- W empik go
Otchłań ciągnie - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Otchłań ciągnie - ebook
Powieść kryminalna, która ukazuje walkę wrogich wywiadów przemysłowych o pewien niezwykle cenny wynalazek. Sposób budowania napięcia nadaje powieści cechy thrillera, a wartka akcja i nieprzewidywalność fabuły czyni powieść aspirującą do gatunku sensacyjnego.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-330-0 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spis treści
Rozdział 1. Morris zdrajcą
Rozdział 2. Nie ma porozumienia
Rozdział 3. Zastawiają pułapkę
Rozdział 4. Na krańcach rzeczywistości
Rozdział 5. Trafili na siebie
Rozdział 6. Ciotka Leonia
Rozdział 7. Dziwna wizyta
Rozdział 8. Dwie twarze doktora Ludena
Rozdział 9. Droga do doskonałości
Rozdział 10. Porażka Oil Company
Rozdział 11. Światła pogasły
Rozdział 12. Aridnyk i Huk
Rozdział 13. Odrzucona propozycja
Rozdział 14. Na tropie
Rozdział 15. Grom
Rozdział 16. Tajemnica gór
Rozdział 17. Z jego nakazu
Rozdział 18. Płonąca wizja
Rozdział 19. W martwym blasku
Rozdział 20. Ucieczka
Rozdział 21. Morderca
Rozdział 22. Dobra koniunktura
Rozdział 23. Stary przyjaciel
Rozdział 24. Świat za bramą
Rozdział 25. Minuta milczenia
Rozdział 26. Potężne bóstwo
Rozdział 27. Oskarżony jest winien
Rozdział 28. Oskarżony nie jest winien
Rozdział 29. Wyczucie prawdy
Rozdział 30. Powrót
Rozdział 31. Mac Ardle czuwa
Rozdział 32. Próg samotnościRozdział 1
Morris zdrajcą
– Nie przeczę, mister Morris – odezwał się szczupły, średniego wzrostu, około pięćdziesiątki liczący mężczyzna, o szerokiej budowie czaszki świecącej łysiną i nieproporcjonalnie wąskiej bródce – sir Wiliam Austin jest również tego zdania, żeś oddał nam wielką przysługę.
Dobiegała godzina osiemnasta i rozległa sala biurowa o olbrzymiej szklanej zewnętrznej ścianie poczęła gwałtownie pustoszeć. Przez przełęcze między wieżami drapaczy chmur słały się ostatnie blaski słońca skłonionego ku zachodowi. W głębokich parowach ulic poczęły rozbłyskać światła latarń.
Szczupły pan z szeroką łysą głową nerwowo spoglądał na nieubłagany czasomierz przesuwający wskazówki ku czarnej kresce. Powtarzało się to każdego dnia. Równo z uderzeniem gongu, o godzinie osiemnastej młódź urzędnicza obojga płci podrywała się jak szkolne dzieci na znak dzwonka wieszczącego okres swobody i wypoczynku, ów pośpiech, z jakim pracownicy opuszczali biuro, smucił go i denerwował. Życie olbrzymiej nowojorskiej metropolii nie miało dlań więcej uroku i dlatego nie mógł zrozumieć, że to życie może pociągnąć innych, dla których ślęczenie przy biurku nie stało się jeszcze jedynym celem i jedyną radością. Z żalem żegnał dzień miniony, jeśli jutro nie miał się niczego więcej spodziewać. Spoza szerokich na całą ścianę szklanych drzwi swego gabinetu z roztargnieniem obserwował, jak tuż po ulotnieniu się urzędników, z których każdy, wychodząc, zabierał swój znaczek kontrolny i składał mu pośpieszny, pożegnalny ukłon, zjawiała się bezszelestnie i cicho służba odwietrzająca i odkurzająca atmosferę rozległej wysokiej pracowni. Z posępnego zamyślenia wyrwał go głos Edwarda Morrisa:
– To zapatrywanie sir Wiliama Austina cieszy mnie bardzo, spodziewam się bowiem, że nie pozostanie bez odpowiedniego efektu materialnego. Panowie rozumiecie, że poważyłem się na wielki krok, wydając wam tajemnice konkurencyjne towarzystwa, w którym dotąd pracowałem. Lecz Oil Company for South poszła tu już za daleko. Zdawało im się, że za marne wynagrodzenie kupią nie tylko moją pracę, ale także i moją uczciwość i moją godność własną. Ja tymczasem, panie Gibson, nie miałem na szczęście własnej duszy na sprzedaż. Ponieważ ów pięcioletni plan londyńskiej spółki byłby was niewątpliwie w najbliższym czasie położył na wszystkich rynkach, sumienie moje zabroniło mi stać się jego wykonawcą i zwalić wam gmach waszej pracy na głowy.
Roger Gibson, szef pracy Amerykańsko-Argentyńskiego Towarzystwa Eksploatacji Kopalń był dość sprytny, by nie przejrzeć Morrisa na wylot już w chwili, w której ten nawiązał z nim łączność w celu dokonania transakcji tajemnicami Oil Company. Zorientował się natychmiast, że idzie mu tylko o własny interes i że wykorzystując wyjątkowe zaufanie, jakim cieszył się w swoim przedsiębiorstwie, postanowił na zdradzie tego zaufania dorobić się jednym zamachem wielkiego majątku. Wobec siebie jednak przyznać musiał, że Mac Ardle, generalny dyrektor Oil Company, posiada nadzwyczajne, genialne wprost pomysły, za pomocą których wszelkimi możliwymi sposobami dąży do urzeczywistnienia celów swej instytucji. Ponieważ na światowym rynku naftowym poczęto już tylko na okres najbliższych lat obliczać jego produkcję, postanowił on wielce niebezpiecznym i nieprzybierającym w środkach planem operacyjnym owładnąć – zaliczonymi do najbogatszych – złożami nowojorskiego towarzystwa, które jako przedsiębiorstwo młode, bez odpowiednich rynków zbytu i technicznego wyposażenia dusiło się z braku najżywotniejszych soków, to jest kapitału obrotowego.
Wiliam Austin natomiast przeciwstawiał się najenergiczniej angażowaniu obcego pieniądza, obawiając się zależności od wierzycieli, uważał bowiem, że planowe i sukcesywne rozwinięcie kampanii już w najbliższym okresie doprowadzi do stworzenia własnych rezerw. Choć obciążanie majątku przedsiębiorstwa mogło być tylko wyjątkowo dozwolone uchwałą kwalifikowanej większości udziałowców, przysługiwało mu mimo to prawo założenia veta. Dlatego też sprzedaż udziałów w obce ręce była zależna od licznych istotnych utrudnień. Wiliam Austin rozporządzał nadto pewną tajemnicą tak wielkiej wagi, że najbliższa kampania zapowiadała zupełny przewrót w dziedzinie eksploatacji złóż naftowych, wykluczając wprost ryzyko kosztownych, bezskutecznych często wierceń. Ta okoliczność stanowiła jego siłę moralną opartą przecież na najrealniejszej kalkulacji.
Gdy więc jego prokurent Roger Gibson przedstawił mu onegdaj wydany przez Morrisa plan towarzystwa Oil Company for South dążącego do całkowitego ścieśnienia obrotów, zamknięcia rynków zbytu, obniżenia frachtów i cen ropy w celu zniewolenia swego młodego konkurenta do szukania ratunku w kapitale potężnego przeciwnika i to tylko za cenę udziałów, Wiliam Austin uznał, że Morris przysłużył się jego przedsiębiorstwu i polecił Gibsonowi omówić wynagrodzenie zdradzieckiego agenta.
Roger Gibson pozwalał mu na sentymentalne wynurzenia, nie przerywając jego twierdzeń, że kierował się wyłącznie względem ideowym, uważając plan Standard Oil za sprzeczny z dobrymi obyczajami wszechświatowego obrotu kupieckiego.
– To prawda, panie Morris – podjął z udaną niechęcią, gdy ów skończył swe wyjaśnienia – ale dyrektor Austin uważa, że ideowa pobudka pańskiego uczynku jest sprzeczna z wysokością sumy, jakiej zażądał pan za sprzedanie nam obcej tajemnicy, tak istotnej dla nas. Polecił mi więc żądanie pańskie z pół miliona dolarów zredukować na sto pięćdziesiąt tysięcy i ani centa więcej.
Morris przeraził się lub też udał przerażonego:
– Ależ, panie Gibson, czyżby ofiara moja nie była warta większego wynagrodzenia? Nie tylko, abstrahując od własnych perspektyw, ocaliłem wasze przedsiębiorstwo, nie tylko dałem wam doskonały atut wdzięczny dla prasy całego świata, ale przede wszystkim poniżyłem siebie samego i w imię wyższego celu zrezygnowałem ze świetnej przyszłości, którą mi zapewniała praca w Oil Company. Poza tym nie załatwiliście panowie sprawy zatrudnienia mnie w waszym przedsiębiorstwie.
Gibson flegmatycznym ruchem zdjął z widełek słuchawkę telefoniczną:
– Panie dyrektorze – połączył się z szefem – pan Morris czuje do nas żal z powodu niskiej ceny i niezaangażowania go do współpracy.
Wyłączywszy po chwili aparat, podniósł zaczerwienione, znużone powieki, zwracając się ku Morrisowi:
– Za współpracę stanowczo dziękujemy. Podobnie jak Oil Company for South również i my nie posiadamy na sprzedaż naszych handlowych i kalkulacyjnych tajemnic. Uznając tę pańską część roszczenia za słuszną, pan Austin polecił mi skapitalizować ją w formie dodatkowego czeku na dziesięć tysięcy dolarów.
Wolnym, ciężkim krokiem opuścił Morris biura Amerykańsko-Argentyńskiego towarzystwa, unosząc ze sobą dwa przekazy pieniężne.
– Arcybydlę – rzucił za nim półgłosem Roger Gibson po serdecznych i szczerych komplementach pożegnalnych, po czym połączył się z generalnym dyrektorem:
– Słucham, jestem do usług. Sprzedawczyka Morrisa już odprawiłem... – W sprawie inżyniera Tarczyńskiego wydałem jeszcze w czas zlecone mi zarządzenia i, gdy pan dyrektor pozwoli, przyniosę natychmiast raport.Rozdział 2
Nie ma porozumienia
– ...ale dziś już za późno – powtórzył szeptem i umilkł.
Siedzieli na skalnej półce, osłonięci od wichru wyniosłym, granitowym, progiem. Głęboko pod nimi w wieńcu usypisk, piargów i złomisk głazów, powleczonych pastelową prządką zielonkawego omszenia, wyzierało iskrzące się w blaskach wysokiego słońca szmaragdowe oko Zmarzłego Stawu niby klejnot drogocenny. Mieniło się tysiącem świateł, grało skalą tysiąca odblasków, przykuwając i radując wzrok wędrowców znękanych patrzeniem od wielu godzin w przepastne pustkowie.
Towarzyszka jego ujęła bezwładną dłoń opadającą z wyrazem rezygnacji:
– I to mówi mi – podkreśliła z żywością – człowiek twego pokroju, pełen sił i odwagi, który nie zna pojęcia rezygnacji, niestrudzony wędrowiec, który w trzech tygodniach dwukrotnie starł gwoździe i haki na butach? Nie uwierzę, by istniał dla ciebie jakiś problem poza twoją wolą, nie uwierzę, byś tak rychło potrafił zrzec się walki i zwyciężania.
– Właśnie walczę – przerwał, podnosząc na nią znużone wichrem i słońcem powieki – i, jak sama widzisz, nie ulegam. Walczę ze sobą od chwili, w której po tylu latach zjawiłaś się znów na szlaku moich letnich wędrówek... W Wilmie ciebie tylko chciałem widzieć, bo zdało mi się, że typem do siebie się zbliżacie. Przez nią o tobie chciałem zapomnieć, o jednym jedynym naszym przeżyciu. Potem tyś znikła w świecie i ślad po tobie zaginął. Przyznaję, że szukałem cię w owych długich latach, a zdawało mi się, że odszukam cię we własnej żonie.
Towarzyszka śledziła bystro grę jego oblicza. Jesieński przeniósł wzrok, uciekając przed jej spojrzeniem. Rozglądnął się po niebie, gdzie obłok w kształcie olbrzymiego orła ścigał stadko pierzchających srebrzystych baranków. Legł cień na przepaści i Zmarzły Staw przybrał ton ołowiano-granatowy.
– Ech – żachnął się – zakrawa to na komiczne. Maluczko, a zrobię się sentymentalny. Zresztą, nie ma o czym mówić – dokończył z wymuszonym uśmiechem.
Rena, wczuwając się intuicyjnie w jego nastrój, wnioskując ze zdawkowych jego myśli, urywanych w połowie, była bliska odcyfrowania jakiejś wielkiej prawdy. Jakkolwiek kiedyś przed laty stali się dla siebie iskrą zwiewnego szczęścia, jednym tylko uśmiechem górskiego słońca gdzieś na skalistym wezgłowiu, ponad którym tylko orły zataczały swój lot, nie mogła zapomnieć, że on, on jeden, istniał, a tylu innych pogasło.
Rozumiała nazbyt dobrze, że w tej uporczywości, z jaką wracały ku niemu jej myśli, że w tym natrętnym wciskaniu się jego zjawy we wszystkie następne przeżycia i w senne widziadła, tli się zarzewie uczuć, streszczających się w słowie kocham.
A jej nie wolno było kochać. Nie wolno było zająć się bliżej jego osobą, nie wolno było utrzymywać z nim łączności. Cieszyła się nawet, że przecież z biegiem czasu począł on również oddalać się we wspomnieniach, gdy oto przed paroma dniami ujrzała go znów w górskim schronisku. I od tego czasu towarzyszyła mu stale.
– Słuchaj, Lucjanie – przemówiła miękko, oplatając swoje ramiona jego rękoma – posłuchaj – przechodziła w gorący szept pełen uczucia i płomiennych obietnic – ślepemu byś nie wmówił, że jesteś w małżeństwie szczęśliwy. Być może, że więcej wiem o tobie, niż sam chciałbyś mi powiedzieć... Nie w tym jednak rzecz. Nie uważam, aby takie lub inne ustosunkowanie się twoje do małżonki miało niweczyć nasze szczęście. Miało gasić te skry wykrzesane słońcem dzisiejszego dnia, z granitów. Ty jesteś mocny, ale i ja nie ulegam. Ty walczysz ze sobą i z czymś, co w niepojęty sposób ma ode mnie cię oddalić, ja walczę z sobą samą o powrót najmocniejszego mojego przeżycia. Przeżycia, które tobie i mnie stało się tak cudne jak lśniąca tafla stalowo-modrego stawu pod nami. Nie zapomnieliśmy o sobie. Dla siebie nie pragnę niczego więcej, niż dla ciebie samego. We wnęce dumnej, strzelistej turni jesteśmy wyłącznie sami. Rozbłyśnijmy dla siebie raz jeszcze jak meteory, ugaśmy tęsknotę naszą, tęsknotę podświadomą, mocniejszą od rozsądku. Spełnijmy ją, a potem, jeśli zechcesz, możemy dla siebie przeminąć na zawsze...
W załomach skał szumiał wicher gorącym tchnieniem południa. Gorące tchnienie jej słów rozmarzało, budziło zamęt w jego duszy. Serce mimo woli odezwało się wartkim tętnem krwi przewalającej się z szumem w skroniach. Lecz kiedy uczuł, że jakąś mocą wszechwładną opasują go jej ramiona, kiedy gorące policzki przytuliła do jego skroni i ustami musnęła jego usta, zdobył się odruchowo na największy wysiłek:
– Reno – wyszeptał, słaniając się na wezgłowie. Przymknął oczy: – Reno, nie pozwól mi złamać przysięgi złożonej innej kobiecie...
I w tej chwili uczuł żar długiego pocałunku. W przebłysku świadomości spostrzegł nagle, że wielkim jest szczęściem być tak zwyciężonym, że wszystko właściwie jest błahostką bez znaczenia, że to on sam nałożył pęta własnym porywom i stanął do bezrozumnej walki z własnym szczęściem, utęsknionym i związanym od lat z postacią niezapomnianej, w najgłębszej tajemnicy przed sobą – ukochanej – Reny. Wilma nie pojmie go nigdy i nie może żądać od niego aż tak wielkich ofiar. Konwenans w dzikim, pierwotnym pustkowiu jest wykwitem wypaczonej kultury a więzy istnieją tam, daleko między ludźmi i dla ludzi w ciasnych ulicach i jeszcze ciaśniejszych mieszkaniach. Wyciągnął ręce przed siebie.
– Reno – zawołał, rozwierając ramiona – Rono, ile to lat cierpiałem, by znów dziś mieć cię tak blisko.
Lecz dłonie jego natrafiły na pustkę. Trwał chwilę w bezruchu. Odpowiedziała mu cisza skalnych szczytów. Otworzył oczy i uśmiech szczęścia zagasł na jego obliczu. Na granitowym bloku, wznoszącym się jak wyspa na otchłannych przepaściach dokoła, pozostał sam.
A kiedy nie odpowiadała na jego wołanie, począł jej wypatrywać w prawo i w lewo na sąsiednich turniach przedzielonych od niego głębokimi, urwistymi przełęczkami. Nie wierzył w nieszczęśliwy wypadek, znał ją bowiem jako śmiałą, lecz ostrożną turystkę, a upewnił się w tym po przeszukaniu najbliższych przepaści, o ile w głąb ich można było sięgnąć wzrokiem z jego obecnego stanowiska.
Pełen przedziwnych uczuć począł schodzić z grani. Nad żlebami wicher zrywał z nóg, na wierchach prażyło słońce. Gdy wreszcie już w blasku księżyca dotarł do schroniska stwierdził, że Rena opuściła je przed blisko dwiema godzinami.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
Rozdział 1. Morris zdrajcą
Rozdział 2. Nie ma porozumienia
Rozdział 3. Zastawiają pułapkę
Rozdział 4. Na krańcach rzeczywistości
Rozdział 5. Trafili na siebie
Rozdział 6. Ciotka Leonia
Rozdział 7. Dziwna wizyta
Rozdział 8. Dwie twarze doktora Ludena
Rozdział 9. Droga do doskonałości
Rozdział 10. Porażka Oil Company
Rozdział 11. Światła pogasły
Rozdział 12. Aridnyk i Huk
Rozdział 13. Odrzucona propozycja
Rozdział 14. Na tropie
Rozdział 15. Grom
Rozdział 16. Tajemnica gór
Rozdział 17. Z jego nakazu
Rozdział 18. Płonąca wizja
Rozdział 19. W martwym blasku
Rozdział 20. Ucieczka
Rozdział 21. Morderca
Rozdział 22. Dobra koniunktura
Rozdział 23. Stary przyjaciel
Rozdział 24. Świat za bramą
Rozdział 25. Minuta milczenia
Rozdział 26. Potężne bóstwo
Rozdział 27. Oskarżony jest winien
Rozdział 28. Oskarżony nie jest winien
Rozdział 29. Wyczucie prawdy
Rozdział 30. Powrót
Rozdział 31. Mac Ardle czuwa
Rozdział 32. Próg samotnościRozdział 1
Morris zdrajcą
– Nie przeczę, mister Morris – odezwał się szczupły, średniego wzrostu, około pięćdziesiątki liczący mężczyzna, o szerokiej budowie czaszki świecącej łysiną i nieproporcjonalnie wąskiej bródce – sir Wiliam Austin jest również tego zdania, żeś oddał nam wielką przysługę.
Dobiegała godzina osiemnasta i rozległa sala biurowa o olbrzymiej szklanej zewnętrznej ścianie poczęła gwałtownie pustoszeć. Przez przełęcze między wieżami drapaczy chmur słały się ostatnie blaski słońca skłonionego ku zachodowi. W głębokich parowach ulic poczęły rozbłyskać światła latarń.
Szczupły pan z szeroką łysą głową nerwowo spoglądał na nieubłagany czasomierz przesuwający wskazówki ku czarnej kresce. Powtarzało się to każdego dnia. Równo z uderzeniem gongu, o godzinie osiemnastej młódź urzędnicza obojga płci podrywała się jak szkolne dzieci na znak dzwonka wieszczącego okres swobody i wypoczynku, ów pośpiech, z jakim pracownicy opuszczali biuro, smucił go i denerwował. Życie olbrzymiej nowojorskiej metropolii nie miało dlań więcej uroku i dlatego nie mógł zrozumieć, że to życie może pociągnąć innych, dla których ślęczenie przy biurku nie stało się jeszcze jedynym celem i jedyną radością. Z żalem żegnał dzień miniony, jeśli jutro nie miał się niczego więcej spodziewać. Spoza szerokich na całą ścianę szklanych drzwi swego gabinetu z roztargnieniem obserwował, jak tuż po ulotnieniu się urzędników, z których każdy, wychodząc, zabierał swój znaczek kontrolny i składał mu pośpieszny, pożegnalny ukłon, zjawiała się bezszelestnie i cicho służba odwietrzająca i odkurzająca atmosferę rozległej wysokiej pracowni. Z posępnego zamyślenia wyrwał go głos Edwarda Morrisa:
– To zapatrywanie sir Wiliama Austina cieszy mnie bardzo, spodziewam się bowiem, że nie pozostanie bez odpowiedniego efektu materialnego. Panowie rozumiecie, że poważyłem się na wielki krok, wydając wam tajemnice konkurencyjne towarzystwa, w którym dotąd pracowałem. Lecz Oil Company for South poszła tu już za daleko. Zdawało im się, że za marne wynagrodzenie kupią nie tylko moją pracę, ale także i moją uczciwość i moją godność własną. Ja tymczasem, panie Gibson, nie miałem na szczęście własnej duszy na sprzedaż. Ponieważ ów pięcioletni plan londyńskiej spółki byłby was niewątpliwie w najbliższym czasie położył na wszystkich rynkach, sumienie moje zabroniło mi stać się jego wykonawcą i zwalić wam gmach waszej pracy na głowy.
Roger Gibson, szef pracy Amerykańsko-Argentyńskiego Towarzystwa Eksploatacji Kopalń był dość sprytny, by nie przejrzeć Morrisa na wylot już w chwili, w której ten nawiązał z nim łączność w celu dokonania transakcji tajemnicami Oil Company. Zorientował się natychmiast, że idzie mu tylko o własny interes i że wykorzystując wyjątkowe zaufanie, jakim cieszył się w swoim przedsiębiorstwie, postanowił na zdradzie tego zaufania dorobić się jednym zamachem wielkiego majątku. Wobec siebie jednak przyznać musiał, że Mac Ardle, generalny dyrektor Oil Company, posiada nadzwyczajne, genialne wprost pomysły, za pomocą których wszelkimi możliwymi sposobami dąży do urzeczywistnienia celów swej instytucji. Ponieważ na światowym rynku naftowym poczęto już tylko na okres najbliższych lat obliczać jego produkcję, postanowił on wielce niebezpiecznym i nieprzybierającym w środkach planem operacyjnym owładnąć – zaliczonymi do najbogatszych – złożami nowojorskiego towarzystwa, które jako przedsiębiorstwo młode, bez odpowiednich rynków zbytu i technicznego wyposażenia dusiło się z braku najżywotniejszych soków, to jest kapitału obrotowego.
Wiliam Austin natomiast przeciwstawiał się najenergiczniej angażowaniu obcego pieniądza, obawiając się zależności od wierzycieli, uważał bowiem, że planowe i sukcesywne rozwinięcie kampanii już w najbliższym okresie doprowadzi do stworzenia własnych rezerw. Choć obciążanie majątku przedsiębiorstwa mogło być tylko wyjątkowo dozwolone uchwałą kwalifikowanej większości udziałowców, przysługiwało mu mimo to prawo założenia veta. Dlatego też sprzedaż udziałów w obce ręce była zależna od licznych istotnych utrudnień. Wiliam Austin rozporządzał nadto pewną tajemnicą tak wielkiej wagi, że najbliższa kampania zapowiadała zupełny przewrót w dziedzinie eksploatacji złóż naftowych, wykluczając wprost ryzyko kosztownych, bezskutecznych często wierceń. Ta okoliczność stanowiła jego siłę moralną opartą przecież na najrealniejszej kalkulacji.
Gdy więc jego prokurent Roger Gibson przedstawił mu onegdaj wydany przez Morrisa plan towarzystwa Oil Company for South dążącego do całkowitego ścieśnienia obrotów, zamknięcia rynków zbytu, obniżenia frachtów i cen ropy w celu zniewolenia swego młodego konkurenta do szukania ratunku w kapitale potężnego przeciwnika i to tylko za cenę udziałów, Wiliam Austin uznał, że Morris przysłużył się jego przedsiębiorstwu i polecił Gibsonowi omówić wynagrodzenie zdradzieckiego agenta.
Roger Gibson pozwalał mu na sentymentalne wynurzenia, nie przerywając jego twierdzeń, że kierował się wyłącznie względem ideowym, uważając plan Standard Oil za sprzeczny z dobrymi obyczajami wszechświatowego obrotu kupieckiego.
– To prawda, panie Morris – podjął z udaną niechęcią, gdy ów skończył swe wyjaśnienia – ale dyrektor Austin uważa, że ideowa pobudka pańskiego uczynku jest sprzeczna z wysokością sumy, jakiej zażądał pan za sprzedanie nam obcej tajemnicy, tak istotnej dla nas. Polecił mi więc żądanie pańskie z pół miliona dolarów zredukować na sto pięćdziesiąt tysięcy i ani centa więcej.
Morris przeraził się lub też udał przerażonego:
– Ależ, panie Gibson, czyżby ofiara moja nie była warta większego wynagrodzenia? Nie tylko, abstrahując od własnych perspektyw, ocaliłem wasze przedsiębiorstwo, nie tylko dałem wam doskonały atut wdzięczny dla prasy całego świata, ale przede wszystkim poniżyłem siebie samego i w imię wyższego celu zrezygnowałem ze świetnej przyszłości, którą mi zapewniała praca w Oil Company. Poza tym nie załatwiliście panowie sprawy zatrudnienia mnie w waszym przedsiębiorstwie.
Gibson flegmatycznym ruchem zdjął z widełek słuchawkę telefoniczną:
– Panie dyrektorze – połączył się z szefem – pan Morris czuje do nas żal z powodu niskiej ceny i niezaangażowania go do współpracy.
Wyłączywszy po chwili aparat, podniósł zaczerwienione, znużone powieki, zwracając się ku Morrisowi:
– Za współpracę stanowczo dziękujemy. Podobnie jak Oil Company for South również i my nie posiadamy na sprzedaż naszych handlowych i kalkulacyjnych tajemnic. Uznając tę pańską część roszczenia za słuszną, pan Austin polecił mi skapitalizować ją w formie dodatkowego czeku na dziesięć tysięcy dolarów.
Wolnym, ciężkim krokiem opuścił Morris biura Amerykańsko-Argentyńskiego towarzystwa, unosząc ze sobą dwa przekazy pieniężne.
– Arcybydlę – rzucił za nim półgłosem Roger Gibson po serdecznych i szczerych komplementach pożegnalnych, po czym połączył się z generalnym dyrektorem:
– Słucham, jestem do usług. Sprzedawczyka Morrisa już odprawiłem... – W sprawie inżyniera Tarczyńskiego wydałem jeszcze w czas zlecone mi zarządzenia i, gdy pan dyrektor pozwoli, przyniosę natychmiast raport.Rozdział 2
Nie ma porozumienia
– ...ale dziś już za późno – powtórzył szeptem i umilkł.
Siedzieli na skalnej półce, osłonięci od wichru wyniosłym, granitowym, progiem. Głęboko pod nimi w wieńcu usypisk, piargów i złomisk głazów, powleczonych pastelową prządką zielonkawego omszenia, wyzierało iskrzące się w blaskach wysokiego słońca szmaragdowe oko Zmarzłego Stawu niby klejnot drogocenny. Mieniło się tysiącem świateł, grało skalą tysiąca odblasków, przykuwając i radując wzrok wędrowców znękanych patrzeniem od wielu godzin w przepastne pustkowie.
Towarzyszka jego ujęła bezwładną dłoń opadającą z wyrazem rezygnacji:
– I to mówi mi – podkreśliła z żywością – człowiek twego pokroju, pełen sił i odwagi, który nie zna pojęcia rezygnacji, niestrudzony wędrowiec, który w trzech tygodniach dwukrotnie starł gwoździe i haki na butach? Nie uwierzę, by istniał dla ciebie jakiś problem poza twoją wolą, nie uwierzę, byś tak rychło potrafił zrzec się walki i zwyciężania.
– Właśnie walczę – przerwał, podnosząc na nią znużone wichrem i słońcem powieki – i, jak sama widzisz, nie ulegam. Walczę ze sobą od chwili, w której po tylu latach zjawiłaś się znów na szlaku moich letnich wędrówek... W Wilmie ciebie tylko chciałem widzieć, bo zdało mi się, że typem do siebie się zbliżacie. Przez nią o tobie chciałem zapomnieć, o jednym jedynym naszym przeżyciu. Potem tyś znikła w świecie i ślad po tobie zaginął. Przyznaję, że szukałem cię w owych długich latach, a zdawało mi się, że odszukam cię we własnej żonie.
Towarzyszka śledziła bystro grę jego oblicza. Jesieński przeniósł wzrok, uciekając przed jej spojrzeniem. Rozglądnął się po niebie, gdzie obłok w kształcie olbrzymiego orła ścigał stadko pierzchających srebrzystych baranków. Legł cień na przepaści i Zmarzły Staw przybrał ton ołowiano-granatowy.
– Ech – żachnął się – zakrawa to na komiczne. Maluczko, a zrobię się sentymentalny. Zresztą, nie ma o czym mówić – dokończył z wymuszonym uśmiechem.
Rena, wczuwając się intuicyjnie w jego nastrój, wnioskując ze zdawkowych jego myśli, urywanych w połowie, była bliska odcyfrowania jakiejś wielkiej prawdy. Jakkolwiek kiedyś przed laty stali się dla siebie iskrą zwiewnego szczęścia, jednym tylko uśmiechem górskiego słońca gdzieś na skalistym wezgłowiu, ponad którym tylko orły zataczały swój lot, nie mogła zapomnieć, że on, on jeden, istniał, a tylu innych pogasło.
Rozumiała nazbyt dobrze, że w tej uporczywości, z jaką wracały ku niemu jej myśli, że w tym natrętnym wciskaniu się jego zjawy we wszystkie następne przeżycia i w senne widziadła, tli się zarzewie uczuć, streszczających się w słowie kocham.
A jej nie wolno było kochać. Nie wolno było zająć się bliżej jego osobą, nie wolno było utrzymywać z nim łączności. Cieszyła się nawet, że przecież z biegiem czasu począł on również oddalać się we wspomnieniach, gdy oto przed paroma dniami ujrzała go znów w górskim schronisku. I od tego czasu towarzyszyła mu stale.
– Słuchaj, Lucjanie – przemówiła miękko, oplatając swoje ramiona jego rękoma – posłuchaj – przechodziła w gorący szept pełen uczucia i płomiennych obietnic – ślepemu byś nie wmówił, że jesteś w małżeństwie szczęśliwy. Być może, że więcej wiem o tobie, niż sam chciałbyś mi powiedzieć... Nie w tym jednak rzecz. Nie uważam, aby takie lub inne ustosunkowanie się twoje do małżonki miało niweczyć nasze szczęście. Miało gasić te skry wykrzesane słońcem dzisiejszego dnia, z granitów. Ty jesteś mocny, ale i ja nie ulegam. Ty walczysz ze sobą i z czymś, co w niepojęty sposób ma ode mnie cię oddalić, ja walczę z sobą samą o powrót najmocniejszego mojego przeżycia. Przeżycia, które tobie i mnie stało się tak cudne jak lśniąca tafla stalowo-modrego stawu pod nami. Nie zapomnieliśmy o sobie. Dla siebie nie pragnę niczego więcej, niż dla ciebie samego. We wnęce dumnej, strzelistej turni jesteśmy wyłącznie sami. Rozbłyśnijmy dla siebie raz jeszcze jak meteory, ugaśmy tęsknotę naszą, tęsknotę podświadomą, mocniejszą od rozsądku. Spełnijmy ją, a potem, jeśli zechcesz, możemy dla siebie przeminąć na zawsze...
W załomach skał szumiał wicher gorącym tchnieniem południa. Gorące tchnienie jej słów rozmarzało, budziło zamęt w jego duszy. Serce mimo woli odezwało się wartkim tętnem krwi przewalającej się z szumem w skroniach. Lecz kiedy uczuł, że jakąś mocą wszechwładną opasują go jej ramiona, kiedy gorące policzki przytuliła do jego skroni i ustami musnęła jego usta, zdobył się odruchowo na największy wysiłek:
– Reno – wyszeptał, słaniając się na wezgłowie. Przymknął oczy: – Reno, nie pozwól mi złamać przysięgi złożonej innej kobiecie...
I w tej chwili uczuł żar długiego pocałunku. W przebłysku świadomości spostrzegł nagle, że wielkim jest szczęściem być tak zwyciężonym, że wszystko właściwie jest błahostką bez znaczenia, że to on sam nałożył pęta własnym porywom i stanął do bezrozumnej walki z własnym szczęściem, utęsknionym i związanym od lat z postacią niezapomnianej, w najgłębszej tajemnicy przed sobą – ukochanej – Reny. Wilma nie pojmie go nigdy i nie może żądać od niego aż tak wielkich ofiar. Konwenans w dzikim, pierwotnym pustkowiu jest wykwitem wypaczonej kultury a więzy istnieją tam, daleko między ludźmi i dla ludzi w ciasnych ulicach i jeszcze ciaśniejszych mieszkaniach. Wyciągnął ręce przed siebie.
– Reno – zawołał, rozwierając ramiona – Rono, ile to lat cierpiałem, by znów dziś mieć cię tak blisko.
Lecz dłonie jego natrafiły na pustkę. Trwał chwilę w bezruchu. Odpowiedziała mu cisza skalnych szczytów. Otworzył oczy i uśmiech szczęścia zagasł na jego obliczu. Na granitowym bloku, wznoszącym się jak wyspa na otchłannych przepaściach dokoła, pozostał sam.
A kiedy nie odpowiadała na jego wołanie, począł jej wypatrywać w prawo i w lewo na sąsiednich turniach przedzielonych od niego głębokimi, urwistymi przełęczkami. Nie wierzył w nieszczęśliwy wypadek, znał ją bowiem jako śmiałą, lecz ostrożną turystkę, a upewnił się w tym po przeszukaniu najbliższych przepaści, o ile w głąb ich można było sięgnąć wzrokiem z jego obecnego stanowiska.
Pełen przedziwnych uczuć począł schodzić z grani. Nad żlebami wicher zrywał z nóg, na wierchach prażyło słońce. Gdy wreszcie już w blasku księżyca dotarł do schroniska stwierdził, że Rena opuściła je przed blisko dwiema godzinami.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
więcej..