Otello. Ten nowy - ebook
Otello. Ten nowy - ebook
Lata siedemdziesiąte. Dyplomata z Ghany przeprowadza się z rodziną na
przedmieścia Waszyngtonu. Jego syn, jedenastoletni Osei, już pierwszego
dnia w nowej szkole zaprzyjaźnia się z najpopularniejszą uczennicą.
Znajomość szkolnej gwiazdy i jedynego czarnoskórego ucznia
nie wszystkim przypada do gustu…
Przejmująca opowieść o zazdrości, przyjaźni i dyskryminacji
napisana przez autorkę Dziewczyny z perłą.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-5776-8 |
Rozmiar pliku: | 669 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZED SZKOŁĄ
Poszła Tola na wagary,
Wzięła z sobą plecak stary.
A w plecaku dziura była,
Prawie wszystko pogubiła.
Dee spostrzegła go pierwsza. Zadowolona z siebie, nie pokazała go nikomu. Czuła się wyjątkowa, że ma go tylko dla siebie przez te kilka sekund, zanim wszyscy się zorientują i nic już nie będzie takie samo.
Na boisku przed szkołą roiło się od dzieci. W najlepsze odbywały się zabawy w kamyki, w klasy i w ganianie z piłką, które miał przerwać dopiero pierwszy dzwonek. W przeciwieństwie do większości koleżanek i kolegów Dee pojawiła się na ostatnią chwilę – mama kazała jej wrócić na górę i zmienić bluzkę na luźniejszą, twierdząc, że tę, którą ma na sobie, zaplamiła żółtkiem, chociaż Dee nie widziała nigdzie ani śladu jajka. Po wyjściu z domu rzuciła się biegiem, aż warkocze jej podskakiwały i obijały się o plecy, lecz zwolniła, widząc, że w stronę szkoły podąża miarowy strumień uczniów. Znaczyło to, że nie jest spóźniona. Na boisku szkolnym stanęła minutę przed pierwszym dzwonkiem.
Nie miała więc czasu, aby dołączyć do swej najlepszej koleżanki Mimi, która skakała przez skakankę trzymaną przez dwie inne dziewczynki. Ruszyła prosto do drzwi szkoły, w których stał pan Brabant z innymi nauczycielami czekającymi, aż uczniowie ustawią się klasami. Jej wychowawca miał krótkie, obcięte na pazia włosy, które otaczały mu głowę ze wszystkich stron, i sztywno wyprostowaną sylwetkę. Dee kiedyś usłyszała, że pan Brabant walczył w Wietnamie. Choć nie była najlepszą uczennicą w klasie – ten tytuł należał do kujonki Patty – lubiła zwracać na siebie uwagę wychowawcy, mimo że przez to nazywano ją czasem lizuską.
Zajęła miejsce w pierwszym rzędzie i rozejrzała się, zahaczając wzrokiem o dziewczynki ze skakanką. To wtedy go zobaczyła. Stał nieruchomo przy karuzeli, na której szaleli czterej chłopcy: Ian, Rod i jeszcze dwaj inni z czwartej klasy. Kręcili się tak szybko, że nauczyciel mógł interweniować w każdej chwili. Kiedyś jeden chłopiec spadł z rozpędzonej karuzeli i złamał sobie rękę. Dwaj czwartoklasiści wyglądali na przestraszonych, lecz nie mogli nic zrobić, bo Ian sprawnie odpychał się nogami od ziemi, aby utrzymać prędkość.
Chłopiec stojący przy karuzeli nie był ubrany tak jak inni, w zwykłą bawełnianą koszulkę, dżinsy i trampki. Miał na sobie rozszerzane na dole szare spodnie, białą koszulę z krótkim rękawem i czarne trzewiki, przez co przypominał ucznia prywatnej szkoły. Ale najbardziej rzucał się w oczy kolor jego skóry – Dee natychmiast pomyślała o niedźwiedziach brunatnych, które widziała w zoo podczas szkolnej wycieczki kilka miesięcy temu. Zwierzęta miały ciemnobrązową sierść z rudawymi refleksami i głównie spały, a kiedy nie leżały z zamkniętymi oczami, to obwąchiwały kupę jedzenia, którą opiekun cisnął im na wybieg. Rod chciał zaimponować Dee, więc rzucił patykiem w jednego z niedźwiedzi, który trochę się ożywił, obnażył żółte zębiska i zaryczał, a dzieci zaczęły się śmiać i piszczeć. Dee nie przyłączyła się do ogólnej zabawy; posłała Rodowi spojrzenie spod ściągniętych brwi i odwróciła się do niego plecami.
Nowy uczeń nie patrzył na karuzelę, tylko na budynek w kształcie litery L. Typowa podmiejska szkoła podstawowa, otwarta osiem lat wcześniej, wyglądała tak, jakby ktoś wziął dwa ceglane pudełka po butach i bez krztyny wyobraźni połączył je ze sobą pod kątem prostym. Gdy Dee zaczęła tu chodzić do zerówki, mury wciąż pachniały nowością. Obecnie budynek szkoły przypominał dziewczynce starą sukienkę z rozdarciami, plamami i śladem po popuszczeniu rąbka. Dee znała wewnątrz każdą klasę, każde schody i wszystkie łazienki. Znała również każdy centymetr kwadratowy boiska, jak i placu zabaw, który znajdował się za szkołą i służył młodszym dzieciom. Dee spadła tam z huśtawki, rozdarła sobie rajtuzy na ślizgawce i utknęła na szczycie małpiego gaju, bo wdrapała się na górę, ale bała się zejść. Kiedyś razem z Mimi i Blancą ogłosiły, że jedna część placu zabaw należy wyłącznie do dziewczynek, i razem z obiema najlepszymi koleżankami oraz z Jennifer przepędzały każdego chłopca, który śmiał się zapuścić za wyznaczoną granicę. Tak jak inne dzieci chowała się za róg sali gimnastycznej, ponieważ tam nie sięgał wzrok dyżurującego akurat nauczyciela, dzięki czemu można było do woli przeglądać komiksy, grać w butelkę, a w wypadku dziewczynek – wypróbowywać kosmetyki. Dee spędziła na szkolnym podwórku większość swojego życia, śmiejąc się, płacząc, zakochując się, odkochując, nawiązując przyjaźnie i zyskując nielicznych wrogów. Był to cały jej świat, który uważała za coś oczywistego. Miesiąc dzielił ją od zakończenia roku szkolnego i przejścia do gimnazjum.
I teraz na to terytorium wkroczył ktoś obcy, ktoś, przez kogo Dee spojrzała na szkolne podwórko innymi oczami, dostrzegając jego brzydotę, i nieoczekiwanie dla samej siebie także poczuła się obco. Jak on.
Chłopiec ruszył z miejsca. Nie jak niedźwiedź, powoli i ospale. Raczej jak wilk albo – Dee wygrzebała z pamięci nazwę innego ciemnego zwierzęcia – jak pantera, która wygląda jak duży kot domowy. Cokolwiek sobie myślał – a z pewnością były to myśli o tym, że jest nowym uczniem wśród samych nieznajomych, i to odmiennego niż on koloru skóry – człapał w stronę wejścia do szkoły i czekających tam nauczycieli z miną kogoś, kto w pełni, choć nieświadomie panuje nad swoim ciałem. Dee poczuła, jak coś ściska ją w piersi. Zaczerpnęła tchu.
– No, no – odezwał się pan Brabant. – Chyba słyszę bębny.
Pani Lode, wychowawczyni szóstej „b”, zaśmiała się cicho.
– Pani dyrektor mówiła, skąd on jest...
– Zdaje się, że z Gwinei. A może z Nigerii? W każdym razie z Afryki.
– Trafi pod twoje skrzydła, prawda? I całe szczęście.
Pani Lode wygładziła spódnicę i dotknęła palcami kolczyków, jakby chciała sprawdzić, że są na swoim miejscu. Był to nerwowy tik, który często jej towarzyszył. Generalnie prezentowała się schludnie, jeśli nie liczyć średniej długości jasnych włosów, które kręciły jej się niesfornie. Dziś miała na sobie limonkową spódnicę, żółtą bluzkę i zielone owalne kolczyki w uszach. Jej buty też były zielone, z niskim kanciastym obcasem. Dee uwielbiała roztrząsać z koleżankami wygląd i stroje pani Lode, która – choć była bardzo młoda – w ogóle nie przypominała swoich uczennic ubierających się w różowo-białe bluzki i dżinsy dzwony wyszywane u dołu w kwiatki.
Pan Brabant wzruszył ramionami.
– Nie przewiduję problemów.
– Nie, oczywiście, że nie. – Pani Lode wpatrywała się swymi szeroko otwartymi niebieskimi oczętami w kolegę z pracy, jakby nie chciała przegapić ani krztyny mądrości, która może opuścić jego usta, a jej pomóc w staniu się lepszą nauczycielką. – Myślisz, że powinniśmy... no, powiedzieć coś o nim naszym uczniom? Znaczy... sama nie wiem... o tym, że jest inny i jak należy go przywitać?
Pan Brabant prychnął.
– On nie potrzebuje, żeby obchodzono się z nim w rękawiczkach. Nie wymaga specjalnego traktowania tylko dlatego, że jest cza... nowy.
– Nie, ale... Nie. Oczywiście, że nie.
Oczy pani Lode się zaszkliły. Mimi powiedziała Dee przy jakiejś okazji, że jej wychowawczyni raz czy dwa rozpłakała się w klasie. Uczniowie przezywali ją za plecami „Płaską płaksą”.
Pan Brabant wbił spojrzenie w Dee stojącą przed nim w pierwszym rzędzie. Odchrząknął i rzucił:
– Dee, zawołaj resztę dziewczynek. Powiedz, że zabiorę im skakankę, jeśli nie przestaną się bawić po pierwszym dzwonku.
W szkole nie było wielu nauczycieli mężczyzn i może dlatego Dee zawsze słuchała pana Brabanta i starała się wywrzeć na nim dobre wrażenie, zupełnie jak na ojcu, którego próbowała udobruchać, kiedy wracał z pracy.
Teraz podbiegła do bawiących się dziewczynek. Kręciły jedną długą skakanką, która z głośnym mlaskiem zderzała się z asfaltem przy każdym obrocie, i przy tym skandowały. Dee zawahała się, ponieważ właśnie przyszła kolej Blanki. Blanca potrafiła skakać na skakance jak nikt inny, robiła zwinne uniki i długo się nie potykała. Jej towarzyszki skandowały słowa z myślą o tym, aby jak najprędzej skusiła, ale nic jej nie mogło wytrącić z rytmu.