- W empik go
Otchłań - ebook
Otchłań - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 278 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nie ma rady – mówił rządca Andreasen. – Ale to żadnej! Pan komisarz jest chory! Samiście przecież widzieli: obie rolety na górze w narożnym pokoju są spuszczone. Toć macie oczy w głowie! – dodawał na użytek co prostszego luda.
I dlatego nie można z nim rozmawiać! Ani jutro! Ani przez cały ten tydzień! Tak, może w poniedziałek…
Andreasen był to chwat z cienkim, nieco zakrzywionym nosem i dwojgiem bystrych, żywych oczu. Znał się na tym, jak za każdym razem zręcznie wyganiać z dworu rój natrętnych komarów. Siedział zwykle w czerwonym budynku na górze w kantorze i odprawiał ludzi, którzy przychodzili po wypłatę. Cała ich gromada stała pode drzwiami,a bo w tej porze roku Mads Foss z Fossegaardu musiał mieć dla młyna mnóstwo woźniców. Zboże i mąka kursowały bowiem między miastem a przystanią, a w dodatku przyszły dostawy drewna dla całego powiatu Bjölstad.
Odprawiał ludzi głosem, który mógłbyś dosłyszeć i w dole koło młyna skroś łoskot wody, starając się zwiększyć nacisk ciągłym powtarzaniem:
— Nie! Jest chory i nie będzie gotowizny, póki nie wyzdrowieje! Pytasz, kiedy to nastąpi, dobry człowieku?! – Och, tak za trzy, cztery tygodnie, kiedy pan komisarz po robi już obliczenia. Ale tu, widzisz, daję ci coś, co jest tak samo dobre, jak pieniądz: bony towarowe!
— Hę? Nic nie kapujesz? Jeżeli za to dostaniesz u kupcamąkę, kaszę, tytoń, sól, wódkę, zupełnie tak samo, jakbyś płacił monetą królewską – więc chyba to są pieniądze – tyle że pójdziesz do kupca Buaasa, a nie do tamtego łotra na Strandgaten.
— Kapujesz teraz wreszcie czy nie? Mam jeszcze innychludzi do załatwienia, oprócz ciebie! Już coś tam zrozumiesz w drodze do domu… Chodź teraz ty, Olai! Stój! Poczekaj, czekajże chwileczkę! – Andreasen wyjrzał, na dworze dały się słyszeć dzwonki sań. Na dziedziniec wjechały jednokonne sanie.
– Hej, Nils, leć do dworu i powiedz pannie Holst, że pan major von Moberg przyjechał!Andreasen wypadł na dwór, z przyzwyczajenia otrzepując klepnięciem pośladek, jakby właśnie siedział na worku mąki. – Nici będą dzisiaj z wieczornej partyjki kart – mruknął, brnąc po śniegu, z pięściami w kieszeniach krótkiej kurtki.
Stanął wreszcie, z przymilnie-przyjaznym wyrazem twarzy, pochylony w przód, tak że plecy mu się wydłużyły, a łańcuszek zegarka zwisł z roboczej kamizeli w zielone paski. Wzruszając ramionami, pokręcił dostojnie głową i spojrzał w górę, ku roletom.
— Niestety, nie przyjmuje, panie majorze! Już od trzechdni jest chory!
— Rzeczywiście, to przykre! – zabrzmiało oschlei chrapliwie. Twarz majora z lśniącym czerniąpodkręconym wąsem poczerwieniała jeszcze bardziej niż zazwyczaj.
— Czy mógłbym czymś służyć panu majorowi? – padłoznów pytanie z grzecznym ukłonem.
— Hm, hm, widzi pan, Andreasen – major sięgnął do kieszeni na piersiach. – Idzie tu o taki świstek, który trzeba przedłużyć. Myśli pan, że to by się dało zrobić?
Andreasen patrzał w śnieg i żuł bezradnie ziarenko z próbki zboża, którą miał w kieszeni. Wtem po schodach zbiegła Kirsten Holst.
– Idzie o to – rzekł major – czy pani mogłaby wziąć umoczone pióro i wejść z tym tu świstkiem papieru do Fossa… tylko jego nazwisko tu, pod spodem! – wskazał palcem.
Panna Holst pokręciła głową.
— To zupełnie niemożliwe, panie majorze!
– Ale tylko jego nazwisko, rozumie pani!
— Chce, żeby było całkiem ciemno, nie znosi światła
— Ach, zrobiłby to przecież nie patrząc!
— Nie znosi nawet dzwonienia sań na dziedzińcu –
szepnął Andreasen – przykazano wyraźnie, żeby nie było
na podwórzu najmniejszego hałasu!
— No, ale…
— To go zawsze tak strasznie wyczerpuje, panie majorze – oświadczyła panna Holst z wahaniem w głosie – z pewnością zaszkodziło mu coś, co spożył zeszłej niedzieli u pana Ringa w majątku. Było tam tyle tłustego węgorza…
— Hm, hm, tak, a węgorza trzeba dobrze popłukać, panno Holst – ciągnął chrapliwie major, uporczywie się w nią wpatrując, gdy dostrzegł, jak się zaczerwieniła. Była czymś pośrednim między urodziwą osobą w czerni, a czymś karykaturalnym. Ta karykaturalność ujawniła się właśnie, gdy drepcąc nerwowo poruszała się na schodach i pragnęła udawać spokój, by dom obronić przed podejrzeniami majora – nie darmo zwano go przecie „kurierem”.
Nagle ktoś nacisnął klamkę drzwi wejściowych od wewnątrz; uchyliły się zaledwie, tworząc wąską szparę.
— Kirsten! – zaszeptał kobiecy głos.
— …a potem zaziębiłsięw drodze – ciągnęła Kirsten. –Jest tak strasznie nieostrożny, a odkąd pani umarła, a Marianna wyszła za mążi… –ciągnęła, pozierając ukradkiem w bok – nie ma jużnikogo, kto by na niego uważał, bo Hilda jest przecież…
— Kirsten! – zaszemrało znów za drzwiami.
— …jeszcze o wiele za młoda, by mogła mieć odpowiedni autorytet!
Drzwi na wpół się rozwarły, ukazując przez moment głowę i parę szczupłych kobiecych ramion.
— Kirsten Holst! – krzyknął ktoś przerażony, niezdolny już prawie do wydania głosu.
— Tam chyba ktoś potrzebuje pani pomocy – zauważył spokojnie Andreasen.
Kirsten, bezradna wobec tej sytuacji, zniknęła bez pożegnania.
– Oho! – szepnął major. – Rozumiem, rozumiem, Andreasen! Kiedy by można najlepiej zajrzeć tu znów w przyszłym tygodniu? – spytał dyskretnie i tocząc koniem gotował się do odjazdu. – Nie wie pan, czy stary celnik jest w domu?… Tak? Jeszcze u wójta?
Ściągnął cugle i skinąwszy głową puścił konia truchcikiem.
Delirium! Wielkie nieba, to jest delirium!
Tam do diaska, to istna komedia! Kirsten Holst niczym sroka kiwająca się na schodach, aby zasłonić wejście. Andreasen w lansadach w głębokim śniegu, na górze szczelnie pozasłaniane okna, a za nimi Mads Foss pilnie łowiący białe myszki…
Oto coś dla wójta! Ale najpierw czym prędzej do inspektora ruchu!
Smagnąwszy konia batem, zamrugał z uśmiechem: – Naturalnie z całą oględnością!
Słowo „delirium” wywierało na nim prawdziwie komiczne wrażenie. Samo napomknienie o nim związane było nierozdzielnie z istnym zastępem dowcipnych, humorystycznych pojęć, których wystarczy dotknąć, a już wzlatują niby stado ptaków, kiedy poruszysz łódką. Fakt, że ktoś jest w delirium, może – dowcipnie opowiedziany – podziałać niczym bomba wybuchowa.
Biedna Kirsten Holst! Jako zarządzająca gospodarstwem domowym, nie może ponoć ani trochę ograniczyć napływu tych wszystkich, co obecnie po śmierci pani domu chcieliby w coraz większej mierze korzystać ze znanej gościnności Fossegaardu. Wie, że bezcelowe jest liczenie wroga: jej rola – to ugaszczać.
Gra w karty mogła toczyć się w najlepsze przez całą noc, przy czym dolewało się koniaku do wazy z ponczem i podnosiło stawki do dwunastu szylingów i marki.
Była w ogóle zawsze przygotowana na niespodzianki; nigdy żadnej pewności. W ciągu owych ośmiu czy dziewięciu lat, które tu już spędziła, weszło jej w krew od dawna, że na Fossegaardzie najprawdopodobniejsze jest to, co wydaje się najmniej prawdopodobne. Musiała w trwodze i rozterce wraz ze służbą odprowadzać do pokojów gościnnych na piętrze gości, którzy stopniowo coraz gorzej sobie sami radzili, a których Mads Foss niechętnie widział wówczas na dole. Jako córka przyjaciela młodości Fossa – celnika, który stracił życie na przystani – została wzięta do dworu mając lat szesnaście czy siedemnaście, by się uczyć gospodarowania, i tak stopniowo zrosła się z tą rodziną. Zdziwiłaby się z pewnością, gdyby ktoś powątpiewał czy należy ona do trwałych części składowych domu.
Andreasen postał jeszcze chwilę w zamyśleniu, z rękoma w kieszeniach swej umączonej kurtki, spoglądając w ślad za sankami majora, znikającymi w głębi alei.
– Ten już sobie znajdzie partnerów do kart – mruknął.
Podniósł wzrok ku głównemu budynkowi, po czym wszedł
po stopniach do środka.
Przystanął w obszernej pustej sieni, wsparty o poręcz schodów, i nasłuchiwał. Z kuchni dolatywał przytłumiony gwar głosów licznej służby, która przetrwała przy dworze od czasu, gdy jeszcze żyła pani i wszystkie dzieci były w domu. Dwóch lub trzech parobków i cztery czy pięć dziewek to nie za dużo na wszystkie te gościnne pokoje, zabudowania młyna i całe wielkie gospodarstwo, zwłaszcza że dom tak często bywał pełen gości.
Na nie malowanych schodach wiodących na piętro stała miednica z zakrwawioną gąbką. Z sypialni na górze rozlegały się głośne okrzyki – przygłuszone przez zamknięte drzwi – a po nich dobiegł szkaradny dźwięk, niby ryk krowy.
W sieni na piętrze słychać było spieszne kroki; chodzono na palcach i mówiono niemal szeptem – prawdopodobnie w obawie nowego ataku. Naraz od drzwi rozbrzmiał krótko i srogo głos madame Torbjörnsen. Żądała miednicy i świeżej wody.
– I jeszcze octu! Hildo, pobiegnij na dół i przynieś przy bór do przypraw stołowych!
Madame była to stara, krzepka akuszerka rejonowa, o własnych poglądach lekarskich i własnej, samodzielnej praktyce. Przyjmowała większość dzieci tu w domu i z dawien dawna wtajemniczona była w takie sprawy domowe, w które niechętnie wciągano by oficjalnego, nadwornego doktora.
Blada młoda dziewczyna przemknęła w dół schodami i z powrotem na górę z butelką octu. Na jej delikatnej twarzy malowała się paniczna trwoga.
– Idź najlepiej do swego pokoju, Hildo! – rozległ się głos madame. – Niech pani zabierze to dziecko, panno Holst! To zupełnie nie dla niej, jak on tam teraz dokazuje i krzyczy! Bo teraz znowu Zły nim włada. Pełno go wszędzie, roi się i z każdego kąta wyziera pomiot diabelski, aż włosy się człowiekowi jeżą na głowie!
Nagle rozległ się łoskot, jakby w pokoju przewrócono spory mebel.
– I proszę powiedzieć Dużej Ane, żeby się trzymała w pobliżu, bo jak on się zerwie znienacka, to niepodobna go utrzymać – dorzuciła jeszcze szybko madame i pospieszyła do środka.
Andreasen położył rękę na poręczy. Znów ucichło, w całym domu zapadła głęboka cisza. Drzwi do bawialni i do pokojów pozostały otwarte po przejściu Hildy i wzrok jego ślizgał się w zamyśleniu po szparach w podłodze, wzdłuż szeregu nóg krzeseł, kredensu z drogim szkłem i srebrami, ku staremu angielskiemu zegarowi z wielkim niby księżyc mosiężnym wahadłem, które z głośnym „tik-tak” poruszało się za szybą. Mógł zapuścić spojrzenie przez bawialnię aż ku dwu starym portretom w buduarku pani, gdzie obecnie ustawiało się zazwyczaj stolik karciany dla wybranych.
Światło przedpołudnia rozjaśniało pokój. Biegał tam samotny kot, przeciągał się, ziewał i nudził się, niczym sejsmograf przygnębienia panującego w domu; raz po raz zerkał ku klatce z kanarkiem. Nawet muchy, którą mógłby złowić, nie ma na oknie!
Kiedy niekiedy dawał się słyszeć ohydny ryk.
Kirsten Holst stała na górze, pode drzwiami salonu. Ujęła klamkę i znów ją puściła. Naciskała ją powoli, jak gdyby się bała. Gdy wreszcie weszła, rozległ się dziwaczny, chrypliwy wybuch śmiechu.
– Powinienby kazać się trzymać paru silnym drabom, świnia jedna! Jeszcze ta biedna panna przez niego postrada zmysły! – rzucił Andreasen, zamykając z wściekłością drzwi bawialni.
Kanarek zaczął śpiewać, jakby zwariował tam w swej samotni.II
Dlaczego stary Bastian Borg się powiesił?
Należałoby chyba zapytać raczej, dlaczego się ożenił.
Odpowiedź na to oblegała ze wszelkimi wariantami okolicę przez ostatnie trzy lata, a sprowadzała się do tego, że Mads Foss po nieudanej spekulacji żytem z barką „Kronos” nie znalazł innego wyjścia i uregulował sprawę spłaty połowy kosztów z Borgiem w ten sposób, że oddał mu za żonę swoją córkę Mariannę. Zwykł – jak tłumaczyli życzliwi – spłacać swoje długi pięknymi córkami. Jedna z tych córek tkwiła więc tutaj, druga gdzie indziej, a wszystkie pozawierały dziwaczne małżeństwa.
Wszystkich w tym rodzie cechowała pewna wielkoduszna lekkość w sposobie życia i szczodrobliwość. Wraz więc z żonami wchodziły do domów nieustanne huczne zabawy – i, pono, jedna hipoteka po drugiej na majątku. Przy każdych chrzcinach można się było spodziewać następnej.
To, że się Bastian Borg powiesił, nie ulegało niestety najlżejszej wątpliwości! Ale też nie tym zagadnieniem zajmowano się tak intensywnie: dociekano raczej, dlaczego to uczynił.
Było to tak zupełnie, tak absolutnie niepojęte – pozostawało w sprzeczności przynajmniej z dwiema sprawami, w jakich umówił się jeszcze tegoż rana: miał się nazajutrz zjawić na przystani, by zainkasować pieniądze za drewno masztowe, następnie zaś pójść do inspektora.
Prawda, był przecież zdziwaczały ów ponury stary żeglarz, gdy krążył tak wśród zbutwiałych, żółtobrunatnych zabudowań na swoim Borgsviken: zgarbiony, milkliwy, nieufny – krzaczaste brwi, małe okrągłe oczka, zakrzywiony nos i blizna od postrzału na twarzy. Przezywano go puchaczem.
Toteż zdumienie przeszło wszelkie granice, gdy dowiedziano się, że Marianna Foss – piękna, ochocza Marianna Foss – „chodzi z puchaczem”, chce poślubić Bastiana Borga. Wyglądał niczym wypchany jastrząb, co długo już wisi na gwoździu.
Jakkolwiek by się jednak rzeczy miały, dostał ją i zawiózł na Borgsviken.
Ilekroć stary Bastian wracał z przystani, zawsze obwieszony był upominkami: materiały, woale na kapelusze, kasetki z przyborami do szycia, piękne trzewiczki. „Gdyż głupcem jest mężczyzna – mawiał – który nie ma zrozumienia dla naturalnych pragnień młodej kobiety”.
Rozumie się, że ruch w Borgu i przyjmowanie gości było teraz zgoła inne niż dawniej, a Bastian wykazywał zrozumienie także i w tym przypadku.
Dziwaczał jednak coraz bardziej.
Chadzał w ciszy i samotnie, ludzie zastawali go o zmroku w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach; stał i nasłuchiwał to tu, to tam. Sądzono, że to jego stary kobold okrętowy przysparza mu tych niepokojów: coś tam, widać, nie zostało między nimi należycie załatwione i oto wypatruje go teraz…
Otóż owej wiosny syn szkutnika z górnego fiordu, młody Ferdynand Wiese, który zwykł na Boże Narodzenie odwiedzać wójta, poprosił by pozwolono mu zamieszkać w Borgu na parę tygodni, podczas których zakupi klepkę okrętową i dębowe drewno dla stoczni.
Któregoś ciemnawego popołudnia Bastian poczuł się nieco samotny na parterze. Ruszył więc na górę po schodach, do żółtego pokoju, gdzie – jak wiedział – Marianna miała układać obrusy w szafie. Tam przystanął przy uchylonych drzwiach.
Ale co ujrzał – tego nikt nie mógłby powiedzieć. Pokojówka, która rozwieszała właśnie bieliznę na strychu, dostrzegła kredową bladość jego twarzy, gdy odwróciwszy się jął wstępować po schodach na poddasze. Słyszała, jak skrzypią deski pod jego powolnymi, ciężkimi kroki, po czym nastąpiła taka cisza, że mogła dosłyszeć krople, spadające z rynny na dworze.
Kiedy Stina weszła potem na strych z koszem na bieliznę i świecą w ręku, myślała zrazu, że widzi go znów przed sobą stojącego i nasłuchującego. Wtem zrozumiała, co się stało i natychmiast krzyk jej rozbrzmiał w całym domu.
Tak, tyle opowiedziała Stina owego wieczora.
Nazajutrz mogła już jednak opowiedzieć dokładnie, jak go znalazła: stał oparty plecami o belkę, rażony udarem i martwy.
A dziś odbywała się na Borgu stypa, co się zowie. To znaczy, nie nadmiernie wystawna, podczas której uginałyby się stoły od jadła, a wino lałoby się strumieniami – stypa, jakiej można by się spodziewać po rodzinie z Fossegaardu. Raczej obyczajna: piękniejsza i powściągliwsza w swym dostojeństwie, właściwie troszeczkę sztywna. A to, że stary Foss wyglądał nieco osłabiony i bledszy po chorobie, przydawało mu tylko urody i godności; pił tyle jeno alkoholu, ile wymagały toasty.
Syn jego, kupiec-hurtownik z nadbrzeżnego miasta, dobierając starannie słów podziękował w imieniu siostry licznym przyjezdnym gościom, którzy zechcieli zaszczycić dom.
To, co przygnębiająco wisiało w powietrzu, zażegnano szczęśliwie dzięki zręczności wspólnych przyjaciół: Bastian Borg został pochowany w poświęconej ziemi! W dodatku demonstracyjnie zamówiono w mieście żelazne sztachetki z pozłacanymi kulami!
Oficjalną chroniono tutaj tajemnicę: w milczeniu i pod pieczęcią. I każdy, ktokolwiek zaliczał się do wyższych sfer okolicy, poczytywał sobie za honor udział w owym privatissimum rodziny Fossów i poczuwał się do obowiązku popierania go.
Każdy – naturalnie z wyjątkiem starego celnika z Furuset, pełnego krnąbrnej przekory i zawsze płynącego pod prąd. Twierdził on bez żenady, iż było to samobójstwo, zaś pokojowa Stina (i nie ona jedna zresztą) jest przekupiona.
Nie ma też celu otaczanie grobu sztachetami, skoro wszyscy ludzie mogą przecież zaglądać skroś ogrodzenie. Ale któż by tam dał się zbałamucić taką nieodpowiedzialną gadaniną!
Wdowa była piękna w swej czarnej wełnianej sukni, trzeba przyznać. Obdarzała wybrańców z towarzystwa przelotnym spojrzeniem – jakaż to ładna, miła, młoda kobieta: postawna, o wymownych szarych oczach pod brwią gęstą i czarną. Twarz jej, tak żywa zazwyczaj i wyrazista, tak spokojnie się dzisiaj kłoni. Taktowna kobieta z tej Marianny Borg – komuż zresztą z Fossów zbywa na takcie?
No tak, a kogo dostanie teraz Marianna Borg – a raczej: kogo sobie weźmie?
Pytanie to, ciche i skrywane głęboko, zdawało się krążyć w Borgu w przygnębiającej atmosferze nad trumną, nad marami ze świerczyny. A nad ciastem, portwajnem i maderą zaczęto już sobie naszeptywać, a oczy mrugały w zaczerwienionych twarzach.
I kiedy później, podchmieleni, szli przez pokoje, mieli już ukute plany. Rzecz osobliwa, kombinacje te dotyczyły wyłącznie mężczyzn w dojrzałym już wieku, aż po sędziwe lata, oczywiście z najwyższych sfer okolicy. A przecież Marianna miała dopiero lat dwadzieścia cztery!
Czemuż miano by brać pod uwagę raczej wdowców i starszych panów, aniżeli ich synów? Nie było po temu godziwej przyczyny. Rzekłbyś, kierowano się tu jak gdyby jakimś wspólnym wyczuciem. Marianna była tak rozsądna, można z nią było tak miło pogawędzić. Swoim dyskretnym uśmieszkiem potrafiła, gdy chciała, zawrócić głowę i zmącić serce staremu kawalerowi, toteż z pewnością nie dla hardego, starego mruka-żeglarza tak pilnie odwiedzał Borg ten czy ów siwiejący lub łysy okoliczny koryfeusz.
Powiewy wiosenne i wiatr południowy sprawiły, że droga stała się niemal nieprzejezdna. Na jej skraju widniała jeszcze tylko smuga śniegu i lodu, tak że płozy sań tarły się o goły piach i z daleka rozlegały się zgrzyty i piski.
W obszernych saniach z rosłym kasztanem, z dzwoneczkami w czarnej krepie i pod niedźwiedzią derką jechał Mads Foss z Fossegaardu. Przy nim siedziała jego córka Marianna z twarzą zasłoniętą gęstym żałobnym welonem. Uparła się, że natychmiast wraca z Borgu do domu.
Koń przebiegł przeszło półtorej mili nie zmniejszając szybkości. Oboje jadący niewiele słów zamienili podczas drogi. Marianna rozumiała, jak rad jest ojciec, że znów ją będzie miał w domu; w tym wielkim domu było to dla niego ze wszech miar korzystne.
Ukradkiem zerknęła na twarz ojca. Włosy jego i krótka broda były obecnie śnieżnobiałe, dzięki czemu sprawiał wrażenie nader dobrodusznego i pogodnego.
W dzieciństwie wydawał się jej surowy; zawsze się go bała. Ale owa trwoga zatracała się stopniowo coraz bardziej, odkąd nauczyła się postępować z ojcem i zagadywać go. Część owych kulis runęła wówczas, kiedy to błagał ją i żebrał, aby się przeniosła do Borgu. Dreszcz ją przebiegł na myśl o mrocznej, groźnej nieustępliwości, jaką zwykł był ujawniać: wycisnęła ona piętno na wszystkich jego dzieciach.
Uprzytomniła sobie nagle jego twarz, ujrzała ją wyraźnie, niczym wizję: silna, z czarnym zarostem, czerwona, rozgorączkowana. Marianna była wówczas mała – wtedy, gdy matka nagle pokazała drzwi piastunce Annie. A on miał jeszcze podróżną czapkę na głowie, powrócił był właśnie z targu w stolicy i zataczał się, klął i tą czapką uderzył w imbryk. Wtem matka dostała konwulsji i dzieci zabrano na górę, a biedny brat, Henryk, jął szaleć i kopać drzwi prowadzące do sypialni!
I oto, przez te dwie mile Marianna siedziała jak we śnie, oglądając za swym welonem wszystko, co się jej tak niespodzianie wydarzyło. W duchu jechała coraz prędzej i prędzej, aby dalej od tego, co ją bez przerwy ścigało, i chciało się stać ważkie, a nawet dogoniło ją na moment.
Myśli jej znów się rozbiegły. Oto czeka ją coś zupełnie nowego, z dala od tego dworu, od tej miejscowości, od tego małżeństwa. Czuła się, jakby uciekła z grobu; przez chwilę myślała już doprawdy, że i to miejsce wypadnie jej z nim podzielić!
A oto, jak się ocaliła.
Nienawidziła myśli o wszystkim co było tam – o krowach, koniach, pokojach, ludziach. Ojciec i sąd niechaj załatwiają sprawy majątku i interesy. A ona znów będzie córką domu, notabene córką, która też coś niecoś posiada!
Ta sama zaspa śnieżna, na którą zawsze trzeba było uważać, zalegała zakręt drogi u wrót rodzinnego Fossegaardu. Pług odśnieżny werżnął się w nią głęboko jedną stroną. Bywała tylko trochę wyższa lub niższa, zależnie od tego, jaka była zima. Zaspa tworzyła się wskutek skrzyżowania wierzchołków dwu osiemnastocalowych pni, które sterczały z rowu niczym pozdrowienie od dworu i ciche zachwalanie lasów Fossegaardu – nie wiadomo: prawdę mówiące czy też kłamliwe. Chyba było ono niegdyś prawdą (nigdy nie myślała o tym dawniej) – może w czasach, kiedy wyrzucono oba te stare potężne i spękane filary z kulami u góry, które wspierały po obu stronach wrota Fossegaardu. Obecnie brakarska siekierka chyba zeskoczyłaby ze zdumienia ze swego styliska, gdyby napotkała pnie podobnych rozmiarów.
Nazgarniano na drogę świeżego, czystego, białego śniegu, sanie nabrały więc tempa i sunęły lekko, mijając wrota, i dalej, aleją lipową w stronę wejścia i schodów.
Nieco pochylona, potężna fasada murowanego gmachu wydawała się z wszystkimi swymi wykuszami jednym olbrzymim dachem, ciągnącym się ponad mnóstwem wnęk okiennych o drobnych szybach, uszeregowanych podwójnym rzędem wzdłuż całego frontu. Posiadłość, pomimo staroświeckiego charakteru, sprawiała wrażenie magnackiej. Otoczona była dużymi i małymi budynkami gospodarskimi – starymi i nowymi – długą czerwoną stodołą i spichlerzem, z własnym, potężnym dzwonem zwołującym na posiłki. Dwór tronował pośród daleko rozciągniętych opłatków, nakreślonych czernią na białych polach w wiosennej odwilży. Starczy tutaj miejsca dla gości i pojazdów.
Na samym szczycie góry stała stara wieża strażnicza, skąd roztaczał się widok na fiord i widzieć można było w dole, wśród wysepek nadbrzeżnych, najwyższe reje statków.
Ku górze leciał grzmot mas wodnych i dudnienie młyna, a nieco dalej zapadła cegielnia zwiesiła nad urwiskiem swój szary, omszały dach.
Przed Marianną stanął dom rodzinny, odległy, jakby rzeczywiście od wielu lat w nim nie przebywała.
Wspomnienia w każdym kącie – gdybyż to drzwi i ściany umiały opowiadać!
Dano jej obydwa piękne pokoje za salą południową, wychodzące na wielki, podobny do parku sad – z altankami, pełen ścieżek wśród krzaków agrestu i porzeczek, z brzezinką, bujnymi rabatami, inspektami. Poniżej sadu rozpościerał się szmat gruntu tłusty i bagnisty, gdzie kępy zarośli wyłaniały się tu i ówdzie z zalegających tam zawsze porannych i wieczornych mgieł, w lecie zwiewnym oparem, w zimie zaś na kształt gęstego, białego pasma nad ziemią.
Był tu staw, niemal zarosły bujną zielenią. Przez jego niżej położoną część biegł omszały, zielony płot ogrodowy, kędy tłoczyły się mięsiste wodne rośliny. Kiedy niekiedy, nasłuchując uważnie, ułowić mogłeś stłumiony plusk. To żółtobrzuchy karaś w pogoni za muchą czy kijanką. Poza tym cicho było na długim, wąskim stawie, prawie zarośniętym, co krył się pod trawiskami ogrzewającymi go zimą, jesienią zaś mgła kładła się na nim, jak wata – aż zjawiał się lód. Wtedy karasie stały głowami do siebie, pośrodku, na szlamowatej głębinie, gdzie staw nigdy nie zamarzał do dna, lub chroniły się w ciemną, tajemniczą topiel, głęboko pod ciepłą warstwę mułu.
Fossegaard słynął niegdyś ze swych wielkich, tłustych karasi. Krążyła legenda, że pochodziły one od pewnego duńskiego dygnitarza i radcy stanu, który w poprzednim stuleciu był właścicielem Fossegaardu ze wszystkimi przyległymi posiadłościami wzdłuż całego biegu rzeki. Faktem jest jednak, iż obecnie bardzo trudno było je złowić. Może dałoby się to wytłumaczyć w ten sposób, że karasie, które przez dwieście zim stały razem, głowa przy głowie i oko w oko, radząc o sprawach dziejących się nad nimi, nabrały snadź rozumu i doświadczenia.
Trudno przesądzać, czy mózgi ich – wedle darwinowskiego systemu pojęciowego – zdołały nieme tylko zdziwienie wykształcić w rodzaj najmętniejszych bodaj idei lub spekulacji, opartej na niejasnych przeczuciach tego, co je czeka, kiedy w głąb zanurzy się Rzecz Mistyczna w postaci więcierza, i uniesie je, trzepocące się, po jednym w górne strefy. Wszelako najzupełniej pewne jest, że bystre ich oczy śledziły chaszcze i płot ogrodowy. Najniklejszy podejrzany cień, co by się tam poruszył, był sygnałem do ogólnej płochliwej ucieczki głęboko pod trawice – czybyś tam z siecią przyszedł, czy bez niej, czy zgoła podstępnie ciągnął ją za sobą.
Staw leżał tedy niby ciemne oko, obserwujące wszystko to, co poruszało kolejne pokolenia…
Napastowały go dzieci – chłopcy i dziewczynki – rzucając kawałki drewna. Plusk miał płoszyć! Grzebały w nim gałęziami, mąciły wodę i puszczały na nią okręciki z kory. Stale się ich pozbywał, kiedy dzwoniono na posiłek.