Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Ostrakon. Da Vinci i Kopernik - spotkanie, o którym Watykan wolałby zapomnieć - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 września 2024
Ebook
44,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Ostrakon. Da Vinci i Kopernik - spotkanie, o którym Watykan wolałby zapomnieć - ebook

Rok 2023

W niewyjaśnionych okolicznościach ginie wybitny profesor historii starożytnej, Zygmunt Rokosz. Śledztwo w tej sprawie utknęło w martwym punkcie. Łucja, żona profesora, nie może się tym pogodzić i rozpoczyna własne dochodzenie. Zaczynając od znalezionego przy Zygmuncie osobliwego pendrive'a, poprzez tropy zakodowane w dziełach sztuki, odkrywa sekrety męża prowadzące do intrygi ukrytej w mrokach historii.

Rok 1507

Mikołaj Kopernik zostaje wezwany na prywatną audiencję do króla Zygmunta, który powierza mu wyjątkową misję. Kopernik z tajemniczą skrzynią ma dotrzeć aż do Rzymu. Wyprawa okazuje się znacznie bardziej niebezpieczna, niż przypuszczał.

Wieści o sekretnej przesyłce i emisariuszu docierają do przedstawicieli tajnego stowarzyszenia, a do Rzymu zjeżdżają najwybitniejsze umysły renesansu, w tym Leonardo da Vinci.

Co wspólnego ma tajna misja Mikołaja Kopernika z niewyjaśnioną śmiercią profesora? Co się stanie, jeśli zawartość skrzyni dostanie się w niepowołane ręce? Kto wydał wyrok na Zygmunta i Łucję?

"Lubisz świat pełen intryg, pasji i tajemnic? Trzymasz w dłoniach powieść, która cię tam zabierze. Zafunduj sobie literacką podróż, której nie powstydziłby się nawet Dan Brown."
Vincent V. Severski

"Sekretna przesyłka, wielkie umysły i zagadka czekająca na rozwiązanie. Ostrakon to mistrzowsko opowiedziana, pełna napięcia historia!"
Sylwia Trojanowska

"Ależ intryga! Sensacja z iście światowym rozmachem!"
Robert Małecki

 

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788383174013
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Toruń, 4 stycznia 2023 roku, środa

Nie­któ­rzy po­tra­fią wy­czuć nad­cho­dzącą śmie­rć. Mó­wią, że gdy się czai, pach­nie jak do­pie­ro co ze­rwa­ny pęd ta­ta­ra­ku, nie­kie­dy słod­ko jak ka­kao albo jak nie­świe­że mi­ęso. Gdy po­ja­wia się na­gle, zwy­kle nie wy­dzie­la żad­ne­go za­pa­chu. Jako ko­mi­sarz z pi­ęt­na­sto­let­nim sta­żem w to­ru­ńskiej po­li­cji naj­częściej miał do czy­nie­nia z tą ostat­nią sy­tu­acją. Ale nie tym ra­zem.

– Ale sta­ry się wściek­nie. – Wy­so­ki, szczu­pły sza­tyn o po­ci­ągłej twa­rzy i zie­mi­stej ce­rze po­kręcił gło­wą i wy­puś­cił z ust chmu­rę ty­to­nio­we­go dymu, któ­ra wol­no roz­pły­nęła się w wil­got­nym po­wie­trzu.

– Ale że co, pa­nie ko­mi­sa­rzu? Że niby tru­pa nasz pro­ku­ra­tor nie wi­dział czy jak? – Kor­pu­lent­ny, ni­ski blon­dyn na­ci­ągnął moc­niej na uszy po­la­ro­wą czap­kę i dło­nią upew­nił się, że przy­szy­ty do niej orze­łek na­dal znaj­du­je się z przo­du.

– Ta­kie­go? – Ko­mi­sarz ski­nął bro­dą w kie­run­ku czar­ne­go wor­ka le­żące­go na zie­mi pod drze­wem. – Nie sądzę, aspi­ran­cie. – Wy­rzu­cił nie­do­pa­łek w za­spę sza­re­go śnie­gu za­le­ga­jącą pod mu­rem i scho­wał zmar­z­ni­ęte dło­nie w przy­dłu­gich ręka­wach gra­na­to­wej kurt­ki.

– No, fakt! Na­dal cuch­nie na ki­lo­metr. Do­brze, że choć wiatr wie­je w tam­tą stro­nę. Te­raz to na­wet te całe ma­secz­ki by się przy­da­ły, nie? – Blon­dyn za­śmiał się ze swo­je­go żar­tu i upił łyk kawy z pa­pie­ro­we­go kub­ka. Trzy­mał go te­raz obu­rącz, grze­jąc so­bie przy jego po­mo­cy dło­nie.

Oby­dwaj po­li­cjan­ci przez chwi­lę wpa­try­wa­li się w mil­cze­niu w eki­pę stra­żac­ką spraw­nie zwi­ja­jącą węże.

Bły­ska­jące czer­wo­ne i nie­bie­skie lam­py wozu stra­żac­kie­go roz­świe­tla­ły po­nu­re, desz­czo­we przed­po­łud­nie.

– To mnie wła­śnie dzi­wi, zim­no, leje jak z ce­bra, a mimo to mamy po­żar. – Aspi­rant siorb­nął, do­pi­ja­jąc reszt­kę kawy, i wrzu­cił pu­sty ku­be­czek do ko­sza na śmie­ci, o któ­ry się opie­rał.

– Jezu… – Mężczy­zna po­trząsnął gło­wą. – To da nam tu te­raz po­pa­lić. Że też mu­sia­ło się to wy­da­rzyć na moim dy­żu­rze. – Prze­ło­żo­ny otwo­rzył drzwi ra­dio­wo­zu i si­ęgnął po le­żący na fo­te­lu pa­sa­że­ra te­le­fon, od­blo­ko­wał go i po­ka­zał jego wy­świe­tlacz ko­le­dze. – Gość nie miał przy so­bie żad­nych do­ku­men­tów. Spraw­dzi­li go po nu­me­rze re­je­stra­cyj­nym.

Aspi­rant gwizd­nął prze­ci­ągle.

– No to mamy prze­sra­ne! Za­raz tu będzie pie­kło, jak się pi­sma­ki do­wie­dzą – mruk­nął.

Ko­mi­sarz scho­wał te­le­fon do kie­sze­ni.

– Pi­sma­ki jak pi­sma­ki. Za­raz się tu wszy­scy świ­ęci zja­dą. O! – Szturch­nął pod­wład­ne­go łok­ciem i wska­zał na wy­so­kie­go mężczy­znę o si­wych wło­sach, w dłu­gim czar­nym płasz­czu, któ­ry prze­cho­dził wła­śnie pod po­li­cyj­ną ta­śmą. – Rek­tor już jest. Cie­ka­we, skąd tak szyb­ko się do­wie­dział…

– Rze­czy­wi­ście, chy­ba kil­ka dni temu czy­ta­łem z nim ja­kiś wy­wiad. – Aspi­rant po­dra­pał się po kar­ku.

– Z rek­to­rem?

– Nie! No, z tym tu. – Blon­dyn wska­zał pal­cem na wo­rek z cia­łem.

– A! Nie wie­dzia­łem, że ta­kie te­ma­ty cię in­te­re­su­ją. Mar­nu­jesz się tu, chło­pie. – Ko­mi­sarz klep­nął blon­dy­na po ple­cach. – Do­bra, ko­niec ru­ma­ko­wa­nia! Dzwoń do żon­ki. Po­dam ci nu­mer. – Wy­ci­ągnął te­le­fon z kie­sze­ni.

– Ja? Pa­nie ko­mi­sa­rzu, niech mło­dy dzwo­ni. Niech się wdra­ża. Za­wsze mówi, że w To­ru­niu to same nudy, żad­nych po­wa­żnych spraw. No to niech ma.

Prze­ło­żo­ny kiw­nął gło­wą, prze­dyk­to­wał ko­le­dze prze­sła­ny mu z ko­mi­sa­ria­tu nu­mer. Aspi­rant po­wtó­rzył go dwu­krot­nie.

– Słusz­nie! – po­chwa­lił star­szy mężczy­zna. – Znam hi­sto­rię, że ktoś się po­my­lił i Bogu du­cha win­ną ko­bie­tę po­in­for­mo­wał, że jej mąż nie żyje. Ależ z tego była afe­ra.

Aspi­rant jesz­cze raz po­wtó­rzył nu­mer i od­sze­dł w kie­run­ku grup­ki po­li­cjan­tów sto­jących przy ta­śmie ogra­dza­jącej te­ren.

Do ko­mi­sa­rza pod­sze­dł je­den ze stra­ża­ków.

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu, mel­du­je się bry­ga­dier…

– Daj spo­kój, prze­cież się zna­my. Wie­cie już, co tu się mo­gło stać?

Stra­żak wzru­szył ra­mio­na­mi.

– W ko­ńcu ma­cie ja­kąś po­wa­żną ak­cję, co? A nie tyl­ko ści­ąga­nie ko­tów z drzew.

– No, fakt, pa­nie ko­mi­sa­rzu, trze­ba było użyć dwóch prądów wody i pia­ny. Do­brze, że aku­rat wra­ca­li­śmy z chło­pa­ka­mi z ak­cji. Ina­czej to osta­ła­by się tu je­dy­nie garst­ka po­pio­łu.

– No, wi­dzę, wi­dzę! Tej pia­ny to nie ża­ło­wa­li­ście, wi­ęcej jej niż na pa­ra­dzie rów­no­ści.

Mło­dy stra­żak uśmiech­nął się, zdjął hełm i wło­żył go so­bie pod pa­chę.

– Sam był? Sam sie­dział w au­cie? – Ko­mi­sarz wy­ci­ągnął no­tes i dłu­go­pis z kie­sze­ni kurt­ki.

– Auto było pu­ste. – Bry­ga­dier ota­rł pot z czo­ła.

– Nie ro­zu­miem. – Po­li­cjant wzi­ął stra­ża­ka pod rękę i pod­pro­wa­dził go w kie­run­ku wra­ku.

– Kie­row­cy nie było za kó­łkiem w chwi­li po­ża­ru. Zna­le­źli­śmy go na ze­wnątrz, przy drzwiach. O, z tej stro­ny. – Mężczy­zna wska­zał pal­cem na tyl­ne, lewe drzwi sa­mo­cho­du.

Ko­mi­sarz schy­lił się i zaj­rzał do wnętrza wra­ku. Ob­sze­dł auto do­oko­ła.

– To jak mo­gło do tego do­jść? Roz­sz­czel­nił się sil­nik? Coś z aku­mu­la­to­rem? To nie był chy­ba elek­tryk, co? – Mężczy­zna za­trzy­mał się przy kla­pie ba­ga­żni­ka.

– Spa­li­no­wy. Ale, pa­nie ko­mi­sa­rzu, za wcze­śnie na ta­kie hi­po­te­zy. Nie chcę gdy­bać, bo po­tem tyl­ko kło­po­ty z tym będą. Ra­port będzie na pana biur­ku naj­pó­źniej o sie­dem­na­stej. Ale – do­dał stra­żak, ści­sza­jąc głos – tu jest coś cie­ka­we­go, pro­szę spoj­rzeć. – Bry­ga­dier wy­ci­ągnął z wiel­kie­go, pla­sti­ko­we­go kon­te­ne­ra prze­zro­czy­sty wo­rek, w któ­rym znaj­do­wa­ło się coś czar­ne­go.

– Spodnie? Tak, to spodnie. No, ale co w nich dziw­ne­go? – Po­li­cjant zmarsz­czył brwi i wy­dął war­gi.

Bry­ga­dier uśmiech­nął się, spło­nął ru­mie­ńcem i po­dra­pał się po kar­ku.

– Nie wiem jak pan, pa­nie ko­mi­sa­rzu, ale ja, jak pro­wa­dzę sa­mo­chód, to mam spodnie na… zna­czy się na so­bie… A te ra­zem z majt­ka­mi le­ża­ły, o, tam. – Mężczy­zna wska­zał ob­ry­so­wa­ne kre­dą miej­sce na as­fal­cie, znaj­du­jące się oko­ło dwóch me­trów od wra­ku auta.

– No, ale skąd wie­my, że na­le­ża­ły do de­na­ta?

– No, na sto pro­cent to nie, ale… – Bry­ga­dier chwy­cił pu­ste, pla­sti­ko­we pu­dło i wło­żył je do wozu stra­żac­kie­go.

– A resz­ta ubrań? – Po­li­cjant zła­pał mężczy­znę za man­kiet kurt­ki.

– Tak jak mó­wi­łem, będzie ra­port, to będzie wia­do­mo. Ja tam po­tem nie chcę się tłu­ma­czyć przed ni­kim, szcze­gól­nie że ofia­ra to nie byle kto…

Ko­mi­sarz ro­zej­rzał się w koło. Po­zo­sta­li po­li­cjan­ci sta­li po dru­giej stro­nie par­kin­gu zbi­ci w grup­kę i za­wzi­ęcie o czy­mś dys­ku­to­wa­li, a stra­ża­cy sie­dzie­li już w wo­zie i cze­ka­li tyl­ko na swo­je­go do­wód­cę.

Mężczy­zna po­now­nie wzi­ął bry­ga­die­ra pod rękę i na­chy­lił się nad jego uchem.

– Ale co su­ge­ru­jesz? Wy­sze­dł z auta, po­sze­dł się od­lać i bum?

Stra­żak skrzy­wił się i po­kręcił gło­wą.

– Taka per­so­na tu, w cen­trum, przy sa­mej głów­nej uli­cy, tak bli­sko urzędu mia­sta… Wąt­pię, żeby so­bie na coś ta­kie­go po­zwo­lił.

– A trze­źwy był? Może ja­kieś używ­ki? – Ko­mi­sarz unió­sł wy­so­ko brwi.

– Na ra­zie nic o tym nie wiem.

– Ale spodnie i majt­ki? – szep­nął po­li­cjant. – A może to ja­kieś… No, wiesz… – Pu­ścił do stra­ża­ka oko.

Ten zmarsz­czył brwi i spoj­rzał py­ta­jąco na ko­mi­sa­rza.

– No… Może to ja­kieś prze­bie­ran­ki. Bun­ga bun­ga… – Mężczy­zna za­chi­cho­tał.

Bry­ga­dier roz­ło­żył tyl­ko ręce. Ukło­nił się, wsko­czył na stop­nie wozu i znik­nął w szo­fer­ce.

Ko­mi­sarz unió­sł rękę na po­że­gna­nie. Dru­gą pod­rzu­cił prze­zro­czy­sty wo­rek ze spodnia­mi i majt­ka­mi. Ła­pi­ąc go, po­czuł pod pal­ca­mi coś twar­de­go. Wy­ma­cał coś pod ma­te­ria­łem. Ro­ze­rwał wo­rek i z kie­sze­ni znaj­du­jących się w nim spodni wy­ci­ągnął przez fo­lię, nie do­ty­ka­jąc ni­cze­go bez­po­śred­nio pal­ca­mi, pła­ski, okrągły, me­ta­lo­wy krążek.

– Ale faj­ne! Co to? – Aspi­rant, zrzu­ciw­szy na ko­goś młod­sze­go przy­kry obo­wi­ązek, za­glądał te­raz prze­ło­żo­ne­mu przez ra­mię i przy­glądał się zna­le­zi­sku.

– Bo ja wiem. Strasz­nie dziw­ne. Lek­ko nad­to­pio­ne. Włóż to do wo­recz­ka stru­no­we­go i daj do ana­li­zy, okej?ROZDZIAŁ I

Mediolan, zima, początek roku Pańskiego 1507

Ciało nu­mer sto trzy­dzie­ści. Brzmi jak oka­zja do świ­ęto­wa­nia, po­my­ślał, po­cie­ra­jąc brze­giem dło­ni o czo­ło i uśmie­cha­jąc się pod no­sem.

Roz­ma­so­wał pal­ca­mi pra­wej ręki kłyk­cie i opusz­ki pal­ców le­wej dło­ni. Krąże­nie szyb­ko wró­ci­ło do zmar­z­ni­ętych człon­ków. Ob­li­zał pa­lec i prze­wró­cił nim stro­ni­cę w le­żącym na sto­le no­te­sie. Mężczy­zny wca­le nie zdzi­wi­ło, że była już częścio­wo za­pi­sa­na. Zmru­żył oczy i przyj­rzał się no­tat­ce, któ­rą mu­siał umie­ścić tam co naj­mniej kil­ka ty­go­dni wcze­śniej. A, tak, przy­po­mniał so­bie. Pod­su­mo­wał tam pro­wa­dzo­ne przez sie­bie jesz­cze we Flo­ren­cji stu­dia nad prze­pły­wem świa­tła przez szkla­ne obiek­ty. Będę mu­siał kie­dyś do tego wró­cić, po­sta­no­wił w du­chu.

Był z sie­bie dum­ny, że w ko­ńcu do tego przy­wy­kł. Na­dal jed­nak nie­chęt­nie wspo­mi­nał noce spędzo­ne ra­zem z Mar­can­to­niem del­la Tor­re w pod­zie­miach szpi­ta­la San­ta Ma­ria Nu­ova. Za ka­żdym ra­zem, gdy za­czy­na­li pi­ło­wać ko­ści i otwie­ra­li ko­lej­ne cia­ło, do­sta­wał mdło­ści i ostrych bó­lów gło­wy. Do­pie­ro po­tem na­uczył się, jak na­le­ży od­dy­chać, by słod­ki odór roz­kła­da­jących się zwłok nie wy­wo­ły­wał w nim tor­sji. Tech­ni­ka ta spraw­dza­ła się jed­nak przez góra sie­dem­dzie­si­ąt dwie go­dzi­ny od śmier­ci pa­cjen­ta. Po tym cza­sie ka­żdy nie­bosz­czyk prze­sta­wał być mi­łym obiek­tem ja­kich­kol­wiek eks­pe­ry­men­tów. Choć nie!, po­pra­wił się w my­ślach.

Przy­po­mniał so­bie, jak swe­go cza­su kro­ił zwło­ki pew­ne­go star­ca i te nie wy­dzie­la­ły żad­ne­go za­pa­chu, na­wet po pi­ęciu dniach od śmier­ci. Zresz­tą nie to było w tam­tym przy­pad­ku naj­dziw­niej­sze, tyl­ko to, że skó­ra de­na­ta oka­za­ła się cien­ka jak je­dwab i była przy tym tak su­cha, że przy jej roz­ci­na­niu nie po­ja­wi­ła się cho­ćby kro­pla krwi.

– Krew! – krzyk­nął nie­spo­dzia­nie.

Sto­pą pod­su­nął drew­nia­ne wia­dro pod otwór w bla­cie sto­łu, znaj­du­jący się do­kład­nie pod kor­pu­sem nie­bosz­czy­ka.

Krew i żółć, gdy roz­le­wa­ły się na po­sadz­kę, wsi­ąka­ły w ka­żdą szcze­li­nę, w ka­żdy naj­mniej­szy otwór i nie spo­sób było po­tem do­czy­ścić podło­gi przez ty­go­dnie. A aku­rat sprząta­nie sali było jed­nym z nie­licz­nych obo­wi­ąz­ków, do któ­rych uda­ło mu się w ko­ńcu na­mó­wić Sa­la­ie­go… Na­mó­wić?, za­sępił się Le­onar­do. Szka­rłat­ny płaszcz z atła­su, któ­ry wy­pa­trzył so­bie chło­pak, nie był wca­le tani. A i tak po­mi­mo tak so­wi­tej za­pła­ty mło­dzie­niec po­ja­wiał się w piw­ni­cach nie­chęt­nie góra raz w ty­go­dniu.

Da Vin­ci odło­żył pió­ro, wy­ta­rł dłoń o far­tuch i si­ęgnął po skal­pel. Dziś chciał do­ko­ńczyć szki­ce ści­ęgien le­wej ręki.

Gdy po­chy­lił się nad sto­łem i wy­brał miej­sce pierw­sze­go na­ci­ęcia, usły­szał skrzyp­ni­ęcie ci­ężkich drzwi na gó­rze, a po chwi­li do­no­śne szu­ra­nie i nio­sący się po scho­dach stu­kot po­de­szew czy­ichś bu­tów o ka­mien­ne stop­nie. Sa­lai? Le­onar­do wszędzie roz­po­zna­łby ci­ężki chód chło­pa­ka. Ale prze­cież dziś była śro­da, nie pi­ątek…

Z mro­ku wy­ło­nił się wy­so­ki mło­dzie­niec, odzia­ny w ob­ci­słe, pod­kre­śla­jące umi­ęśnio­ne nogi trój­ko­lo­ro­we raj­tu­zy i nie­dba­le za­sznu­ro­wa­ne _far­set­to,_ opi­na­jące mu­sku­lar­ną klat­kę pier­sio­wą. Spod ogrom­ne­go kap­tu­ra za­rzu­co­ne­go na gło­wę wy­le­wa­ła się bu­rza buj­nych, kasz­ta­no­wych lo­ków. Gdy­by nie te szcze­gó­ły, Le­onar­do nie roz­po­zna­łby przy­by­sza. Nos i usta chło­pa­ka szczel­nie za­kry­wa­ła bo­wiem skó­rza­na ma­ska.

– Sa­lai, nie wy­głu­piaj się. Co to ma być? – Mężczy­zna odło­żył skal­pel na stół, zmarsz­czył brwi i wzi­ął się pod boki.

Chło­pak wy­mam­ro­tał coś nie­zro­zu­mia­le.

– Zdej­mij to, nic nie zro­zu­mia­łem.

Sa­lai z wi­docz­ną nie­chęcią i re­zy­gna­cją od­sznu­ro­wał rze­my­ki przy­trzy­mu­jące ma­skę, któ­rą te­raz zdjął i scho­wał za pa­zu­chę. Na­gle wy­trzesz­czył oczy, po­chy­lił się i zwy­mio­to­wał tuż pod nogi Le­onar­da.

Ten po­ki­wał gło­wą z po­li­to­wa­niem. Pod­nió­sł sto­jący w kącie sali bu­kłak i po­dał go chło­pa­ko­wi. Sa­lai do­pie­ro po dłu­ższej chwi­li i kil­ku ły­kach wina był w sta­nie wy­pro­sto­wać się i ode­zwać.

– Pi­ąty? – wy­du­sił z sie­bie.

– Oj, daj spo­kój, nie li­czę prze­cież. – Le­onar­do mach­nął ręką i po­now­nie si­ęgnął po skal­pel.

– A na­sza umo­wa? Góra trzy dni! Po­tem mistrz miał się po­zby­wać zwłok.

Mężczy­zna zi­gno­ro­wał py­ta­nie. Po­chy­lił się nad cia­łem i wbił skal­pel w lewe przed­ra­mię de­na­ta.

Sa­lai nie zdążył na­wet od­wró­cić gło­wy, nim znów tar­gnęły nim tor­sje.

– Od­wod­nisz się. Mów le­piej, cóż za spra­wa ży­cia i śmier­ci cię tu spro­wa­dza, bo nie wie­rzę, że je­steś tu, i to w śro­dę, z włas­nej woli. – Le­onar­do nie prze­ry­wał pra­cy.

Chło­pak od­su­nął się w kąt sali, we­pchnął so­bie ja­kieś małe za­wi­ni­ąt­ka do oby­dwu dziu­rek w no­sie i wy­ci­ągnął kil­ka kar­tek, któ­re do­tąd trzy­mał pod ko­szu­lą.

– Mam dla mi­strza pil­ną ko­re­spon­den­cję! – Głos Sa­la­ie­go przy­po­mi­nał te­raz kwa­ka­nie kacz­ki, ale dało się na szczęście zro­zu­mieć, co chło­pak miał do po­wie­dze­nia.

Da Vin­ci wzru­szył ra­mio­na­mi. Wie­dział, że to nie może być praw­dzi­wy po­wód wi­zy­ty mło­dzie­ńca w kost­ni­cy. No, chy­ba że w tych li­stach było coś, co szcze­gól­nie za­in­te­re­so­wa­ło jego przy­ja­cie­la… Ale to by ozna­cza­ło, że mu­siał je wcze­śniej prze­czy­tać…

Sa­lai ewi­dent­nie li­czył na to, że Le­onar­do cho­ćby ge­stem za­chęci go do zaj­rze­nia do li­stów. Ten jed­nak nie re­ago­wał. Znu­dzo­ny wy­cze­ki­wa­niem chło­pak zła­mał chro­ni­ącą ko­re­spon­den­cję wo­sko­wą pie­częć i roz­wi­nął ru­lon.

– To od si­gno­rii.

– Na­praw­dę nie masz lep­szych za­jęć? – Mistrz prze­zor­nie sta­nął ty­łem do mło­dzie­ńca, po czym wło­żył pal­ce w roz­ci­ęcie na przed­ra­mie­niu de­na­ta i za­czął roz­ci­ągać skó­rę na boki.

– Py­ta­ją, kie­dy ze­chce mistrz wró­cić do Flo­ren­cji, by do­ko­ńczyć >Bi­twę pod An­ghia­ri.

– Będę, jak wró­cę! – wy­mam­ro­tał da Vin­ci. – Idź już, pro­szę. Każ słu­żącej przy­go­to­wać wie­cze­rzę.

– Mam im coś od­pi­sać?

Mistrz znów nie od­po­wie­dział. Wy­ta­rł ręce o far­tuch, przy­sta­wił świe­cę bli­żej ba­da­ne­go przed­ra­mie­nia i za­czął coś szki­co­wać w no­te­sie.

– Ten nie miał pie­częci? – za­in­te­re­so­wał się Le­onar­do.

– Ależ oczy­wi­ście, że miał, ale… ale… – za­jąk­nął się chło­pak. – Ale… Jak tu sze­dłem po ciem­ku, to się zła­ma­ła. O, tu mam jesz­cze ja­kieś jej reszt­ki. – Wy­ci­ągnął w kie­run­ku mi­strza otwar­tą dłoń, na któ­rej le­ża­ły ja­kieś wo­sko­we dro­bin­ki.

Mężczy­zna nie prze­ry­wał szki­co­wa­nia, Sa­lai wró­cił więc do lek­tu­ry li­stu.

– To od ksi­ężnej Isa­bel­li d’Este. Pyta…

– Prze­cież wiem, o co pyta. To chy­ba siód­my jej list w tym kwar­ta­le – sark­nął wy­ra­źnie zi­ry­to­wa­ny Le­onar­do.

– Ale mi­strzu, ona te­raz pi­sze, że je­śli mistrz nie ma ocho­ty ma­lo­wać tego jej por­tre­tu, to w osta­tecz­no­ści może być coś in­ne­go. Do­da­je, że na­wet za­do­wo­li się ja­kąś Ma­don­ną albo mło­dym Chry­stu­sem… – Sa­lai pod­nió­sł wzrok znad li­stu, wy­cze­ku­jąc re­ak­cji mężczy­zny.

– Ach! – Ten nie­spo­dzie­wa­nie ude­rzył pi­ęścią w stół. – Po­my­li­łem się. Prze­cież te­raz tego już nie zma­żę. – Odło­żył z im­pe­tem pió­ro do ka­ła­ma­rza. – Co­kol­wiek! Le­onar­do da Vin­ci ma stwo­rzyć co­kol­wiek! Na­wet rybę u han­dla­rza wy­bie­ra się sta­ran­nie, a nie „co­kol­wiek”. Jak ja mam coś dla niej na­ma­lo­wać, jak na brzmie­nie jej na­zwi­ska drżą mi ręce? Co­kol­wiek! – Za­mknął no­tes i za­rzu­cił ogrom­ne prze­ście­ra­dło na le­żące na sto­le zwło­ki.

– To może… Je­śli ona chce co­kol­wiek i je­śli nie mistrz… To może ja bym… – Błysz­czące oczy chło­pa­ka wpa­try­wa­ły się w roz­gnie­wa­ne ob­li­cze Le­onar­da.

Po­mi­mo wzbu­rze­nia da Vin­ci w mig zro­zu­miał, o co cho­dzi­ło Sa­la­io­wi. Mło­dzie­niec szki­co­wał wpraw­dzie ca­łkiem nie­źle, ale z ma­lo­wa­niem szło mu go­rzej. Lecz sko­ro ksi­ężna pra­gnie cze­go­kol­wiek, to czy mógł od­mó­wić przy­ja­cie­lo­wi pra­wa do za­si­le­nia jego sa­kiew­ki kil­ko­ma brzęczący­mi mo­ne­ta­mi?

– Rób, co chcesz! Po­gaś tu tyl­ko świe­ce. – Mach­nął ręką i ru­szył w kie­run­ku scho­dów na górę. Za­trzy­mał się jed­nak tuż przed chło­pa­kiem i ostrze­gaw­czo unió­sł pa­lec na wy­so­ko­ść jego twa­rzy. – Ale je­śli jesz­cze raz prze­czy­tasz list skie­ro­wa­ny do mnie bez mo­jej zgo­dy, to… – Na po­cze­ka­niu pró­bo­wał wy­my­ślić ja­kąś su­ro­wą karę. – To mo­żesz po­że­gnać się z ró­żo­wą tu­ni­ką, tą, któ­rą ci spra­wi­łem w ze­szłym mie­si­ącu.

Sa­la­ie­go aż za­tch­nęło. Za­czął po­ru­szać usta­mi jak ryba wy­ci­ągni­ęta z wody.

– Ależ, mi­strzu, gdzie­żbym śmiał… Ja…

Le­onar­do mi­nął stru­chla­łe­go mło­dzie­ńca, wzno­sząc oczy ku gó­rze i kręcąc gło­wą, i za­czął się wspi­nać po scho­dach.

– Ale jest jesz­cze je­den list do mi­strza. Tyl­ko ja­kiś taki… śmiesz­ny.

– No to tym bar­dziej! Jak śmiesz­ny, to nie za­wra­caj mi nim gło­wy. Ab­so­lut­nie mi dziś nie do śmie­chu…

– Bo w za­sa­dzie – kon­ty­nu­ował nie­zra­żo­ny Sa­lai, otrząsnąw­szy się naj­wy­ra­źniej z chwi­lo­we­go osłu­pie­nia – nie ma w nim żad­nej tre­ści. Są tu tyl­ko ta­kie ja­kieś dziw­ne sym­bo­le. Pro­szę, niech mistrz spoj­rzy. – Po­bie­gł po kil­ku stop­niach do góry, a kie­dy zna­la­zł się tuż za ple­ca­mi mężczy­zny, prze­ło­żył mu rękę nad ra­mie­niem i za­ma­chał przed ocza­mi nie­wiel­ką kwa­dra­to­wą kar­tecz­ką.

– Li­to­ści… Prze­cież za­raz się prze­wró­cę. – Da Vin­ci ode­pchnął dłoń chło­pa­ka.

– A my­śla­łem, że to aku­rat mi­strza za­in­te­re­su­je. Wiem, że mistrz lubi ta­kie… Ta­kie dzi­wac­twa. Ja­kiś taki kie­lich, któ­re­go sto­pa jest w kszta­łcie krzy­ża. A w tym kie­li­chu jak­by koło i coś na tym kole… Bo ja wiem… – Mło­dzie­niec wpa­try­wał się w kart­kę, po­ru­sza­jąc nią w ró­żnych kie­run­kach.

Le­onar­do od­wró­cił się gwa­łtow­nie w kie­run­ku Sa­la­ie­go.

– Po­każ mi to za­raz! – Wy­rwał przy­ja­cie­lo­wi kart­kę z dło­ni i za­czął się jej in­ten­syw­nie przy­glądać.

Nie mógł uwie­rzyć w to, co wi­dział. Ob­ró­cił kart­kę na dru­gą stro­nę. Tam, w le­wym dol­nym rogu, wid­nia­ły dwie li­te­ry V, sta­ran­nie wy­ry­so­wa­ne czer­wo­nym in­kau­stem. A był nie­mal pe­wien, że ta chwi­la ni­g­dy nie na­stąpi.ROZDZIAŁ 1

Toruń, 1 czerwca 2023 roku, czwartek

Łu­cja wy­ta­rła chu­s­tecz­ką brzeg dło­ni. Krwi­sto­czer­wo­na pla­ma nie ustępo­wa­ła. Zwi­lży­ła ma­te­riał śli­ną i znów po­ta­rła. Nic to nie dało. Tusz, po­my­śla­ła. Mu­sia­łam po­bru­dzić się przy wy­mia­nie to­ne­ra do dru­kar­ki. Scho­wa­ła chust­kę do to­reb­ki.

Przy­mknęła oczy i przez chwi­lę wsłu­chi­wa­ła się w szum roz­ło­ży­stych klo­nów, któ­re oka­la­ły cmen­tar­ną po­la­nę. Po­pra­wi­ła opa­da­jący jej z ra­mie­nia pa­sek tor­by z wy­ry­so­wa­ną na niej w sty­lu pop-art twa­rzą Ko­per­ni­ka.

– Ta by ci się spodo­ba­ła. Jest od­po­wied­nio duża i ma za­mek. – Po­ci­ągnęła no­sem. Prze­sta­wi­ła w lewo wa­zon z czer­wo­ny­mi tu­li­pa­na­mi, tak by móc cały czas pa­trzeć na zdjęcie męża.

Tor­ba zsu­nęła się jej z ra­mie­nia na zie­mię. Łu­cja nie­zgrab­nie pod­nio­sła ją i rzu­ci­ła obok sie­bie, na ław­kę. Znaj­du­jące się w siat­ce szkla­ne zni­cze gro­źnie za­grze­cho­ta­ły.

Opa­rła łok­cie na ko­la­nach i wbi­ła wzrok w zie­mię.

– I co ja te­raz mam zro­bić, co? Bez cie­bie, bez pra­cy, bez pie­ni­ędzy! Jak mo­głeś mi to zro­bić? – Przy­gry­zła war­gę i spoj­rza­ła po­now­nie na zdjęcie męża. – A mia­ło być tak pi­ęk­nie. Mia­łam w ko­ńcu re­ali­zo­wać swo­je ma­rze­nie. A za­miast tego sta­łam się eks­pert­ką od chry­zan­tem i środ­ków do pie­lęgna­cji po­mni­ków.

Wy­do­by­ła z kie­sze­ni chu­s­tecz­kę i ota­rła nią oczy.

– A wiesz, co jest naj­gor­sze?

Klo­ny i lipy za­ma­rły na chwi­lę w bez­ru­chu.

– Wy­słu­chi­wa­nie tych wszyst­kich lep­kich szep­tów za ple­ca­mi, że pew­nie się w coś wpląta­łeś, że ta­kie rze­czy nie przy­da­rza­ją się uczci­wym lu­dziom... – Unio­sła oczy ku nie­bu i po­kręci­ła gło­wą.

Roz­pi­ęła za­mek tor­by i wy­ci­ągnęła z niej duży znicz, ten jej ulu­bio­ny, ten z li­lio­we­go szkła. Uśmiech­nęła się. Na szczęście nie stłu­kł się.

– My­ślisz, że będzie do­brze? – za­py­ta­ła drżącym gło­sem. – Hi­sto­rycz­ne py­ta­nia po­win­nam mieć wszyst­kie okej, choć... – wes­tchnęła – zu­pe­łnie nie mia­łam ostat­nio gło­wy do na­uki. Z to­po­gra­fii mia­sta… Tu mo­głam się za­mo­tać. No, nie­ste­ty… – Ota­rła chust­ką oko, ra­tu­jąc reszt­ki ma­ki­ja­żu. – Nie znam Byd­go­skie­go tak jak ty. No, ale to naj­wy­żej stra­ci­łam ze dwa punk­ty. Tra­ge­dii chy­ba nie ma, co?

Za­le­ga­jącą wo­kół ci­szę prze­rwa­ły pi­ski dzie­ci z wy­ciecz­ki szkol­nej, któ­ra prze­ta­cza­ła się wła­śnie po­bli­ską alej­ką.

– No, ale wi­dzisz, o te ka­pli­ce nie py­ta­li. Aleś mnie tym snem wy­stra­szył. – Mi­mo­wol­nie si­ęgnęła do tor­by i wy­ma­ca­ła tam pu­de­łko z pier­ni­ka­mi. Już mia­ła je wy­ci­ągnąć, ale szyb­ko cof­nęła rękę.

Ko­cha­ła to miej­sce, i to na­wet za­nim po­cho­wa­ła tu Zyg­mun­ta. Uwiel­bia­li spa­ce­ro­wać tymi alej­ka­mi, wśród klo­nów, bu­ków, brzó­zek, ja­wo­rów i jej ulu­bio­ne­go sta­ro­drze­wu, lip i dębów. Cmen­tarz Świ­ęte­go Je­rze­go był naj­star­szą ne­kro­po­lią To­ru­nia. Na wiecz­ny od­po­czy­nek ode­szli tu wy­znaw­cy trzech wy­znań, wszy­scy le­że­li w jed­nym miej­scu bez po­dzia­łów, pło­tów i kłót­ni. To był ko­lej­ny sym­bol wie­lo­na­ro­do­wo­ści tego mia­sta, ty­gla na­ro­dów przez wie­ki. Niby już daw­no za­mkni­ęty, ale po­chów­ki nie­kie­dy wci­ąż się tu jesz­cze od­by­wa­ły. Zyg­munt wie­le lat za­bie­gał o kwa­te­rę wła­śnie tu. No, ale umów­my się, po­my­śla­ła, komu jak komu, ale jemu to miej­sce się na­le­ża­ło.

– A! Nie mó­wi­łam ci. Mi­rek przedłu­żył mi umo­wę. Będę przy­cho­dzić do an­ty­kwa­ria­tu w śro­dy i pi­ąt­ki. Te pi­ąt­ki to mało mi pa­su­ją, bo wte­dy mo­gła­bym opro­wa­dzać wy­ciecz­ki… No, oczy­wi­ście jak zdam ten eg­za­min. Zresz­tą w pi­ąt­ki wszy­scy opro­wa­dza­ją, to może i le­piej.

Wiatr zga­sił znicz. Łu­cja wy­pro­sto­wa­ła knot, za­pa­li­ła go po­now­nie i ze­sta­wi­ła na­czy­nie nie­co ni­żej, z boku.

– Wiesz, że po­chwa­lił moją ma­ry­nar­kę? Tę sza­fi­ro­wą, co mi ją z Me­dio­la­nu przy­wio­złeś. Cały czas ide­al­nie leży. W tym roku czter­dzie­ste pi­ąte uro­dzi­ny. Wsty­du nie ma! – Uśmiech­nęła się do sie­bie. – No a taka po­chwa­ła to wiesz… Mi­rek prze­cież jest z ary­sto­kra­cji, to się zna.

Ko­lej­ny sil­ny po­dmuch wia­tru prze­wró­cił opar­te o po­mnik grab­ki. Łu­cja wsta­ła, pod­nio­sła je, otrze­pa­ła z zie­mi i scho­wa­ła do tor­by.

– No do­brze, na­wet je­śli nie jest, to jest uro­czy w tych ge­ne­alo­gicz­nych po­szu­ki­wa­niach. Nie­daw­no od­krył, że je­den z jego Cio­łków to był ja­kiś chłop pod Kiel­ca­mi. Byś go wi­dział… Bez kija nie pod­cho­dź. Aż go­rącz­ki do­stał tego dnia. Po­sła­łam go do domu. Pó­źniej mó­wił, że się mu­siał po­my­lić, bo coś źle z ła­ci­ny prze­tłu­ma­czył. – Ko­bie­ta obe­szła po­mnik i zaj­rza­ła do du­że­go wa­zo­nu. Wsa­dzi­ła do nie­go głębo­ko rękę. – O, wi­dzisz, pra­wie nie ma tu już wody. Po­cze­kaj, przy­nio­sę.

Wzi­ęła małą, ró­żo­wą ko­new­kę i ru­szy­ła alej­ką w kie­run­ku ujęcia. Na szczęście nie mia­ła da­le­ko. Zyg­munt i o tym po­my­ślał, wy­szu­ku­jąc kwa­te­rę.

Wró­ci­ła, do­la­ła wody i po­now­nie usia­dła na ła­wecz­ce.

– Wiesz, że tu nie­któ­rzy z psa­mi przy­cho­dzą? Na smy­czy to ja ro­zu­miem! Tak jak ja Sza­ka­la przy­pro­wa­dzi­łam tu na two­je uro­dzi­ny. Ale tak lu­zem… No pro­szę cię!

– Wi­dzisz, będzie ci tu ma­li­ną pach­nieć. – Prze­ta­rła chu­s­tecz­ką por­ce­la­no­we zdjęcie męża, scho­wa­ła ją do tor­by i za­su­nęła jej za­mek.

– Będę już szła. Umó­wi­łam się na ju­tro z Mir­kiem. Zna­czy się… Obie­cał mi spraw­dzić tego Gior­gio­ne­go. – Spoj­rza­ła na po­mnik. – Nie po­wiesz mi, o co ci cho­dzi­ło z tym por­tre­tem? Prze­cież mnie znasz, jak się za­we­zmę… Ja to i tak usta­lę. Do­bra! Nie chcesz, to nie mów.

Za­wi­ąza­ła le­piej swo­je bia­łe sne­aker­sy, za­ło­ży­ła tor­bę na ra­mię i ru­szy­ła w kie­run­ku bra­my.

Wio­sną i la­tem po­sta­no­wi­ła nie ko­rzy­stać ani z au­to­bu­su, ani tym bar­dziej z tak­sów­ki z cmen­ta­rza na Ry­nek No­wo­miej­ski czy Sta­ro­miej­ski. Pod­czas spa­ce­ru albo jaz­dy ro­we­rem mia­ła szan­sę do­jść do sie­bie.

Po dro­dze zer­k­nęła na afi­sze przy ki­nie. Nie­dłu­go będą grać In­dia­nę Jo­ne­sa, ucie­szy­ła się. Zyg­munt nie cho­dzi na ta­kie baj­ki. In­dia­nę uwa­żał za szkod­ni­ka, a nie ar­che­olo­ga. A jej się po­do­ba­ło. I tym ra­zem też za­mie­rza­ła pó­jść.

W ko­ńcu tą okrężną dro­gą do­ta­rła na Ry­nek Sta­ro­miej­ski. Tęsk­nym wzro­kiem omio­tła wi­try­nę skle­pu z pier­ni­ka­mi. Żad­nych sło­dy­czy w tym ty­go­dniu, po­wtó­rzy­ła so­bie moc­ne po­sta­no­wie­nie, ja­kie po­czy­ni­ła kil­ka dni wcze­śniej. Jak zda, to wte­dy spra­wi so­bie na­gro­dę. Pier­ni­ki w bia­łej cze­ko­la­dzie już na nią cze­ka­ły. We­szła na dzie­dzi­niec ra­tu­sza i skie­ro­wa­ła się do kasy.

– O! Pani Ro­kosz! A już my­śla­łam, że pani w tym ty­go­dniu nie będzie – przy­wi­ta­ła ko­bie­tę z uśmie­chem ka­sjer­ka i nie za­py­taw­szy o nic, na­bi­ła na kasę bi­let nor­mal­ny.

– Mu­szę prze­cież wspie­rać moje ulu­bio­ne mu­zeum. – Łu­cja za­pła­ci­ła te­le­fo­nem.

– Pani le­piej po­wie, co my zro­bi­my za dwa ty­go­dnie?!

– Oj, pro­szę tak nie mó­wić. Naj­pierw mu­szę zdać ten eg­za­min.

– No co też pani! Jak nie pani, to kto?!

Łu­cja po­dzi­ęko­wa­ła, wzi­ęła bi­let z lady i ro­zej­rza­ła się po wy­eks­po­no­wa­nych na wi­try­nie ksi­ążkach. Nie zna­la­zła tam jed­nak ni­cze­go no­we­go. Zwró­ci­ła za to uwa­gę na bia­łą fur­go­net­kę, któ­ra wła­śnie za­par­ko­wa­ła na dzie­dzi­ńcu.

– Coś się po­psu­ło? – Wska­za­ła bro­dą na trzech mężczyzn w sza­rych ro­bo­czych uni­for­mach, któ­rzy wy­sie­dli z auta i wy­pa­ko­wy­wa­li z nie­go ja­kieś skrzyn­ki z na­rzędzia­mi.

Za­dzwo­nił te­le­fon. Ka­sjer­ka prze­pro­si­ła i pod­nio­sła słu­chaw­kę. Łu­cja była cie­ka­wa, skąd to za­mie­sza­nie, nie­cier­pli­wo­ść wy­gra­ła jed­nak z cie­ka­wo­ścią. Ski­nęła gło­wą na po­że­gna­nie i skie­ro­wa­ła się do we­jścia do mu­zeum. Tym ra­zem od­mó­wi­ła so­bie przy­jem­no­ści obej­rze­nia po raz ty­si­ęcz­ny śre­dnio­wiecz­nych wi­tra­ży zgro­ma­dzo­nych w sali na par­te­rze i od razu ru­szy­ła na pi­ętro.

W Sali Wiel­kiej nie było żad­nych zwie­dza­jących. Cu­dow­nie, po­my­śla­ła. Uwiel­bia­ła ta­kie chwi­le. Sam na sam z hi­sto­rią i wiel­ką sztu­ką. W tej sali To­ruń przyj­mo­wał od­wie­dza­jących mia­sto mo­nar­chów, tu od­by­wa­ły się sej­my pru­skie, a na­wet sejm wal­ny, tu król od­bie­rał przy­si­ęgę od raj­ców, tu od­by­ło się Col­lo­qu­ium Cha­ri­ta­ti­vum, tu za­war­to pierw­szy po­kój to­ru­ński. Łu­cja bez­wied­nie szep­ta­ła daty ka­żde­go z tych wy­da­rzeń. Wszyst­kie pa­mi­ęta­ła.

Odło­ży­ła tor­bę na jed­no z krze­seł i usia­dła na­prze­ciw­ko ob­ra­zu Mi­ko­ła­ja Ko­per­ni­ka. Za­wsze, kie­dy od­wie­dza­ła ra­tusz, przy­cho­dzi­ła przy­wi­tać się z wiel­kim astro­no­mem. I choć był to naj­bar­dziej zna­ny por­tret słyn­ne­go to­ru­nia­ni­na, to tak mało o tym dzie­le wie­dzia­no. Au­tor nie­zna­ny, data po­wsta­nia nie­zna­na. Ale może to wła­śnie dla­te­go było ono tak nie­sa­mo­wi­te, tak ta­jem­ni­cze. I ten uśmiech. Nie taki oczy­wi­sty, sze­ro­ki. Ko­per­nik śmiał się ocza­mi, w du­chu. Ale ona to wi­dzia­ła. Za­wsze od­wza­jem­nia­ła ten uśmiech. I za ka­żdym ra­zem za­sta­na­wia­ła się, czy już wte­dy wie­dział, że to Zie­mia kręci się wo­kół Sło­ńca, a nie na od­wrót. Na por­tre­cie miał oko­ło trzy­dzie­stu pi­ęciu lat, czy­li był to rok oko­ło ty­si­ąc pi­ęćset ósmy, po­li­czy­ła szyb­ko. Cie­ka­we, co wte­dy ro­bił?, za­sta­na­wia­ła się.

Si­ęgnęła do tor­by, wy­ci­ągnęła z niej plik za­dru­ko­wa­nych kar­tek i wy­bra­ła z nich jed­ną, przed­sta­wia­jącą por­tret mło­de­go mężczy­zny w ró­żo­wym ka­fta­nie. Roz­pro­sto­wa­ła ją na krze­śle, chwy­ci­ła w dłoń i po­de­szła do ścia­ny, na któ­rej wi­siał wi­ze­ru­nek Ko­per­ni­ka. Przez dłu­ższą chwi­lę przy­gląda­ła się oby­dwu po­do­bi­znom, raz tej na ścia­nie, to znów tej na kart­ce. Przy­bli­ża­ła wy­druk do ob­ra­zu, to znów go od­da­la­ła. Mru­ży­ła naj­pierw jed­no oko, po­tem dru­gie.

O co tu może cho­dzić?, za­sta­na­wia­ła się. Zyg­munt prze­cież nie zaj­mo­wał się ni­g­dy Ko­per­ni­kiem. Ale rze­czy­wi­ście, mia­ła wra­że­nie, jak­by z kart­ki, tak jak z por­tre­tu, uśmie­cha­ły się do niej te same, mądre oczy. Usia­dła po­now­nie i po­ło­ży­ła wy­druk na krze­śle obok.

Od stro­ny scho­dów, zza jej ple­ców, nie­mal bez­sze­lest­nie wy­ło­nił się stra­żnik.

– Dzień do­bry, pani Łu­cjo!

– O, dzień do­bry! – Ko­bie­ta ock­nęła się z za­du­my. Nie mu­sia­ła się od­wra­cać, po­zna­ła mężczy­znę po gło­sie.

Stra­żnik pod­sze­dł do niej i usia­dł na wol­nym krze­śle obok.

– Co pani dziś taka za­du­ma­na? Sta­ło się coś?

Łu­cja po­kręci­ła gło­wą i uśmiech­nęła się lek­ko. Na­dal wpa­try­wa­ła się w ob­raz na ścia­nie.

– Jak coś, to mogę pani też za­pa­rzyć. – Mężczy­zna wska­zał na pa­ru­jącą za­war­to­ść kub­ka, któ­ry trzy­mał w dło­ni. – Roz­ma­ry­no­wa. Za­wsze mnie uspo­ka­ja i roz­ja­śnia my­śli! – Po­pu­kał pal­cem w gło­wę.

Ko­bie­ta si­ęgnęła po wy­druk z por­tre­tem mło­dzie­ńca i po­da­ła go stra­żni­ko­wi. Ten ostro­żnie od­sta­wił ku­bek pod krze­sło i prze­jął kart­kę.

– I co pan my­śli? To mło­dy Ko­per­nik czy nie?

Mężczy­zna od­su­nął wy­druk tak da­le­ko od oczu, na ile star­czy­ło mu za­si­ęgu ręki, i przy­glądał się por­tre­to­wi przez dłu­ższą chwi­lę. W ko­ńcu po­kręcił gło­wą z nie­za­do­wo­le­niem.

– We­źmie pani, przy­trzy­ma, bo ja oku­la­rów nie wzi­ąłem, jo. O tak, da­lej jesz­cze. – Ge­stem dło­ni wska­zał miej­sce, do któ­re­go Łu­cja mia­ła się prze­su­nąć. – Czy ja wiem? – Po­dra­pał się po gło­wie. – A skąd to pani ma?

– Ten por­tret na­ma­lo­wał Gior­gio­ne, taki wło­ski ma­larz. – Ko­bie­ta po­ło­ży­ła kart­kę na swo­ich ko­la­nach i uwa­żnie się w nią wpa­try­wa­ła.

– Jo, jo. Pani Łu­cjo, cze­go to lu­dzie te­raz nie wy­my­ślą. Da pani spo­kój. Tu ma pani por­tret Ko­per­ni­ka. Ten nasz! Naj­wa­żniej­szy – stwier­dził stra­żnik, wska­zu­jąc bro­dą na wi­szący na ścia­nie ob­raz. – Zresz­tą… Tu jest pod­pis chy­ba. – Zbli­żył pa­lec do dol­nej kra­wędzi kart­ki. – Je­śli ten ma­larz się na­zy­wał Gior­gio…

– Gior­gio­ne! – po­pra­wi­ła Łu­cja.

– Jo. To to są pew­nie ini­cja­ły mo­de­la. Ja tam ża­den Sher­lock nie je­stem, ale ja tu wi­dzę V i V, a nie M i K. – Mężczy­zna si­ęgnął po ku­bek spod krze­sła i upił łyk her­ba­ty. – Wi­dzi pani, tyl­ko roz­ma­ry­no­wa!ROZDZIAŁ II

Wawel, Kraków, zima, początek roku Pańskiego 1507

Drob­ne, me­ta­lo­we ła­ńcusz­ki try­bu­la­rza po­dzwa­nia­ły o przy­cze­pio­ną do nich, ko­ły­szącą się na boki pusz­kę. Z ko­cio­łka, spod po­kryw­ki, ucie­ka­ły ostat­nie wąskie stru­żki gęste­go, ko­rzen­ne­go dymu. Za­pach doj­rza­łe­go owo­cu ja­łow­ca, kwia­tu mnisz­ka, roz­ma­ry­nu i gło­gu mile dra­żnił noz­drza Mi­ko­ła­ja. Uwiel­biał woń ka­dzi­dła, szcze­gól­nie w tak pod­nio­słych chwi­lach jak ta. Po­zwa­la­ła ona oczy­ścić umy­sł, uspo­ko­ić się, przy­go­to­wać na du­cho­we spo­tka­nie z Bo­giem i wej­rzeć w to, co mia­ła przy­nie­ść przy­szło­ść.

Mi­ko­łaj zmru­żył oczy i głębo­ko ode­tchnął. Po­wo­li przy­zwy­cza­jał się do my­śli, że nie­pręd­ko wró­ci do sło­necz­nej Ita­lii, przy­ja­ciół, któ­rych tam zy­skał, i spraw, któ­rych nie zdążył za­ła­twić. Bi­skup Łu­kasz Wat­zen­ro­de na po­cząt­ku stycz­nia wy­mó­gł na ka­pi­tu­le wy­da­nie de­cy­zji, zgod­nie z któ­rą Mi­ko­łaj sta­wał się te­raz jego oso­bi­stym me­dy­kiem. Miał to­wa­rzy­szyć wu­jo­wi w ka­żdej pod­ró­ży, nie od­stępo­wać go na krok. Naj­bli­ższe lata miał za­tem spędzić przede wszyst­kim na zam­ku w Lidz­bar­ku War­mi­ńskim. Na przy­go­to­wa­ne dla nie­go tam lo­kum nie mógł na­rze­kać. Łu­kasz nie oszczędzał na wy­go­dach i zbyt­kach, ale ob­ser­wa­cji astro­no­micz­nych nie było tam, nie­ste­ty, gdzie pro­wa­dzić. A prze­cież bi­skup, choć miał już sze­śćdzie­si­ąt lat, czuł się świet­nie. Sam bym chciał mieć tyle wi­go­ru i ener­gii, po­my­ślał Mi­ko­łaj. Wszy­scy jed­nak do­sko­na­le wie­dzie­li, że nie o zdro­wie cho­dzi­ło, tyl­ko o to, że Wat­zen­ro­de po­trze­bo­wał po­mo­cy w pro­wa­dze­niu swo­ich licz­nych praw­nych utar­czek z… No wła­śnie, z kim? Ko­per­nik stra­cił już ra­chu­bę, bo wuj w ostat­nim cza­sie pro­ce­so­wał się już z nie­mal ka­żdym, z Gda­ńskiem, Krzy­ża­ka­mi, kanc­le­rzem, Radą Pru­ską. Do­szło na­wet do tego, że kil­ka nie­przy­chyl­nych mu miast po­sta­no­wił obło­żyć eks­ko­mu­ni­ką…

– No i do­igrał się! – Głos do­cho­dzący zza ple­ców Ko­per­ni­ka wy­bu­dził go z le­tar­gu.

Mężczy­zna od­wró­cił się i uj­rzał sto­jące­go tuż za nim wuja. Wat­zen­ro­de uśmie­chał się pro­mien­nie.

– _Vi­vat rex_! – Mi­ko­łaj po­de­rwał się z miej­sca i ukło­nił przed star­szym mężczy­zną.

– _Vi­vat_, _vi­vat_. – Bi­skup mach­nął ręką lek­ce­wa­żąco. – Po­suń się nie­co, nie będę się tam z nimi prze­ci­skał, po­cze­kam, aż się wy­to­czą z ka­te­dry. Ale wi­dzia­łeś, jaką miał nie­pysz­ną minę?

– Prze­ręb­ski prze­cież. No tak, bie­da­ku, ale z tak da­le­ka to mo­głeś nie wi­dzieć do­brze…

– Jego Eks­ce­len­cja bi­skup ku­jaw­ski?

– Też mi eks­ce­len­cja, ta jego kapa… pro­szę cię. My­ślał pew­nie, że jak się po­ja­wi na elek­cji z przed­sta­wi­cie­la­mi Gda­ńska, to w ła­ski kró­la się wku­pi i mi Szkar­pa­wę od­bio­rą. A tu pro­szę, Drze­wic­ki go ubie­gł. Ta­kie po­ni­że­nie, i to w ta­kiej chwi­li… – Po­kręcił gło­wą z po­li­to­wa­niem. – Szkar­pa­wa jest moja i będzie moja.

– Wuju, ale to prze­cież tyl­ko tro­chę wody, ła­cha pia­chu, na­wet ryb tam za dużo nie ma…

– Ależ my­lisz się, mój dro­gi, i to okrut­nie. – Łu­kasz ude­rzył pi­ęścią w opar­cie krze­sła. – Na­wet nie wiesz, jak się na tej mo­jej zie­mi Fer­be­ro­wie wzbo­ga­ci­li. Zresz­tą, cho­ćby to była tyl­ko ga­rść pia­chu, to jest to piach War­mii, moja zie­mia, któ­rej nie mogą tknąć. War­mia to ksi­ęstwo! Pa­mi­ętasz, kto ostat­ni od­da­je głos w se­na­cie? No! – Mężczy­zna po­de­rwał się z miej­sca, spoj­rzał na sie­dzi­sko swo­je­go krze­sła, po­pu­kał w nie pal­cem i ro­zej­rzał się do­oko­ła. – Ależ te krze­sła twar­de. Czu­ję się jak na tor­tu­rach. – Usia­dł po­now­nie i opa­rł dłoń na ra­mie­niu Mi­ko­ła­ja. – Ale je­śli cię to po­cie­szy, to na­sze fo­te­le też ja­koś mało wy­god­ne. No, nie wy­kosz­to­wał się Ko­nar­ski, ach, ci kra­ku­si. Da­łbym gło­wę, że to te same atła­sy, co były pod­czas ko­ro­na­cji kró­la Alek­san­dra kil­ka lat temu…

– A wuj dziś nie ce­le­bro­wał? – Ko­per­nik do­pie­ro te­raz, gdy ręka Łu­ka­sza spo­częła tak bli­sko jego twa­rzy, uca­ło­wał jego bi­sku­pi pie­rścień.

Wat­zen­ro­de cof­nął dłoń. Dru­gą po­gła­dził się po mi­ęsi­stym ko­łnie­rzu ko­żu­cha. Spoj­rzał na pie­rścień i prze­ta­rł go ak­sa­mi­tem.

– Oj, wi­dzisz, trze­ba tro­chę miej­sca zro­bić dla no­wych, mniej zna­nych wład­cy. Ileż razy mo­żna… – Hie­rar­cha przy­gry­zł war­gę i po­kręcił gło­wą. – Niech zna­ją moją do­broć, kie­dyś ich wdzi­ęcz­no­ść może się nam przy­dać. Zresz­tą po­wiem ci, ja już nie mu­szę się tu ła­sić, jak ten Lu­bra­ński. – Pod­nió­sł się z tru­dem z miej­sca i dys­kret­nie wska­zał pal­cem na mężczy­znę sto­jące­go przy we­jściu do ka­te­dry, odzia­ne­go w bo­ga­to zło­co­ną kapę, spod któ­rej wy­zie­ra­ła kar­ma­zy­no­wa dal­ma­ty­ka. – Ci, co od­trąca­li pro­śby kró­la Zyg­mun­ta o przy­zna­nie mu oj­co­wi­zny, ci, co ka­za­li mu spać w kwa­te­rach na ryn­ku w Kra­ko­wie… O tak, ci te­raz mają am­ba­ras. Nie ja! Ten, któ­ry po­sło­wał z mi­sją osa­dze­nia kró­le­wi­cza Zyg­mun­ta na szwedz­kim tro­nie.

Drob­ny, nie­wy­so­ki mężczy­zna, rów­nież ubra­ny w bo­ga­to zdo­bio­ną kapę, prze­sze­dł obok, lek­ko kła­nia­jąc się Wat­zen­ro­de­mu. Wuj od­kło­nił się i po­kle­pał tam­te­go po ple­cach.

– Cóż, mi to się na­wet…

– Ale pro­szę cię. Po co tak śle­po na­śla­do­wać obrządek węgier­ski? Swo­ich tra­dy­cji nie mamy? No, ale cze­go się spo­dzie­wać po tym… po­żal się Boże, Fry­de­ry­ku. Aż nie mogę uwie­rzyć, że oj­ciec, król Ka­zi­mierz, go­to­wy był zła­mać pra­wo, by go pro­po­no­wać na za­gwa­ran­to­wa­ne mi miej­sce w Lidz­bar­ku. Za­po­mnie­li chy­ba, kto ma przy­ja­ciół w Rzy­mie…

Mi­ko­łaj spoj­rzał przez ra­mię w kie­run­ku drzwi. Ka­te­dra była już nie­mal pu­sta. Tyl­ko słu­żba po­rząd­ko­wa­ła krze­sła i fo­te­le. Wszy­scy go­ście uda­li się na za­mek na ucztę.

– Ra­cja! – Wat­zen­ro­de spo­mi­ędzy fałd płasz­cza wy­ci­ągnął na­gry­zio­ny z dwóch stron pier­nik i za­to­pił w nim zęby.

Ru­szy­li w kie­run­ku wy­jścia.

– Za to wi­dzia­łem ten pi­ęk­ny pie­rścień, któ­ry po­da­ro­wa­łeś kanc­le­rzo­wi Ła­skie­mu. A i on sam z lu­bo­ścią co chwi­la na nie­go spo­glądał. – Ko­per­nik spró­bo­wał zmie­nić te­mat.

– No wi­dzisz. Ale coś mi się zda­je, że Jan nie za­grze­je dłu­go miej­sca u boku kró­la. Oj, nie za­grze­je…

– Nie może być. Na zdro­wiu pod­upa­dł?

Wat­zen­ro­de za­trzy­mał się przy jed­nej z ław i opa­rł się o nią dło­nią. Upew­nił się, że nikt ich nie ob­ser­wu­je. Dys­kret­nym ru­chem ręki ski­nął na sio­strze­ńca, by ten zbli­żył się do nie­go.

– Ja my­ślę, że to jest szpieg krzy­żac­ki – wy­szep­tał mu do ucha i ugry­zł wy­ci­ągni­ęty zza pa­zu­chy ka­wa­łek pier­ni­ka.

– Oj, wuju, co też wuj opo­wia­da. – Mi­ko­łaj chwy­cił Łu­ka­sza pod rękę i ru­szył do przo­du.

– Ano tak! Wy­obraź so­bie, że on wspie­ra Gda­ńsk za mo­imi ple­ca­mi! I na­wet sprze­ci­wił się, oczy­wi­ście nie wprost, na to jest za spryt­ny, moim pla­nom co do gu­ber­na­tor­stwa w Pru­sach. Jak nic chce im Pru­sy od­dać. Mu­szę ko­niecz­nie z Jego Kró­lew­ską Mo­ścią się roz­mó­wić.

Wy­szli z ka­te­dry i skie­ro­wa­li się w kie­run­ku fur­ty. Za­dym­ka się na­si­la­ła. Śnie­giem sy­pa­ło od wscho­du. Do­pie­ro te­raz Mi­ko­łaj zo­ba­czył, jak bar­dzo wuj wy­chu­dł. Jego wy­mi­ze­ro­wa­na syl­wet­ka to­nęła w ama­ran­to­wej, uszy­tej z gru­be­go ada­masz­ku szu­bie. Ko­per­nik na­ci­ągnął fu­trza­ną cza­pę na gło­wę i moc­niej zła­pał wuja pod rękę. Łu­kasz nie uzna­wał na­kryć gło­wy. Śliz­ga­jąc się na wil­got­nym bru­ku, po­wo­li szli w kie­run­ku zam­ku.

– Niech będzie po­chwa­lo­ny! – Usły­sze­li do­no­śny głos mężczy­zny.

Ko­per­nik pod­nió­sł gło­wę i pró­bo­wał do­strzec twarz na­wo­łu­jące­go, ale płat­ki śnie­gu lgnęły mu do oczu z ka­żdej stro­ny. W ko­ńcu nie­zna­jo­my zbli­żył się do nich na tyle bli­sko, że mo­gli mu się do­brze przyj­rzeć. Wy­so­ki, bar­czy­sty mężczy­zna o by­strym spoj­rze­niu uśmie­chał się do Mi­ko­ła­ja, choć ten nie roz­po­zna­wał jego twa­rzy.

– Niech będzie po­chwa­lo­ny. _Viva rex_! – od­po­wie­dział w ko­ńcu Ko­per­nik.

– A cze­muż to za­wdzi­ęcza­my, że sam Krzysz­tof Szy­dło­wiec­ki, pod­skar­bi na­dwor­ny ko­ron­ny, wy­cho­dzi nam na­prze­ciw? – Łu­kasz nie tyl­ko znał wszyst­kich, lecz ta­kże miał pie­kiel­ną pa­mi­ęć do twa­rzy.

– _In spe_! Pod­skar­bi _in spe_! Dzień do­bry, eks­ce­len­cjo. – Mężczy­zna się ukło­nił. – Jego Kró­lew­ska Mość ocze­ku­je!

Zdez­o­rien­to­wa­ny Mi­ko­łaj spoj­rzał py­ta­jąco na wuja, a po­tem znów na pod­skar­bie­go.

– Oj, nie będzie­my fa­ty­go­wać Jego Kró­lew­skiej Mo­ści. Pro­szę mu prze­ka­zać, że sam wszyst­ko na­kre­ślę sio­strze­ńco­wi… – Wat­zen­ro­de po­ci­ągnął sio­strze­ńca za rękę i pró­bo­wał mi­nąć mężczy­znę bo­kiem.

Szy­dło­wiec­ki za­sze­dł im jed­nak dro­gę.

Mi­ko­łaj prze­łk­nął śli­nę. Wuj pró­bo­wał zro­bić krok w bok, ale gru­ba war­stwa śnie­gu na ście­żce ogra­ni­cza­ła mu ru­chy.

– Jego Kró­lew­ska Mość chce nas wi­dzieć? – Ko­per­nik sta­rał się mó­wić spo­koj­nie, czuł jed­nak, że drży mu bro­da.

– Ow­szem. Pana, dok­to­rze.

Mi­ko­łaj mi­mo­wol­nie zro­bił krok do tyłu, ale za­raz po­czuł na ple­cach na­pie­ra­jącą na nie­go wu­jow­ską dłoń.

– Na li­to­ść bo­ską, ale chy­ba nie te­raz?! Ni­cze­go nie mia­łem w ustach od po­łud­nia! – Reszt­ka pier­ni­ka znik­nęła w ustach Wat­zen­ro­de­go. Otrze­pał pal­ce z okru­chów, opa­rł dłoń na klat­ce pier­sio­wej pod­skar­bie­go i po­ci­ągnął go lek­ko za poły płasz­cza, pró­bu­jąc uto­ro­wać so­bie dro­gę.

– To spra­wa nie­cier­pi­ąca zwło­ki.ROZDZIAŁ III

Toruń, zima, początek roku Pańskiego 1507

-Nie wie­rzę! – par­sk­nął Kac­per Czan. Dło­nią za­cze­sał do ty­tu­łu blond grzy­wę opa­da­jącą mu na oczy i za­ci­snął pió­ro spo­rych roz­mia­rów klu­cza w ima­dle.

– Też bym nie uwie­rzył, ale aku­rat na­pra­wia­łem kłód­kę przy ku­frze w jego kan­to­rze i usły­sza­łem, jak o tym roz­ma­wia­li. Skar­ga z Bru­gii tra­fi­ła do rady ja­koś za­raz po Trzech Kró­li – tłu­ma­czył kom­pan Kac­pra.

Do warsz­ta­tu wsze­dł…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: