Najwyższego. Ale od kilku miesięcy wezwań nie przysyłano. Przecież tamta tragiczne sprawa, w której Antoni Cielentniewski był jednym z głównych bohaterów, zakończyła się prawomocnym wyrokiem.
– Czego oni jeszcze chcą? – dziwił się emeryt, biorąc do ręki wezwanie.
– Pan podpisze tutaj – listonosz podał Antoniemu długopis i wskazał miejsce, gdzie na „zwrotce” należało umieścić swój autograf.
– Wiem, wiem – emeryt wzruszył ramionami. – Na podpisywałem się tych wezwań.
– Myślałem, że sprawa już zakończona – doręczyciel był ciekawy. – Wyrok zapadł jeszcze w lutym, a teraz mamy połowę maja.
– To rozprawa w Sądzie Najwyższym była pod koniec lutego. A wyrok ogłoszono w trzy dni później.
– Nie mogli się zdecydować? – listonosz liczył, że dowie się czegoś nowego.
– Czy ja wiem? Przesłuchiwali mnie w Sądzie Najwyższym bardzo krótko. Nie miałem nic nowego do powiedzenia. Potwierdziłem to, co widziałem i co już wielokrotnie mówiłem. Najpierw w milicji, później u pana prokuratora, wreszcie w Sądzie Wojewódzkim. Panie, ile ja przez tę sprawę zdrowia i nerwów straciłem!
– Ja myślę – potwierdził doręczyciel. – Mało to różnych listów wtedy do pana przynosiłem?
– Listy to głupstwo. Najgorzej było, kiedy w sądzie wzięli mnie w obroty. Najpierw pan prokurator, później adwokat. A słuchanie wyroku, gdzie sąd oparł się przecież wyłącznie na moich zeznaniach, także było straszne. Tak jak bym ja tę kobietę posyłał na śmierć. A przecież powiedziałem jedynie szczerą prawdę. Wszystko to, co wtedy widziałem.
– Po tych przeżyciach powinien pan wyjechać i odpocząć. Najlepiej do jakiegoś sanatorium. Przed dwoma laty byłem w Kudowie. Bardzo dobrze mi to zrobiło.
– Chciałem, ale nie dali skierowania. Powiedzieli, że dla takich jak ja to są miejsca w październiku lub w listopadzie. Trzeba cierpliwie czekać.
– Panu po tym wszystkim należało się pierwszeństwo.
Antoni ręką machnął.
Kiedy za doręczycielem zamknęły się drzwi, Cielentniewski wrócił na swój wygodny fotel i dokładnie przestudiował otrzymane wezwanie. Prokuratura Wojewódzka polecała Antoniemu Cielentniewskiemu, zamieszkałemu w Warszawie przy ulicy Zajęczej 76, żeby w czwartek osiemnastego maja stawił się o godzinie jedenastej w gmachu sądów przy ul. Świerczewskiego w pokoju 526. W rubryce „w charakterze” postawiono kreskę. Podpis był nieczytelny.
Ale emeryt doskonale znał ten pokój na piątym piętrze gmachu sądów. Wiedział, że jest to gabinet wiceprokuratora wojewódzkiego Zygmunta Adamika. Ten prawnik niejednokrotnie przesłuchiwał Antoniego Cielentniewskiego w tym właśnie pokoju, a później wnosił oskarżenie w Sądzie Wojewódzkim przeciwko Annie Teresie Kowalewskiej. Żądał wydania wyroku kary śmierci. Takie też było postanowienie Sądu Wojewódzkiego. Sąd Najwyższy, rozpatruj jąc tę sprawę w pół roku później, utrzymał w mocy wyrok Sądu Wojewódzkiego.
Pan Antoni schował wezwanie do portfela i próbował z powrotem skupić się na przerwanej lekturze. Ale czytanie mu nie szło. Raz po raz wracał myślami do tamtej sprawy. Spoglądał także w okno znajdujące się po drugiej stronię ulicy. Akurat naprzeciwko jego mieszkania. Znowu stawała mu przed oczyma pamiętna chwila, kiedy w oknie ukazała się twarz wykrzywiona nienawiścią. Twarz kobiety, którą emeryt kilkakrotnie widywał na spacerach w parku nad Wisłą i z którą raz rozmawiał, gdyż siedzieli na jednej ławce. Tej twarzy Antoni Cielentniewski nie zapomni do końca życia.
Ale teraz, w ten ciepły majowy poranek, okno było otwarte, a mieszkanie najwidoczniej puste. Dawni lokatorzy po przeżyciu tragedii postarali się o inny lokal. Tutaj wprowadziła się młoda samotna dziewczyna. Wracała z pracy dość późno. Potem najczęściej znowu wychodziła z domu. Czasami przyjmowała gości. Wtedy zasłony szczelnie zakrywały widok na ten pokój.
Panu Antoniemu zdrowie na ogół dopisywało. Jak na swój wiek – siedemdziesiąt jeden lat – miał świetny wzrok, doskonały słuch, dentyści na nim niewiele zarobili. Żeby tylko nie te nogi! Reumatyzm dokuczał, trzeba było chodzić pomagając sobie laseczką. A każdą zmianę pogody Antoni przepowiadał dużo lepiej niż PIHM. I to bez pomocy sputników. Dlatego też dużą część dnia spędzał emeryt na balkonie albo przy oknie. Chcąc nie chcąc znał z widzenia większość mieszkańców ulicy Zajęczej.
Doskonale też wiedział, że mieszkanie w domu naprzeciwko, na tym samym piętrze, okno w okno, zajmuje jakieś małżeństwo. On – mężczyzna nieco powyżej czterdziestki. Wysoki szatyn z zarysowującą się już łysiną. Chyba był krótkowidzem, bo nosił stale okulary. Ona – przystojna blondynka. Tak na oko dobiegała do trzydziestki. Niezbyt wysoka, oczy niebieskie, regularne rysy twarzy. Lekka skłonność do tuszy. Była kobietą, którą mężczyźni jeszcze nie nazywają „grubą”, ale mówią delikatniej „pulchna”.
Mieli dziewczynkę. Pan Antoni nawet pamięta, kiedy mąż przywiózł żonę z niemowlakiem ze szpitala. Później, spoglądając przez okno, stwierdzał jak to dziecko szybko rośnie. Zdawało mu się, że jeszcze powinno być w pieluszkach, a przecież już samo stało na balkonie trzymając się rączkami siatki. Zaraz potem zaczęło biegać. Stary emeryt nie był entuzjastą małych dzieci, chociaż los obdarzył go w małżeństwie aż trójką, dwoma synami i córką. Obecnie te dzieci miały własne dorastające potomstwo i wszystko wskazywało, że Antoni niedługo doczeka się pierwszych prawnuków.
Dziewczynka z okna naprzeciwko budziła jednak wielką sympatię emeryta. Było to dziecko grzeczne i ciche. Żadna piękność, ale robiła sympatyczne wrażenie. Ponieważ oboje małżonkowie pracowali, dzieckiem zajmowała się jakaś starsza pani. Wychodziła dopiero wówczas, kiedy matka wracała po pracy do domu. Starsza kobieta zwykle zabierała dziewczynkę na spacer na pobliskie Wybrzeże Kościuszkowskie. Tutaj mała biegała razem z licznymi rówieśnikami. Pan Antoni także prawie każdego ranka w tym parku spacerował. Znał starszą opiekunkę, jak też i dziewczynkę. Nieraz częstował ją cukierkami. Często także rozmawiali czy też dawali sobie znaki przez ulicę. Ulica Zajęcza przecież ma zaledwie dwanaście metrów szerokości.
Z rodzicami dziecka Antoni Cielentniewski nigdy nie zamienił słowa. Ale to bliskie sąsiedztwo kazało całej trójce wymieniać ukłony przy przypadkowych spotkaniach na ulicy lub w parku.
Przed laty, kiedy pan Antoni jeszcze pracował, nie zwracał uwagi na swoje otoczenie. Zaczął swoich sąsiadów poznawać dopiero wówczas, kiedy nogi coraz bardziej odmawiały mu posłuszeństwa i coraz częściej przykuwały go do wygodnego fotela. Kiedy nawet niedaleki spacer z ulicy Zajęczej nad Wisłę stawał się wyprawą.
Był to szczegół, który później, w czasie rozprawy w Sądzie Wojewódzkim, tyle razy „rozwałkowywali” obrońcy oskarżonej.
Tego tragicznego dnia, było to we wtorek dwudziestego czerwca 1977 roku, pomimo pochmurnego dnia, pan Antoni jak zwykle wybrał się na spacer nad Wisłę. Ławeczka, gdzie najczęściej przesiadywał, była wolna. Ze względu na niepewną pogodę niewiele matek i babć przyszło ze swoimi pociechami. Nic dziwnego. Gdy deszcz kogoś zaskoczy na Wybrzeżu Kościuszkowskim, nie ma się gdzie schronić. Z jednej strony Wisła, z drugiej zabudowania elektrowni. Najmniejszego daszka.
Ale opiekunka przyszła z dziewczynką. Starsza pani usiadła na ławeczce z drugiej strony skweru i zajęła się robotą na drutach. Mała Ela dostrzegła przyjaciela i przyszła się z nim przywitać. Emeryt miał zawsze przygotowane na takie spotkanie cukierki czekoladowe. Teraz także częstował nimi swoją małą przyjaciółkę. Panna Ela z całą powagą podziękowała, wzięła jeden cukierek dla siebie, drugi „dla cioci” i odbiegła, żeby się bawić z koleżankami.
Cielentniewski tak się zaczytał w swojej gazecie, że wstając z ławki nawet nie zauważył, czy opiekunka wraz z dziewczynką wróciły do domu.
Po południu rozpadało się na dobre. Antoni nie podchodził do okna ani nie wychodził na balkon. Dopiero przed wieczorem rozpogodziło się i tego dnia emeryt nie widział więcej małej Elżbietki. Ale kiedy wyszedł na balkon gdzieś około ósmej wieczorem, ujrzał w oknie naprzeciwko tamtą twarz. Tylko na moment. Ta obca kobieta szybko zamknęła okno i zapuściła zasłonę.
Nazajutrz, schodząc po mleko i po bułki, Cielentniewski w sklepie dowiedział się, że Elżbieta Kowalewska została w okrutny sposób zamordowana wczorajszego wieczoru.ROZDZIAŁ ІI
NIEZWYKŁE ZĄDANIE
Zgodnie z otrzymanym wezwaniem, Antoni Cielentniewski w następny czwartek punktualnie o godzinie jedenastej zjawił się w prokuraturze. Kiedy sekretarka zameldowała zwierzchnikowi, że wezwany już czeka, prokurator Zygmunt Adamik wyszedł na korytarz, serdecznie przywitał się z emerytem i wprowadził go do swojego gabinetu. Posadził na fotelu przy okrągłym stoliku, sam zajął miejsce naprzeciwko i wyciągnął paczkę „Marlboro”.
– Dziękuję, już od piętnastu lat nie palę.
– A ja nie mogę się odzwyczaić. Już dwa razy kupowałem te bułgarskie pigułki, nic nie pomogło.
– Rzuciłem od razu. Z dnia na dzień. Wypaliłem ostatniego papierosa z paczki i następnego do ust nie wziąłem. Żadnych leków nie używałem.
– Gdybym ja tak potrafił! – szczerze zazdrościł prokurator. – Niestety, przy moim nerwowym trybie życia jakoś nie mogę się na to zdobyć. Zwykle się mówi, że prokurator jest jednym z wielu urzędników państwowych. Takim samym jak np. referent w Ministerstwie Finansów czy naczelnik urzędu pocztowego. Ale nie wyobraża pan sobie, drogi panie Antoni, ile nerwów kosztuje mnie każda rozprawa. A cóż dopiero taka, kiedy muszę żądać kary śmierci.
– Jak ta przeciwko Annie Teresie Kowalewskiej.
– Właśnie. Ją także głęboko przeżyłem.
– Ja też – potwierdził emeryt.
– Domyślam się. Nie będę także ukrywał, że zaprosiłem pana w związku z tą sprawą.
– Jeszcze? Myślałem, że wyrok już się uprawomocnił.
– Tak. Jak panu wiadomo, Sąd Najwyższy zatwierdził wyrok Sądu Wojewódzkiego skazujący Annę Teresę na karę śmierci. Wyrok jest ostateczny. Ale na tym sprawa się nie skończyła.
– Rozumiem. Rada Państwa zadecyduje o ułaskawieniu lub o wykonaniu wyroku.
– Niezupełnie tak jest. Pan, nie będąc prawnikiem, nie wie, jakie jest postępowanie w przypadku orzeczenia przez sąd wyroku kary śmierci.
– A jakie?
– Już sąd, który wydaje wyrok śmierci, podejmuje jednocześnie postanowienie w sprawie ułaskawienia. Następnie kolejno sprawę rozpatrują pierwszy prezes Sądu Najwyższego i minister sprawiedliwości. Obaj dokładnie badają, czy istnieje możliwość złożenia rewizji nadzwyczajnej na korzyść oskarżonego. Dopiero kiedy takich możliwości nie stwierdzą, akta wędrują do prokuratora generalnego Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Jeśli on również nie znajdzie podstaw do założenia rewizji nadzwyczajnej, przedstawia niezwłocznie akta sprawy Radzie Państwa wraz ze swoim wnioskiem w kwestii ułaskawienia.
– A ja myślałem, że Rada Państwa samodzielnie podejmuje decyzje.
– Naturalnie, że samodzielnie – podchwycił prokurator Adamik. – Rada Państwa wcale nie jest związana wnioskiem prokuratora generalnego. Może na przykład wniosek o sodrzucenie podania o łaskę uznać za niesłuszny i zmienić wyrok, aż do uwolnienia oskarżonego od winy i kary, chociaż to jedynie teoria. Taki wypadek jeszcze nigdy się nie zdarzył. Rada Państwa jednak bardzo często uchyla wyroki śmierci i zamienia je na dożywotnie lub długoletnie więzienie, kierując się wyłącznie własnym przekonaniem.
– Rada Państwa ułaskawiła Annę Teresę Kowalewską?
– W tej sprawie decyzja jeszcze nie zapadła. Akta były studiowane przez prezesa Sądu Najwyższego i przez ministra sprawiedliwości. Obaj uznali, że brak jest jakichkolwiek podstaw formalnych czy też merytorycznych do wniesienia rewizji nadzwyczajnej. Generalny prokurator nie znalazł żadnych podstaw do skorzystania z prawa łaski ani też założenia rewizji nadzwyczajnej. Za parę dni akta te zostaną przesłane do Rady Państwa.
Antoni Cielentniewski wzdrygnął się.
– Więc ta kobieta będzie stracona?
– To nie my, prokuratura, decydujemy, ostatnie słowo ma Rada Państwa. A tymczasem chciałbym pana zapoznać z treścią listu, jaki otrzymałem przed paru dniami od oskarżonej.
To mówiąc prokurator Adamik podniósł się ze swojego miejsca, podszedł do biurka, otworzył jedną z szuflad i wyjął stamtąd arkusz papieru zapisany granatowym długopisem. Z powrotem zajął miejsce w fotelu i dopiero wtedy odczytał głośno.
Do Rady Państwa
w Warszawie
Podanie
Zwracam się do Rady Państwa z prośbą o spełnienie mojego ostatniego życzenia. Jestem skazana prawomocnym wyrokiem na karę śmierci. Ale będę umierała niewinna. Dokonuje się na mnie mordu w całym majestacie prawa. Umieram skutkiem spisku moich wrogów. Skazana została na karę śmierci na podstawie fałszywych zeznań jednego człowieka, Antoniego Cielentniewskiego. Nie wiem dlaczego ten człowiek tak chce mojej śmierci, że świadomie kłamał przed sądem. Nigdy mu nic złego nie zrobiłam, a nawet go nie znam.
Nie łudzę się, żeby w ostatnim momencie okazano mi łaskę. Jestem przygotowana na śmierć. Proszę jednak, aby świadkiem egzekucji był ten, który do tego wyroku doprowadził, obywatel Antoni Cielentniewski.
Warszawa, 5 maja 1978 r.
Anna Teresa Kowalewska
– Ten list – ciągnął dalej prokurator – Rada Państwa przesłała prokuratorowi generalnemu, on zaś przekazał go mnie.
– To straszne – emeryt zbladł – ja... ja...
– Niech się pan nie obawia. Nawet gdyby pan chciał być obecny przy egzekucji, prawo na to nie zezwala. Przy wykonywaniu kary śmierci muszą być: kat wraz ze swoim pomocnikiem, naczelnik więzienia, lekarz, prokurator i na prośbę skazanego może być także jego obrońca. Obecności innych osób prawo nie dopuszcza.
Antoni Cielentniewski odetchnął z ulgą.
– Już się bałem...
– Nikt pana do tego nie mógłby zmusić. Ale w tym piśmie jest jedna prawda. Wyrok śmierci, a to ponad wszelką wątpliwość stwierdzają motywy tego wyroku, oparty jest przede wszystkim na pańskich zeznaniach. Pozostałe dowody to tylko poszlaki i w dodatku mało przekonywające.
– Czy to moja wina, że tej kobiety nikt poza mną nie widział w mieszkaniu, w którym popełniono zbrodnię?
– Nie. Naturalnie, że nie pańska wina. Pan spełnił swój obywatelski obowiązek. Zgłosił się pan do milicji i opowiedział o swoim spostrzeżeniu. Na tej podstawie zidentyfikowano zbrodniarkę. Na tej też podstawie sąd wydał wyrok. Prawnie biorąc, wszystko w porządku. Z pana zeznań, jednoznacznych i stanowczych, prokuratura była bardzo zadowolona. Przyznaję, gdyby nie pan, kto wie, czy ta ohydna zbrodnia nie uniknęłaby wymiaru sprawiedliwości.
– W czym więc problem?
– Sprawa dobiega finału. Wszystko wskazuje, że Rada Państwa podzieli stanowisko prokuratora generalnego, iż nie ma żadnych podstaw, aby skorzystać z prawa łaski. Następstwem tej decyzji będzie wykonanie wyroku.
– To w języku prawników nazywa się „sprawiedliwości stało się zadość”.
– Mam swoje zdanie o utrzymywaniu w przepisach kodeksu karnego kary śmierci. Nie będę go tutaj wyjawiał. Zresztą na ten temat toczy się dyskusja na całym świecie.
– Ja bym tej kobiety nie posyłał na szubienicę. Długoletnie więzienie to chyba surowsza kara niż śmierć. Kara śmierci ma w sobie, według mojego zdania, więcej motywów zemsty społeczeństwa niż wymiaru sprawiedliwości.
– Nie będziemy o tym dyskutowali, panie Antoni. Są ważniejsze sprawy. Anna Teresa ani razu nie przyznała się do zbrodni. Jej tłumaczenia są bardzo logiczne. A jeśli się pan omylił? Jeżeli wtedy w oknie naprzeciwko widział pan nie twarz Anny Teresy, lecz jakąś inną?
– To niemożliwe.
– To zupełnie możliwe – zaprzeczył prokurator – każdemu zdarzają się różne, czasem najbardziej nieprawdopodobne omyłki. Jeśli pan się omylił, panie Antoni, my dwaj, ja jako prokurator, pan jako koronny świadek oskarżenia, będziemy odpowiedzialni za posłanie niewinnej kobiety na śmierć.
Antoni Cielentniewski spuścił głowę, ale nie powiedział ani słowa.
– Oczywiście – ciągnął dalej prokurator – będziemy odpowiedzialni nie wobec prawa. Świadek może się mylić, tego prawo nie karze. Ale pozostaje ten najgorszy rodzaj odpowiedzialności. Przed własnym sumieniem.
– Pan prokurator chce, abym wycofał zeznania złożone w sądzie i powiedział, że nie poznaję tej kobiety? Mam fałszywie zeznawać?
– Nie, panie Antoni, źle pan zrozumiał. Nie namawiam pana do niczego. Proszę tylko, żeby pan, dopóki nie jest za późno, jeszcze raz dokładnie przemyślał całą sprawę. Żeby z pełnym poczuciem odpowiedzialności mógł pan jeszcze raz powiedzieć: „Tak. Twarz Anny Teresy Kowalewskiej widziałem wtedy w oknie”. Nie będę żądał od pana jakiegoś oświadczenia na piśmie. Pańskie ustne „tak” zupełnie mi wystarczy. Chodzi mi jedynie o to, abyśmy obaj mieli spokojne sumienie.
– A gdybym powiedział, że nie jestem pewny?
– Tak tę sprawę przedstawił w rozmowie ze mną pan prokurator generalny. Powiedział, że jeżeli świadek Cielentniewski będzie miał choćby najmniejsze wątpliwości, przedłożę Radzie Państwa wniosek o zamianę wyroku kary śmierci na dwadzieścia pięć lat więzienia. A jednocześnie będziemy szukali podstaw do złożenia rewizji nadzwyczajnej na korzyść oskarżonej.
– To bardzo ładne stanowisko prokuratora generalnego.
– Po prostu ludzkie. My, prokuratorzy, jesteśmy rzecznikami sprawiedliwości. Nie chodzi nam, jak to już pan powiedział, o „zemstę” czy też o uzyskanie jak najwyższego wymiaru kary. Walczymy z obroną, aby przedstawić sądowi możliwie najbardziej prawdziwy obraz sytuacji. Później o wszystkim decyduje sąd. Naprawdę nie zależy nam na tym, aby Anna Teresa umarła. Jeśli istnieje jakikołwiek cień wątpliwości, będziemy go tłumaczyli na korzyść oskarżonej.
– Moja rola jest najgorsza.
– Nie przeczę – przyznał prokurator Adamik – tak sięzłożyło, że jest pan jedynym świadkiem zbrodni. Teraz wszystko zawisło od pańskiego „tak” lub nie”. Ale bardzo pana proszę, aby to „tak” czy „nie” nie było dyktowane żadnym uczuciem. Nawet uczuciem litości. Wyłącznie własnym sumieniem.
– Bardzo ciężkie zadanie stawia pan przede mną.
– Wiem o tym. Ale w czasie trwania tego procesu dobrze pana poznałem i dlatego jestem zupełnie spokojny, że stanie pan na wysokości tego zadania.
– Nie mógłbym panu teraz nic powiedzieć. Mam w głowie prawdziwy chaos. Zaskoczył mnie pan prokurator tą propozycją. Dlaczego właśnie ja mam decydować o życiu lub śmierci tej kobiety? A to straszne pismo, które pan mi przed chwilą przeczytał, wstrząsnęło mną do głębi.
– Znowu pan się myli. O niczym pan nie decyduje. Pan jedynie albo powtórnie potwierdzi jednym słowem swoje zeznania, albo też przyzna, że ma pewne wątpliwości co do swoich poprzednich stwierdzeń. Wniosek stawia prokurator generalny, decyduje Rada Państwa, która wcale nie jest związana takim wnioskiem.
– Co mam robić?
– Nie wymagam od pana odpowiedzi ani zaraz, ani jutro. Niech pan się dobrze zastanowi, dokładnie przeanaliżuje i, powiedzmy, za tydzień niech pan znowu do mnie przyjdzie.
– Za tydzień wypada święto. Boże Ciało.
– Więc za sześć albo za osiem dni. Nie chcę pana pilić. Mam tutaj w szafie akta tej sprawy. Nie widzę powodu, aby z nich w takiej sytuacji robić tajemnicę przed panem. Na pewno znajdzie się w prokuraturze jakiś pusty pokój, gdzie mógłby pan spokojnie przestudiować te dokumenty. Dzisiaj, jutro, kiedy panu wygodniej.
– Dziękuję. Akta mi nie są potrzebne. Doskonale pamiętam każde słowo z moich zeznań. Zarówno tych składanych przed sądem, jak i wcześniejszych w milicji, a także w tym gabinecie. A co do samej rozprawy sądowej, to byłem obecny od pierwszej chwili aż do odczytania wyroku. Zeznawałem jako drugi z kolei świadek. Nie słyszałem wprawdzie aktu oskarżenia i zeznającego przede mną oficera milicji. Tego, który prowadził śledztwo. Zapomniałem w tej chwili jego nazwiska...
– Kapitan Marian Polewiński.
– Właśnie. Kapitan Polewiński. Już po złożeniu swoich zeznań siedziałem na sali sądowej i wysłuchałem opinii innych świadków oraz biegłych. Przeczytałem potem także akt oskarżenia. Dał mi go jeden z adwokatów do przejrzenia. Wiem także co zeznał kapitan Polewiński, bo te zeznania były następnie podawane w całej prasie, a przede wszystkim obszernie je streścił pewien tygodnik prawniczy. Nie tylko czytałem, ale nawet mam u siebie w domu ten numer tygodnika. Całą sprawę opisano tam szczegółowo. Łącznie z moimi zeznaniami, które podane są prawie słowo w słowo.
– Jednakże radzę panu odświeżyć te wspomnienia. Pamięć ludzka jest zawodna. Poza tym w aktach sprawy są zdjęcia oskarżonej. Niech się pan przyjrzy tym fotografiom i porówna je z widokiem kobiety, którą pan spostrzegł najpierw nad Wisłą, a później w tamtym dniu w oknie mieszkania Marii Maruszko.
– Jeśli pan prokurator uważa...
– Tak będzie najlepiej.
– Dobrze. Nigdzie się nie śpieszę i jeżeli pan pozwoli od razu wziąłbym się za czytanie.
Prokurator Adamik spojrzał na zegarek.
– Dochodzi dwunasta – stwierdził – właśnie na dwunastą jestem wezwany do Prokuratury Generalnej na konferencję. Potrwa co najmniej ze dwie godziny. Niech pan zostanie w tym pokoju. Nikt tu panu nie przeszkodzi.
Prokurator otworzył stojącą w rogu pokoju metalową szafę i wydobył z niej dwie grube teczki szarego koloru z czerwoną naklejką „areszt”. Położył je przed swoim gościem.
– Proszę – powiedział – tu jest całość tych akt. Gdyby pan skończył czytanie przed moim powrotem, proszę oddać akta sekretarce znajdującej się w sąsiednim pokoju. Polecę jej także, aby zrobiła panu kawę.
– Dziękuję. Nie pijam kawy.
– To może herbatę?
– Dziękuję bardzo. Jadłem dzisiaj śniadanie późno i nie chce mi się pić.
Prokurator pożegnał się ze swoim „koronnym świadkiem”, zaś pan Antoni pogrążył się w lekturze. Strona po stronie przypominały emerytowi tamte tragiczne zdarzenia. Nie znalazł jednak w tych aktach niczego, co by było dla niego czymś nowym, lub co by w najmniejszej mierze zachwiało jego przekonania.
Po dwóch godzinach Cielentniewski przeczytał i przejrzał protokoły, dokumenty i zeznania zarówno świadków, jak i oskarżonej. Z grubej koperty wydostał cały plik fotografii. Na niektóre nie mógł spokojnie patrzeć. Przedstawiały one dziecięce łóżeczko, a na nim nagą postać dziewczynki zbroczonej krwią. Ślady krwi były też widoczne na kołdrze, na prześcieradle, a nawet na ścianie obok.
Z innych zdjęć uśmiechała się do emeryta przystojna brunetka. Uczesana skromnie z przedziałkiem pośrodku głowy, ubrana w białą bluzkę. Ta twarz wyglądała tak spokojnie i tak niewinnie.
Taką kobietę widział Antoni Cielentniewski na ławie oskarżonych. Przedtem w parku to była zupełnie inna twarz. A jeszcze inną zobaczył emeryt w oknie sąsiadów w dniu dwudziestego pierwszego czerwca ubiegłego roku. Tamta ostatnia twarz była wykrzywiona nienawiścią i żądzą mordu. A jednak to były te same rysy twarzy, którą utrwalił fotograf.
To było zdjęcie Anny Teresy Kowalewskiej.
Antoni Cielentniewski długo wpatrywał się w zdjęcie kobiety o pogodnej twarzy. Wreszcie odłożył je do koperty. Zamknął obie teczki z aktami i tak jak były uprzednio związał je sznurkiem. Odniósł do drugiego pokoju.
– Już pan skończył? – zdziwiła się sekretarka, którą prokurator Adamik wtajemniczył co robi mężczyzna pozostawiony w jego gabinecie.
– Tak, skończyłem i proszę pożegnać ode mnie pana prokuratora.
– A co mam powiedzieć? Kiedy pan przyjedzie?
– Przypuszczam, że w najbliższy poniedziałek.
– To dobrze, bo w poniedziałek pan prokurator nie ma żadnej rozprawy. Proszę przyjść o tej porze co dzisiaj.
Emeryt ukłonił się miłej sekretarce i po cichu zamknął za sobą drzwi. Wolnym krokiem, piechotą, wracał do domu. Dzisiaj nie czuł, czy nogi mu dokuczają. Myśli starszego pana ciągle krążyły koło tej przystojnej brunetki oczekującej w celi dla skazanych na decyzję Rady Państwa. Pamiętał, jakby to było dziś, kiedy ją ujrzał po raz pierwszy.ROZDZIAŁ III
CZY ZABAWA W CHOWANEGO?
To była na pewno niedziela. To także był maj. Ale czy piętnasty, czy też dwudziesty drugi maja, tego już by pan Antoni nie przysiągł. Dzień wstał pochmurny, jak zresztą cały tamroczny maj. Pomimo to Cielentniewski postanowił wybrać się na spacer na Wybrzeże Kościuszkowskie. Noga mu dokuczała, więc najkrótszą drogą udał się na skwerek, gdzie zwykle przesiadywał.
Kiedy już dochodził do celu, zauważył jakąś kobietę stojącą i jakby ukrywającą się za drzewem. Nie zdziwiło to starszego pana. Przecież prawie codziennie spotykał takie widoki – matek bawiących się w chowanego ze swoimi dziećmi. Ale na skwerku dzieci prawie nie było. Jedynie na jednej z ławek siedziała znana emerytowi sąsiadka z przeciwka wraz ze swoją córeczką, Elżbietą.
Pan Antoni ukłonił się z daleka. Kobieta kiwnęła głową i uśmiechnęła się, zaś mała Elżbietka przybiegła do ławki, gdy tylko emeryt zajął na niej miejsce, i przywitała się z sąsiadem. Potem bawiła się piłką na skwerku, a za półtorej godziny matka zabrała dziecko do domu.
Antoni nie zainteresował się wtedy przystojną ciemną kobietą. W ogóle nie zwrócił najmniejszej uwagi na ten drobny incydent. Dopiero później przypomniał sobie, że nie zauważył, aby ta pani bawiła się z jakimś dzieckiem. Nie widział ani kiedy odeszła spod drzewa, ani dokąd poszła.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.