Otchłań rozgrzeszenia - ebook
Otchłań rozgrzeszenia - ebook
Jest XXVII wiek. Człowiek już dawno podzielił się na kilka podgatunków, a zmodyfikowane zwierzęta stanowią część ludzkiej społeczności. W Galaktyce znów grasują Inhibitorzy, wyrafinowane maszyny, które tępią wszystkie istoty inteligentne. Ocaleńcy z poprzedniej wojny wyruszają w kierunku dalekiego gazowego giganta. Tam na lodowym księżycu Hela żyje ktoś, kto umiałby pokonać odwiecznego wroga. Na Heli panuje dziwna teokracja. Źródłem tamtejszej religii było nietypowe zjawisko astronomiczne, a ośrodkami kultu są wielkie wędrujące po globie katedry, które zmierzają ku otchłani. Do jednej z katedr trafia wrażliwa, lecz bezkompromisowa nastolatka Rashmika. Dziewczyna potrafi kontaktować się z istotami z sąsiedniej kosmicznej brany. Czy dzięki swym parapsychicznym zdolnościom ocali ludzkość?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-61-8 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Samotnie stoi na końcu mola i obserwuje niebo. Pomost z desek biegnie do brzegu połyskującą srebrno-niebieską wstęgą na morzu czarnym jak atrament. Świeci księżyc, słychać cichy plusk fal uderzających o podpory mola. Zachodni horyzont paćkają migoczące pastelowe zielone smugi, jakby za horyzontem znikały floty galeonów z zapalonymi światłami.
Spowija ją biała chmura mechanicznych motyli. Każe im podlecieć bliżej; podlatują i tworzą coś w rodzaju zbroi, ich skrzydła ciasno się splatają. Nie jest jej zimno – wieje ciepły wiatr przesycony słabym egzotycznym zapachem odległych wysp – ale czuje, że jest wystawiona na niebezpieczeństwo, że obserwuje ją coś ogromnego i starszego od niej. Gdyby dotarła tu miesiąc temu, gdy na tej planecie przebywały jeszcze dziesiątki tysięcy ludzi, ocean nie zwracałby na nią uwagi. Teraz jednak na wyspach prawie nikt nie mieszka; została tylko garstka opieszałych lub tych, którzy tu późno przybyli, jak ona. Jest tu nowa – a w zasadzie od dawna nieobecna – i jej sygnał chemiczny zbudził morze. Gdy tu wylądowała, po drugiej stronie zatoki pojawiły się świetlne plamy. To nie przypadek.
Tyle czasu upłynęło, a morze nadal ją pamięta.
– Powinniśmy już iść – wzywa opiekun. Jego głos dociera ze skrawka ziemi, gdzie oparty na lasce czeka niecierpliwie. – Nie jest bezpiecznie, od kiedy przestali pilnować pierścienia.
Tak, widzi ten pierścień – przecina niebo jak przesadny, niezręczny rysunek Drogi Mlecznej; skrzy się i migocze; niezliczone krzemienne odłamki odbijają światło najbliższego słońca. Gdy tu przybyła, władze planety nadal konserwowały pierścień: co kilka minut widziała różowy błysk rakiety sterującej, gdy jeden z dronów zmieniał orbitę jakiegoś odłamka, zapobiegając jego wejściu w atmosferę planety i upadkowi do morza. Jak ją poinformowano, mieszkańcy na widok błysku wypowiadali w duchu życzenia. Nie byli bardziej przesądni od mieszkańców innych planet, ale rozumieli, że ich świat jest niezwykle delikatny, że bez tych błysków nie ma przyszłości. Konserwowanie pierścienia nie pociągałoby za sobą żadnych kosztów. Samonaprawiające się drony wykonywały tę samą bezmyślną pracę od czterystu lat, od ponownego zasiedlenia planety. Wyłączenie dronów było gestem czysto symbolicznym, mającym zachęcić do ewakuacji.
Przez zasłonę pierścienia widzi drugi, dalszy księżyc, ten, który nie został rozbity na kawałki. Prawie nikt nie wiedział, co się tu stało. Ona wiedziała. Oglądała to na własne oczy, choć z pewnej odległości.
– Jeśli zostaniemy… – mówi opiekun.
Odwróciła się w stronę lądu.
– Jeszcze trochę. Potem możemy iść.
– Boję się, że ktoś może ukraść statek. Niepokoją mnie Budowniczowie Gniazd.
Skinęła głową. Rozumiała jego obawy, ale trwała w postanowieniu, by zrobić to, co planowała, przyjeżdżając tutaj.
– Statkowi nic się nie stanie. A o Budowniczych Gniazd nie ma co się niepokoić.
– Mam wrażenie, że jakoś szczególnie się nami interesują. – Odgania z czoła zabłąkanego mechanicznego motyla.
– Zawsze się interesowali. Są po prostu wścibscy.
– Tylko godzina, a potem cię zostawiam – mówi.
– Nie zrobisz tego.
– Możesz się o tym przekonać tylko w jeden sposób.
Uśmiecha się. Wie, że opiekun jej nie opuści, choć ma powód do zdenerwowania: w tę stronę lecieli pod prąd ewakuacji; gdy dotarli do orbity, stacje tranzytowe były już zablokowane i władze zabraniały zjazdu na powierzchnię planety. Tylko dzięki przebiegłości i łapówce zdołali wejść do wagonika jadącego na dół. Mieli dla siebie cały przedział, ale towarzysz kobiety stwierdził, że wszystko tu pachnie panicznym strachem. Ludzkie sygnały chemiczne pozostawiły swój ślad na meblach. Cieszyła się, że nie ma aż tak wyostrzonego powonienia. Czuła strach, choć nie chciała, by o tym wiedział. Jeszcze bardziej przerażała ją wiadomość, że Budowniczowie Gniazd podążali za nią do tego układu. Ich skomplikowany statek o kadłubie spiralnym, żłobkowanym i podzielonym na komory, quasi-przezroczysty, jest jednym z ostatnich statków na orbicie. Czy czegoś od niej chcą, czy po prostu przybyli jako widzowie?
Znów patrzy na morze. Nie wie, czy to kwestia wyobraźni, ale jasne plamy wydają się większe, liczniejsze. Już nie kojarzą się z odpływającą flotą galeonów, lecz z zatopioną metropolią. I pełzną w stronę mola. Ocean pobiera jej smak: drobniutkie organizmy przemykają między powietrzem a wodą. Przenikają przez skórę do krwi, do mózgu.
Zastanawia się, co ocean o niej wie. Musiał wyczuć, że tyle ludzkich umysłów odpłynęło w fali ewakuacji. Musiał odczuć, że nie ma już pływaków, którzy niosą ze sobą neuronalne informacje. Musiał nawet wyczuć, że zakończono operację konserwacji: dwa czy trzy niewielkie odłamki byłego księżyca spadły w wodę, choć z dala od tych wysp. Ale co w zasadzie morze wie o tym, co ma nastąpić?
Wydaje rozkaz motylom. Od rękawa odrywa się ich regiment i skupia ciasno przy jej twarzy, tworząc zasłonę wielkości chusteczki; tylko skrzydełka na skraju nadal trzepoczą. Zasłona o postrzępionych brzegach zmienia barwę, staje się idealnie przezroczysta i jedynie rąbek jest fioletowy. Kobieta wyciąga szyję i spogląda w niebo, przez pierścień gruzu. Stosując odpowiedni algorytm, motyle wymazują pierścień i księżyc. Niebo ciemnieje, czerń staje się czarniejsza, gwiazdy – jaśniejsze. Kobieta chce zobaczyć pewną konkretną gwiazdę – wyławia jej obraz, koncentrując się przez chwilę.
W tej gwieździe nie ma nic szczególnego. Jest to bliższa z gwiazd podwójnych tego układu, kilka lat świetlnych stąd. Ale ta gwiazda stała się teraz wskaźnikiem, czołową falą czegoś, czego nie da się powstrzymać. Kobieta była tam, gdy ewakuowano układ. Trzydzieści lat temu.
Motyle znów zastosowały trick obliczeniowy. Zoom i skupienie: gwiazda jaśnieje, ujawniają się na niej barwy. Nie jest już biała, nawet nie niebiesko-biała; niewątpliwie ma odcień zielony.
Tak nie powinno być.JEDEN
JEDEN
_Ararat, układ Þ Eridani A, 2675_
Scorpio obserwował płynącego do brzegu młodego Vaska. Przez całą drogę myślał: „Jak by to było, gdybym się utopił, pogrążył w pozbawionych światła głębinach?”. Mówiono, że jeśli już musisz umrzeć, jeśli nie masz innego wyjścia, to utonięcie nie jest najgorszym sposobem zakończenia życia. Zastanawiał się, skąd ten pogląd i czy dotyczy świń.
Ciągle o tym myślał, gdy łódź zatrzymała się z poślizgiem, a elektryczny silnik przyczepiony na zewnątrz nadal się kręcił. Scorpio wreszcie go wyłączył.
Zaczął sondować dno tyczką. Głębokość wody wynosiła najwyżej pół metra. Miał nadzieję, że uda mu się zlokalizować jeden z kanałów umożliwiających bliższe podpłynięcie do wyspy, ale musiała mu wystarczyć taka odległość od lądu. Po pierwsze, uzgodnił to miejsce na spotkanie z Vaskiem, po drugie, nie było czasu, by znów wypłynąć w morze, kręcić się i szukać czegoś, co trudno było znaleźć nawet przy bezchmurnym niebie i przezroczystym morzu.
Scorpio przeszedł na dziób i wziął powleczoną plastikiem linę, która wcześniej służyła Vaskowi za poduszkę. Jeden koniec owinął sobie ciasno wokół nadgarstka, po czym płynnym ruchem wyskoczył z łodzi. Ciemnozielona woda sięgała mu do kolan. Prawie nie czuł zimna przez grube gumowe buty i obcisłe spodnie. Pozbawiona jego ciężaru łódź odpływała powoli, ale Scorpio szarpnięciem dłoni napiął linę i łódź zatoczyła mały łuk w jego stronę. Szedł mocno pochylony, holując łódź. Skały na dnie były zdradliwe, ale teraz zakrzywione nogi dobrze Scorpiowi służyły. Dotarł do miejsca, gdzie woda sięgała tylko do połowy butów, a spód łodzi tarł o dno. Zrobił jeszcze kilkanaście kroków w stronę brzegu. Dalej nie chciał ryzykować.
Zobaczył, że Vasko dopłynął na płyciznę i stanął w wodzie.
Scorpio chwycił za nadburcie i płatki złuszczonego skorodowanego metalu przywarły mu do ręki. Łódź spędziła w wodzie ponad sto dwadzieścia godzin i była to prawdopodobnie jej ostatnia podróż. Sięgnął do łodzi i wyrzucił na zewnątrz małą kotwicę. Mógłby to zrobić wcześniej, ale kotwice rdzewiały równie szybko jak kadłuby i nie należało im zbytnio ufać.
Vasko tymczasem szedł w stronę łodzi, ostrożnie wybierając drogę. Rozpostarł ramiona dla zachowania równowagi.
Scorpio wepchnął ubrania towarzysza do plecaka, w którym już znajdowały się racje żywnościowe, świeża woda i lekarstwa. Zarzucił plecak na ramiona i ruszył do brzegu. Od czasu do czasu oglądał się na Vaska. Wiedział, że był dla niego surowy, ale kiedy czuł w sobie wzbierający gniew, nie potrafił się opanować. Niepokoiło go to. Od dwudziestu trzech lat nie podniósł ręki na człowieka, chyba że był zmuszony podczas wypełniania obowiązków służbowych. Zorientował się jednak, że słowa również mogą zawierać agresję. Kiedyś by to wyśmiał, ale ostatnio usiłował prowadzić inne życie. Myślał, że pewne sprawy ma już za sobą.
Oczywiście to perspektywa spotkania z Clavainem spowodowała, że cała złość znów się ujawniła. Za dużo lęków, za dużo emocjonalnych wątków, mających swe źródło w krwawym bagnie przeszłości. Clavain wiedział, kim był Scorpio. Clavain dokładnie wiedział, do czego jest zdolny.
Zatrzymał się i poczekał na młodego towarzysza.
– Proszę pana… – Vasko drżał i ledwie dyszał.
– Jak było?
– Miał pan rację. Było trochę zimniej, niż się wydawało.
Scorpio zrzucił z ramion plecak.
– Domyślałem się, że będzie zimno, ale dobrze się sprawiłeś. Wziąłem twoje rzeczy. Zaraz wyschniesz i się rozgrzejesz. Nie żałujesz, że się tu wybrałeś?
– Nie, proszę pana. Chciałem trochę przygody, no nie?
Scorpio przekazał mu jego rzeczy.
– Jak osiągniesz mój wiek, trochę mniej ci będzie na tym zależało.
***
Dzień był spokojny, jak zwykle, gdy pokrywa chmur nad Araratem wisiała nisko. Bliższe słońce – wokół którego krążył Ararat – to wyblakła plama nisko na zachodnim niebie. Jego odległy binarny towarzysz był wyraźnym białym klejnotem po drugiej stronie horyzontu, przyszpilonym w szczelinie między chmurami. þ Eridani A i B – ale nikt nigdy ich tak nie nazywał. Zawsze mówiono o nich Słońce Jasne i Słońce Słabe.
Srebrzystoszare światło dnia odebrało morzu zwykłą barwę i woda zmieniła się w ponurą szarawozieloną zupę. Gdy chlupotała wokół butów Scorpia, wydawała się gęsta. Choć nie była przejrzysta, to – jak na Ararat – żyło w niej niewiele mikroorganizmów. Płynąc, Vasko nieco ryzykował, ale to była słuszna decyzja, bo dzięki temu mogli bliżej podpłynąć łódką do brzegu. Scorpio, choć nie znał się na tym zbyt dobrze, wiedział, że znaczące kontakty między Żonglerami a ludźmi odbywały się w rejonach oceanu tak nasyconych mikroorganizmami, że powierzchnia wody wyglądała jak pokryta tratwami z materii organicznej. W tym akurat miejscu jej koncentracja była dość niska i nie istniało zbyt duże niebezpieczeństwo, że podczas ich nieobecności Żonglerzy skonsumują łódkę lub wygenerują lokalny przypływ, który zmyje ją do morza.
Idąc na suchy ląd, pokonywali łagodnie nachyloną skalną płaszczyznę, widoczną z morza jako ciemna linia. Miejscami zachmurzone niebo odbijało się w płytkich kałużach srebrną szarością. Lawirowali między nimi, kierując się na nieodległy biały pagórek.
– Nie powiedział mi pan, o co chodzi.
– Niedługo się dowiesz – odparł Scorpio. – Nie ekscytuje cię już samo spotkanie z tym starcem?
– Raczej przeraża.
– On tak działa na ludzi, ale nie daj się. Czołobitność go nie rajcuje.
***
Po dziesięciu minutach marszu Scorpio odzyskał siły, które stracił, ciągnąc łódź. Tymczasem pagórek stał się kopułą przyklejoną do ziemi, a wreszcie okazał się namiotem pneumatycznym przymocowanym do wbitych w skałę kołków. Biała tkanina miała przy podstawie plamy w różnych odcieniach morskiej zieleni. Powłoka nosiła ślady łatania i reperacji. Namiot obłożono wydobytymi z wody kawałkami konch, których rozmieszczenie niewątpliwie wskazywało na zamysł artystyczny.
– Mówił mi pan wcześniej, że Clavain w końcu nie objechał świata, prawda?
– Tak?
– Jeśli przybył tutaj, dlaczego nam tego nie powiedziano?
– Chodziło o powód, dla którego tu został – wyjaśnił Scorpio.
Obeszli pneumatyczną konstrukcję i znaleźli hermetyczne drzwi. Obok nich stał mały brzęczący zasilacz, który utrzymywał właściwe ciśnienie, dostarczał ciepło i zapewniał inne udogodnienia.
Scorpio uważnie obejrzał jeden z odłamków konchy, przesunął palcem po ostrej krawędzi – odłamek musiał być oderwany od większej całości.
– Chyba przeczesywał plażę.
Vasko wskazał na otwarte zewnętrzne wejście.
– Coś mi się zdaje, że nikogo teraz nie ma w domu.
Scorpio otworzył drzwi wewnętrzne. Zobaczył pryczę i starannie złożoną pościel. Małe składane biurko, piec i syntezator jedzenia. Butlę oczyszczonej wody i pudełko z racjami żywnościowymi. Pompa, nadal tłocząca powietrze, i kawałki konch na stole.
– Trudno powiedzieć, kiedy ostatnio tu był – stwierdził Vasko.
Scorpio pokręcił głową.
– Niedawno. Najwyżej ze dwie godziny temu.
Vasko rozejrzał się, szukając dowodów, które mogły umknąć uwagi Scorpia. Nie znalazł ich. Świnie dawno temu przekonały się, że doskonały węch, który odziedziczyły po swoich przodkach, nie jest cechą ludzi linii głównej. Przekonały się również boleśnie, że ludzie wolą, by im o tym nie przypominać.
Wychodząc na zewnątrz, zhermetyzowali wewnętrzne drzwi, tak jak je wcześniej zastali.
– Co teraz? – spytał Vasko.
Scorpio odpiął z nadgarstka zapasową bransoletę komunikacyjną i wręczył Vaskowi. Ustawiono ją na bezpieczną częstotliwość i nie było obawy podsłuchu z jakiejś innej wyspy.
– Wiesz, jak się tego używa?
– Dam sobie radę. Czy w związku z tym ma pan dla mnie jakieś szczególne polecenia?
– Tak. Czekaj tu do mojego powrotu. Możesz się spodziewać, że wrócę z Clavainem. Ale gdyby on pierwszy ciebie znalazł, masz mu powiedzieć, kim jesteś i kto cię wysłał. Potem do mnie zadzwonisz i spytasz Clavaina, czy chce ze mną rozmawiać. Zrozumiałeś?
– A jeśli pan nie wróci?
– Wtedy wezwij Blooda.
Vasko przejechał palcami po bransolecie.
– Mówi pan tak, jakby się pan trochę bał o stan jego umysłu. Uważa pan, że może być niebezpieczny?
– Mam nadzieję – odparł Scorpio. – Ponieważ jeśli nie jest niebezpieczny, niewiele z niego będzie pożytku. – Poklepał chłopaka po ramieniu. – Poczekaj tu, a ja obejdę wyspę. Zajmie mi to najwyżej godzinę i spodziewam się, że znajdę go gdzieś nad brzegiem.
***
Scorpio szedł płaskim skalistym skrajem wyspy. Krótkie ręce rozpostarł dla równowagi, nie przejmując się, że śmiesznie przy tym wygląda.
Zwolnił, ufając, że w ciemniejącej mgiełce późnego popołudnia rozpozna sunącą postać. Zmrużył oczy, usiłując wspomóc wzrok nie tak sprawny jak dawniej, gdy Scorpio był młodszy i żył w Chasm City. Miał nadzieję, że widziadło okaże się Clavainem, ale z drugiej strony miał nadzieję, że to wytwór wyobraźni, gra świateł i cieni na formacji skalnej.
Choć się do tego przed sobą nie przyznawał, czuł niepokój. Ostatni raz widział Clavaina przed sześcioma miesiącami. W zasadzie niedawno, zważywszy na długość życia tego człowieka. Scorpio jednak cały czas czuł się tak, jakby szedł na spotkanie ze znajomym, którego nie widział od dziesięcioleci i który po wszystkich swoich przeżyciach może być tak zmieniony, że w ogóle nie da się go rozpoznać. A jeśli się okaże, że Clavain rzeczywiście zwariował? Czy będę w stanie to ocenić? – myślał. Dość dużo czasu spędził wśród ludzi linii głównej i uważał, że umie odczytywać ich intencje, nastroje i kondycję psychiczną. Twierdzono, że nie ma zbyt wielkich różnic między mózgami człowieka i świni.
Jednakże zawsze pamiętał, żeby w przypadku Clavaina nie kierować się standardowymi poglądami. Clavain różnił się od innych ludzi. Ukształtowała go historia, zmieniła w osobę unikatową, a może nawet potworną.
Scorpio miał pięćdziesiąt lat. Znał Clavaina przez pół swego życia, od czasów, gdy w układzie Yellowstone został złapany przez odłam ludzi, do którego wtedy należał Clavain. Wkrótce potem Clavain zbiegł od Hybrydowców i – mimo początkowych wzajemnych obaw – Scorpio i Clavain podjęli wspólną walkę. Zebrali grupę żołnierzy i różnych pomagierów z okolic Yellowstone i ukradli statek, którym polecieli do układu Resurgamu. Po drodze nękali ich i napadali Hybrydowcy, poprzedni towarzysze Clavaina. Potem Scorpio i Clavain już zupełnie innym statkiem przylecieli z kosmosu wokół Resurgamu tutaj, na niebiesko-zieloną wodną planetę Ararat. Po wylocie z Resurgamu już nie musieli walczyć i obaj dalej współpracowali przy zakładaniu tymczasowej kolonii.
Zaprojektowali i stworzyli całe społeczności. Często się sprzeczali, ale tylko w sprawach najistotniejszych. Gdy jeden z nich skłaniał się ku zbyt twardej lub zbyt miękkiej polityce, drugi wyrażał zdanie przeciwne, dla równowagi. W tym okresie Scorpio znalazł w sobie dość siły charakteru i porzucił nienawiść do ludzi, którą przedtem czuł w każdej chwili swego przytomnego życia. Przynajmniej to zawdzięczał Clavainowi.
Nie wszystko jednak było takie proste.
Problem polegał na tym, że Clavain urodził się pięćset lat temu i znaczną część tego okresu przeżył świadomie. A jeśli ten Clavain, którego Scorpio znał – którego znali koloniści – był tylko fazą przejściową, jak zwodniczy błysk słońca podczas burzliwego dnia? We wczesnym okresie znajomości Scorpio zawsze go obserwował, przynajmniej kątem oka, wyczulony na wszelkie symptomy świadczące o powrocie temperamentu zaślepionego rzeźnika. Nic jednak nie wzbudziło jego podejrzeń i utwierdził się w przekonaniu, że wbrew temu, co twierdzi historia, Clavain nie jest upiorem.
Jednakże w ciągu ostatnich dwóch lat Scorpio stracił pewność w tej materii. Nie chodzi o to, że Clavain stał się bardziej okrutny, kłótliwy czy agresywny, ale coś się w nim przestawiło. Jakby w jednej chwili zmieniło się oświetlenie krajobrazu. Scorpia nie pocieszało zbytnio to, że inni żywili podobne wątpliwości również co do psychicznej stabilności jego samego. Scorpio znał stan swego umysłu i miał nadzieję, że już nigdy nie zrobi krzywdy istocie ludzkiej, jak to bywało w przeszłości. Mógł się jedynie domyślać, co dzieje się w umyśle przyjaciela. Miał tylko pewność, że ten Clavain, którego znał, z którym walczył ramię w ramię, wycofał się w głąb swego prywatnego świata. W pewnym momencie, jeszcze zanim Clavain zaszył się na wyspie, Scorpio w ogóle przestał go rozumieć.
Nie winił za to Clavaina. Zresztą któż by go winił?
Scorpio miał wreszcie pewność, że widzi rzeczywistą postać. Po chwili zaczął rozróżniać szczegóły: osoba siedziała w kucki, bez ruchu, tuż nad wodą, jakby zatopiona w zadumie, która stanowiła przerywnik w obserwowaniu żyjątek w nadbrzeżnej kałuży.
Rozpoznał Clavaina i od razu poczuł ulgę. Clavain żył i należało to uznać za sukces, bez względu na inne dzisiejsze wydarzenia.
Gdy Scorpio znalazł się w zasięgu krzyku, Clavain wyczuł czyjąś obecność i rozejrzał się. Wiatr targał białe włosy wokół jego różowej twarzy. Broda – zwykle starannie przycięta – była teraz długa i w nieładzie. Chude ciało przyoblekała czarna szata, z ramion zwisała ciemna chusta czy peleryna. Clavain ni to klęczał, ni stał, zastygnąwszy na chwilę w niewygodnej pozycji.
Scorpio był pewien, że przyjaciel wpatruje się tak w morze od wielu godzin.
– Nevil! – zawołał.
Ten coś odpowiedział – usta się poruszyły, ale słowa zagłuszył poryw wiatru.
– To ja, Scorpio.
Usta Clavaina znów się poruszyły. Chrapliwy głos miał moc szeptu.
– Mówiłem ci, żebyś tu nie przyjeżdżał.
– Wiem. – Scorpio podszedł bliżej. Białe włosy Clavaina to zakrywały, to odsłaniały głęboko zapadnięte starcze oczy. Wydawało się, że wzrok koncentruje się na jakimś bardzo odległym, posępnym obiekcie. – Wiem o tym i przez sześć miesięcy szanowaliśmy przecież ten zakaz.
– Sześć miesięcy? – Prawie się uśmiechnął. – Aż tak długo?
– Sześć miesięcy i jeden tydzień, jeśli zależy ci na precyzji.
– Nie zdawałem sobie sprawy. To jakby chwila. – Znów spojrzał w morze.
Scorpio widział jego głowę z tyłu. Między pasmami rzadkich białych włosów prześwitywała skóra różowa jak skóra Scorpia.
– Ale czasami wydaje mi się, że trwa to znacznie dłużej. Jakbym nic innego w życiu nie robił, tylko trwonił tu kolejne dni. Czasami mam wrażenie, że na tej planecie nie ma innej żywej duszy.
– Ciągle tu jesteśmy – odparł Scorpio. – Jest nas sto siedemdziesiąt tysięcy. Nadal cię potrzebujemy.
– Prosiłem wyraźnie, żeby mi nie przeszkadzano.
– O ile nie będzie to coś ważnego. Taka była umowa, Nevil.
Clavain wyprostował się, powoli i z bólem. Zawsze był wyższy od Scorpia, ale teraz, wychudzony, sprawiał wrażenie istoty narysowanej pośpieszną kreską. Kończyny wyglądały jak pociągnięcia ołówkiem na tle nieba.
Scorpio spojrzał na jego dłonie – dłonie chirurga o delikatnych kościach. Albo może dłonie śledczego. Długie paznokcie zgrzytały o wilgotną czarną tkaninę spodni i Scorpio aż się skrzywił.
– Tak?
– Znaleźliśmy coś – rzekł Scorpio. – Nie wiemy dokładnie, co to jest ani kto to wysłał, ale przypuszczamy, że pochodzi z kosmosu. Podejrzewamy również, że w środku może ktoś być.TRZY
TRZY
_Światłowiec_ Gnostyczne Wniebowstąpienie_,_
_przestrzeń międzygwiezdna, 2615_
Kochanka pomogła mu wydostać się z kasety. Quaiche leżał na kozetce, drżał nękany mdłościami, a Morwenna zajmowała się licznymi gniazdkami i przewodami, zanurzonymi w jego posiniaczonym ciele człowieka linii głównej.
– Leż spokojnie – powiedziała.
– Nie czuję się dobrze.
– To jasne. Czego się spodziewałeś, kiedy te sukinsyny tak szybko cię odmroziły?
Czuł się tak, jakby kopnięto go w krocze – krocze ogarniające całe ciało. Miał ochotę skulić się w przestrzeni mniejszej niż ta, którą sam zajmował, zawęźlić się, poskładać w mistrzowskie origami. Chciałby zwymiotować, ale związany z tym wysiłek wydał mu się zniechęcający.
– Nie powinni byli ryzykować – stwierdził. – Ona wie, że jestem zbyt cenny.
Miał odruch wymiotny. Obrzydliwy dźwięk przypominał przedłużone szczekanie psa.
– Chyba zaczęła się niecierpliwić – odparła Morwenna, przecierając jego ciało piekącą maścią.
– Wie, że mnie potrzebuje.
– Radziła sobie już przedtem bez ciebie. Może doszła do wniosku, że znów sobie bez ciebie poradzi.
Quaiche się rozchmurzył.
– Może wystąpił jakiś kryzys.
– Na przykład u ciebie.
– Chryste, tego właśnie potrzebowałem: współczucia.
Skrzywił się, gdy do jego czaszki dotarł sygnał bólu znacznie bardziej precyzyjny od nieokreślonej niewygody związanej z szokiem przebudzenia.
– Nie powinieneś używać imienia Pana nadaremnie – przypomniała Morwenna tonem nagany. – Wiesz, że sprawia ci to ból.
Spojrzał jej w twarz, na siłę otwierając oczy w okrutnym oślepiającym świetle komory ożywiania.
– Jesteś po mojej stronie czy nie?
– Usiłuję ci pomóc. Leż spokojnie, już wyjmuję ostatni przewód.
Quaiche poczuł w udzie lekkie ukłucie bólu, gdy wyskoczyła sztuczna przetoka, zostawiając po sobie równą ranę w kształcie oka.
– Zrobione.
– Do następnego razu. Zakładając, że będzie następny raz.
Morwenna milczała, jakby coś ją po raz pierwszy zaskoczyło.
– Jesteś naprawdę przerażony?
– A ty byś na moim miejscu nie była?
– Królowa jest obłąkana. Wszyscy to wiedzą. Ale też dość pragmatyczna i rozpoznaje wartościowe zasoby, gdy je dostrzeże. – Morwenna mówiła otwarcie. Wiedziała, że królowa nie ma urządzeń podsłuchowych w komorze ożywiania. – Rany, weź choćby takiego Greliera. Myślisz, że tolerowałaby tego dziwaka, gdyby nie był dla niej użyteczny?
– Właśnie o to mi chodzi. – Quaiche pogrążał się coraz bardziej w przygnębieniu i beznadziei. – Gdy tylko któryś z nas przestanie być użyteczny… – Gdyby mógł się ruszać, wykonałby ruch naśladujący wbijanie noża w gardło. Ale tylko wydał odgłos, jakby się dusił.
– Masz nad Grelierem przewagę – stwierdziła Morwenna. – Masz mnie, sojusznika wśród załogantów. A on kogo ma?
– Mówisz słusznie, jak zawsze.
Z olbrzymim wysiłkiem wyciągnął dłoń i zamknął ją na stalowej rękawicy Morwenny.
Nie chciał być bezwzględny i nie przypomniał jej, że podobnie jak on ona również była izolowana na statku. Jakiekolwiek osobiste relacje z człowiekiem linii głównej skutkowały wykluczeniem ze społeczności Ultrasów. Morwenna się tym nie przejmowała, ale Quaiche wiedział, że gdyby musiał liczyć na jej pomoc, gdy królowa i reszta załogi zwrócą się przeciwko niemu, to jest skończony.
– Możesz teraz usiąść? – spytała.
– Spróbuję.
Dolegliwości nieco ustawały – wiedział, że musiały ustąpić – i w końcu mógł bez płaczu poruszać głównymi grupami mięśni. Siadł na kozetce i podciągnął kolana do bezwłosej klatki piersiowej, a Morwenna zaczęła delikatnie usuwać mu cewnik z penisa. Podczas tej operacji patrzył jej w twarz i słyszał tylko szczęknięcia metalu o metal. Pamiętał, jaki strach poczuł, gdy po raz pierwszy dotknęła tego miejsca dłońmi lśniącymi jak nożyce. Kochanie się z nią było jak seks z młocarnią. Ale Morwenna nigdy go nie zraniła, nawet gdy niechcący sama zadrasnęła swoją własną żywą tkankę.
– W porządku? – spytała.
– Dam radę. Szybkie wybudzenie nie zdoła popsuć dnia Horrisowi Quaiche’owi.
– Co za postawa! – rzekła bez specjalnego przekonania.
Pochyliła się, by go pocałować. Pachniała perfumami i ozonem.
– Cieszę się, że jesteś przy mnie.
– Poczekaj. Przyniosę ci coś do picia.
Morwenna odeszła od kozetki i wydłużyła się do swej pełnej wysokości. Ciągle nie potrafił idealnie skupić wzroku, ale obserwował, jak Ultraska przemyka przez pokój do luku, gdzie były wydawane rozmaite płyny regenerujące. Jej stalowoszare dredredy kiwały się przy każdym kroku długich, poruszanych tłokami nóg.
Morwenna wracała z kieliszkiem ożywczej mikstury – czekolady z medmaszynami – gdy otwarły się drzwi pomieszczenia. Do środka weszło dwóch Ultrasów: mężczyzna i kobieta. Za nimi, z rękoma skromnie założonymi za plecami, wyłoniła się mniejsza, niezmechanizowana postać naczelnego medyka. Miał na sobie brudny biały lekarski kitel.
– Jest w dobrym stanie? – spytał mężczyzna.
– Masz szczęście, że nie umarł – wypaliła Morwenna.
– Nie bądź melodramatyczna – powiedziała kobieta. – Nigdy by nie umarł z powodu nieco szybszego niż zwykle odmrożenia.
– Czy powiecie nam, co Jasmina od niego chce?
– To sprawa między nim a królową – odparła kobieta.
Mężczyzna rzucił w stronę Quaiche’a pikowaną srebrną szpitalną koszulę. Morwenna błyskawicznie wyciągnęła ramię i złapała ją w locie. Podeszła do Quaiche’a i podała mu koszulę.
– Chciałbym wiedzieć, o co chodzi – powiedział Quaiche.
– Ubierz się – poleciła kobieta. – Idziesz z nami.
Obrócił się na kozetce i opuścił stopy na zimną podłogę. Dolegliwości mijały, a ich miejsce zajmował strach. Kutas się skurczył, wycofał do brzucha, jakby przygotowywał własny tajny plan ucieczki. Quaiche włożył koszulę i zapiął ją w pasie.
– Masz z tym coś wspólnego? – zwrócił się do naczelnego medyka.
Grelier mrugnął.
– Drogi kolego, robiłem, co mogłem, żeby ich powstrzymać przed jeszcze szybszym rozmrożeniem ciebie.
– Doczekasz się jeszcze – rzekł Quaiche. – Zapamiętaj moje słowa.
– Po co ten ton? Ty, Horris, i ja mamy ze sobą wiele wspólnego. Dwaj mężczyźni-ludzie sami na statku Ultrasów. Nie powinniśmy się kłócić, konkurować o prestiż i status. Należy się wzajemnie wspierać, cementować przyjaźń. – Grelier wytarł wierzch rękawiczki o fartuch, zostawiając brzydką rdzawą plamę. – Powinniśmy być sojusznikami. Razem zajdziemy daleko.
– Kiedy lód zetnie piekło – odparł Quaiche.
***
Królowa pogłaskała cętkowaną ludzką czaszkę, którą trzymała na podołku. Długie paznokcie na palcach rąk i nóg były pomalowane czarnym jak smoła lakierem. Miała na sobie kamizelkę z koronką na linii dzielącej piersi i krótką spódniczkę z tej samej ciemnej tkaniny. Czarne włosy zaczesała do tyłu, zostawiając na czole tylko starannie uformowany kosmyk. Quaiche początkowo odniósł wrażenie, że królowa ma makijaż: od oczu do górnej wargi biegły pionowe czerwone linie – grube, jakby namalowane woskiem. Potem zdał sobie sprawę, że wyłupiła sobie oczy, i przebiegł go dreszcz.
Mimo to jej twarz nadal cechowało pewne surowe piękno.
Po raz pierwszy widział ją w postaci cielesnej, w jednej z form, w jakich występowała. Dotychczas miał z nią do czynienia z dystansu, za pośrednictwem proxych poziomu alfa albo przez żywego pośrednika w rodzaju Greliera.
I miał nadzieję, że stale tak będzie.
Czekał teraz kilka sekund, słuchając własnego oddechu.
– Czy zawiodłem cię, madame? – zdołał wreszcie powiedzieć.
– Quaiche, według ciebie, jakim ja statkiem dowodzę? Takim, który może sobie pozwolić na przewożenie zbytecznego ładunku?
– Czuję, że moja passa się zmienia.
– Trochę na to za późno. Ile przystanków zrobiliśmy, od kiedy dołączyłeś do załogi? Pięć, prawda? I co nam przyszło z tych pięciu przystanków?
Już miał odpowiedzieć, gdy dostrzegł czający się w cieniu za tronem skafander ornamentowany. Obecność tego obiektu nie mogła być przypadkowa.
Przypominał mumię wykonaną z kutego żelaza albo innego metalu. Miał rozmaite wtyczki i przyłącza, a tam, gdzie powinna być przyłbica, znajdował się prostokąt za ciemną maskownicą. W miejscach, gdzie części wspawano lub wepchnięto, widoczne były szramy i szwy po lutowaniu. W jednym miejscu widniała wstawka gładkiego nowego metalu.
Inne obszary skafandra były pokryte skomplikowaną grawerką. Na każdym wolnym centymetrze kwadratowym upchnięto obsesyjne, agresywne szczegóły, zbyt liczne, by ogarnąć je wzrokiem. Gdy jednak skafander zaczął wirować nad Quaiche’em, ten rozpoznał fantastyczne potwory o wężowych szyjach, oburzająco falliczne statki kosmiczne, twarze krzyczących istot i wrzeszczące demony, drastyczne sceny seksu i przemocy. Wyryte dużym pismem historie, powiastki umoralniające i chełpliwe relacje handlowe rozwijające się spiralnie. Tarcze zegarowe i psalmy. Linie tekstu w językach, których nie rozpoznawał, strofy muzyczne i cudownie wyrzeźbione liczby. Sekwencje kodów binarnych; zasady DNA. Aniołowie i cherubiny. Węże. Mnóstwo węży.
Głowa go bolała od samego patrzenia.
Skafander był pokancerowany i pożłobiony wskutek uderzeń mikrometeorytów i działania promieni kosmicznych; tu i ówdzie stalowoszara powierzchnia miała zielone czy brązowe przebarwienia, a tam, gdzie superciężkie cząsteczki cięły ukośnie, powstały żłobkowane zadrapania. Wokół całego skafandra biegła cienka ciemna linia styku dwóch opancerzonych połówek, które można było w tym miejscu otworzyć, a potem znów zespawać.
Skafander to urządzenie karne. Quaiche słyszał na jego temat tylko okrutne pogłoski.
Królowa wkładała ludzi do skafandra. Utrzymywał ich przy życiu i przekazywał informacje czuciowe. Chronił przed gradem promieniowania podczas podróży kosmicznej – przez lata uwięzienia w lodzie powłoki ablacyjnej statku.
Szczęściarze po wyciągnięciu ze skafandra byli martwi.
Quaiche usiłował powstrzymać drżenie głosu.
– Jeśli się spojrzy na sprawy z jednej strony, w zasadzie… w zasadzie nie poszło nam aż tak źle… zważywszy na wszystkie okoliczności. Wśród załogi nie było ofiar ani większych obrażeń. Żadnych przypadków zatrucia. Żadnych nieprzewidzianych wydatków… – Zamilkł, patrząc z nadzieją na Jasminę.
– Nic lepszego nie potrafisz wymyślić? Dzięki tobie, Quaiche, mieliśmy się stać bogaci. Miałeś odmienić nasz los w tych trudnych czasach, naoliwić koła wymiany handlowej dzięki swojemu wrodzonemu urokowi i znajomości planetarnej psychologii oraz geografii. Miałeś być naszą złotodajną kurą.
Poruszył się nerwowo.
– Ale w pięciu układach znaleźliśmy tylko chłam.
– To wy wybieracie układy, nie ja. Nie moja wina, że nie było tam nic wartościowego.
Królowa powoli pokręciła głową.
– Nie, Quaiche. Obawiam się, że to zbyt proste. Musisz wiedzieć, że miesiąc temu przechwyciliśmy coś. Dwukierunkową transmisję między ludzką kolonią na Chaloupek i światłowcem _Niewyraźne wspomnienie o Hokusaim_. Kojarzysz?
– Niezupełnie…
Ale kojarzył.
– _Hokusai_ wchodził do Gliese 664 akurat wtedy, gdy my opuszczaliśmy ten układ. To drugi układ, który dla nas przeczesałeś. Twój raport… – Królowa przyłożyła czaszkę do boku głowy i nasłuchiwała trajkoczącej szczęki. – Zobaczmy… „Niczego wartościowego nie znaleziono na Opincusie ani na żadnej z trzech pozostałych planet typu ziemskiego; tylko pomniejsze przedmioty porzuconej techniki zdobyto na księżycach od piątego do ósmego, krążących wokół giganta Haurienta… Nic w wewnętrznym pasie asteroidów, rojach typu D, asteroidach trojańskich czy w głównych skupiskach Pasa Kuipera”.
Quaiche rozumiał, do czego to zmierza.
– A _Niewyraźne wspomnienie o Hokusaim_?
– Wymiana informacji handlowej była absolutnie fascynująca. Wszystko wskazuje na to, że _Hokusai_ zlokalizował magazyn zakopanych przedmiotów mających około jednego wieku. Sprzed wojny, z czasów przed wybuchem zarazy. Bardzo wartościowe rzeczy. Artefakty nie tylko techniki, ale też sztuki i kultury; większość unikatowa. Zarobili na tym tyle, że mogli sobie kupić zupełnie nową powłokę ablacyjną kadłuba. – Spojrzała na niego wyczekująco. – Masz coś do powiedzenia na ten temat? Coś ci przychodzi do głowy?
– Mój raport był uczciwy – stwierdził Quaiche. – Musieli mieć po prostu szczęście. Posłuchaj, daj mi jeszcze jedną szansę. Zbliżamy się do jakiegoś innego układu?
Królowa uśmiechnęła się.
– Zawsze się zbliżamy do jakiegoś układu. Tym razem nazywa się 107 Piscium, ale, prawdę mówiąc, z tej odległości nie wygląda bardziej obiecująco od poprzednich pięciu. Czy tym razem przydasz się na coś?
– Pozwól mi wziąć _Dominę_ – poprosił, odruchowo splatając dłonie. – Pozwól mi polecieć do wnętrza układu.
Królowa milczała przez wiele sekund. Quaiche słyszał tylko własny oddech, przerywany od czasu do czasu przez słabe skwierczenie zdychającego owada lub szczura. Coś się leniwie poruszyło za zieloną szybą szklanej półsferycznej kopuły, osadzonej w jednej z dwunastu ścian pomieszczenia. Quaiche czuł, że jest obserwowany nie tylko przez bezoką postać na tronie. Choć nikt mu tego nie powiedział, zrozumiał, że obiekt za zieloną szybą jest rzeczywistą królową, a uszkodzone ciało na tronie to tylko kukła, którą królowa aktualnie zamieszkuje. Te wszystkie pogłoski były prawdziwe: o jej solipsyzmie; o uzależnieniu od ostrego bólu, będącego jej kotwicą w świecie rzeczywistym; o wielkim zapasie sklonowanych ciał, które jakoby trzymała w tym jednym celu.
– Skończyłeś, Quaiche? Powiedziałeś wszystko, co miałeś do powiedzenia?
Westchnął.
– Chyba tak.
– W takim razie bardzo dobrze.
Musiała wydać jakiś sekretny rozkaz, ponieważ drzwi pomieszczenia znowu się otworzyły. Quaiche odwrócił się, czując na karku powiew zimnego powietrza. Weszli naczelny medyk i dwoje Ultrasów, którzy odwiedzili Quaiche’a po wybudzeniu.
– Skończyłam z nim – rzekła królowa.
– Co postanowiłaś? – spytał Grelier.
Jasmina ssała paznokieć.
– Nie zmieniłam zdania. Włóżcie go do skafandra ornamentowanego.