Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Otchłań rozgrzeszenia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
58,50

Otchłań rozgrzeszenia - ebook

Jest XXVII wiek. Człowiek już dawno podzielił się na kilka podgatunków, a zmodyfikowane zwierzęta stanowią część ludzkiej społeczności. W Galaktyce znów grasują Inhibitorzy, wyrafinowane maszyny, które tępią wszystkie istoty inteligentne. Ocaleńcy z poprzedniej wojny wyruszają w kierunku dalekiego gazowego giganta. Tam na lodowym księżycu Hela żyje ktoś, kto umiałby pokonać odwiecznego wroga. Na Heli panuje dziwna teokracja. Źródłem tamtejszej religii było nietypowe zjawisko astronomiczne, a ośrodkami kultu są wielkie wędrujące po globie katedry, które zmierzają ku otchłani. Do jednej z katedr trafia wrażliwa, lecz bezkompromisowa nastolatka Rashmika. Dziewczyna potrafi kontaktować się z istotami z sąsiedniej kosmicznej brany. Czy dzięki swym parapsychicznym zdolnościom ocali ludzkość?

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67353-61-8
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

Samot­nie stoi na końcu mola i obser­wuje niebo. Pomost z desek bie­gnie do brzegu poły­sku­jącą srebrno-nie­bie­ską wstęgą na morzu czar­nym jak atra­ment. Świeci księ­życ, sły­chać cichy plusk fal ude­rza­ją­cych o pod­pory mola. Zachodni hory­zont pać­kają migo­czące paste­lowe zie­lone smugi, jakby za hory­zontem zni­kały floty gale­onów z zapa­lo­nymi świa­tłami.

Spo­wija ją biała chmura mecha­nicz­nych motyli. Każe im pod­le­cieć bli­żej; pod­la­tują i two­rzą coś w rodzaju zbroi, ich skrzy­dła cia­sno się spla­tają. Nie jest jej zimno – wieje cie­pły wiatr prze­sy­cony sła­bym egzo­tycz­nym zapa­chem odle­głych wysp – ale czuje, że jest wysta­wiona na nie­bez­pie­czeń­stwo, że obser­wuje ją coś ogrom­nego i star­szego od niej. Gdyby dotarła tu mie­siąc temu, gdy na tej pla­ne­cie prze­by­wały jesz­cze dzie­siątki tysięcy ludzi, ocean nie zwra­całby na nią uwagi. Teraz jed­nak na wyspach pra­wie nikt nie mieszka; została tylko garstka opie­sza­łych lub tych, któ­rzy tu późno przy­byli, jak ona. Jest tu nowa – a w zasa­dzie od dawna nie­obecna – i jej sygnał che­miczny zbu­dził morze. Gdy tu wylą­do­wała, po dru­giej stro­nie zatoki poja­wiły się świetlne plamy. To nie przy­pa­dek.

Tyle czasu upły­nęło, a morze na­dal ją pamięta.

– Powin­ni­śmy już iść – wzywa opie­kun. Jego głos dociera ze skrawka ziemi, gdzie oparty na lasce czeka nie­cier­pli­wie. – Nie jest bez­piecz­nie, od kiedy prze­stali pil­no­wać pier­ście­nia.

Tak, widzi ten pier­ścień – prze­cina niebo jak prze­sadny, nie­zręczny rysu­nek Drogi Mlecz­nej; skrzy się i migo­cze; nie­zli­czone krze­mienne odłamki odbi­jają świa­tło naj­bliż­szego słońca. Gdy tu przy­była, wła­dze pla­nety na­dal kon­ser­wo­wały pier­ścień: co kilka minut widziała różowy błysk rakiety ste­ru­ją­cej, gdy jeden z dro­nów zmie­niał orbitę jakie­goś odłamka, zapo­bie­ga­jąc jego wej­ściu w atmos­ferę pla­nety i upad­kowi do morza. Jak ją poin­for­mo­wano, miesz­kańcy na widok bły­sku wypo­wia­dali w duchu życze­nia. Nie byli bar­dziej prze­sądni od miesz­kań­ców innych pla­net, ale rozu­mieli, że ich świat jest nie­zwy­kle deli­katny, że bez tych bły­sków nie ma przy­szło­ści. Kon­ser­wo­wa­nie pier­ście­nia nie pocią­ga­łoby za sobą żad­nych kosz­tów. Samo­na­pra­wia­jące się drony wyko­ny­wały tę samą bez­myślną pracę od czte­ry­stu lat, od ponow­nego zasie­dle­nia pla­nety. Wyłą­cze­nie dro­nów było gestem czy­sto sym­bo­licz­nym, mają­cym zachę­cić do ewa­ku­acji.

Przez zasłonę pier­ście­nia widzi drugi, dal­szy księ­życ, ten, który nie został roz­bity na kawałki. Pra­wie nikt nie wie­dział, co się tu stało. Ona wie­działa. Oglą­dała to na wła­sne oczy, choć z pew­nej odle­gło­ści.

– Jeśli zosta­niemy… – mówi opie­kun.

Odwró­ciła się w stronę lądu.

– Jesz­cze tro­chę. Potem możemy iść.

– Boję się, że ktoś może ukraść sta­tek. Nie­po­koją mnie Budow­ni­czo­wie Gniazd.

Ski­nęła głową. Rozu­miała jego obawy, ale trwała w posta­no­wie­niu, by zro­bić to, co pla­no­wała, przy­jeż­dża­jąc tutaj.

– Stat­kowi nic się nie sta­nie. A o Budow­ni­czych Gniazd nie ma co się nie­po­koić.

– Mam wra­że­nie, że jakoś szcze­gól­nie się nami inte­re­sują. – Odga­nia z czoła zabłą­ka­nego mecha­nicz­nego motyla.

– Zawsze się inte­re­so­wali. Są po pro­stu wścib­scy.

– Tylko godzina, a potem cię zosta­wiam – mówi.

– Nie zro­bisz tego.

– Możesz się o tym prze­ko­nać tylko w jeden spo­sób.

Uśmie­cha się. Wie, że opie­kun jej nie opu­ści, choć ma powód do zde­ner­wo­wa­nia: w tę stronę lecieli pod prąd ewa­ku­acji; gdy dotarli do orbity, sta­cje tran­zy­towe były już zablo­ko­wane i wła­dze zabra­niały zjazdu na powierzch­nię pla­nety. Tylko dzięki prze­bie­gło­ści i łapówce zdo­łali wejść do wago­nika jadą­cego na dół. Mieli dla sie­bie cały prze­dział, ale towa­rzysz kobiety stwier­dził, że wszystko tu pach­nie panicz­nym stra­chem. Ludz­kie sygnały che­miczne pozo­sta­wiły swój ślad na meblach. Cie­szyła się, że nie ma aż tak wyostrzo­nego powo­nie­nia. Czuła strach, choć nie chciała, by o tym wie­dział. Jesz­cze bar­dziej prze­ra­żała ją wia­do­mość, że Budow­ni­czo­wie Gniazd podą­żali za nią do tego układu. Ich skom­pli­ko­wany sta­tek o kadłu­bie spi­ral­nym, żłob­ko­wa­nym i podzie­lo­nym na komory, quasi-prze­zro­czy­sty, jest jed­nym z ostat­nich stat­ków na orbi­cie. Czy cze­goś od niej chcą, czy po pro­stu przy­byli jako widzo­wie?

Znów patrzy na morze. Nie wie, czy to kwe­stia wyobraźni, ale jasne plamy wydają się więk­sze, licz­niej­sze. Już nie koja­rzą się z odpły­wa­jącą flotą gale­onów, lecz z zato­pioną metro­po­lią. I peł­zną w stronę mola. Ocean pobiera jej smak: drob­niut­kie orga­ni­zmy prze­my­kają mię­dzy powie­trzem a wodą. Prze­ni­kają przez skórę do krwi, do mózgu.

Zasta­na­wia się, co ocean o niej wie. Musiał wyczuć, że tyle ludz­kich umy­słów odpły­nęło w fali ewa­ku­acji. Musiał odczuć, że nie ma już pły­wa­ków, któ­rzy niosą ze sobą neu­ro­nalne infor­ma­cje. Musiał nawet wyczuć, że zakoń­czono ope­ra­cję kon­ser­wa­cji: dwa czy trzy nie­wiel­kie odłamki byłego księ­życa spa­dły w wodę, choć z dala od tych wysp. Ale co w zasa­dzie morze wie o tym, co ma nastą­pić?

Wydaje roz­kaz moty­lom. Od rękawa odrywa się ich regi­ment i sku­pia cia­sno przy jej twa­rzy, two­rząc zasłonę wiel­ko­ści chu­s­teczki; tylko skrzy­dełka na skraju na­dal trze­po­czą. Zasłona o postrzę­pio­nych brze­gach zmie­nia barwę, staje się ide­al­nie prze­zro­czy­sta i jedy­nie rąbek jest fio­le­towy. Kobieta wyciąga szyję i spo­gląda w niebo, przez pier­ścień gruzu. Sto­su­jąc odpo­wiedni algo­rytm, motyle wyma­zują pier­ścień i księ­życ. Niebo ciem­nieje, czerń staje się czar­niej­sza, gwiazdy – jaśniej­sze. Kobieta chce zoba­czyć pewną kon­kretną gwiazdę – wyła­wia jej obraz, kon­cen­tru­jąc się przez chwilę.

W tej gwieź­dzie nie ma nic szcze­gól­nego. Jest to bliż­sza z gwiazd podwój­nych tego układu, kilka lat świetl­nych stąd. Ale ta gwiazda stała się teraz wskaź­ni­kiem, czo­łową falą cze­goś, czego nie da się powstrzy­mać. Kobieta była tam, gdy ewa­ku­owano układ. Trzy­dzie­ści lat temu.

Motyle znów zasto­so­wały trick obli­cze­niowy. Zoom i sku­pie­nie: gwiazda jaśnieje, ujaw­niają się na niej barwy. Nie jest już biała, nawet nie nie­bie­sko-biała; nie­wąt­pli­wie ma odcień zie­lony.

Tak nie powinno być.JEDEN

JEDEN

_Ara­rat, układ Þ Eri­dani A, 2675_

Scor­pio obser­wo­wał pły­ną­cego do brzegu mło­dego Vaska. Przez całą drogę myślał: „Jak by to było, gdy­bym się uto­pił, pogrą­żył w pozba­wio­nych świa­tła głę­bi­nach?”. Mówiono, że jeśli już musisz umrzeć, jeśli nie masz innego wyj­ścia, to uto­nię­cie nie jest naj­gor­szym spo­so­bem zakoń­cze­nia życia. Zasta­na­wiał się, skąd ten pogląd i czy doty­czy świń.

Cią­gle o tym myślał, gdy łódź zatrzy­mała się z pośli­zgiem, a elek­tryczny sil­nik przy­cze­piony na zewnątrz na­dal się krę­cił. Scor­pio wresz­cie go wyłą­czył.

Zaczął son­do­wać dno tyczką. Głę­bo­kość wody wyno­siła naj­wy­żej pół metra. Miał nadzieję, że uda mu się zlo­ka­li­zo­wać jeden z kana­łów umoż­li­wia­ją­cych bliż­sze pod­pły­nię­cie do wyspy, ale musiała mu wystar­czyć taka odle­głość od lądu. Po pierw­sze, uzgod­nił to miej­sce na spo­tka­nie z Vaskiem, po dru­gie, nie było czasu, by znów wypły­nąć w morze, krę­cić się i szu­kać cze­goś, co trudno było zna­leźć nawet przy bez­chmur­nym nie­bie i prze­zro­czy­stym morzu.

Scor­pio prze­szedł na dziób i wziął powle­czoną pla­sti­kiem linę, która wcze­śniej słu­żyła Vaskowi za poduszkę. Jeden koniec owi­nął sobie cia­sno wokół nad­garstka, po czym płyn­nym ruchem wysko­czył z łodzi. Ciem­no­zie­lona woda się­gała mu do kolan. Pra­wie nie czuł zimna przez grube gumowe buty i obci­słe spodnie. Pozba­wiona jego cię­żaru łódź odpły­wała powoli, ale Scor­pio szarp­nię­ciem dłoni napiął linę i łódź zato­czyła mały łuk w jego stronę. Szedł mocno pochy­lony, holu­jąc łódź. Skały na dnie były zdra­dliwe, ale teraz zakrzy­wione nogi dobrze Scor­piowi słu­żyły. Dotarł do miej­sca, gdzie woda się­gała tylko do połowy butów, a spód łodzi tarł o dno. Zro­bił jesz­cze kil­ka­na­ście kro­ków w stronę brzegu. Dalej nie chciał ryzy­ko­wać.

Zoba­czył, że Vasko dopły­nął na pły­ci­znę i sta­nął w wodzie.

Scor­pio chwy­cił za nad­bur­cie i płatki złusz­czo­nego sko­ro­do­wa­nego metalu przy­warły mu do ręki. Łódź spę­dziła w wodzie ponad sto dwa­dzie­ścia godzin i była to praw­do­po­dob­nie jej ostat­nia podróż. Się­gnął do łodzi i wyrzu­cił na zewnątrz małą kotwicę. Mógłby to zro­bić wcze­śniej, ale kotwice rdze­wiały rów­nie szybko jak kadłuby i nie nale­żało im zbyt­nio ufać.

Vasko tym­cza­sem szedł w stronę łodzi, ostroż­nie wybie­ra­jąc drogę. Roz­po­starł ramiona dla zacho­wa­nia rów­no­wagi.

Scor­pio wepchnął ubra­nia towa­rzy­sza do ple­caka, w któ­rym już znaj­do­wały się racje żyw­no­ściowe, świeża woda i lekar­stwa. Zarzu­cił ple­cak na ramiona i ruszył do brzegu. Od czasu do czasu oglą­dał się na Vaska. Wie­dział, że był dla niego surowy, ale kiedy czuł w sobie wzbie­ra­jący gniew, nie potra­fił się opa­no­wać. Nie­po­ko­iło go to. Od dwu­dzie­stu trzech lat nie pod­niósł ręki na czło­wieka, chyba że był zmu­szony pod­czas wypeł­nia­nia obo­wiąz­ków służ­bo­wych. Zorien­to­wał się jed­nak, że słowa rów­nież mogą zawie­rać agre­sję. Kie­dyś by to wyśmiał, ale ostat­nio usi­ło­wał pro­wa­dzić inne życie. Myślał, że pewne sprawy ma już za sobą.

Oczy­wi­ście to per­spek­tywa spo­tka­nia z Cla­va­inem spo­wo­do­wała, że cała złość znów się ujaw­niła. Za dużo lęków, za dużo emo­cjo­nal­nych wąt­ków, mają­cych swe źró­dło w krwa­wym bagnie prze­szło­ści. Cla­vain wie­dział, kim był Scor­pio. Cla­vain dokład­nie wie­dział, do czego jest zdolny.

Zatrzy­mał się i pocze­kał na mło­dego towa­rzy­sza.

– Pro­szę pana… – Vasko drżał i led­wie dyszał.

– Jak było?

– Miał pan rację. Było tro­chę zim­niej, niż się wyda­wało.

Scor­pio zrzu­cił z ramion ple­cak.

– Domy­śla­łem się, że będzie zimno, ale dobrze się spra­wi­łeś. Wzią­łem twoje rze­czy. Zaraz wyschniesz i się roz­grze­jesz. Nie żału­jesz, że się tu wybra­łeś?

– Nie, pro­szę pana. Chcia­łem tro­chę przy­gody, no nie?

Scor­pio prze­ka­zał mu jego rze­czy.

– Jak osią­gniesz mój wiek, tro­chę mniej ci będzie na tym zale­żało.

***

Dzień był spo­kojny, jak zwy­kle, gdy pokrywa chmur nad Ara­ra­tem wisiała nisko. Bliż­sze słońce – wokół któ­rego krą­żył Ara­rat – to wybla­kła plama nisko na zachod­nim nie­bie. Jego odle­gły binarny towa­rzysz był wyraź­nym bia­łym klej­no­tem po dru­giej stro­nie hory­zontu, przy­szpi­lo­nym w szcze­li­nie mię­dzy chmu­rami. þ Eri­dani A i B – ale nikt ni­gdy ich tak nie nazy­wał. Zawsze mówiono o nich Słońce Jasne i Słońce Słabe.

Sre­brzy­sto­szare świa­tło dnia ode­brało morzu zwy­kłą barwę i woda zmie­niła się w ponurą sza­ra­wo­zie­loną zupę. Gdy chlu­po­tała wokół butów Scor­pia, wyda­wała się gęsta. Choć nie była przej­rzy­sta, to – jak na Ara­rat – żyło w niej nie­wiele mikro­or­ga­ni­zmów. Pły­nąc, Vasko nieco ryzy­ko­wał, ale to była słuszna decy­zja, bo dzięki temu mogli bli­żej pod­pły­nąć łódką do brzegu. Scor­pio, choć nie znał się na tym zbyt dobrze, wie­dział, że zna­czące kon­takty mię­dzy Żon­gle­rami a ludźmi odby­wały się w rejo­nach oce­anu tak nasy­co­nych mikro­or­ga­ni­zmami, że powierzch­nia wody wyglą­dała jak pokryta tra­twami z mate­rii orga­nicz­nej. W tym aku­rat miej­scu jej kon­cen­tra­cja była dość niska i nie ist­niało zbyt duże nie­bez­pie­czeń­stwo, że pod­czas ich nie­obec­no­ści Żon­gle­rzy skon­su­mują łódkę lub wyge­ne­rują lokalny przy­pływ, który zmyje ją do morza.

Idąc na suchy ląd, poko­ny­wali łagod­nie nachy­loną skalną płasz­czy­znę, widoczną z morza jako ciemna linia. Miej­scami zachmu­rzone niebo odbi­jało się w płyt­kich kału­żach srebrną sza­ro­ścią. Lawi­ro­wali mię­dzy nimi, kie­ru­jąc się na nie­od­le­gły biały pagó­rek.

– Nie powie­dział mi pan, o co cho­dzi.

– Nie­długo się dowiesz – odparł Scor­pio. – Nie eks­cy­tuje cię już samo spo­tka­nie z tym star­cem?

– Raczej prze­raża.

– On tak działa na ludzi, ale nie daj się. Czo­ło­bit­ność go nie raj­cuje.

***

Po dzie­się­ciu minu­tach mar­szu Scor­pio odzy­skał siły, które stra­cił, cią­gnąc łódź. Tym­cza­sem pagó­rek stał się kopułą przy­kle­joną do ziemi, a wresz­cie oka­zał się namio­tem pneu­ma­tycz­nym przy­mo­co­wa­nym do wbi­tych w skałę koł­ków. Biała tka­nina miała przy pod­sta­wie plamy w róż­nych odcie­niach mor­skiej zie­leni. Powłoka nosiła ślady łata­nia i repe­ra­cji. Namiot obło­żono wydo­by­tymi z wody kawał­kami konch, któ­rych roz­miesz­cze­nie nie­wąt­pli­wie wska­zy­wało na zamysł arty­styczny.

– Mówił mi pan wcze­śniej, że Cla­vain w końcu nie obje­chał świata, prawda?

– Tak?

– Jeśli przy­był tutaj, dla­czego nam tego nie powie­dziano?

– Cho­dziło o powód, dla któ­rego tu został – wyja­śnił Scor­pio.

Obe­szli pneu­ma­tyczną kon­struk­cję i zna­leźli her­me­tyczne drzwi. Obok nich stał mały brzę­czący zasi­lacz, który utrzy­my­wał wła­ściwe ciśnie­nie, dostar­czał cie­pło i zapew­niał inne udo­god­nie­nia.

Scor­pio uważ­nie obej­rzał jeden z odłam­ków kon­chy, prze­su­nął pal­cem po ostrej kra­wę­dzi – odła­mek musiał być ode­rwany od więk­szej cało­ści.

– Chyba prze­cze­sy­wał plażę.

Vasko wska­zał na otwarte zewnętrzne wej­ście.

– Coś mi się zdaje, że nikogo teraz nie ma w domu.

Scor­pio otwo­rzył drzwi wewnętrzne. Zoba­czył pry­czę i sta­ran­nie zło­żoną pościel. Małe skła­dane biurko, piec i syn­te­za­tor jedze­nia. Butlę oczysz­czo­nej wody i pudełko z racjami żyw­no­ścio­wymi. Pompa, na­dal tło­cząca powie­trze, i kawałki konch na stole.

– Trudno powie­dzieć, kiedy ostat­nio tu był – stwier­dził Vasko.

Scor­pio pokrę­cił głową.

– Nie­dawno. Naj­wy­żej ze dwie godziny temu.

Vasko rozej­rzał się, szu­ka­jąc dowo­dów, które mogły umknąć uwagi Scor­pia. Nie zna­lazł ich. Świ­nie dawno temu prze­ko­nały się, że dosko­nały węch, który odzie­dzi­czyły po swo­ich przod­kach, nie jest cechą ludzi linii głów­nej. Prze­ko­nały się rów­nież bole­śnie, że ludzie wolą, by im o tym nie przy­po­mi­nać.

Wycho­dząc na zewnątrz, zher­me­ty­zo­wali wewnętrzne drzwi, tak jak je wcze­śniej zastali.

– Co teraz? – spy­tał Vasko.

Scor­pio odpiął z nad­garstka zapa­sową bran­so­letę komu­ni­ka­cyjną i wrę­czył Vaskowi. Usta­wiono ją na bez­pieczną czę­sto­tli­wość i nie było obawy pod­słu­chu z jakiejś innej wyspy.

– Wiesz, jak się tego używa?

– Dam sobie radę. Czy w związku z tym ma pan dla mnie jakieś szcze­gólne pole­ce­nia?

– Tak. Cze­kaj tu do mojego powrotu. Możesz się spo­dzie­wać, że wrócę z Cla­va­inem. Ale gdyby on pierw­szy cie­bie zna­lazł, masz mu powie­dzieć, kim jesteś i kto cię wysłał. Potem do mnie zadzwo­nisz i spy­tasz Cla­va­ina, czy chce ze mną roz­ma­wiać. Zro­zu­mia­łeś?

– A jeśli pan nie wróci?

– Wtedy wezwij Blo­oda.

Vasko prze­je­chał pal­cami po bran­so­le­cie.

– Mówi pan tak, jakby się pan tro­chę bał o stan jego umy­słu. Uważa pan, że może być nie­bez­pieczny?

– Mam nadzieję – odparł Scor­pio. – Ponie­waż jeśli nie jest nie­bez­pieczny, nie­wiele z niego będzie pożytku. – Pokle­pał chło­paka po ramie­niu. – Pocze­kaj tu, a ja obejdę wyspę. Zaj­mie mi to naj­wy­żej godzinę i spo­dzie­wam się, że znajdę go gdzieś nad brze­giem.

***

Scor­pio szedł pła­skim ska­li­stym skra­jem wyspy. Krót­kie ręce roz­po­starł dla rów­no­wagi, nie przej­mu­jąc się, że śmiesz­nie przy tym wygląda.

Zwol­nił, ufa­jąc, że w ciem­nie­ją­cej mgiełce póź­nego popo­łu­dnia roz­po­zna sunącą postać. Zmru­żył oczy, usi­łu­jąc wspo­móc wzrok nie tak sprawny jak daw­niej, gdy Scor­pio był młod­szy i żył w Chasm City. Miał nadzieję, że widzia­dło okaże się Cla­va­inem, ale z dru­giej strony miał nadzieję, że to wytwór wyobraźni, gra świa­teł i cieni na for­ma­cji skal­nej.

Choć się do tego przed sobą nie przy­zna­wał, czuł nie­po­kój. Ostatni raz widział Cla­va­ina przed sze­ścioma mie­sią­cami. W zasa­dzie nie­dawno, zwa­żyw­szy na dłu­gość życia tego czło­wieka. Scor­pio jed­nak cały czas czuł się tak, jakby szedł na spo­tka­nie ze zna­jo­mym, któ­rego nie widział od dzie­się­cio­leci i który po wszyst­kich swo­ich prze­ży­ciach może być tak zmie­niony, że w ogóle nie da się go roz­po­znać. A jeśli się okaże, że Cla­vain rze­czy­wi­ście zwa­rio­wał? Czy będę w sta­nie to oce­nić? – myślał. Dość dużo czasu spę­dził wśród ludzi linii głów­nej i uwa­żał, że umie odczy­ty­wać ich inten­cje, nastroje i kon­dy­cję psy­chiczną. Twier­dzono, że nie ma zbyt wiel­kich róż­nic mię­dzy mózgami czło­wieka i świni.

Jed­nakże zawsze pamię­tał, żeby w przy­padku Cla­va­ina nie kie­ro­wać się stan­dar­do­wymi poglą­dami. Cla­vain róż­nił się od innych ludzi. Ukształ­to­wała go histo­ria, zmie­niła w osobę uni­ka­tową, a może nawet potworną.

Scor­pio miał pięć­dzie­siąt lat. Znał Cla­va­ina przez pół swego życia, od cza­sów, gdy w ukła­dzie Yel­low­stone został zła­pany przez odłam ludzi, do któ­rego wtedy nale­żał Cla­vain. Wkrótce potem Cla­vain zbiegł od Hybry­dow­ców i – mimo począt­ko­wych wza­jem­nych obaw – Scor­pio i Cla­vain pod­jęli wspólną walkę. Zebrali grupę żoł­nie­rzy i róż­nych poma­gie­rów z oko­lic Yel­low­stone i ukra­dli sta­tek, któ­rym pole­cieli do układu Resur­gamu. Po dro­dze nękali ich i napa­dali Hybry­dowcy, poprzedni towa­rzy­sze Cla­va­ina. Potem Scor­pio i Cla­vain już zupeł­nie innym stat­kiem przy­le­cieli z kosmosu wokół Resur­gamu tutaj, na nie­bie­sko-zie­loną wodną pla­netę Ara­rat. Po wylo­cie z Resur­gamu już nie musieli wal­czyć i obaj dalej współ­pra­co­wali przy zakła­da­niu tym­cza­so­wej kolo­nii.

Zapro­jek­to­wali i stwo­rzyli całe spo­łecz­no­ści. Czę­sto się sprze­czali, ale tylko w spra­wach naj­istot­niej­szych. Gdy jeden z nich skła­niał się ku zbyt twar­dej lub zbyt mięk­kiej poli­tyce, drugi wyra­żał zda­nie prze­ciwne, dla rów­no­wagi. W tym okre­sie Scor­pio zna­lazł w sobie dość siły cha­rak­teru i porzu­cił nie­na­wiść do ludzi, którą przed­tem czuł w każ­dej chwili swego przy­tom­nego życia. Przy­naj­mniej to zawdzię­czał Cla­va­inowi.

Nie wszystko jed­nak było takie pro­ste.

Pro­blem pole­gał na tym, że Cla­vain uro­dził się pięć­set lat temu i znaczną część tego okresu prze­żył świa­do­mie. A jeśli ten Cla­vain, któ­rego Scor­pio znał – któ­rego znali kolo­ni­ści – był tylko fazą przej­ściową, jak zwod­ni­czy błysk słońca pod­czas burz­li­wego dnia? We wcze­snym okre­sie zna­jo­mo­ści Scor­pio zawsze go obser­wo­wał, przy­naj­mniej kątem oka, wyczu­lony na wszel­kie symp­tomy świad­czące o powro­cie tem­pe­ra­mentu zaśle­pio­nego rzeź­nika. Nic jed­nak nie wzbu­dziło jego podej­rzeń i utwier­dził się w prze­ko­na­niu, że wbrew temu, co twier­dzi histo­ria, Cla­vain nie jest upio­rem.

Jed­nakże w ciągu ostat­nich dwóch lat Scor­pio stra­cił pew­ność w tej mate­rii. Nie cho­dzi o to, że Cla­vain stał się bar­dziej okrutny, kłó­tliwy czy agre­sywny, ale coś się w nim prze­sta­wiło. Jakby w jed­nej chwili zmie­niło się oświe­tle­nie kra­jo­brazu. Scor­pia nie pocie­szało zbyt­nio to, że inni żywili podobne wąt­pli­wo­ści rów­nież co do psy­chicz­nej sta­bil­no­ści jego samego. Scor­pio znał stan swego umy­słu i miał nadzieję, że już ni­gdy nie zrobi krzywdy isto­cie ludz­kiej, jak to bywało w prze­szło­ści. Mógł się jedy­nie domy­ślać, co dzieje się w umy­śle przy­ja­ciela. Miał tylko pew­ność, że ten Cla­vain, któ­rego znał, z któ­rym wal­czył ramię w ramię, wyco­fał się w głąb swego pry­wat­nego świata. W pew­nym momen­cie, jesz­cze zanim Cla­vain zaszył się na wyspie, Scor­pio w ogóle prze­stał go rozu­mieć.

Nie winił za to Cla­va­ina. Zresztą któż by go winił?

Scor­pio miał wresz­cie pew­ność, że widzi rze­czy­wi­stą postać. Po chwili zaczął roz­róż­niać szcze­góły: osoba sie­działa w kucki, bez ruchu, tuż nad wodą, jakby zato­piona w zadu­mie, która sta­no­wiła prze­ryw­nik w obser­wo­wa­niu żyją­tek w nad­brzeż­nej kałuży.

Roz­po­znał Cla­va­ina i od razu poczuł ulgę. Cla­vain żył i nale­żało to uznać za suk­ces, bez względu na inne dzi­siej­sze wyda­rze­nia.

Gdy Scor­pio zna­lazł się w zasięgu krzyku, Cla­vain wyczuł czy­jąś obec­ność i rozej­rzał się. Wiatr tar­gał białe włosy wokół jego różo­wej twa­rzy. Broda – zwy­kle sta­ran­nie przy­cięta – była teraz długa i w nie­ła­dzie. Chude ciało przy­oble­kała czarna szata, z ramion zwi­sała ciemna chu­sta czy pele­ryna. Cla­vain ni to klę­czał, ni stał, zasty­gnąw­szy na chwilę w nie­wy­god­nej pozy­cji.

Scor­pio był pewien, że przy­ja­ciel wpa­truje się tak w morze od wielu godzin.

– Nevil! – zawo­łał.

Ten coś odpo­wie­dział – usta się poru­szyły, ale słowa zagłu­szył poryw wia­tru.

– To ja, Scor­pio.

Usta Cla­va­ina znów się poru­szyły. Chra­pliwy głos miał moc szeptu.

– Mówi­łem ci, żebyś tu nie przy­jeż­dżał.

– Wiem. – Scor­pio pod­szedł bli­żej. Białe włosy Cla­va­ina to zakry­wały, to odsła­niały głę­boko zapad­nięte star­cze oczy. Wyda­wało się, że wzrok kon­cen­truje się na jakimś bar­dzo odle­głym, posęp­nym obiek­cie. – Wiem o tym i przez sześć mie­sięcy sza­no­wa­li­śmy prze­cież ten zakaz.

– Sześć mie­sięcy? – Pra­wie się uśmiech­nął. – Aż tak długo?

– Sześć mie­sięcy i jeden tydzień, jeśli zależy ci na pre­cy­zji.

– Nie zda­wa­łem sobie sprawy. To jakby chwila. – Znów spoj­rzał w morze.

Scor­pio widział jego głowę z tyłu. Mię­dzy pasmami rzad­kich bia­łych wło­sów prze­świ­ty­wała skóra różowa jak skóra Scor­pia.

– Ale cza­sami wydaje mi się, że trwa to znacz­nie dłu­żej. Jak­bym nic innego w życiu nie robił, tylko trwo­nił tu kolejne dni. Cza­sami mam wra­że­nie, że na tej pla­ne­cie nie ma innej żywej duszy.

– Cią­gle tu jeste­śmy – odparł Scor­pio. – Jest nas sto sie­dem­dzie­siąt tysięcy. Na­dal cię potrze­bu­jemy.

– Pro­si­łem wyraź­nie, żeby mi nie prze­szka­dzano.

– O ile nie będzie to coś waż­nego. Taka była umowa, Nevil.

Cla­vain wypro­sto­wał się, powoli i z bólem. Zawsze był wyż­szy od Scor­pia, ale teraz, wychu­dzony, spra­wiał wra­że­nie istoty nary­so­wa­nej pośpieszną kre­ską. Koń­czyny wyglą­dały jak pocią­gnię­cia ołów­kiem na tle nieba.

Scor­pio spoj­rzał na jego dło­nie – dło­nie chi­rurga o deli­kat­nych kościach. Albo może dło­nie śled­czego. Dłu­gie paznok­cie zgrzy­tały o wil­gotną czarną tka­ninę spodni i Scor­pio aż się skrzy­wił.

– Tak?

– Zna­leź­li­śmy coś – rzekł Scor­pio. – Nie wiemy dokład­nie, co to jest ani kto to wysłał, ale przy­pusz­czamy, że pocho­dzi z kosmosu. Podej­rze­wamy rów­nież, że w środku może ktoś być.TRZY

TRZY

_Świa­tło­wiec_ Gno­styczne Wnie­bo­wstą­pie­nie_,_
_prze­strzeń mię­dzy­gwiezdna, 2615_

Kochanka pomo­gła mu wydo­stać się z kasety. Quaiche leżał na kozetce, drżał nękany mdło­ściami, a Mor­wenna zaj­mo­wała się licz­nymi gniazd­kami i prze­wo­dami, zanu­rzo­nymi w jego posi­nia­czo­nym ciele czło­wieka linii głów­nej.

– Leż spo­koj­nie – powie­działa.

– Nie czuję się dobrze.

– To jasne. Czego się spo­dzie­wa­łeś, kiedy te sukin­syny tak szybko cię odmro­ziły?

Czuł się tak, jakby kop­nięto go w kro­cze – kro­cze ogar­nia­jące całe ciało. Miał ochotę sku­lić się w prze­strzeni mniej­szej niż ta, którą sam zaj­mo­wał, zawęź­lić się, poskła­dać w mistrzow­skie ori­gami. Chciałby zwy­mio­to­wać, ale zwią­zany z tym wysi­łek wydał mu się znie­chę­ca­jący.

– Nie powinni byli ryzy­ko­wać – stwier­dził. – Ona wie, że jestem zbyt cenny.

Miał odruch wymiotny. Obrzy­dliwy dźwięk przy­po­mi­nał prze­dłu­żone szcze­ka­nie psa.

– Chyba zaczęła się nie­cier­pli­wić – odparła Mor­wenna, prze­cie­ra­jąc jego ciało pie­kącą maścią.

– Wie, że mnie potrze­buje.

– Radziła sobie już przed­tem bez cie­bie. Może doszła do wnio­sku, że znów sobie bez cie­bie pora­dzi.

Quaiche się roz­ch­mu­rzył.

– Może wystą­pił jakiś kry­zys.

– Na przy­kład u cie­bie.

– Chry­ste, tego wła­śnie potrze­bo­wa­łem: współ­czu­cia.

Skrzy­wił się, gdy do jego czaszki dotarł sygnał bólu znacz­nie bar­dziej pre­cy­zyjny od nie­okre­ślo­nej nie­wy­gody zwią­za­nej z szo­kiem prze­bu­dze­nia.

– Nie powi­nie­neś uży­wać imie­nia Pana nada­rem­nie – przy­po­mniała Mor­wenna tonem nagany. – Wiesz, że spra­wia ci to ból.

Spoj­rzał jej w twarz, na siłę otwie­ra­jąc oczy w okrut­nym ośle­pia­ją­cym świe­tle komory oży­wia­nia.

– Jesteś po mojej stro­nie czy nie?

– Usi­łuję ci pomóc. Leż spo­koj­nie, już wyj­muję ostatni prze­wód.

Quaiche poczuł w udzie lek­kie ukłu­cie bólu, gdy wysko­czyła sztuczna prze­toka, zosta­wia­jąc po sobie równą ranę w kształ­cie oka.

– Zro­bione.

– Do następ­nego razu. Zakła­da­jąc, że będzie następny raz.

Mor­wenna mil­czała, jakby coś ją po raz pierw­szy zasko­czyło.

– Jesteś naprawdę prze­ra­żony?

– A ty byś na moim miej­scu nie była?

– Kró­lowa jest obłą­kana. Wszy­scy to wie­dzą. Ale też dość prag­ma­tyczna i roz­po­znaje war­to­ściowe zasoby, gdy je dostrzeże. – Mor­wenna mówiła otwar­cie. Wie­działa, że kró­lowa nie ma urzą­dzeń pod­słu­cho­wych w komo­rze oży­wia­nia. – Rany, weź choćby takiego Gre­liera. Myślisz, że tole­ro­wa­łaby tego dzi­waka, gdyby nie był dla niej uży­teczny?

– Wła­śnie o to mi cho­dzi. – Quaiche pogrą­żał się coraz bar­dziej w przy­gnę­bie­niu i bez­na­dziei. – Gdy tylko któ­ryś z nas prze­sta­nie być uży­teczny… – Gdyby mógł się ruszać, wyko­nałby ruch naśla­du­jący wbi­ja­nie noża w gar­dło. Ale tylko wydał odgłos, jakby się dusił.

– Masz nad Gre­lie­rem prze­wagę – stwier­dziła Mor­wenna. – Masz mnie, sojusz­nika wśród zało­gan­tów. A on kogo ma?

– Mówisz słusz­nie, jak zawsze.

Z olbrzy­mim wysił­kiem wycią­gnął dłoń i zamknął ją na sta­lo­wej ręka­wicy Mor­wenny.

Nie chciał być bez­względny i nie przy­po­mniał jej, że podob­nie jak on ona rów­nież była izo­lo­wana na statku. Jakie­kol­wiek oso­bi­ste rela­cje z czło­wie­kiem linii głów­nej skut­ko­wały wyklu­cze­niem ze spo­łecz­no­ści Ultra­sów. Mor­wenna się tym nie przej­mo­wała, ale Quaiche wie­dział, że gdyby musiał liczyć na jej pomoc, gdy kró­lowa i reszta załogi zwrócą się prze­ciwko niemu, to jest skoń­czony.

– Możesz teraz usiąść? – spy­tała.

– Spró­buję.

Dole­gli­wo­ści nieco usta­wały – wie­dział, że musiały ustą­pić – i w końcu mógł bez pła­czu poru­szać głów­nymi gru­pami mię­śni. Siadł na kozetce i pod­cią­gnął kolana do bez­wło­sej klatki pier­sio­wej, a Mor­wenna zaczęła deli­kat­nie usu­wać mu cew­nik z penisa. Pod­czas tej ope­ra­cji patrzył jej w twarz i sły­szał tylko szczęk­nię­cia metalu o metal. Pamię­tał, jaki strach poczuł, gdy po raz pierw­szy dotknęła tego miej­sca dłońmi lśnią­cymi jak nożyce. Kocha­nie się z nią było jak seks z mło­car­nią. Ale Mor­wenna ni­gdy go nie zra­niła, nawet gdy nie­chcący sama zadra­snęła swoją wła­sną żywą tkankę.

– W porządku? – spy­tała.

– Dam radę. Szyb­kie wybu­dze­nie nie zdoła popsuć dnia Hor­ri­sowi Quaiche’owi.

– Co za postawa! – rze­kła bez spe­cjal­nego prze­ko­na­nia.

Pochy­liła się, by go poca­ło­wać. Pach­niała per­fu­mami i ozo­nem.

– Cie­szę się, że jesteś przy mnie.

– Pocze­kaj. Przy­niosę ci coś do picia.

Mor­wenna ode­szła od kozetki i wydłu­żyła się do swej peł­nej wyso­ko­ści. Cią­gle nie potra­fił ide­al­nie sku­pić wzroku, ale obser­wo­wał, jak Ultra­ska prze­myka przez pokój do luku, gdzie były wyda­wane roz­ma­ite płyny rege­ne­ru­jące. Jej sta­lo­wo­szare dre­dredy kiwały się przy każ­dym kroku dłu­gich, poru­sza­nych tło­kami nóg.

Mor­wenna wra­cała z kie­lisz­kiem ożyw­czej mik­stury – cze­ko­lady z med­ma­szy­nami – gdy otwarły się drzwi pomiesz­cze­nia. Do środka weszło dwóch Ultra­sów: męż­czy­zna i kobieta. Za nimi, z rękoma skrom­nie zało­żo­nymi za ple­cami, wyło­niła się mniej­sza, nie­zme­cha­ni­zo­wana postać naczel­nego medyka. Miał na sobie brudny biały lekar­ski kitel.

– Jest w dobrym sta­nie? – spy­tał męż­czy­zna.

– Masz szczę­ście, że nie umarł – wypa­liła Mor­wenna.

– Nie bądź melo­dra­ma­tyczna – powie­działa kobieta. – Ni­gdy by nie umarł z powodu nieco szyb­szego niż zwy­kle odmro­że­nia.

– Czy powie­cie nam, co Jasmina od niego chce?

– To sprawa mię­dzy nim a kró­lową – odparła kobieta.

Męż­czy­zna rzu­cił w stronę Quaiche’a piko­waną srebrną szpi­talną koszulę. Mor­wenna bły­ska­wicz­nie wycią­gnęła ramię i zła­pała ją w locie. Pode­szła do Quaiche’a i podała mu koszulę.

– Chciał­bym wie­dzieć, o co cho­dzi – powie­dział Quaiche.

– Ubierz się – pole­ciła kobieta. – Idziesz z nami.

Obró­cił się na kozetce i opu­ścił stopy na zimną pod­łogę. Dole­gli­wo­ści mijały, a ich miej­sce zaj­mo­wał strach. Kutas się skur­czył, wyco­fał do brzu­cha, jakby przy­go­to­wy­wał wła­sny tajny plan ucieczki. Quaiche wło­żył koszulę i zapiął ją w pasie.

– Masz z tym coś wspól­nego? – zwró­cił się do naczel­nego medyka.

Gre­lier mru­gnął.

– Drogi kolego, robi­łem, co mogłem, żeby ich powstrzy­mać przed jesz­cze szyb­szym roz­mro­że­niem cie­bie.

– Docze­kasz się jesz­cze – rzekł Quaiche. – Zapa­mię­taj moje słowa.

– Po co ten ton? Ty, Hor­ris, i ja mamy ze sobą wiele wspól­nego. Dwaj męż­czyźni-ludzie sami na statku Ultra­sów. Nie powin­ni­śmy się kłó­cić, kon­ku­ro­wać o pre­stiż i sta­tus. Należy się wza­jem­nie wspie­rać, cemen­to­wać przy­jaźń. – Gre­lier wytarł wierzch ręka­wiczki o far­tuch, zosta­wia­jąc brzydką rdzawą plamę. – Powin­ni­śmy być sojusz­ni­kami. Razem zaj­dziemy daleko.

– Kiedy lód zetnie pie­kło – odparł Quaiche.

***

Kró­lowa pogła­skała cęt­ko­waną ludzką czaszkę, którą trzy­mała na podołku. Dłu­gie paznok­cie na pal­cach rąk i nóg były poma­lo­wane czar­nym jak smoła lakie­rem. Miała na sobie kami­zelkę z koronką na linii dzie­lą­cej piersi i krótką spód­niczkę z tej samej ciem­nej tka­niny. Czarne włosy zacze­sała do tyłu, zosta­wia­jąc na czole tylko sta­ran­nie ufor­mo­wany kosmyk. Quaiche począt­kowo odniósł wra­że­nie, że kró­lowa ma maki­jaż: od oczu do gór­nej wargi bie­gły pio­nowe czer­wone linie – grube, jakby nama­lo­wane woskiem. Potem zdał sobie sprawę, że wyłu­piła sobie oczy, i prze­biegł go dreszcz.

Mimo to jej twarz na­dal cecho­wało pewne surowe piękno.

Po raz pierw­szy widział ją w postaci cie­le­snej, w jed­nej z form, w jakich wystę­po­wała. Dotych­czas miał z nią do czy­nie­nia z dystansu, za pośred­nic­twem pro­xych poziomu alfa albo przez żywego pośred­nika w rodzaju Gre­liera.

I miał nadzieję, że stale tak będzie.

Cze­kał teraz kilka sekund, słu­cha­jąc wła­snego odde­chu.

– Czy zawio­dłem cię, madame? – zdo­łał wresz­cie powie­dzieć.

– Quaiche, według cie­bie, jakim ja stat­kiem dowo­dzę? Takim, który może sobie pozwo­lić na prze­wo­że­nie zby­tecz­nego ładunku?

– Czuję, że moja passa się zmie­nia.

– Tro­chę na to za późno. Ile przy­stan­ków zro­bi­li­śmy, od kiedy dołą­czy­łeś do załogi? Pięć, prawda? I co nam przy­szło z tych pię­ciu przy­stan­ków?

Już miał odpo­wie­dzieć, gdy dostrzegł cza­jący się w cie­niu za tro­nem ska­fan­der orna­men­to­wany. Obec­ność tego obiektu nie mogła być przy­pad­kowa.

Przy­po­mi­nał mumię wyko­naną z kutego żelaza albo innego metalu. Miał roz­ma­ite wtyczki i przy­łą­cza, a tam, gdzie powinna być przy­łbica, znaj­do­wał się pro­sto­kąt za ciemną maskow­nicą. W miej­scach, gdzie czę­ści wspa­wano lub wepchnięto, widoczne były szramy i szwy po luto­wa­niu. W jed­nym miej­scu wid­niała wstawka gład­kiego nowego metalu.

Inne obszary ska­fan­dra były pokryte skom­pli­ko­waną gra­werką. Na każ­dym wol­nym cen­ty­me­trze kwa­dra­to­wym upchnięto obse­syjne, agre­sywne szcze­góły, zbyt liczne, by ogar­nąć je wzro­kiem. Gdy jed­nak ska­fan­der zaczął wiro­wać nad Quaiche’em, ten roz­po­znał fan­ta­styczne potwory o wężo­wych szy­jach, obu­rza­jąco fal­liczne statki kosmiczne, twa­rze krzy­czą­cych istot i wrzesz­czące demony, dra­styczne sceny seksu i prze­mocy. Wyryte dużym pismem histo­rie, powiastki umo­ral­nia­jące i cheł­pliwe rela­cje han­dlowe roz­wi­ja­jące się spi­ral­nie. Tar­cze zega­rowe i psalmy. Linie tek­stu w języ­kach, któ­rych nie roz­po­zna­wał, strofy muzyczne i cudow­nie wyrzeź­bione liczby. Sekwen­cje kodów binar­nych; zasady DNA. Anio­ło­wie i che­ru­biny. Węże. Mnó­stwo węży.

Głowa go bolała od samego patrze­nia.

Ska­fan­der był pokan­ce­ro­wany i pożło­biony wsku­tek ude­rzeń mikro­me­te­ory­tów i dzia­ła­nia pro­mieni kosmicz­nych; tu i ówdzie sta­lo­wo­szara powierzch­nia miała zie­lone czy brą­zowe prze­bar­wie­nia, a tam, gdzie super­cięż­kie czą­steczki cięły uko­śnie, powstały żłob­ko­wane zadra­pa­nia. Wokół całego ska­fan­dra bie­gła cienka ciemna linia styku dwóch opan­ce­rzo­nych połó­wek, które można było w tym miej­scu otwo­rzyć, a potem znów zespa­wać.

Ska­fan­der to urzą­dze­nie karne. Quaiche sły­szał na jego temat tylko okrutne pogło­ski.

Kró­lowa wkła­dała ludzi do ska­fan­dra. Utrzy­my­wał ich przy życiu i prze­ka­zy­wał infor­ma­cje czu­ciowe. Chro­nił przed gra­dem pro­mie­nio­wa­nia pod­czas podróży kosmicz­nej – przez lata uwię­zie­nia w lodzie powłoki abla­cyj­nej statku.

Szczę­ścia­rze po wycią­gnię­ciu ze ska­fan­dra byli mar­twi.

Quaiche usi­ło­wał powstrzy­mać drże­nie głosu.

– Jeśli się spoj­rzy na sprawy z jed­nej strony, w zasa­dzie… w zasa­dzie nie poszło nam aż tak źle… zwa­żyw­szy na wszyst­kie oko­licz­no­ści. Wśród załogi nie było ofiar ani więk­szych obra­żeń. Żad­nych przy­pad­ków zatru­cia. Żad­nych nie­prze­wi­dzia­nych wydat­ków… – Zamilkł, patrząc z nadzieją na Jasminę.

– Nic lep­szego nie potra­fisz wymy­ślić? Dzięki tobie, Quaiche, mie­li­śmy się stać bogaci. Mia­łeś odmie­nić nasz los w tych trud­nych cza­sach, naoli­wić koła wymiany han­dlo­wej dzięki swo­jemu wro­dzo­nemu uro­kowi i zna­jo­mo­ści pla­ne­tar­nej psy­cho­lo­gii oraz geo­gra­fii. Mia­łeś być naszą zło­to­dajną kurą.

Poru­szył się ner­wowo.

– Ale w pię­ciu ukła­dach zna­leź­li­śmy tylko chłam.

– To wy wybie­ra­cie układy, nie ja. Nie moja wina, że nie było tam nic war­to­ścio­wego.

Kró­lowa powoli pokrę­ciła głową.

– Nie, Quaiche. Oba­wiam się, że to zbyt pro­ste. Musisz wie­dzieć, że mie­siąc temu prze­chwy­ci­li­śmy coś. Dwu­kie­run­kową trans­mi­sję mię­dzy ludzką kolo­nią na Cha­lo­upek i świa­tło­wcem _Nie­wy­raźne wspo­mnie­nie o Hoku­saim_. Koja­rzysz?

– Nie­zu­peł­nie…

Ale koja­rzył.

– _Hoku­sai_ wcho­dził do Gliese 664 aku­rat wtedy, gdy my opusz­cza­li­śmy ten układ. To drugi układ, który dla nas prze­cze­sa­łeś. Twój raport… – Kró­lowa przy­ło­żyła czaszkę do boku głowy i nasłu­chi­wała traj­ko­czą­cej szczęki. – Zobaczmy… „Niczego war­to­ścio­wego nie zna­le­ziono na Opin­cu­sie ani na żad­nej z trzech pozo­sta­łych pla­net typu ziem­skiego; tylko pomniej­sze przed­mioty porzu­co­nej tech­niki zdo­byto na księ­ży­cach od pią­tego do ósmego, krą­żą­cych wokół giganta Hau­rienta… Nic w wewnętrz­nym pasie aste­ro­idów, rojach typu D, aste­ro­idach tro­jań­skich czy w głów­nych sku­pi­skach Pasa Kuipera”.

Quaiche rozu­miał, do czego to zmie­rza.

– A _Nie­wy­raźne wspo­mnie­nie o Hoku­saim_?

– Wymiana infor­ma­cji han­dlo­wej była abso­lut­nie fascy­nu­jąca. Wszystko wska­zuje na to, że _Hoku­sai_ zlo­ka­li­zo­wał maga­zyn zako­pa­nych przed­mio­tów mają­cych około jed­nego wieku. Sprzed wojny, z cza­sów przed wybu­chem zarazy. Bar­dzo war­to­ściowe rze­czy. Arte­fakty nie tylko tech­niki, ale też sztuki i kul­tury; więk­szość uni­ka­towa. Zaro­bili na tym tyle, że mogli sobie kupić zupeł­nie nową powłokę abla­cyjną kadłuba. – Spoj­rzała na niego wycze­ku­jąco. – Masz coś do powie­dze­nia na ten temat? Coś ci przy­cho­dzi do głowy?

– Mój raport był uczciwy – stwier­dził Quaiche. – Musieli mieć po pro­stu szczę­ście. Posłu­chaj, daj mi jesz­cze jedną szansę. Zbli­żamy się do jakie­goś innego układu?

Kró­lowa uśmiech­nęła się.

– Zawsze się zbli­żamy do jakie­goś układu. Tym razem nazywa się 107 Piscium, ale, prawdę mówiąc, z tej odle­gło­ści nie wygląda bar­dziej obie­cu­jąco od poprzed­nich pię­ciu. Czy tym razem przy­dasz się na coś?

– Pozwól mi wziąć _Dominę_ – popro­sił, odru­chowo spla­ta­jąc dło­nie. – Pozwól mi pole­cieć do wnę­trza układu.

Kró­lowa mil­czała przez wiele sekund. Quaiche sły­szał tylko wła­sny oddech, prze­ry­wany od czasu do czasu przez słabe skwier­cze­nie zdy­cha­ją­cego owada lub szczura. Coś się leni­wie poru­szyło za zie­loną szybą szkla­nej pół­s­fe­rycz­nej kopuły, osa­dzo­nej w jed­nej z dwu­na­stu ścian pomiesz­cze­nia. Quaiche czuł, że jest obser­wo­wany nie tylko przez bez­oką postać na tro­nie. Choć nikt mu tego nie powie­dział, zro­zu­miał, że obiekt za zie­loną szybą jest rze­czy­wi­stą kró­lową, a uszko­dzone ciało na tro­nie to tylko kukła, którą kró­lowa aktu­al­nie zamiesz­kuje. Te wszyst­kie pogło­ski były praw­dziwe: o jej solip­sy­zmie; o uza­leż­nie­niu od ostrego bólu, będą­cego jej kotwicą w świe­cie rze­czy­wi­stym; o wiel­kim zapa­sie sklo­no­wa­nych ciał, które jakoby trzy­mała w tym jed­nym celu.

– Skoń­czy­łeś, Quaiche? Powie­dzia­łeś wszystko, co mia­łeś do powie­dze­nia?

Wes­tchnął.

– Chyba tak.

– W takim razie bar­dzo dobrze.

Musiała wydać jakiś sekretny roz­kaz, ponie­waż drzwi pomiesz­cze­nia znowu się otwo­rzyły. Quaiche odwró­cił się, czu­jąc na karku powiew zim­nego powie­trza. Weszli naczelny medyk i dwoje Ultra­sów, któ­rzy odwie­dzili Quaiche’a po wybu­dze­niu.

– Skoń­czy­łam z nim – rze­kła kró­lowa.

– Co posta­no­wi­łaś? – spy­tał Gre­lier.

Jasmina ssała pazno­kieć.

– Nie zmie­ni­łam zda­nia. Włóż­cie go do ska­fan­dra orna­men­to­wa­nego.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: