- W empik go
Ostrzeżenica - ebook
Ostrzeżenica - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 161 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ku zachodowi się miało.
Słońce, jakby żal mu było opuszczać ziemię, zakrwawiło się i ostatnie jej pożegnanie posłało. Czerwienią oblało mury Kazknicrzowego zamczyska, czerwienią obramowało brzegi zębatej baszty, stojącej opodal od dworca królewskiego, czerwienią rozsypało się po skośnych załomach gór wapiennych i zapaliło ogniem fale wiślane, które, wchłonąwszy w siebie złoto i purpurę, jakby się rozkoszowały tą niezrównaną tęczą blasków – zaszumiały potężniej i z większą pychą i dumą ku dalekiemu uniosły się Bałtykowi.
Im słońce bliżej było ziemi, tem na niebie pożar chmur był większy. Przed chwilą białe, pierzaste obłoki, teraz w rumieńcu zórz stanęły. Płonęło niebo, płonęła ziemia, czarne głębie puszcz nawet, otaczające miasto i siedzibę letnią króla, poprzerzymne były pas – mami promiennemi; przez gęstoliście dębów i buków rozpryskiwało się słońca ognisko krwawe, śląc pożegnanie monarsze groźnym żubrom i torom potężnym, lotnym jeleniom i łosiom o łbach gałęzistych, strasznym niedźwiedziom i sarnom szybkonogim. Konary drzew zaroiły się od wiewiórek, które przed spoczynkiem ostatni jeszcze pląs zawiodły; przerzucały się z konara na konar, z gałązki na gałązkę, wydając głosy radości, do śmiechu rozbawionych dziewcząt podobne; ostatni raz zakołowały ponad lasami krogulce i jastrzębie, za wrzeszczały wrony, goniąc stadami wielkiemi, i wszystko naraz umilkło, ucichło – gdzieś zapadło.
Słońce zaszło.
Zmierzch spływał powoli, w orzeźwiającym mroku wieczora zaczęły się wonie podnosić, niby dymy z kadzielnic kościelnych. Od lasów płynął żywiczny zapach sosen, od łąk – kwiatów i ziół. Zapachniała Wisła nawet wód swych wilgocią i mchy na skałach i krzewy na górach. Rzekłbyś, że ziemia modliła się tym zapachem, licząc pacierze na wonnych paciorach różańca.
Z zamczyska wyszedł pan i krętą drogą ku miastu się skierowali; nikt mu nie towarzyszył, bo taki rozkaz był. On zaś schodził krokami powolnemi z tych… gór, obrośniętych berberysem, a strój na sobie miał taki, że niktby w nim króla i parna poznać nie mógł.
Długa a wyszarzana, piaskowego koloru kapota, ujęta nad biodrami prostym, rzemiennym pasem, okrywała wyniosłą postać króla Kazimierza. Buty juchtowe miał, na głowie czapkę baranią, w prawicy kij, z dębiny wycięty, którym podpierał się, idąc.
Nie dziwili się temu strojowi, ani tej nocnej wycieczcie dworzanie i panowie, przebywający stale przy osobie królewskiej. Nie tylko w Kazimierzu, ale i w Krakowie tak czynił, a na uwagę o przygodzie jakiej, o jakim zamachu na osobę monarszą, odpowiada wręcz:
– Niemasz w Polsce całej piersi jednej, na którejbym nie usnął spokojnie.
Król w onej kapocie sztachetki prostego mieszał się nieraz pomiędzy tłum, zebrany na rynku, albo gwarzące gromady kmieci i przysłuchiwał się gadkom różnym. Ten, to i ów wywodził skargi swoje i żale, narzekał na krzywdy doznane, groził pomstą albo czekał zmiłowania bożego. Byli i tacy jednak, którzy radzili do króla iść i żałobę swoją przedstawić. Ci snąć już wiedzieli, że król proszących od wrót swych nie odgania, lecz daje ucho chętnie i sprawiedliwość wymierza; ale ta łaskawość Kazimierzowa nie wszystkim jeszcze wiadomą była. Dwa roki dopiero, jak na tych górach zamczysko, a nad brzegami Wisły śpichrze królewskie stanęły; dwa roki dopiero, jak król zaczął zjeżdżać do ulubionego Kazimierza i z ludem się swoim poznawali Ciągnęło go tu ł serce, bo umiłował był Esterkę, która; w bliskim Bochotnickim zameczku mieszkała.
Nie znał go więc jeszcze lud tutejszy i gdy świadomsi rzeczy, namawiali skrzywdzonego, by szedł do króla:
– A kaj nie przyjmie – odpowiadał.
– Tego nie było po ninie.
– Zawżdy to pan!
– I ojciec nasz – odpowiadano.
A król Kazimierz przysłuchiwał się mowom onym i radl był z ojcostwa swego.
Kraj był rozległy, okryty nieprzebytemi puszczami i lasami. Zdarzało się nieraz, że jakiś panek, siadłszy na zameczku swoim, broił bezkarnie. Nim przez lasy te i przez, te puszcze skarga doszła do ucha królewskiego, krzywd tyle się już nazbierało, że na odpokutowanie ich żywotaby zbrakło, a zresztą bywało, że skargę niesioną ciemne puszcze połknęły, łzy wypiła wilgoć ziemna i zanim z dalekich stron człek skrzywdzony do króla doszedł – w borze go zwierz dziki pożarł, albo krzywdziciel dognał i uśmiercił.
Trudno też było czasami możnego panka dostać i dla przykładu ukarać. Król krzywdy nagradzał, a krzywdziciela strofował, myśląc, że słowo dobre, niż kara więcej pomoże.
Tymczasem inaczej się działo i zlo rosło. A zresztą, kto wiedział?, szczera-li to prawdla wychodziła z ust skarżącego? czy złe słuchy o tym lub owym kłamstwem nie były? Król musiał rozważyć wszystko, w dłoni swojej dowody winy mieć, by radnych zebrać i wydać sąd.
Pomylić się łatwo i skrzywdzić na mieniu lub imieniu. Dobro zabrane oddać można, cześć wrócić – ale gdy kat szyję ukręci, głowy niewinnie uciętej już nie dasz. A i skalana raz cześć nie obmywa się łatwo, wrócone dobra zawsze oskarżeniem jakiemś partrzą. Bóg w ręce królom dał sąd, ale miłosierdzie i przebaczenie na przodku postawił. Wiedział o tem ostatni Piastów potomek i wolał przebaczać, lecz jeśli karał, kara! okropnie.
Oddawna już wieści o panu Maćku Borkowic dochodziły do uszu królewskich. Ale Maćko na krzyż przysiągł, że źli ludzie obmową go krzywdzą, a skarżą przed panem, bo jeno sprawiedliwości i praw się trzyma. Mogło i tak być, boć więcej jest plew, niż ziarn na świecie, więcej krakań wronich, niż kwileń skowronkowych. I król uwierzył Maćkowi, uwierzył głośnej przysiędze jego na krzyż, wpatrzył się mu bystro w oczy i rzekł:
– Pamiętaj!
Ale złe głosy nie ustawały. Rozchodziły się wszędy echa o zbrodniach Maćkowych, jakich jeszcze nie znano w ziemi tej. Maćko nie szanował ni czci niewiast, ni praw rycerskich, na wieku, ni płci. Łupi! kupców, ciągnących z towarami przez lasy; niedających okupu więził; tratował zboża, polując na polach kmiecych; co gładsze niewiasty porywał i zdradą albo przemocą do uległości przymusza?…
Zawezwany Maćko znów stanął przed panem i znowu, na krzyż. Chrystusów zaprzysiągł niewinność swoją.
– Wżdy wiesz, miłościwy panie mój – prawił – iż gdzie stado wron się podniesie, tam, zawsze kał poleci. Nie uchroni się przed nim ni król, ni kmieć, ni święty nawet.
A znaleźli się i tacy, co za panem Borkowicem świadczyli i skarżyli głośno na podłość Judzką.