Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Otchłań - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Otchłań - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 278 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

– Nie ma rady – mó­wił rząd­ca An­dre­asen. – Ale to żad­nej! Pan ko­mi­sarz jest cho­ry! Sa­mi­ście prze­cież wi­dzie­li: obie ro­le­ty na gó­rze w na­roż­nym po­ko­ju są spusz­czo­ne. Toć ma­cie oczy w gło­wie! – do­da­wał na uży­tek co prost­sze­go luda.

I dla­te­go nie moż­na z nim roz­ma­wiać! Ani ju­tro! Ani przez cały ten ty­dzień! Tak, może w po­nie­dzia­łek…

An­dre­asen był to chwat z cien­kim, nie­co za­krzy­wio­nym no­sem i dwoj­giem by­strych, ży­wych oczu. Znał się na tym, jak za każ­dym ra­zem zręcz­nie wy­ga­niać z dwo­ru rój na­tręt­nych ko­ma­rów. Sie­dział zwy­kle w czer­wo­nym bu­dyn­ku na gó­rze w kan­to­rze i od­pra­wiał lu­dzi, któ­rzy przy­cho­dzi­li po wy­pła­tę. Cała ich gro­ma­da sta­ła pode drzwia­mi,a bo w tej po­rze roku Mads Foss z Fos­se­ga­ar­du mu­siał mieć dla mły­na mnó­stwo woź­ni­ców. Zbo­że i mąka kur­so­wa­ły bo­wiem mię­dzy mia­stem a przy­sta­nią, a w do­dat­ku przy­szły do­sta­wy drew­na dla ca­łe­go po­wia­tu Bjöl­stad.

Od­pra­wiał lu­dzi gło­sem, któ­ry mógł­byś do­sły­szeć i w dole koło mły­na skroś ło­skot wody, sta­ra­jąc się zwięk­szyć na­cisk cią­głym po­wta­rza­niem:

— Nie! Jest cho­ry i nie bę­dzie go­to­wi­zny, póki nie wy­zdro­wie­je! Py­tasz, kie­dy to na­stą­pi, do­bry czło­wie­ku?! – Och, tak za trzy, czte­ry ty­go­dnie, kie­dy pan ko­mi­sarz po robi już ob­li­cze­nia. Ale tu, wi­dzisz, daję ci coś, co jest tak samo do­bre, jak pie­niądz: bony to­wa­ro­we!

— Hę? Nic nie ka­pu­jesz? Je­że­li za to do­sta­niesz u kup­ca­mą­kę, ka­szę, ty­toń, sól, wód­kę, zu­peł­nie tak samo, jak­byś pła­cił mo­ne­tą kró­lew­ską – więc chy­ba to są pie­nią­dze – tyle że pój­dziesz do kup­ca Bu­aasa, a nie do tam­te­go ło­tra na Strand­ga­ten.

— Ka­pu­jesz te­raz wresz­cie czy nie? Mam jesz­cze in­ny­chlu­dzi do za­ła­twie­nia, oprócz cie­bie! Już coś tam zro­zu­miesz w dro­dze do domu… Chodź te­raz ty, Olai! Stój! Po­cze­kaj, cze­kaj­że chwi­lecz­kę! – An­dre­asen wyj­rzał, na dwo­rze dały się sły­szeć dzwon­ki sań. Na dzie­dzi­niec wje­cha­ły jed­no­kon­ne sa­nie.

– Hej, Nils, leć do dwo­ru i po­wiedz pan­nie Holst, że pan ma­jor von Mo­berg przy­je­chał!An­dre­asen wy­padł na dwór, z przy­zwy­cza­je­nia otrze­pu­jąc klep­nię­ciem po­śla­dek, jak­by wła­śnie sie­dział na wor­ku mąki. – Nici będą dzi­siaj z wie­czor­nej par­tyj­ki kart – mruk­nął, brnąc po śnie­gu, z pię­ścia­mi w kie­sze­niach krót­kiej kurt­ki.

Sta­nął wresz­cie, z przy­mil­nie-przy­ja­znym wy­ra­zem twa­rzy, po­chy­lo­ny w przód, tak że ple­cy mu się wy­dłu­ży­ły, a łań­cu­szek ze­gar­ka zwisł z ro­bo­czej ka­mi­ze­li w zie­lo­ne pa­ski. Wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi, po­krę­cił do­stoj­nie gło­wą i spoj­rzał w górę, ku ro­le­tom.

— Nie­ste­ty, nie przyj­mu­je, pa­nie ma­jo­rze! Już od trzech­d­ni jest cho­ry!

— Rze­czy­wi­ście, to przy­kre! – za­brzmia­ło oschlei chra­pli­wie. Twarz ma­jo­ra z lśnią­cym czer­nią­pod­krę­co­nym wą­sem po­czer­wie­nia­ła jesz­cze bar­dziej niż za­zwy­czaj.

— Czy mógł­bym czymś słu­żyć panu ma­jo­ro­wi? – pa­dło­znów py­ta­nie z grzecz­nym ukło­nem.

— Hm, hm, wi­dzi pan, An­dre­asen – ma­jor się­gnął do kie­sze­ni na pier­siach. – Idzie tu o taki świ­stek, któ­ry trze­ba prze­dłu­żyć. My­śli pan, że to by się dało zro­bić?

An­dre­asen pa­trzał w śnieg i żuł bez­rad­nie zia­ren­ko z prób­ki zbo­ża, któ­rą miał w kie­sze­ni. Wtem po scho­dach zbie­gła Kir­sten Holst.

– Idzie o to – rzekł ma­jor – czy pani mo­gła­by wziąć umo­czo­ne pió­ro i wejść z tym tu świst­kiem pa­pie­ru do Fos­sa… tyl­ko jego na­zwi­sko tu, pod spodem! – wska­zał pal­cem.

Pan­na Holst po­krę­ci­ła gło­wą.

— To zu­peł­nie nie­moż­li­we, pa­nie ma­jo­rze!
– Ale tyl­ko jego na­zwi­sko, ro­zu­mie pani!

— Chce, żeby było cał­kiem ciem­no, nie zno­si świa­tła

— Ach, zro­bił­by to prze­cież nie pa­trząc!

— Nie zno­si na­wet dzwo­nie­nia sań na dzie­dziń­cu –
szep­nął An­dre­asen – przy­ka­za­no wy­raź­nie, żeby nie było
na po­dwó­rzu naj­mniej­sze­go ha­ła­su!

— No, ale…

— To go za­wsze tak strasz­nie wy­czer­pu­je, pa­nie ma­jo­rze – oświad­czy­ła pan­na Holst z wa­ha­niem w gło­sie – z pew­no­ścią za­szko­dzi­ło mu coś, co spo­żył ze­szłej nie­dzie­li u pana Rin­ga w ma­jąt­ku. Było tam tyle tłu­ste­go wę­go­rza…

— Hm, hm, tak, a wę­go­rza trze­ba do­brze po­płu­kać, pan­no Holst – cią­gnął chra­pli­wie ma­jor, upo­rczy­wie się w nią wpa­tru­jąc, gdy do­strzegł, jak się za­czer­wie­ni­ła. Była czymś po­śred­nim mię­dzy uro­dzi­wą oso­bą w czer­ni, a czymś ka­ry­ka­tu­ral­nym. Ta ka­ry­ka­tu­ral­ność ujaw­ni­ła się wła­śnie, gdy drep­cąc ner­wo­wo po­ru­sza­ła się na scho­dach i pra­gnę­ła uda­wać spo­kój, by dom obro­nić przed po­dej­rze­nia­mi ma­jo­ra – nie dar­mo zwa­no go prze­cie „ku­rie­rem”.

Na­gle ktoś na­ci­snął klam­kę drzwi wej­ścio­wych od we­wnątrz; uchy­li­ły się za­le­d­wie, two­rząc wą­ską szpa­rę.

— Kir­sten! – za­szep­tał ko­bie­cy głos.

— …a po­tem za­zię­bił­sięw dro­dze – cią­gnę­ła Kir­sten. –Jest tak strasz­nie nie­ostroż­ny, a od­kąd pani umar­ła, a Ma­rian­na wy­szła za mążi… –cią­gnę­ła, po­zie­ra­jąc ukrad­kiem w bok – nie ma już­ni­ko­go, kto by na nie­go uwa­żał, bo Hil­da jest prze­cież…

— Kir­sten! – za­szem­ra­ło znów za drzwia­mi.

— …jesz­cze o wie­le za mło­da, by mo­gła mieć od­po­wied­ni au­to­ry­tet!

Drzwi na wpół się roz­war­ły, uka­zu­jąc przez mo­ment gło­wę i parę szczu­płych ko­bie­cych ra­mion.

— Kir­sten Holst! – krzyk­nął ktoś prze­ra­żo­ny, nie­zdol­ny już pra­wie do wy­da­nia gło­su.

— Tam chy­ba ktoś po­trze­bu­je pani po­mo­cy – za­uwa­żył spo­koj­nie An­dre­asen.

Kir­sten, bez­rad­na wo­bec tej sy­tu­acji, znik­nę­ła bez po­że­gna­nia.

– Oho! – szep­nął ma­jor. – Ro­zu­miem, ro­zu­miem, An­dre­asen! Kie­dy by moż­na naj­le­piej zaj­rzeć tu znów w przy­szłym ty­go­dniu? – spy­tał dys­kret­nie i to­cząc ko­niem go­to­wał się do od­jaz­du. – Nie wie pan, czy sta­ry cel­nik jest w domu?… Tak? Jesz­cze u wój­ta?

Ścią­gnął cu­gle i ski­nąw­szy gło­wą pu­ścił ko­nia truch­ci­kiem.

De­li­rium! Wiel­kie nie­ba, to jest de­li­rium!

Tam do dia­ska, to ist­na ko­me­dia! Kir­sten Holst ni­czym sro­ka ki­wa­ją­ca się na scho­dach, aby za­sło­nić wej­ście. An­dre­asen w lan­sa­dach w głę­bo­kim śnie­gu, na gó­rze szczel­nie po­za­sła­nia­ne okna, a za nimi Mads Foss pil­nie ło­wią­cy bia­łe mysz­ki…

Oto coś dla wój­ta! Ale naj­pierw czym prę­dzej do in­spek­to­ra ru­chu!

Sma­gnąw­szy ko­nia ba­tem, za­mru­gał z uśmie­chem: – Na­tu­ral­nie z całą oględ­no­ścią!

Sło­wo „de­li­rium” wy­wie­ra­ło na nim praw­dzi­wie ko­micz­ne wra­że­nie. Samo na­po­mknie­nie o nim zwią­za­ne było nie­roz­dziel­nie z ist­nym za­stę­pem dow­cip­nych, hu­mo­ry­stycz­nych po­jęć, któ­rych wy­star­czy do­tknąć, a już wzla­tu­ją niby sta­do pta­ków, kie­dy po­ru­szysz łód­ką. Fakt, że ktoś jest w de­li­rium, może – dow­cip­nie opo­wie­dzia­ny – po­dzia­łać ni­czym bom­ba wy­bu­cho­wa.

Bied­na Kir­sten Holst! Jako za­rzą­dza­ją­ca go­spo­dar­stwem do­mo­wym, nie może po­noć ani tro­chę ogra­ni­czyć na­pły­wu tych wszyst­kich, co obec­nie po śmier­ci pani domu chcie­li­by w co­raz więk­szej mie­rze ko­rzy­stać ze zna­nej go­ścin­no­ści Fos­se­ga­ar­du. Wie, że bez­ce­lo­we jest li­cze­nie wro­ga: jej rola – to ugasz­czać.

Gra w kar­ty mo­gła to­czyć się w naj­lep­sze przez całą noc, przy czym do­le­wa­ło się ko­nia­ku do wazy z pon­czem i pod­no­si­ło staw­ki do dwu­na­stu szy­lin­gów i mar­ki.

Była w ogó­le za­wsze przy­go­to­wa­na na nie­spo­dzian­ki; nig­dy żad­nej pew­no­ści. W cią­gu owych ośmiu czy dzie­wię­ciu lat, któ­re tu już spę­dzi­ła, we­szło jej w krew od daw­na, że na Fos­se­ga­ar­dzie naj­praw­do­po­dob­niej­sze jest to, co wy­da­je się naj­mniej praw­do­po­dob­ne. Mu­sia­ła w trwo­dze i roz­ter­ce wraz ze służ­bą od­pro­wa­dzać do po­ko­jów go­ścin­nych na pię­trze go­ści, któ­rzy stop­nio­wo co­raz go­rzej so­bie sami ra­dzi­li, a któ­rych Mads Foss nie­chęt­nie wi­dział wów­czas na dole. Jako cór­ka przy­ja­cie­la mło­do­ści Fos­sa – cel­ni­ka, któ­ry stra­cił ży­cie na przy­sta­ni – zo­sta­ła wzię­ta do dwo­ru ma­jąc lat szes­na­ście czy sie­dem­na­ście, by się uczyć go­spo­da­ro­wa­nia, i tak stop­nio­wo zro­sła się z tą ro­dzi­ną. Zdzi­wi­ła­by się z pew­no­ścią, gdy­by ktoś po­wąt­pie­wał czy na­le­ży ona do trwa­łych czę­ści skła­do­wych domu.

An­dre­asen po­stał jesz­cze chwi­lę w za­my­śle­niu, z rę­ko­ma w kie­sze­niach swej umą­czo­nej kurt­ki, spo­glą­da­jąc w ślad za san­ka­mi ma­jo­ra, zni­ka­ją­cy­mi w głę­bi alei.

– Ten już so­bie znaj­dzie part­ne­rów do kart – mruk­nął.
Pod­niósł wzrok ku głów­ne­mu bu­dyn­ko­wi, po czym wszedł
po stop­niach do środ­ka.

Przy­sta­nął w ob­szer­nej pu­stej sie­ni, wspar­ty o po­ręcz scho­dów, i na­słu­chi­wał. Z kuch­ni do­la­ty­wał przy­tłu­mio­ny gwar gło­sów licz­nej służ­by, któ­ra prze­trwa­ła przy dwo­rze od cza­su, gdy jesz­cze żyła pani i wszyst­kie dzie­ci były w domu. Dwóch lub trzech pa­rob­ków i czte­ry czy pięć dzie­wek to nie za dużo na wszyst­kie te go­ścin­ne po­ko­je, za­bu­do­wa­nia mły­na i całe wiel­kie go­spo­dar­stwo, zwłasz­cza że dom tak czę­sto by­wał pe­łen go­ści.

Na nie ma­lo­wa­nych scho­dach wio­dą­cych na pię­tro sta­ła mied­ni­ca z za­krwa­wio­ną gąb­ką. Z sy­pial­ni na gó­rze roz­le­ga­ły się gło­śne okrzy­ki – przy­głu­szo­ne przez za­mknię­te drzwi – a po nich do­biegł szka­rad­ny dźwięk, niby ryk kro­wy.

W sie­ni na pię­trze sły­chać było spiesz­ne kro­ki; cho­dzo­no na pal­cach i mó­wio­no nie­mal szep­tem – praw­do­po­dob­nie w oba­wie no­we­go ata­ku. Na­raz od drzwi roz­brzmiał krót­ko i sro­go głos ma­da­me Tor­björn­sen. Żą­da­ła mied­ni­cy i świe­żej wody.

– I jesz­cze octu! Hil­do, po­bie­gnij na dół i przy­nieś przy bór do przy­praw sto­ło­wych!

Ma­da­me była to sta­ra, krzep­ka aku­szer­ka re­jo­no­wa, o wła­snych po­glą­dach le­kar­skich i wła­snej, sa­mo­dziel­nej prak­ty­ce. Przyj­mo­wa­ła więk­szość dzie­ci tu w domu i z da­wien daw­na wta­jem­ni­czo­na była w ta­kie spra­wy do­mo­we, w któ­re nie­chęt­nie wcią­ga­no by ofi­cjal­ne­go, na­dwor­ne­go dok­to­ra.

Bla­da mło­da dziew­czy­na prze­mknę­ła w dół scho­da­mi i z po­wro­tem na górę z bu­tel­ką octu. Na jej de­li­kat­nej twa­rzy ma­lo­wa­ła się pa­nicz­na trwo­ga.

– Idź naj­le­piej do swe­go po­ko­ju, Hil­do! – roz­legł się głos ma­da­me. – Niech pani za­bie­rze to dziec­ko, pan­no Holst! To zu­peł­nie nie dla niej, jak on tam te­raz do­ka­zu­je i krzy­czy! Bo te­raz zno­wu Zły nim wła­da. Peł­no go wszę­dzie, roi się i z każ­de­go kąta wy­zie­ra po­miot dia­bel­ski, aż wło­sy się czło­wie­ko­wi jeżą na gło­wie!

Na­gle roz­legł się ło­skot, jak­by w po­ko­ju prze­wró­co­no spo­ry me­bel.

– I pro­szę po­wie­dzieć Du­żej Ane, żeby się trzy­ma­ła w po­bli­żu, bo jak on się ze­rwie znie­nac­ka, to nie­po­dob­na go utrzy­mać – do­rzu­ci­ła jesz­cze szyb­ko ma­da­me i po­spie­szy­ła do środ­ka.

An­dre­asen po­ło­żył rękę na po­rę­czy. Znów uci­chło, w ca­łym domu za­pa­dła głę­bo­ka ci­sza. Drzwi do ba­wial­ni i do po­ko­jów po­zo­sta­ły otwar­te po przej­ściu Hil­dy i wzrok jego śli­zgał się w za­my­śle­niu po szpa­rach w pod­ło­dze, wzdłuż sze­re­gu nóg krze­seł, kre­den­su z dro­gim szkłem i sre­bra­mi, ku sta­re­mu an­giel­skie­mu ze­ga­ro­wi z wiel­kim niby księ­życ mo­sięż­nym wa­ha­dłem, któ­re z gło­śnym „tik-tak” po­ru­sza­ło się za szy­bą. Mógł za­pu­ścić spoj­rze­nie przez ba­wial­nię aż ku dwu sta­rym por­tre­tom w bu­du­ar­ku pani, gdzie obec­nie usta­wia­ło się za­zwy­czaj sto­lik kar­cia­ny dla wy­bra­nych.

Świa­tło przed­po­łu­dnia roz­ja­śnia­ło po­kój. Bie­gał tam sa­mot­ny kot, prze­cią­gał się, zie­wał i nu­dził się, ni­czym sej­smo­graf przy­gnę­bie­nia pa­nu­ją­ce­go w domu; raz po raz zer­kał ku klat­ce z ka­nar­kiem. Na­wet mu­chy, któ­rą mógł­by zło­wić, nie ma na oknie!

Kie­dy nie­kie­dy da­wał się sły­szeć ohyd­ny ryk.

Kir­sten Holst sta­ła na gó­rze, pode drzwia­mi sa­lo­nu. Uję­ła klam­kę i znów ją pu­ści­ła. Na­ci­ska­ła ją po­wo­li, jak gdy­by się bała. Gdy wresz­cie we­szła, roz­legł się dzi­wacz­ny, chry­pli­wy wy­buch śmie­chu.

– Po­wi­nien­by ka­zać się trzy­mać paru sil­nym dra­bom, świ­nia jed­na! Jesz­cze ta bied­na pan­na przez nie­go po­stra­da zmy­sły! – rzu­cił An­dre­asen, za­my­ka­jąc z wście­kło­ścią drzwi ba­wial­ni.

Ka­na­rek za­czął śpie­wać, jak­by zwa­rio­wał tam w swej sa­mot­ni.II

Dla­cze­go sta­ry Ba­stian Borg się po­wie­sił?

Na­le­ża­ło­by chy­ba za­py­tać ra­czej, dla­cze­go się oże­nił.

Od­po­wiedź na to ob­le­ga­ła ze wszel­ki­mi wa­rian­ta­mi oko­li­cę przez ostat­nie trzy lata, a spro­wa­dza­ła się do tego, że Mads Foss po nie­uda­nej spe­ku­la­cji ży­tem z bar­ką „Kro­nos” nie zna­lazł in­ne­go wyj­ścia i ure­gu­lo­wał spra­wę spła­ty po­ło­wy kosz­tów z Bor­giem w ten spo­sób, że od­dał mu za żonę swo­ją cór­kę Ma­rian­nę. Zwykł – jak tłu­ma­czy­li życz­li­wi – spła­cać swo­je dłu­gi pięk­ny­mi cór­ka­mi. Jed­na z tych có­rek tkwi­ła więc tu­taj, dru­ga gdzie in­dziej, a wszyst­kie po­za­wie­ra­ły dzi­wacz­ne mał­żeń­stwa.

Wszyst­kich w tym ro­dzie ce­cho­wa­ła pew­na wiel­ko­dusz­na lek­kość w spo­so­bie ży­cia i szczo­dro­bli­wość. Wraz więc z żo­na­mi wcho­dzi­ły do do­mów nie­ustan­ne hucz­ne za­ba­wy – i, pono, jed­na hi­po­te­ka po dru­giej na ma­jąt­ku. Przy każ­dych chrzci­nach moż­na się było spo­dzie­wać na­stęp­nej.

To, że się Ba­stian Borg po­wie­sił, nie ule­ga­ło nie­ste­ty naj­lżej­szej wąt­pli­wo­ści! Ale też nie tym za­gad­nie­niem zaj­mo­wa­no się tak in­ten­syw­nie: do­cie­ka­no ra­czej, dla­cze­go to uczy­nił.

Było to tak zu­peł­nie, tak ab­so­lut­nie nie­po­ję­te – po­zo­sta­wa­ło w sprzecz­no­ści przy­najm­niej z dwie­ma spra­wa­mi, w ja­kich umó­wił się jesz­cze te­goż rana: miał się na­za­jutrz zja­wić na przy­sta­ni, by za­in­ka­so­wać pie­nią­dze za drew­no masz­to­we, na­stęp­nie zaś pójść do in­spek­to­ra.

Praw­da, był prze­cież zdzi­wa­cza­ły ów po­nu­ry sta­ry że­glarz, gdy krą­żył tak wśród zbu­twia­łych, żół­to­bru­nat­nych za­bu­do­wań na swo­im Borg­svi­ken: zgar­bio­ny, mil­kli­wy, nie­uf­ny – krza­cza­ste brwi, małe okrą­głe oczka, za­krzy­wio­ny nos i bli­zna od po­strza­łu na twa­rzy. Prze­zy­wa­no go pu­cha­czem.

To­też zdu­mie­nie prze­szło wszel­kie gra­ni­ce, gdy do­wie­dzia­no się, że Ma­rian­na Foss – pięk­na, ocho­cza Ma­rian­na Foss – „cho­dzi z pu­cha­czem”, chce po­ślu­bić Ba­stia­na Bor­ga. Wy­glą­dał ni­czym wy­pcha­ny ja­strząb, co dłu­go już wisi na gwoź­dziu.

Jak­kol­wiek by się jed­nak rze­czy mia­ły, do­stał ją i za­wiózł na Borg­svi­ken.

Ile­kroć sta­ry Ba­stian wra­cał z przy­sta­ni, za­wsze ob­wie­szo­ny był upo­min­ka­mi: ma­te­ria­ły, wo­ale na ka­pe­lu­sze, ka­set­ki z przy­bo­ra­mi do szy­cia, pięk­ne trze­wicz­ki. „Gdyż głup­cem jest męż­czy­zna – ma­wiał – któ­ry nie ma zro­zu­mie­nia dla na­tu­ral­nych pra­gnień mło­dej ko­bie­ty”.

Ro­zu­mie się, że ruch w Bor­gu i przyj­mo­wa­nie go­ści było te­raz zgo­ła inne niż daw­niej, a Ba­stian wy­ka­zy­wał zro­zu­mie­nie tak­że i w tym przy­pad­ku.

Dzi­wa­czał jed­nak co­raz bar­dziej.

Cha­dzał w ci­szy i sa­mot­nie, lu­dzie za­sta­wa­li go o zmro­ku w naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­nych miej­scach; stał i na­słu­chi­wał to tu, to tam. Są­dzo­no, że to jego sta­ry ko­bold okrę­to­wy przy­spa­rza mu tych nie­po­ko­jów: coś tam, wi­dać, nie zo­sta­ło mię­dzy nimi na­le­ży­cie za­ła­twio­ne i oto wy­pa­tru­je go te­raz…

Otóż owej wio­sny syn szkut­ni­ka z gór­ne­go fior­du, mło­dy Fer­dy­nand Wie­se, któ­ry zwykł na Boże Na­ro­dze­nie od­wie­dzać wój­ta, po­pro­sił by po­zwo­lo­no mu za­miesz­kać w Bor­gu na parę ty­go­dni, pod­czas któ­rych za­ku­pi klep­kę okrę­to­wą i dę­bo­we drew­no dla stocz­ni.

Któ­re­goś ciem­na­we­go po­po­łu­dnia Ba­stian po­czuł się nie­co sa­mot­ny na par­te­rze. Ru­szył więc na górę po scho­dach, do żół­te­go po­ko­ju, gdzie – jak wie­dział – Ma­rian­na mia­ła ukła­dać ob­ru­sy w sza­fie. Tam przy­sta­nął przy uchy­lo­nych drzwiach.

Ale co uj­rzał – tego nikt nie mógł­by po­wie­dzieć. Po­ko­jów­ka, któ­ra roz­wie­sza­ła wła­śnie bie­li­znę na stry­chu, do­strze­gła kre­do­wą bla­dość jego twa­rzy, gdy od­wró­ciw­szy się jął wstę­po­wać po scho­dach na pod­da­sze. Sły­sza­ła, jak skrzy­pią de­ski pod jego po­wol­ny­mi, cięż­ki­mi kro­ki, po czym na­stą­pi­ła taka ci­sza, że mo­gła do­sły­szeć kro­ple, spa­da­ją­ce z ryn­ny na dwo­rze.

Kie­dy Sti­na we­szła po­tem na strych z ko­szem na bie­li­znę i świe­cą w ręku, my­śla­ła zra­zu, że wi­dzi go znów przed sobą sto­ją­ce­go i na­słu­chu­ją­ce­go. Wtem zro­zu­mia­ła, co się sta­ło i na­tych­miast krzyk jej roz­brzmiał w ca­łym domu.

Tak, tyle opo­wie­dzia­ła Sti­na owe­go wie­czo­ra.

Na­za­jutrz mo­gła już jed­nak opo­wie­dzieć do­kład­nie, jak go zna­la­zła: stał opar­ty ple­ca­mi o bel­kę, ra­żo­ny uda­rem i mar­twy.

A dziś od­by­wa­ła się na Bor­gu sty­pa, co się zo­wie. To zna­czy, nie nad­mier­nie wy­staw­na, pod­czas któ­rej ugi­na­ły­by się sto­ły od ja­dła, a wino la­ło­by się stru­mie­nia­mi – sty­pa, ja­kiej moż­na by się spo­dzie­wać po ro­dzi­nie z Fos­se­ga­ar­du. Ra­czej oby­czaj­na: pięk­niej­sza i po­wścią­gliw­sza w swym do­sto­jeń­stwie, wła­ści­wie tro­szecz­kę sztyw­na. A to, że sta­ry Foss wy­glą­dał nie­co osła­bio­ny i bled­szy po cho­ro­bie, przy­da­wa­ło mu tyl­ko uro­dy i god­no­ści; pił tyle jeno al­ko­ho­lu, ile wy­ma­ga­ły to­a­sty.

Syn jego, ku­piec-hur­tow­nik z nad­brzeż­ne­go mia­sta, do­bie­ra­jąc sta­ran­nie słów po­dzię­ko­wał w imie­niu sio­stry licz­nym przy­jezd­nym go­ściom, któ­rzy ze­chcie­li za­szczy­cić dom.

To, co przy­gnę­bia­ją­co wi­sia­ło w po­wie­trzu, za­że­gna­no szczę­śli­wie dzię­ki zręcz­no­ści wspól­nych przy­ja­ciół: Ba­stian Borg zo­stał po­cho­wa­ny w po­świę­co­nej zie­mi! W do­dat­ku de­mon­stra­cyj­nie za­mó­wio­no w mie­ście że­la­zne szta­chet­ki z po­zła­ca­ny­mi ku­la­mi!

Ofi­cjal­ną chro­nio­no tu­taj ta­jem­ni­cę: w mil­cze­niu i pod pie­czę­cią. I każ­dy, kto­kol­wiek za­li­czał się do wyż­szych sfer oko­li­cy, po­czy­ty­wał so­bie za ho­nor udział w owym pri­va­tis­si­mum ro­dzi­ny Fos­sów i po­czu­wał się do obo­wiąz­ku po­pie­ra­nia go.

Każ­dy – na­tu­ral­nie z wy­jąt­kiem sta­re­go cel­ni­ka z Fu­ru­set, peł­ne­go krnąbr­nej prze­ko­ry i za­wsze pły­ną­ce­go pod prąd. Twier­dził on bez że­na­dy, iż było to sa­mo­bój­stwo, zaś po­ko­jo­wa Sti­na (i nie ona jed­na zresz­tą) jest prze­ku­pio­na.

Nie ma też celu ota­cza­nie gro­bu szta­che­ta­mi, sko­ro wszy­scy lu­dzie mogą prze­cież za­glą­dać skroś ogro­dze­nie. Ale któż by tam dał się zba­ła­mu­cić taką nie­od­po­wie­dzial­ną ga­da­ni­ną!

Wdo­wa była pięk­na w swej czar­nej weł­nia­nej suk­ni, trze­ba przy­znać. Ob­da­rza­ła wy­brań­ców z to­wa­rzy­stwa prze­lot­nym spoj­rze­niem – ja­każ to ład­na, miła, mło­da ko­bie­ta: po­staw­na, o wy­mow­nych sza­rych oczach pod brwią gę­stą i czar­ną. Twarz jej, tak żywa za­zwy­czaj i wy­ra­zi­sta, tak spo­koj­nie się dzi­siaj kło­ni. Tak­tow­na ko­bie­ta z tej Ma­rian­ny Borg – ko­muż zresz­tą z Fos­sów zby­wa na tak­cie?

No tak, a kogo do­sta­nie te­raz Ma­rian­na Borg – a ra­czej: kogo so­bie weź­mie?

Py­ta­nie to, ci­che i skry­wa­ne głę­bo­ko, zda­wa­ło się krą­żyć w Bor­gu w przy­gnę­bia­ją­cej at­mos­fe­rze nad trum­ną, nad ma­ra­mi ze świer­czy­ny. A nad cia­stem, port­waj­nem i ma­de­rą za­czę­to już so­bie na­szep­ty­wać, a oczy mru­ga­ły w za­czer­wie­nio­nych twa­rzach.

I kie­dy póź­niej, pod­chmie­le­ni, szli przez po­ko­je, mie­li już uku­te pla­ny. Rzecz oso­bli­wa, kom­bi­na­cje te do­ty­czy­ły wy­łącz­nie męż­czyzn w doj­rza­łym już wie­ku, aż po sę­dzi­we lata, oczy­wi­ście z naj­wyż­szych sfer oko­li­cy. A prze­cież Ma­rian­na mia­ła do­pie­ro lat dwa­dzie­ścia czte­ry!

Cze­muż mia­no by brać pod uwa­gę ra­czej wdow­ców i star­szych pa­nów, ani­że­li ich sy­nów? Nie było po temu go­dzi­wej przy­czy­ny. Rzekł­byś, kie­ro­wa­no się tu jak gdy­by ja­kimś wspól­nym wy­czu­ciem. Ma­rian­na była tak roz­sąd­na, moż­na z nią było tak miło po­ga­wę­dzić. Swo­im dys­kret­nym uśmiesz­kiem po­tra­fi­ła, gdy chcia­ła, za­wró­cić gło­wę i zmą­cić ser­ce sta­re­mu ka­wa­le­ro­wi, to­też z pew­no­ścią nie dla har­de­go, sta­re­go mru­ka-że­gla­rza tak pil­nie od­wie­dzał Borg ten czy ów si­wie­ją­cy lub łysy oko­licz­ny ko­ry­fe­usz.

Po­wie­wy wio­sen­ne i wiatr po­łu­dnio­wy spra­wi­ły, że dro­ga sta­ła się nie­mal nie­prze­jezd­na. Na jej skra­ju wid­nia­ła jesz­cze tyl­ko smu­ga śnie­gu i lodu, tak że pło­zy sań tar­ły się o goły piach i z da­le­ka roz­le­ga­ły się zgrzy­ty i pi­ski.

W ob­szer­nych sa­niach z ro­słym kasz­ta­nem, z dzwo­necz­ka­mi w czar­nej kre­pie i pod niedź­wie­dzią der­ką je­chał Mads Foss z Fos­se­ga­ar­du. Przy nim sie­dzia­ła jego cór­ka Ma­rian­na z twa­rzą za­sło­nię­tą gę­stym ża­łob­nym we­lo­nem. Upar­ła się, że na­tych­miast wra­ca z Bor­gu do domu.

Koń prze­biegł prze­szło pół­to­rej mili nie zmniej­sza­jąc szyb­ko­ści. Obo­je ja­dą­cy nie­wie­le słów za­mie­ni­li pod­czas dro­gi. Ma­rian­na ro­zu­mia­ła, jak rad jest oj­ciec, że znów ją bę­dzie miał w domu; w tym wiel­kim domu było to dla nie­go ze wszech miar ko­rzyst­ne.

Ukrad­kiem zer­k­nę­ła na twarz ojca. Wło­sy jego i krót­ka bro­da były obec­nie śnież­no­bia­łe, dzię­ki cze­mu spra­wiał wra­że­nie na­der do­bro­dusz­ne­go i po­god­ne­go.

W dzie­ciń­stwie wy­da­wał się jej su­ro­wy; za­wsze się go bała. Ale owa trwo­ga za­tra­ca­ła się stop­nio­wo co­raz bar­dziej, od­kąd na­uczy­ła się po­stę­po­wać z oj­cem i za­ga­dy­wać go. Część owych ku­lis ru­nę­ła wów­czas, kie­dy to bła­gał ją i że­brał, aby się prze­nio­sła do Bor­gu. Dreszcz ją prze­biegł na myśl o mrocz­nej, groź­nej nie­ustę­pli­wo­ści, jaką zwykł był ujaw­niać: wy­ci­snę­ła ona pięt­no na wszyst­kich jego dzie­ciach.

Uprzy­tom­ni­ła so­bie na­gle jego twarz, uj­rza­ła ją wy­raź­nie, ni­czym wi­zję: sil­na, z czar­nym za­ro­stem, czer­wo­na, roz­go­rącz­ko­wa­na. Ma­rian­na była wów­czas mała – wte­dy, gdy mat­ka na­gle po­ka­za­ła drzwi pia­stun­ce An­nie. A on miał jesz­cze po­dróż­ną czap­kę na gło­wie, po­wró­cił był wła­śnie z tar­gu w sto­li­cy i za­ta­czał się, klął i tą czap­ką ude­rzył w im­bryk. Wtem mat­ka do­sta­ła kon­wul­sji i dzie­ci za­bra­no na górę, a bied­ny brat, Hen­ryk, jął sza­leć i ko­pać drzwi pro­wa­dzą­ce do sy­pial­ni!

I oto, przez te dwie mile Ma­rian­na sie­dzia­ła jak we śnie, oglą­da­jąc za swym we­lo­nem wszyst­ko, co się jej tak nie­spo­dzia­nie wy­da­rzy­ło. W du­chu je­cha­ła co­raz prę­dzej i prę­dzej, aby da­lej od tego, co ją bez prze­rwy ści­ga­ło, i chcia­ło się stać waż­kie, a na­wet do­go­ni­ło ją na mo­ment.

My­śli jej znów się roz­bie­gły. Oto cze­ka ją coś zu­peł­nie no­we­go, z dala od tego dwo­ru, od tej miej­sco­wo­ści, od tego mał­żeń­stwa. Czu­ła się, jak­by ucie­kła z gro­bu; przez chwi­lę my­śla­ła już do­praw­dy, że i to miej­sce wy­pad­nie jej z nim po­dzie­lić!

A oto, jak się oca­li­ła.

Nie­na­wi­dzi­ła my­śli o wszyst­kim co było tam – o kro­wach, ko­niach, po­ko­jach, lu­dziach. Oj­ciec i sąd nie­chaj za­ła­twia­ją spra­wy ma­jąt­ku i in­te­re­sy. A ona znów bę­dzie cór­ką domu, no­ta­be­ne cór­ką, któ­ra też coś nie­coś po­sia­da!

Ta sama za­spa śnież­na, na któ­rą za­wsze trze­ba było uwa­żać, za­le­ga­ła za­kręt dro­gi u wrót ro­dzin­ne­go Fos­se­ga­ar­du. Pług od­śnież­ny we­rż­nął się w nią głę­bo­ko jed­ną stro­ną. By­wa­ła tyl­ko tro­chę wyż­sza lub niż­sza, za­leż­nie od tego, jaka była zima. Za­spa two­rzy­ła się wsku­tek skrzy­żo­wa­nia wierz­choł­ków dwu osiem­na­sto­ca­lo­wych pni, któ­re ster­cza­ły z rowu ni­czym po­zdro­wie­nie od dwo­ru i ci­che za­chwa­la­nie la­sów Fos­se­ga­ar­du – nie wia­do­mo: praw­dę mó­wią­ce czy też kłam­li­we. Chy­ba było ono nie­gdyś praw­dą (nig­dy nie my­śla­ła o tym daw­niej) – może w cza­sach, kie­dy wy­rzu­co­no oba te sta­re po­tęż­ne i spę­ka­ne fi­la­ry z ku­la­mi u góry, któ­re wspie­ra­ły po obu stro­nach wro­ta Fos­se­ga­ar­du. Obec­nie bra­kar­ska sie­kier­ka chy­ba ze­sko­czy­ła­by ze zdu­mie­nia ze swe­go sty­li­ska, gdy­by na­po­tka­ła pnie po­dob­nych roz­mia­rów.

Na­zgar­nia­no na dro­gę świe­że­go, czy­ste­go, bia­łe­go śnie­gu, sa­nie na­bra­ły więc tem­pa i su­nę­ły lek­ko, mi­ja­jąc wro­ta, i da­lej, ale­ją li­po­wą w stro­nę wej­ścia i scho­dów.

Nie­co po­chy­lo­na, po­tęż­na fa­sa­da mu­ro­wa­ne­go gma­chu wy­da­wa­ła się z wszyst­ki­mi swy­mi wy­ku­sza­mi jed­nym ol­brzy­mim da­chem, cią­gną­cym się po­nad mnó­stwem wnęk okien­nych o drob­nych szy­bach, usze­re­go­wa­nych po­dwój­nym rzę­dem wzdłuż ca­łe­go fron­tu. Po­sia­dłość, po­mi­mo sta­ro­świec­kie­go cha­rak­te­ru, spra­wia­ła wra­że­nie ma­gnac­kiej. Oto­czo­na była du­ży­mi i ma­ły­mi bu­dyn­ka­mi go­spo­dar­ski­mi – sta­ry­mi i no­wy­mi – dłu­gą czer­wo­ną sto­do­łą i spi­chle­rzem, z wła­snym, po­tęż­nym dzwo­nem zwo­łu­ją­cym na po­sił­ki. Dwór tro­no­wał po­śród da­le­ko roz­cią­gnię­tych opłat­ków, na­kre­ślo­nych czer­nią na bia­łych po­lach w wio­sen­nej od­wil­ży. Star­czy tu­taj miej­sca dla go­ści i po­jaz­dów.

Na sa­mym szczy­cie góry sta­ła sta­ra wie­ża straż­ni­cza, skąd roz­ta­czał się wi­dok na fiord i wi­dzieć moż­na było w dole, wśród wy­se­pek nad­brzeż­nych, naj­wyż­sze reje stat­ków.

Ku gó­rze le­ciał grzmot mas wod­nych i dud­nie­nie mły­na, a nie­co da­lej za­pa­dła ce­giel­nia zwie­si­ła nad urwi­skiem swój sza­ry, omsza­ły dach.

Przed Ma­rian­ną sta­nął dom ro­dzin­ny, od­le­gły, jak­by rze­czy­wi­ście od wie­lu lat w nim nie prze­by­wa­ła.

Wspo­mnie­nia w każ­dym ką­cie – gdy­byż to drzwi i ścia­ny umia­ły opo­wia­dać!

Dano jej oby­dwa pięk­ne po­ko­je za salą po­łu­dnio­wą, wy­cho­dzą­ce na wiel­ki, po­dob­ny do par­ku sad – z al­tan­ka­mi, pe­łen ście­żek wśród krza­ków agre­stu i po­rze­czek, z brze­zin­ką, buj­ny­mi ra­ba­ta­mi, in­spek­ta­mi. Po­ni­żej sadu roz­po­ście­rał się szmat grun­tu tłu­sty i ba­gni­sty, gdzie kępy za­ro­śli wy­ła­nia­ły się tu i ów­dzie z za­le­ga­ją­cych tam za­wsze po­ran­nych i wie­czor­nych mgieł, w le­cie zwiew­nym opa­rem, w zi­mie zaś na kształt gę­ste­go, bia­łe­go pa­sma nad zie­mią.

Był tu staw, nie­mal za­ro­sły buj­ną zie­le­nią. Przez jego ni­żej po­ło­żo­ną część biegł omsza­ły, zie­lo­ny płot ogro­do­wy, kędy tło­czy­ły się mię­si­ste wod­ne ro­śli­ny. Kie­dy nie­kie­dy, na­słu­chu­jąc uważ­nie, uło­wić mo­głeś stłu­mio­ny plusk. To żół­to­brzu­chy ka­raś w po­go­ni za mu­chą czy ki­jan­ką. Poza tym ci­cho było na dłu­gim, wą­skim sta­wie, pra­wie za­ro­śnię­tym, co krył się pod tra­wi­ska­mi ogrze­wa­ją­cy­mi go zimą, je­sie­nią zaś mgła kła­dła się na nim, jak wata – aż zja­wiał się lód. Wte­dy ka­ra­sie sta­ły gło­wa­mi do sie­bie, po­środ­ku, na szla­mo­wa­tej głę­bi­nie, gdzie staw nig­dy nie za­ma­rzał do dna, lub chro­ni­ły się w ciem­ną, ta­jem­ni­czą to­piel, głę­bo­ko pod cie­płą war­stwę mułu.

Fos­se­ga­ard sły­nął nie­gdyś ze swych wiel­kich, tłu­stych ka­ra­si. Krą­ży­ła le­gen­da, że po­cho­dzi­ły one od pew­ne­go duń­skie­go dy­gni­ta­rza i rad­cy sta­nu, któ­ry w po­przed­nim stu­le­ciu był wła­ści­cie­lem Fos­se­ga­ar­du ze wszyst­ki­mi przy­le­gły­mi po­sia­dło­ścia­mi wzdłuż ca­łe­go bie­gu rze­ki. Fak­tem jest jed­nak, iż obec­nie bar­dzo trud­no było je zło­wić. Może da­ło­by się to wy­tłu­ma­czyć w ten spo­sób, że ka­ra­sie, któ­re przez dwie­ście zim sta­ły ra­zem, gło­wa przy gło­wie i oko w oko, ra­dząc o spra­wach dzie­ją­cych się nad nimi, na­bra­ły snadź ro­zu­mu i do­świad­cze­nia.

Trud­no prze­są­dzać, czy mó­zgi ich – we­dle dar­wi­now­skie­go sys­te­mu po­ję­cio­we­go – zdo­ła­ły nie­me tyl­ko zdzi­wie­nie wy­kształ­cić w ro­dzaj naj­męt­niej­szych bo­daj idei lub spe­ku­la­cji, opar­tej na nie­ja­snych prze­czu­ciach tego, co je cze­ka, kie­dy w głąb za­nu­rzy się Rzecz Mi­stycz­na w po­sta­ci wię­cie­rza, i unie­sie je, trze­po­cą­ce się, po jed­nym w gór­ne stre­fy. Wsze­la­ko naj­zu­peł­niej pew­ne jest, że by­stre ich oczy śle­dzi­ły chasz­cze i płot ogro­do­wy. Naj­ni­klej­szy po­dej­rza­ny cień, co by się tam po­ru­szył, był sy­gna­łem do ogól­nej pło­chli­wej uciecz­ki głę­bo­ko pod tra­wi­ce – czy­byś tam z sie­cią przy­szedł, czy bez niej, czy zgo­ła pod­stęp­nie cią­gnął ją za sobą.

Staw le­żał tedy niby ciem­ne oko, ob­ser­wu­ją­ce wszyst­ko to, co po­ru­sza­ło ko­lej­ne po­ko­le­nia…

Na­pa­sto­wa­ły go dzie­ci – chłop­cy i dziew­czyn­ki – rzu­ca­jąc ka­wał­ki drew­na. Plusk miał pło­szyć! Grze­ba­ły w nim ga­łę­zia­mi, mą­ci­ły wodę i pusz­cza­ły na nią okrę­ci­ki z kory. Sta­le się ich po­zby­wał, kie­dy dzwo­nio­no na po­si­łek.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: