Oświęcim. Czarna zima - ebook
Oświęcim. Czarna zima - ebook
Miejscowe legendy mówią o klątwie, która ciąży nad miastem od stuleci. Marcin Kącki, znakomity reporter, autor słynnego Białegostoku, zadaje mieszkańcom pozornie proste pytanie: „Jak się tu żyje?”. Rozmawia ze zbieraczami, którzy maniakalnie poszukują pamiątek z obozu. Z ostatnim oświęcimskim Romem, żyjącym w cieniu przemilczanego pogromu. Z ludźmi, którzy boją się zejść do własnej piwnicy, i z mieszkańcami osiedla, którzy bramę obozową mijają w drodze na zakupy. I z tymi, którzy nie otwierają okien, by nie czuć smrodu z kominów. Nawet ziemia nie daje spokoju, nasączona trucizną zakładów chemicznych.
Raz puszczone w ruch mechanizmy zła zatrzymują się powoli. Oświęcim, niczym soczewka, skupia nadzieje i lęki Polaków. I nikt nie pokazuje tego lepiej niż Kącki.
Czy w mieście, które nie może uciec od przeszłości, da się normalnie żyć?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7265-1 |
Rozmiar pliku: | 731 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„KANGUR”
– Masz jakieś hobby?
– Jaranie marihuany.
– Autorytety?
– Jan Paweł II i Bob Marley, ale robię, co chcę.
– Czyli co?
– Różnie, panie prokuratorze. Jestem nerwowy, ale fajnie mi się gada z kobietami. Lubię je bajerować. W ogóle lubię kłamać. Nawet bardzo.
– A dlaczego tu jesteś?
– Nie wiem. Ale nikogo nie winię za to, że się stoczyłem.
Łukasz, pseudo „Kangur”, trafił do poprawczaka, gdy miał trzynaście lat, za obrzucenie butelkami samochodu. W poprawczaku kradł podręczniki, żeby je sprzedawać na bazarze. Nie miał do kogo wrócić – ojciec go nie chciał, matka była za granicą. „Kangur” spał po kolegach, na klatkach schodowych. Kurator szukała go po ulicach. Przychodził do niej, gdy już nie miał dokąd iść, niewyspany, niedomyty.
W sklepie Plusik ukradł osiem pomadek, wyrywał ludziom telefony, okradał sklepy, stacje benzynowe, w końcu poszedł siedzieć. Na palcach wytatuował sobie „HWDP”, na karku „JP”. Lubi chwalić się dziewczynom tatuażami. Jedną poznał w pociągu, pokazał jej to „HWDP”, a ona mu różyczkę na plecach. Kupił frytki, wódkę. Potem ukradł jej telefon. Dziewczyna wezwała policję i zeznała, że groził jej nożem. Później zmieniła zeznania, że jednak nie groził. Skłamała, bo wstydziła się powiedzieć mamie, że piła z nieznajomym.
Łukasz okradł mieszkanie ojca – wziął złote łańcuszki i sto złotych, po kilku tygodniach wrócił po telewizor i złote kolczyki matki.
Siedział przez kilka miesięcy, resztę miał odpracować społecznie, ale to olał. W więzieniach był wyróżniany za wzorowe zachowanie albo karany za wulgarne. W ramach programu dotowanego przez UE wyuczył się za kratkami na brukarza, poszedł na odwyk.
Jesienią 2010 roku policja oświęcimska dostała zgłoszenie – nad brzegiem rzeki drepce przemoczony obcokrajowiec i wzywa pomocy. To „Kangur” postanowił wykorzystać potencjał muzeum Auschwitz. Spotkał tam młodego Amerykanina, Kevina, słabym angielskim zaproponował, że pokaże miasto, porobi mu zdjęcia. Kevin ustawił się nad rzeką nieopodal muzeum, dostał kopa, wpadł do wody, a „Kangur” uciekł z aparatem. Znów poszedł siedzieć, ale poprosił sąd, żeby go wypuścić, bo na wolności zostawił kobietę w ciąży.
Z kolegą z domu dziecka napadł na przechodnia, zabrał mu telefon. W Oświęcimiu otworzył się nowy sklep, „Kangur” był jednym z pierwszych klientów: wyszedł z butelkami whisky, bez płacenia.
Czytam akta kilkunastu jego spraw. Prawie zawsze po wpadce przyznawał się do wszystkiego. W jednej, o kradzieże, sędzia próbował dojść do ładu: za co siedział, za co go szukają. Wezwał go, by sam to wyjaśnił, ale „Kangur” nie przyszedł, bo znowu siedział, choć sędzia myślał, że jest na wolności.
W pełnym błędów ortograficznych piśmie przepraszał, tłumaczył, że chce „wrócić do społeczeństwa i dwóch synów”. W 2011 został skazany na pół roku więzienia i na rok, w 2012 – na dwa lata, na pół roku i jeszcze na osiem miesięcy. W końcu sam się pogubił, ile jeszcze ma do odsiadki, i poprosił sąd, by wydał wyrok łączny.
Każdy z sędziów pytał: „Dlaczego?”. Odpowiedź zawsze była taka sama: „Potrzebowałem na życie”.
W 2013 roku sąd miał zdecydować, czy dołożyć mu do odsiadki kary za kolejne przestępstwa, i napisał tak:
Kary skazany odbywa i jak wynika z opinii zakładu karnego ma krytyczny stosunek do dotychczasowego trybu życia, jak i przestępstw, które popełnił. Wobec powyższego sąd uznał, iż nie należy skazanemu zarządzać kolejnej kary pozbawienia wolności i że wystarczającym będzie prowadzenie wobec niego resocjalizacji przez wymieniony wyżej okres, co powinno skłonić skazanego do przestrzegania porządku prawnego w przyszłości.
Resocjalizację miała prowadzić kurator – ta, która szuka go po ulicach, po kolegach, a jeśli znajduje, to na korytarzach sądu, dokąd doprowadza go policja. Gdy się nie stawiał na prace społeczne, kurator wnioskowała o ich zamianę na odsiadkę. Sąd go zamykał, „Kangur” siedział, wychodził, kradł, olewał prace społeczne, kurator wnioskowała o zamianę, sąd go zamykał, „Kangur” siedział, wychodził, kradł…
Podczas jednej z rozpraw poprosił, żeby zostawić go w więzieniu, bo i tak nie ma gdzie spać.
W noclegowni okradł szafkę innego bezdomnego. Ma pretensje do kuratorki, że szuka go po mieście i robi mu wstyd przed kolegami.
Podczas kolejnej odsiadki badają go lekarze, kurator robi wywiad środowiskowy: „Kangur” ma dwóch starszych braci i siostrę. W gimnazjum same tróje, piątka z WF i religii. Powtarzał piątą klasę, był agresywny wobec uczniów i nauczycieli, palił pod szkołą, bracia go bili. Pedagodzy uznali, że nie ma wystarczającej opieki i miłości w domu, że inteligencja poniżej przeciętnej. Agresję braci odreagowywał agresją.
Zaczęło się, gdy miał dziesięć lat, a ojciec stracił pracę w upadających zakładach chemicznych w Oświęcimiu. W domu było coraz biedniej, coraz głośniej, nie chodził do szkoły, w końcu uciekł, wrócił pijany.
Czerwiec 2018. „Kangur” ma nową dziewczynę, znów ciąża, znów siedzi. Gdy wychodzi, wynajmuje mieszkanie, dorabia, prosi sąd, by inaczej rozłożył prace społeczne w zamian za odsiadkę, bo mu czasu nie starcza. Sąd się zgadza.
W styczniu 2018 Dorian zaprosił do Oświęcimia na rocznicę wyzwolenia obozu kolegów z Austrii – Jonathana, Jakoba i Ainulla. Kilka dni przed uroczystościami idą na kebab do Antalyi nieopodal rynku. Zamawiają jedzenie, rozmawiają z Senolem, tureckim właścicielem, który do Oświęcimia przyjechał kilka lat wcześniej. Mówią po niemiecku.
Od jednego ze stolików dochodzi ich szydercze: „Kurwa, Niemcy, kurwa, Hitler!”. Robi im się nieswojo, biorą jedzenie i idą do drzwi. Jeden z miejscowych wstaje, potrąca ich łokciem. Gdy przyspieszają kroku, dostają w plecy jedzeniem. Dorian się odwraca, widzi wysokiego, łysego mężczyznę, który przysuwa twarz na odległość centymetra. Mężczyzna syczy coś, uderza go pięścią w twarz, poprawia z kopa. Dorianowi wypada kawałek zęba. I jeszcze krzyk: „To wy, jebane szwaby, powinniście palić się w tym obozie, a nie my!”.
Znajomi Doriana mieszkają w hostelu, jest późno. Wracają w strachu. Policję zawiadamiają dopiero następnego dnia. Ta sprawdza pobliskie kamery, lecz na pięć, które mogły coś zarejestrować, cztery okazują się atrapami, piąta jest zepsuta.
Po kilku tygodniach policjantka na komisariacie pokazuje Dorianowi fotografie czterech mężczyzn. Dorian prosi o ich zdjęcia od tyłu.
– To on – mówi po chwili. – Może miał krótsze włosy – dodaje, choć facet na zdjęciu jest prawie łysy. Na jego głowie widać jakby narośl. I jeszcze tatuaż na karku, ciągnący się w górę, do połowy czaszki.
– „JP” to od Jana Pawła? – pytam policjantkę.
– Nie. Od „jebać policję”.
Gdy policjantka na chwilę wychodzi z pokoju, zerkam na podpis na odwrocie. Łukasz S., ps. „Kangur”.
– Po co tu przyjechałeś z Austrii? – pytam Doriana, gdy wychodzimy z komisariatu.
– Do Muzeum Żydowskiego. Siedzę w nim już pół roku.
OSZPICIN
– Zostawiasz Amerykę i jedziesz do Oświęcimia? – pytam.
– No tak.
– Po prostu?
– Nie wiem. Może dlatego, że to miało być tylko na rok lub dwa.
– A jesteś tu już osiemnaście lat.
Tomasz Kuncewicz pochodzi z Gorzowa Wielkopolskiego. W zasadzie – stamtąd pochodzi jego ojciec. Tomasz często jeździł z rodzicami do NRD, bo było blisko. Kiedy miał dwanaście, trzynaście lat, prowadzał ich w Berlinie do synagogi.
– Dlaczego tam? Nie wiem. Gdziekolwiek byliśmy, choćby w Budapeszcie, też ciągnąłem ich do synagogi. W Gorzowie gnało mnie na cmentarz żydowski, obok mieliśmy działkę. Urokliwe miejsce: dolina, park, groby w ruinie. I libacje.
Jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych, w szkole, nie zajmował go antysemityzm. Wiedział może coś o pogromie w Kielcach, ale już wtedy nie mógł słuchać, gdy ktoś mówił, że Polacy wysysają antysemityzm z mlekiem matki.
– Nie udzielałem się społecznie, choć po upadku komuny w szkole średniej zdjąłem orła ze ściany i założyłem mu koronę. Buntowałem się też przeciwko lekcjom religii, uważałem, że szkoła powinna być świecka, nie powinna nikogo wykluczać, nie chciałem krzyża w klasie. Zrobiłem referendum, uczniowie byli przeciw krzyżowi, ale i tak został. Potem poszedłem na anglistykę. Brałem udział w programie dotyczącym historii Żydów, w Krakowie. Angażowali się w niego Jan Tomasz Gross, Marek Edelman, Antony Polonsky i rozmowy z nimi przekonały mnie, by zgłębić temat. W Krakowie zaprzyjaźniłem się z Ronem, amerykańskim Żydem, którego rodzina pochodziła z Pabianic. Przed deportacją do getta ukryła coś przy domu i Ron chciał to odnaleźć. Pojechaliśmy tam ze sprzętem do badania gruntu. Nowy właściciel powiedział: „Nie ma problemu, możecie szukać”. Parę godzin sprawdzaliśmy, znaleźliśmy kafel z gwiazdą Dawida, ale nic poza tym. Gdy teraz myślę, skąd ta synagoga z rodzicami, dlaczego uwodzi mnie ten temat, dochodzę do wniosku, że to babcia musiała coś we mnie uruchomić.
Dziadkowie Tomasza ze strony ojca przyjechali do Gorzowa po wojnie z terenów obecnej Białorusi, z Dołhinowa, przedwojennego sztetlu. Jego babcia ze łzami w oczach opowiadała o spaleniu synagogi, o tym, że jej rodzice ukrywali Torę przyjaciołom Żydom. I że zanim przyszli Niemcy, pojawili się Polacy, endecy, którzy siali antysemicką propagandę. Tomasz pojechał z babcią do Dołhinowa raz, w 1989. Mała wieś, po Żydach ani śladu. Babcia znowu we łzach.
Dziadkowie ze strony mamy pochodzili z Poznania, mieli zakład fryzjerski. Babcia Tomasza, z domu Wohlgetan, miała raczej nieprzyjazne nastawienie do Żydów, nie lubiła też Niemców, ale mówiła z dziadkiem po niemiecku, gdy nie chciała, by dzieci ich rozumiały. Pod zaborami chodziła do niemieckiej szkoły i wspominała, że nauczycielka biła ją, gdy mówiła po polsku. Może dlatego Rosjan wspominała jako wyzwolicieli.
– W Krakowie poznałem Annie Schwartz z USA, Żydówkę. Pojechaliśmy do Oświęcimia w ramach wycieczki po Galicji. Okazało się, że jej ojciec to Fred Schwartz, biznesmen z USA, który bardzo chce stworzyć w Oświęcimiu muzeum w dawnej małej synagodze, gdzie był kiedyś sklep z dywanami. W dziewięćdziesiątym ósmym roku pojechałem do USA, w akademiku mieszkałem z dwoma Żydami, Hindusem i Palestyńczykiem, który był zaangażowany w proces pokojowy w Izraelu. Poznałem też Schwartza, który mieszkał koło Central Parku, wcześniej handlował futrami, miał pseudonim „Fred Futrzarz” i reklamował się ekstrawagancko, z kobietami w futrach, bo to czasy, gdy futra były na topie. Zawsze elegancki, kulturalny, z mnóstwem pomysłów, które ukazywały jego marketingowo-biznesowe zdolności. Schwartz przyjechał też do Gniezna na rozmowę z kardynałem Muszyńskim, by uprzedzić go o planach budowy Centrum Żydowskiego w Oświęcimiu. Bo miał ideę, że ludzi trzeba sobie zjednywać, przeciągać ich na swoją stronę. Pamiętam tamto spotkanie, robiłem za tłumacza, obaj zgadzali się, że to ważne dla Oświęcimia, dla Polski. Polski antysemityzm? Schwartz zawsze mówił: „Lepiej tego tematu nie poruszać, to tylko złe emocje, nic dobrego z tego nie przyjdzie”. Gdy w dwutysięcznym roku idea muzeum zaczęła nabierać kształtu, wystartowałem w konkursie na dyrektora. Dlaczego? Pewnie bym w USA został z żoną, może kończył doktorat, miałem stypendium, szukaliśmy wtedy nowego mieszkania… A jeszcze tkwił mi w głowie mroczny wizerunek Oświęcimia. Pamiętałem go z obozu językowego, miałem wtedy dziewiętnaście lat. Szaro, brzydko, akurat konflikty o krzyże, o klasztor Karmelitanek. Ale wygrałem ten konkurs i miałem zostać szefem Muzeum Żydowskiego w Oświęcimiu. Pamiętam, że rodzice nas przywieźli, chyba prosto z lotniska, że była straszna plaga komarów, nie do wytrzymania, i że ludzie kąpali się w rzece. Nieopodal obozu.
Siedzimy w restauracji we troje, z Olą, żoną Tomka. Niewysoka, drobna, loki na czole, pod lokami okulary. W muzeum zajmuje się administracją, księgowością, rozlicza granty.
– Jak to było? Mieszkamy w Bostonie, Tomek ma być asystentem na uniwersytecie, ja pracuję jako opiekunka do dzieci, mamy fajne mieszkanie, z okna widok na drzewa, perspektywy. Tomek mówi któregoś dnia: „Co ty na to, że pojedziemy do Oświęcimia? Powstaje tam muzeum żydowskie”. No to mówię: „Dobra, jedziemy”. Nie miałam chyba negatywnego skojarzenia, Oświęcim nie był dla mnie tylko obozem, a może… było mi to obojętne. Nie żyłam zagładą, w moim domu, we Wschowie, jak by to powiedzieć, nie mówiło się o Żydach.
– Czekaj, bo nie rozumiem – przerywam jej. – Tomek powiedział: „Będziemy teraz żyć w Oświęcimiu” i tak po prostu zostawiłaś Boston i pojechałaś?
Tomek uśmiecha się pod nosem, Ola grzebie widelcem w sałatce.
– Tak.
– Po prostu?
– Wydaje mi się… że chodziło o zaufanie do Tomka, że wie, co robi.
Milczy, je sałatkę, Tomek też milczy. No to ja też milczę, by pokazać, że ta opowieść mnie nie przekonuje.
– Wiesz, Ameryka to chyba jednak nie moja wrażliwość. Miałam poczucie, że się nie rozwijam, że mam wykształcenie ekonomiczne, a pracuję jako opiekunka, że to kraj, który premiuje bogatych, a porzuca biednych. Jest ci dobrze, jeśli masz dużo, dużo pieniędzy. Pewnie ze Szwecji bym do Oświęcimia nie przyjechała.
Nadal milczę.
– No dobra, było mi trochę żal, bo mieliśmy tam zmienić mieszkanie na lepsze.
Milczę.
– Czekaj – odzywa się Tomek. – Pamiętam, że mówiłaś, że jednak ten obóz to nie jest fajna sprawa, przecież nawet nie chciałaś przez lata tam pójść.
– No, długo mi zajęło, poszłam po piętnastu latach. Dlaczego? Nie wiem. Ale też wizyta tam nie była dla mnie szokująca, wiele nie poczułam.
Milczę.
– No dobra, może nie zareagowałam uśmiechem. Pamiętam, że Tomek dodał wtedy, jeszcze w Bostonie, że obóz jest trzy kilometry od miejsca, gdzie będziemy mieszkać i pracować. Pierwsze, co zobaczyłam, gdy przyjechaliśmy, to że ludzie kąpią się nad Sołą, a po drugiej stronie jest obóz, że było pełno komarów. Tak, pomyślałam wtedy, że to nie jest moje miejsce, tak samo jak USA nie były mi przyjazne.
– Pamiętam, że mocno przeżywałaś przyjazd, mówiłaś nawet, że czujesz w mieście dziwny, silny zapach – dorzuca Tomek.
Aleksandra milczy, rysuje widelcem po talerzu.
– No dobra, to może to wyparłam? Może nie chciałam, ale się z tym pogodziłam? Może tak mi lepiej? Nie wiem. Tak, pamiętam, że nie chciałam tu wtedy mieszkać… Wolałam, gdy uciekaliśmy do Krakowa, ale to się zmieniło jakieś dwa, trzy lata temu. Zaczęłam ten Oświęcim lubić, może dlatego, że powstała nasza kawiarnia przy muzeum, że zaczęliśmy spędzać tu więcej czasu, że to takie małe, kameralne miasto. Pewnego dnia zdałam sobie sprawę, że to już moje miasto. Wiecie kiedy? Gdy przepisałam się tu do lekarza rodzinnego. To oznaczało, że Oświęcim stał się bardziej mój. Nigdy nie doświadczyłam tu nieprzyjemności. Raz w kwiaciarni obok apteki, gdy zamawiałam kwiaty na uroczystości, sprzedawczyni powiedziała do mnie: „Jaka ładna Żydóweczka”. Ale i tego nie odebrałam jako czegoś przykrego, to była miła osoba.
Centrum Żydowskie w Oświęcimiu otwarto w 2000 roku. Ma formę prawną fundacji, która prowadzi muzeum obok Rynku Głównego, w dawnej, małej synagodze, jedynej niezniszczonej podczas wojny. W okresie PRL była tam hurtownia dywanów. Muzeum ma przypominać, że przed wojną ponad połowę mieszkańców Oświęcimia stanowili Żydzi.
Wśród eksponatów są judaika pochodzące ze zniszczonej w 1939 roku przez hitlerowców Wielkiej Synagogi i odnalezione przez archeologów. Są także historie ocalałych z zagłady oświęcimskich Żydów, którzy wyjechali do Izraela.
Na otwarciu był Szewach Weiss, przyszły ambasador Izraela w Polsce, śpiewał chór z Izraela, pojawili się książę Jordanii, biskup bielsko-żywiecki. Schwartzowi bardzo zależało, żeby lokalna społeczność czuła, że to też ich historia, więc był również ksiądz z kościoła, który stoi naprzeciwko muzeum.
Tomasz Kuncewicz:
– Chodziłem czasem do niego, bo Schwartz nalegał, bym utrzymywał dobre stosunki, wzorem księdza Skarbka.
Ksiądz Jan Skarbek był proboszczem tej parafii przed wojną. Zasłynął przyjaźnią z głównym rabinem miasta. Pomagał więźniom obozu. Niemcy aresztowali go w 1942 roku za przechowywanie na plebanii zbyt dużej ilości żywności. Został zwolniony, ale zakazano mu powrotu do miasta. Po wojnie brał udział w budowie szpitala miejskiego w Oświęcimiu.
W 2014 roku muzeum zainteresował się Simon Bergson, Żyd ze Stanów Zjednoczonych, którego rodzice przeżyli Auschwitz. Pomaga finansowo i to dzięki niemu powstała kawiarenka – Café Bergson. Mieści się w domu, w którym jeszcze kilka miesięcy przed powstaniem muzeum mieszkał ostatni oświęcimski Żyd.
KLUGER
W brudnej koszuli i znoszonej marynarce przemykał w pośpiechu ulicami Oświęcimia, zaglądał przez szyby do sklepu, mruczał coś przy ladzie i szybko wychodził. Wracał do domu, zamykał drzwi na wszystkie zamki, zasłaniał okna. Wyglądał zza brudnej firany, czy ktoś go nie śledzi, czy gestapo nie wpadło na jego trop, choć od wojny minęło czterdzieści lat.
Sąsiedzi nic o nim nie wiedzieli, uważali go za wariata.
Jednak gdy w 1984 roku nagle przestał chodzić po wodę, którą nosił w wiadrze z rzeki, powiadomili pogotowie i milicję. Milicjanci wyłamali drzwi i znaleźli go w łóżku ledwie żywego, z ropiejącymi nogami. Nie był ubezpieczony, nie należał do żadnego związku kombatantów.
Zajęła się nim Hanna Waligóra, opiekunka społeczna. Gdy wypisano go ze szpitala, przychodziła, pomagała w domu, prowadziła na badania. Lekarze stwierdzili u niego zespół urojeniowo-omamowy, demencję, osłabienie zdolności intelektualnych – skutki ran głowy odniesionych podczas pracy przy budowie obozu Auschwitz.
Namawiała go, by wstąpił do ZBoWiD-u, dostawałby wtedy zapomogę. Potrzebne było zdjęcie. Przyniósł jedyne, jakie miał, sprzed trzydziestu lat, bo bał się pójść do fotografa.
Gdy ona szła jedną stroną ulicy, on przechodził na drugą. On pierwszy wchodził do sklepu, sprawdzał, czy jest bezpiecznie, i dopiero na jego znak mogła wejść ona. Mówi jej, że jest podsłuchiwany, także zdalnie, przez nadajniki. Kupił stary telewizor, by zagłuszyć podsłuch. Raz zgasił światło i niemal po ciemku pokazał jej wytatuowany numer obozowy. A nazw obozów, w których był, nie wymówił głośno, tylko napisał je na torebce po cukrze i pokazał jej ukradkiem.
Choć odwiedzała go przez kilka lat, prawie nic o nim wiedziała. Przed każdą wizytą musiała w umówionym miejscu zostawić kartkę z wiadomością, że chce przyjść. Inaczej nie otwierał drzwi.
Mirosław Ganobis to zbieracz okruchów historii zapomnianego Oświęcimia. W latach osiemdziesiątych postanowił porozmawiać z Szymonem Klugerem, ostatnim żydowskim mieszkańcem miasta.
– Chodziłem pod drzwi jego domu. Nigdy nie otwierał, ale słyszałem, że ktoś jest w środku. Zacząłem go obserwować, ukradkiem. Widziałem, że to biedny człowiek, schorowany. Pewnego razu zauważyłem, że robi coś w ogródku przy domu, podchodzę, mówię, że prowadzę towarzystwo polsko-izraelskie, że może pomogę, a on patrzy na mnie, jakby nie słuchał. Po kilku miesiącach, to była niedziela, mama mówi: „Ktoś do ciebie”. W drzwiach stoi Kluger. Coś burknął pod nosem, uśmiechnął się, popatrzył i poszedł sobie. Zawsze gdy się do niego mówiło, stał i się uśmiechał. Potem zaczął przychodzić z kawą, czekoladą, ciastem. W końcu poszedłem do niego, uchylił drzwi, znowu ten dziwny uśmiech, ale otworzył szerzej i mnie wpuścił.
Dom ostatniego Żyda w Oświęcimiu to patchwork czasu. Jak cegła wypadła, to wkładał z powrotem, jak tynk leciał, to zamalował, jak dziura, to zatkał tym, co pod ręką.
Z sieni szło się w lewo do piwnicy, na wprost były schody na strych. Ganobis nigdy tam nie był, widział tylko kuchnię, niedużą, i pokój, w nim kredens, telewizor, nie wiadomo, czy na chodzie, leżankę, pod oknem stół i dwa krzesła. Wszystko stare, zaniedbane.
– Jak poczęstował mnie kawą, szklanka była umyta, ale tłusta, bo nie miał ciepłej bieżącej wody. Palił w piecu kaflowym, wkładał rękami węgiel, ciągle te ręce od węgla miał niedomyte i tymi rękami nakładał mi ciasto.
Patrzę na zdjęcie, które daje mi Ganobis. Kluger ma na nim około siedemdziesięciu lat. Beret na głowie, niedogolony, duże ciemne oczy, obłęd w oczach, dziwnie opadająca dolna warga. Brudny kołnierzyk koszuli, bo ciągle go poprawiał palcami czarnymi od węgla.
Niewiele mówił, często powtarzał coś w kółko, niewyraźnie, mruczał pod nosem. Gdy Ganobis próbował dowiedzieć się czegoś o przedwojennym żydowskim Oświęcimiu, Kluger się denerwował. Najbardziej, gdy jego wspomnienia przeczyły faktom historycznym, które przytaczał Ganobis.
– W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim wróciłem z Izraela, gdzie poduczyłem się podstaw hebrajskiego. Zastanawiałem się, czy Kluger zna język. Spytałem, jak jest „dziękuję”. „_Toda_”, odparł. Słusznie.
Waligóra i Ganobis zebrali przez lata te okruchy życia Klugera, trochę dodało jego mieszkające w Stanach rodzeństwo.
Wiadomo, że:
Pod koniec XIX wieku rodzina jego dziadka przeprowadziła się do Oświęcimia spod Lwowa. Szymon urodził się w 1925 roku, wtedy rodzina wprowadziła się do domu koło rynku, przy małej synagodze. Miał ośmioro rodzeństwa. Jego ojciec hodował kury, uczył Tory.
Po wybuchu wojny Szymon z kilkudziesięcioma innymi Żydami z Oświęcimia został pognany do budowy obozu: czternastogodzinna praca, bicie. Potem trafił do getta w Będzinie. Rodzice i sześcioro rodzeństwa zginęli, prawdopodobnie zagazowani, jego wywieziono na roboty do Niemiec. Potem były obozy w Buchenwaldzie i w Gross-Rosen, gdzie dotrwał do wyzwolenia. Brat i siostra wyjechali do Stanów, jego Czerwony Krzyż ewakuował do Szwecji. Ponoć odnosił tam sukcesy jako szachista.
Wrócił do Oświęcimia w 1961 roku, gdy ostatni Żydzi, którzy wcześniej powrócili do swych domów, stąd uciekali. Dlaczego wrócił? Swojej opiekunce mówił, że z tęsknoty. Ganobis usłyszał, że nieszczęśliwie się w Szwecji zakochał.
W latach sześćdziesiątych pracował w zakładach chemicznych w Oświęcimiu, ale gdy przez miesiąc nie pojawił się w pracy, zwolnili go. Próbował tłumaczyć, że bolała go głowa, ale nie wierzyli. Mieszkał wtedy w hotelu robotniczym. Koledzy mu dokuczali, szydzili z jego dziwactw, więc chodził spać do kuchni. Postanowił wrócić do swojego domu. Jak go odzyskał, czy robiono mu problemy – nie wiadomo. Ale wprowadził się, zamontował zasuwy i odciął się od świata.
Ludzie zaczęli plotkować, gdy zasłonił okna szmatami, że pilnuje żydowskich skarbów, inni odpowiadali, że przecież taki biedny, że wodę musi brać z rzeki. Straszono nim dzieci, a te rzucały w niego kamieniami.
Ludzie bali się podchodzić pod dom, bo mówiono, że naszykował pułapek, że można wpaść do zapadni. Jeszcze w latach osiemdziesiątych, zanim trafił do niego Ganobis, próbował do niego chodzić Bogdan Wasztyl, wtedy miejscowy dziennikarz.
– Ale zaczął skarżyć się po urzędach, że go prześladuję, śledzę. Odpuściłem – powiedział mi.
Kluger nie nosił przy sobie dokumentów, bo się bał, że zostanie zdekonspirowany jako Żyd, więc w kolejce w urzędach czekał, aż obsłużyła go „ta znajoma pani”. Jeden z urzędników mówił Wasztylowi, że Kluger uważa go chyba za kogoś wyjątkowego, bo ciągle przychodzi i pyta, jak „jego sprawa”. Urzędnik nie miał pojęcia, o co chodzi, ale odpowiadał: „Sprawa załatwiona”. Wtedy Kluger się odprężał. Tylko raz usłyszał, że chodzi o jakąś sprawę z 1941 roku. To rok, w którym Kluger trafił do getta w Będzinie.
Brat i siostra Klugera przyjeżdżali co jakiś czas do Polski, namawiali go, by z nimi wyjechał. Nie chciał.
W 2000 roku Kluger znowu przestał chodzić po wodę. Waligóra zostawiła kartkę, pukała – głucho. Wezwała policję, pogotowie. Kluger leżał martwy. Ganobis był zdziwiony, bo gdy tydzień wcześniej się spotkali, Kluger wyglądał na zdrowego.
Jest ostatnim Żydem z Oświęcimia pochowanym na tamtejszym żydowskim cmentarzu.
PRZEMYTNICY I KURTYZANY
W 1457 roku Kazimierz Jagiellończyk kupił Księstwo Oświęcimskie i zaprosił Żydów, aby się tam osiedlali. Zagwarantował im swobodę praktyk religijnych oraz własny samorząd. Mogli nabywać nieruchomości, choć nie wolno im było kupować ziemi, dlatego zajmowali się handlem, rzemiosłem i lichwą. W drugiej połowie XVI wieku ich pozycja społeczna i ekonomiczna była już tak silna, że stała się katolikom solą w oku. Pod naciskiem kleru Zygmunt August zabronił osiedlania się nowym Żydom, a także kupowania przez starozakonnych nieruchomości przy rynku.
W 1863 roku w Oświęcimiu wybuchł wielki pożar. Miasto odbudowano przy znacznym udziale finansowym żydowskich mieszkańców, choć jedynie trzynastu z nich było bogaczami, reszta zaś należała do biedoty korzystającej z pomocy instytucji dobroczynnych. W ówczesnej radzie miejskiej na dwudziestu czterech rajców dziewięciu było Żydami. Pod koniec XIX wieku Żydzi stanowili połowę mieszkańców Oświęcimia, a w radzie mieli już większość.
Przez Oświęcim biegnie stary szlak handlowy z Rusi na Śląsk i Morawy. W XIX wieku krzyżowały się tu trzy linie kolejowe – Kolej Północna Cesarza Ferdynanda do Wiednia, kolej pruska do Wrocławia i kolej państwowa Karola Ludwika do Krakowa – i w mieście usadowiły się trzy agencje emigracyjne: dwie niemieckie i angielska. Biuro niemieckiego przedsiębiorstwa żeglugowego HAPAG, specjalizującego się w przewozach emigrantów z Europy Środkowej do Stanów Zjednoczonych, prowadził Simon Herz. Było też biuro Lloyda z Bremy i przedstawicielstwo Cunard Steamship Company, potentata na rynku pasażerskich połączeń transatlantyckich. Za ich sprawą Oświęcim stał się centrum handlu ludźmi.
Agencje walczyły na śmierć i życie, wydzierały sobie lekkomyślnych, marzących o lepszym świecie biedaków. A oni ściągali do Oświęcimia ze wszystkich stron, śniąc o amerykańskim bogactwie.
Akwizytorzy agencji jeździli po wsiach i wyciągali z kieszeni złote monety, jak pisze Martin Pollack w _Cesarzu Ameryki_. Pokazywali obrazki: statek, wieżowce za oceanem, fabryka, w której pracują uśmiechnięci, porządnie ubrani, dobrze odżywieni robotnicy. Czytali listy emigrantów do rodzin w Europie – że są szczęśliwi, że udało im się złapać Pana Boga za nogi. No i ludzie sprzedawali krowę, pole, zapożyczali się i wysyłali jednego z synów, by pojechał do Oświęcimia i kupił bilet do tej Ameryki.
Akwizytorzy dwoili się i troili, a przedstawiciele agencji suto ich wynagradzali:
Jeden z nich, polecający swoje usługi jako „chrześcijańska firma”, płaci po cztery guldeny za dorosłego, za dzieci połowę, a „za niemowlęta wcale”. Anglo-kontynentalne biuro podróży z Rotterdamu oferuje za dwóch pierwszych zwerbowanych emigrantów „piękny srebrny zegarek”. Jest też premia specjalna w postaci srebrnego zegarka z cudownym obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej na załączonym wisiorku.
Kwitł również handel kobietami. Niejaka Anna Strassberg wabiła żydowskie dziewczęta z biednych miasteczek dobrą pracą, a gdy zebrała ich kilka, znikały bez śladu. Miały być służącymi w bogatych żydowskich domach za granicą, ale trafiały do burdeli rozsianych po całej Europie, a czasem nawet do Konstantynopola.
Policja nie miała szans na znalezienie zaginionych, choć kontrolowała nawet korespondencję między podejrzanymi o przynależność do siatki handlarzy żywym towarem. Ci jednak posługiwali się szyfrem. Polski właściciel burdelu pisał do kolegi po fachu z Argentyny: „Czekam na tuzin srebrnych łyżek” albo „kilka beczek węgierskiego wina”, albo „trzy worki kartofli”. Kobiety, którymi handlowano, musiały płacić za wyżywienie i mieszkanie, dlatego ciągle były zadłużone i nie miały szans wyrwać się z niewoli. Te buntujące się gwałcono, bito, wszystkim zaś odbierano dokumenty.
Handlem kobietami zajmowali się głównie Żydzi, których nazywano „kaftanami”. Nazwa ta pochodzi od stroju żydowskiego i, jak pisze Pollack, stanowi to „niebywałą gratkę” dla antysemitów: „Stereotyp Żyda jako chciwego, obleśnego handlarza żywym towarem przewija się w literaturze i prasie po późne lata XX wieku. Staje się ważnym toposem antysemickiej propagandy. Po całej Europie kursują ostrzeżenia przed pozbawionymi skrupułów sutenerami”.
„W polskich, ukraińskich i niemieckich gazetach określenia »żyd« używa się często jako synonimu dla podejrzanych pokątnych agentów, którzy niemiłosiernie łupią i kantują łatwowiernych chłopów”.
W połowie XIX wieku w Galicji mieszkało trzysta trzydzieści tysięcy Żydów, w 1900 roku – już ponad osiemset tysięcy. Jedna czwarta z nich wyruszyła do Ameryki.
Do Oświęcimia ciągnęli też Żydzi rosyjscy uciekający przed pogromami. Było wśród nich wiele dzieci, sierot, których rodzice zginęli w pogromach.
Przez miasto przewijają się nie tylko emigranci, ale również wybierający się do Niemiec polscy i ukraińscy robotnicy. Żniwiarze, pracownicy rolni i kosiarze, o których mówi się, że jadą „na saksy”, bo pracowali przeważnie w wielkich majątkach w Saksonii. Włóczą się całymi grupami po ulicach w poszukiwaniu tanich kwater i knajp. Do Oświęcimia przybywają dwa razy w roku, na wiosnę i jesień. Mieszkańcy Oświęcimia są od dawna przyzwyczajeni do emigrantów i sezonowych robotników, którzy niczym wędrowne ptaki albo lemingi poddają się nieubłaganym prawom natury i wiosną oraz jesienią ciągnie ich do miasta. W oddalonej o dwa kilometry gminie Brzezinka, z niemieckiego Birkenau, znajduje się oświęcimski dworzec, na którym zbierają się emigranci: ukraińscy i polscy chłopi, chałupnicy, parobcy z dużych majątków i wyrobnicy, a także słowaccy wieśniacy i pasterze, galicyjscy i rosyjscy Żydzi, drobni rzemieślnicy i handlarze oraz niespokojne duchy bez jakiegokolwiek zawodu. Pośród nich dezerterzy, oszuści, poszukiwani listami gończymi – w Ameryce nie dosięgnie ich prawo . Wielu z nich, jak na przykład rosyjscy Żydzi, są bez środków do życia, mimo to można na nich, nawet na tych najbiedniejszych, zarobić. Kupcy, restauratorzy i właściciele hotelu, przede wszystkim jednak agenci linii okrętowych wykorzystują koniunkturę.
Agenci próbowali różnych sposobów, by wcisnąć ludziom bilety na statek do Ameryki.
Jeden z nich polecający swoje usługi jako „chrześcijańska firma”, płaci po cztery guldeny za dorosłego, za dzieci połowę a „za niemowlęta wcale”. Anglo-kontynentalne biuro podróży z Rotterdamu oferuje za dwóch pierwszych zwerbowanych emigrantów „piękny srebrny zegarek”. Jest też premia specjalna w postaci srebrnego zegarka z cudownym obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej na załączonym wisiorku.
Ale to nie podobało się pruskim władzom, bo emigranci ciągnęli do niemieckich portów. Obawiano się, że w nich zostaną. Także Amerykanie mieli coraz więcej problemów z emigrantami i coraz mniej chętnie ich przyjmowali, a nierzadko odsyłali przybyłych tym samym statkiem. Pruskie władze zaczęły wysyłać emigrantów z powrotem do Polski i Rosji. Nazywano ich „dżumą”. Również mieszkańcy Oświęcimia buntowali się przeciwko tłumom obcych, słali listy ze skargami, ale te często były przechwytywane przez przekupionych urzędników.
Policję w Oświęcimiu zalewały pisma od policji z innych krajów, żądano, by zrobiła porządek z centrum przemytu ludzi. Austriackie władze miasta początkowo niewiele z tym robiły. Dopiero w 1888 roku nastąpił zmasowany atak na agentów. Akcją kierował wiceprokurator sądu z Wadowic, Henryk Ogniewski. Podejrzewał, że w mieście szerzy się korupcja na wszystkich szczeblach, bał się przecieku, więc przed akcją polecił wyłączyć wszystkie telegrafy między Oświęcimiem a innymi miastami pod pozorem awarii spowodowanej burzą.
Wśród zatrzymanych był Simon Herz, właściciel najlepszego w mieście hotelu. Policjanci wyciągnęli go rano z łóżka i rozglądali się po domu, zaskoczeni luksusem: „Wszędzie marmur, drogocenne tureckie dywany, bogato zdobione ściany, amerykańskie żyrandole”. A nieopodal nędzne baraki, w których dwudziestu dziewięciu ludzi szykowało się do podróży za ocean. Aresztowano ponad sześćdziesiąt osób, wśród nich kolejarzy, urzędników, restauratorów, dorożkarzy. Podobne obławy odbyły się w wielu galicyjskich miastach, ale to Oświęcim był centrum szmuglowania ludzi.
Proces miał się odbyć w sądzie w Wadowicach, lecz sala rozpraw nie mogła pomieścić tak wielu oskarżonych. Przeniesiono go do wadowickiej hali Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, a jako obserwatorzy przybyli dziennikarze z całego świata. Podczas zeznań wyszła na jaw korupcja panująca wśród oświęcimskich policjantów: chętnych na wyjazd doprowadzali do agentów, a jeśli emigranci byli oporni, zamykali ich w areszcie, by zmiękli.
Już na peronie czyhają na nich naganiacze, którzy eskortują, albo raczej zapędzają ich do agencji. Tych, którzy nie chcą tam dobrowolnie podążyć, popycha się niczym opierające bydło „grubymi rzeźnickimi kijami”. Wystarczy, żeby na dworzec wtoczył się pociąg, a już ludzie z obu urzędujących w Oświęcimiu agencji ustawiają się w szpalery i biją o nowo przybyłych.
Władze miasta nic z tym nie robiły, bo całe – od urzędników, przez policjantów, do sekretarza gminy – były przekupione.
O ciemnocie emigrujących świadczy system, jaki jedno z biur wykorzystywało, by skłonić do kupienia drogich biletów. Agent w biurze pokazywał na „telegraf”, który co jakiś czas dzwonił, co miało oznaczać, że właśnie przyszła wiadomość o intratnej posadzie w Ameryce, tylko trzeba szybko przyjechać. A rolę „telegrafu” odgrywał zwykły budzik.
Ponieważ chłopi się wahali, bo nie mieli pojęcia, gdzie jest Ameryka – wielu myślało, że można tam dotrzeć wozem – agenci wyciągali tajemniczy obrazek z wybrzeża Nowego Jorku. Była na nim kobieta, w tle wielkie domy. Kobieta miała na głowie koronę z promieni, a w ręce wyciągniętej ku niebu pochodnię. „To Matka Boża Królowa Polski – mówili agenci – wita ukochanych Polaków”. Działało.
Emigranci byli czasem okradani z pieniędzy podczas rzekomych badań lekarskich. Fałszywy lekarz badał ich, a w tym czasie obsługa biura przeszukiwała ubranie. Innych przekonywano, że nie wypada jechać w starych łachach, i oferowano im piękne garnitury ze sklepu obok. Emigrant wychodził z takiego sklepu oskubany z gotówki mozolnie zebranej przez całe rodziny, a nawet wsie. Na koniec wysyłano go do fryzjera, by nadać włosom „amerykański wygląd”.
Świeżo upieczeni mieszkańcy Ameryki często pracowali w Stanach jedynie za utrzymanie, bo miejscowi farmerzy wmawiali im, że w tym kraju pod żadnym pozorem nie wolno domagać się pensji, można prosić tylko o wikt i opierunek, a kto złamie tę zasadę, zostanie wydalony.
W końcu w Ameryce uznano, że należy uszczelnić granice z powodów ekonomicznych. Jako powód podawano niebezpieczeństwo przywleczenia przez emigrantów cholery. „Nie należy zapominać, że cholera wzięła swój początek w miejscu zamieszkania tej ludzkiej hołoty” – pisał pod koniec XIX wieku „The New York Times”.
„OJ, JAK DŁUGO JESZCZE”
W 1915 roku do Oświęcimia dotarła I Brygada Legionów Polskich pod wodzą Józefa Piłsudskiego.
„Komendant Piłsudski chodził sobie całkiem prywatnie po różnych sklepach żydowskich i czynił zakupy na swój osobisty użytek. Miejscowi Żydzi traktowali go z niezwykłą estymą i ani się Komendant nie obejrzał, jak mu w tej samotnej wędrówce po sklepach i kramach towarzyszyć zaczęli najznamienitsi przedstawiciele Kahału”.
A jak żyło się Polakom i Żydom w Oświęcimiu trzy lata po wizycie Piłsudskiego, po wyzwoleniu spod austriackiego zaboru?
Malka Goldstein urodziła się w Oświęcimiu w 1900 roku. Jej ojciec był handlarzem drewnem, ich dom i sklep znajdowały się obok dworca kolejowego. Malka działała w ruchu młodzieżowym Ha-Szomer ha-Cair i była syjonistką. Studiowała hebrajski u prywatnego nauczyciela, do wyjazdu z miasta w 1923 roku prowadziła dziennik z gwiazdą Dawida na okładce i wpisanymi w nią słowami: „Malka, nieszczęśliwa nędzarka”.
Lipiec 1918
Wydarzenie, które mnie wzburzyło i zaniepokoiło! Do diabła! Przeklęty byt na wygnaniu i ci okropni Polacy! Mieszka u nas jedna Żydówka i ma sklep ze słodyczami. Ze strachu każdego wieczoru zabiera ze sobą do domu cały kram. Chyba ma więcej niż dziesięcioro dzieci, a jej najstarszy syn zginął, jak był w wojsku! Leżałam w łóżku i usłyszałam niesamowity odgłos! Pobiegłam do okna i co widzę, dziewczynka wraca do domu z siostrą i niosą torby a jeden żołnierz je im wyrwał i krzyczy po polsku. Jedna z dziewczynek uciekła do matki a druga uczepiła się żołnierza i nie puszcza! Dziewczynka nie wie co się dzieje a nieustraszona dziewczynka krzyczy i trzyma żołnierza a on ją i drze się i wrzeszczy. Pojawił się posterunkowy i poszli sprawdzić co jest w torbach! Tak napadać na ludzi na ulicy i czemu? To dlatego, że my jesteśmy Żydami żyjącymi na wygnaniu, a ilu chrześcijan kradnie każdej nocy! Oj! Gdyby nie to, że byłam już w piżamie, a w tej chwili czułam jakąś siłę i złość i gorzki żal, to byłabym w stanie zażądać sprawiedliwości od tego żołnierza a nawet zaryzykować życiem! Uderzyłabym go w twarz ze dwa razy! Jak długo tak będzie? Jak długo?
Wrzesień 1918
Grupy chłopów przychodziły i łupiły naszych rodziców i pozbawiały ich resztek majątku. Byłam tak wzburzona, że nie można tego opisać i odczuwałam dziki ból. Wróciłam do domu, pełna złych myśli poszłam do miasta i tam na twarzach ludzi widziałam śmierć, strach i obawę. Co to? Także do nas przyszła grupa grabieżców, wchodzili od domu do domu i wszystko zabierali! Młodzi Strażnicy rozbiegli się, grupa chłopów poszła do starego Żyda syjonisty i chcieli mu zabrać jego towar, ale Strażnicy i nie dali im, pomimo że tamci strzelali. Pozostaliśmy razem na miejscu, pracowaliśmy razem, aż grupa chłopów uciekła i panuje teraz spokój. Nie wiem co będzie dalej.
Listopad 1918
W mieście hałas, rozgardiasz i niepokój. Żydzi chodzą przestraszeni i zgarbieni. Boją się patrzeć przed siebie i wzrok mają wbity w ziemię. Czasami tylko szybko rzucają niespokojne i badawcze spojrzenie. Stoją i naradzają się szeptem. Co robić? Jeden opowiada o obawach. W Zatorze napadli i ograbili sklepy Żydów, którzy ledwo uszli z życiem. Zostało tylko dwóch żydowskich żołnierzy, a reszta uciekła. I co robić, wszyscy pytają. Wszystkich ogarnia strach. O jeszcze jeden. Jego twarz jest zielona, pełna zmarszczek, oczy wybałuszone i trzęsą mu się ręce i usta. W Wadowicach znowu pogrom. Nie ma śmiertelnych ofiar. Wszyscy są jeszcze bardziej zgarbieni. Ledwo oddychają. Przechodzą dwaj młodzi, uzbrojeni żołnierze. Widać po ich twarzy jak są rozjuszeni. Każdej nocy musimy wychodzić. Już się zameldowało trzysta osób. Nie mamy broni. Obywatele. Milicja. Straż! Tak. Stworzymy u nas straż i my także chciałyśmy się przyłączyć. Kobiety. Otrzymaliśmy odpowiedź. Czy będziemy stać całą noc na warcie? Tak! Co za bzdury. Nie jesteśmy takimi co flirtują. Ale to zagraża życiu powiedział mój ojciec a na jego twarzy widać było śmiertelną powagę. Strach! My wiemy, że każda z nas jest gotowa zaryzykować. Zobaczymy! My powinniśmy mieć miejsce i funkcje wśród mężczyzn! Może mój ojciec nie chce się zgodzić, bo mnie kocha i boi się o moje życie. Ale moja miłość do moich ideałów jest wszystkim! Gdybym straciła moje ideały, nic po mnie nie pozostanie.
Rano. Nie wiem czy jestem w stanie opisać wszystko co przeżyłam w ostatnich dniach. Spróbuję. We wtorek w zeszłym tygodniu nie mogłam wytrzymać i pobiegłam do miasta nie czekając na autobus. Czułam, że coś się stanie. Dotarłam do miasta a tam panowała straszna cisza. Kompletna! Już myślałam, że wszystko dobrze i chciałam wracać ale jeszcze wcześniej poszłam się czegoś dowiedzieć. I dowiedziałam się. Wielki tłum chrześcijańskich chłopów i robotników miał przybyć do miasta i także tutaj wszystko ukraść i zrabować tak jak w innych miasteczkach. Zostałam w mieście, jeszcze się uczyłam a wieczorem wyszłam z domu i chciałam posłuchać tego co mówią ludzie w Shul bo było tam zebranie. Poszłam z Mindel, wdrapałyśmy się na parapet i słuchałyśmy. Postanowiono nie dopuścić do tego, aby nieprzyjaciel dostał się do miasta i bronić miasto za każdą cenę. Po zebraniu, które trwało jakieś trzy godziny, komitet sąsiedzki postanowił się naradzić co do dalszych kroków, ale tak naprawdę to niczego nowego się nie dowiedziałyśmy, oprócz że nie wolno nam było pozwolić nieprzyjacielowi na zdeptanie naszego honoru.
I znowu jest wiele nowin. Zdarzyły się rzeczy, które zmienią całe moje życie. Spalili nasz sklep i dlatego wyjedziemy i zamieszkamy w Wiedniu. Co to za zmiana!
W domu wre praca. Zapakować to wszystko… Być może jeszcze w tym tygodniu opuścimy Oświęcim – miasteczko, w którym wyrosłam, cieszyłam się życiem i cierpiałam! I strasznie mi żal opuszczać moje koleżanki i moje dziewczynki . Oprócz tego nie ma niczego co by mnie z kimś wiązało… Wspomnienia! One przecież są wyryte w moim sercu…
Już po pierwszych emocjach. Wygląda na to, że zostajemy. Bardzo się z tego cieszę. Bo przecież jednak mój dom jest tutaj. Otoczenie, do którego się przyzwyczaiłam. I nie da się opisać jak trudno byłoby mi się rozstać z wszystkimi moimi ukochanymi. Możliwe, że jednak wyjedziemy i jest prawie pewne, że już niedługo zostaniemy w świętej Polsce, ale jak na razie to zostajemy!!…
A po tych wszystkich przygodach znów odrobina wytchnienia! I pewnie wyjadę do Lwowa, choć moi rodzice zamierzają tu zostać, mimo, że są pewni, że wśród Polaków nie da się żyć…
Pogrom gorszy niż kiedykolwiek wcześniej miał miejsce we Lwowie! Około dwóch tysięcy ludzi. DWA TYSIĄCE ZAMORDOWANYCH I SPALONYCH ŻYDÓW… oh… to takie okropne… tak okropne… nie mogę myśleć…
Te małe infantylne obrzydliwości, przeklęte polskie dzieci. Gdybym chciała mogłabym je skrzywdzić jedną ręką, bo jestem starsza i większa. Zaczęły bawić się mną i rzucać we mnie kamieniami! Psia krew! Gdybym mogła już stąd wyjechać. Oszaleję tutaj!
W końcu, czyż nie jesteśmy tu obcy, a oni to właściciele ziemscy! Są silni, a my jesteśmy słabi! A gdybyśmy odważyli się podnieść nasze głowy – masowo zabiliby nas wszystkich! Czy ja to wszystko zniosę? Czy kiedyś dotrę do ziemi Izraela?
Czerwiec 1919
Jak straszna i nikczemna jest nasza sytuacja w Polsce. Wydaje mi się, że nigdy wcześniej mój naród nie napotkał takich problemów! Żyd nie może chodzić po ulicy bez bicia. A pobity, pewnie i tak uważałby się za szczęściarza, któremu trafem nie wydarzyła się większa krzywda!
Moi rodzice, którzy bogacili się przed wojną i w jej trakcie, teraz nie mogą zarobić nawet grosza. I to zaczyna naprawdę mieć znaczenie, a powody są oczywiste: ŻYDZI! Zarabianie pieniędzy zrobiło się niemożliwe, bo wszyscy bojkotują żydowskich kupców.
Muszę pracować, muszę być gotowa na mój wyjazd do Izraela.
Czy Bóg woli kobiety, które żyją dla swoich sukienek i dla swojego mężczyzny? Żyją życiem natury? Natury, która uczyniła kobietę nosicielką dzieci?! Dlaczego my nie możemy dążyć do gwiazd? Latać wysoko?
Ja chcę edukować. Dokąd prowadzi moja własna droga, do cholery?
Poszłam na targ z moimi dziewczynkami i nagle z tyłu usłyszałam jakiś krzyk jakby kogoś kto wypadł z okna. Popatrzyłam i co widzę? Jeden żołnierz uderzył bronią Żyda w głowę i to z taką siłą, że wydawało mi się, że to jakiś człowiek wypadł z okna na ziemię z dużej wysokości!! Jak można to znieść? Myślałam w tej chwili, że umrę, chciałam podbiec do żołnierza i wymierzyć mu sprawiedliwość. Moje dziewczyny mi nie pozwoliły! Oj, jak długo jeszcze? Jak długo?
Maj 1919
Prawie każdy Żyd, który nosił brodę pejsy i jechał pociągiem, wrócił bez brody i bez pejsów! Polscy legioniści uzbrojeni w nożyczki obcinali każdemu napotykanemu Żydowi brodę i pejsy. Wspaniali żołnierze!
Czerwiec 1919
Kiedy miałam szesnaście lat, to znaczy dwa lata temu, byłam bardzo emocjonalna i chciałam pracować a nie tylko czcić moje ideały. W Oświęcimiu nie było wtedy żadnego syjonistycznego związku, a żydowska czytelnia zaczęła się rozwijać od niedawna. Mindel i ja zastanawiałyśmy się nad sposobami pobudzenia narodowych uczuć w oświęcimskich dziewczynach. Wiedziałyśmy, że jak będziemy mówić o stworzeniu syjonistycznego społeczeństwa, to żadna młoda dziewczyna nie przyjdzie do nas. Wpadłyśmy na fortel i założyliśmy bibliotekę dla żydowskich dziewczynek! Bardzo dobrze pamiętam jak się wstydziłam, bo chodziłam od domu do domu i zbierałam książki. Mindel, ja i jeszcze jedna osoba pomagała nam. W trójkę udało nam się zebrać koło dwustu książek i założyliśmy bibliotekę. A po otworzeniu biblioteki jak dziewczynki przeczytały już kilka książek o żydostwie, udało nam się założyć towarzystwo „Córek Syjonu”. Ja zostałam jego przewodniczącą. Byłam pełna zapału, przepełniona miłością do moich ideałów i miałam nadzieję, że przez moją pracę uda się urzeczywistnić naszą wielką wizję.
Najlepsza przyjaciółka Malki, Mindel, o której dziewczyna wspominała w dzienniku, zginęła w obozie, kilka kilometrów od domu.
Ale czasy międzywojenne w Oświęcimiu to dla Żydów także okres prosperity. Było wśród nich wielu przemysłowców. Emil Kuźnicki produkował papę, Schenkerowie mieli fabrykę nawozów sztucznych, Haberfeldowie wytwarzali wódki i likiery. W mieście funkcjonowało kilkadziesiąt stowarzyszeń i organizacji żydowskich, powstawały szkółki, szkoła Talmudu, klub sportowy. Synagoga była jedną z największych w Polsce – mogła pomieścić dwa tysiące ludzi. Żydzi i Polacy żyli we względnej symbiozie. Leon Schenker, znany z działalności charytatywnej, ufundował dzwony i organy dla kościoła katolickiego.
Tadeusz Hutny, mieszkaniec miasta, wspominał w rozmowie ze Zbigniewem Klimą, historykiem:
Żydzi mieli swoje miejsca spacerowe i kąpielowe nad Sołą, a katolicy swoje. Mieli klub sportowy, który rywalizował z katolickimi. Lekarze żydowscy leczyli biedotę za darmo. W każdy piątek, kiedy na żebry wychodziły „oświęcimskie dziady”, Schenker rozdawał drobniaki. Na Boże Narodzenie odwiedzaliśmy z szopką również domy żydowskie i byliśmy przyjmowani. Po wojnie za pieniądze Schenkera odbywał się obóz harcerski organizowany przez księży Salezjanów.
Gdy w mieście zakazano handlu domokrążnego, by uderzyć w Żydów, proboszcz Skarbek wspólnie z przedstawicielem gminy żydowskiej pojechali do Katowic i doprowadzili do cofnięcia tego przepisu.
W 1939 roku Oświęcim miał czternaście tysięcy mieszkańców, a Żydzi stanowili więcej niż 58 procent.
Tuż przed wybuchem wojny Żydzi i Polacy wspólnie kopali rowy
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.