Otulina - ebook
Otulina - ebook
Morderstwo, które wstrząśnie małą społecznością, i ponura puszcza, która pożera ludzi żywcem.
Pewnej nocy czwórka licealistów wyrusza na wyprawę do Puszczy Kampinoskiej. Kilka godzin później tylko troje z nich wraca szczęśliwie do swoich domów.
Gdy ciało nastoletniej Hani zostaje znalezione na skraju lasu, jej rodzice – którzy zaledwie pół roku wcześniej przeprowadzili się z córką z Warszawy pod Kampinos w poszukiwaniu ciszy i spokoju – przeżywają swój najgorszy koszmar.
Okoliczni mieszkańcy również są wstrząśnięci, zwłaszcza że wiele wskazuje na to, iż mordercą jest ktoś z nich.
Co wydarzyło się tamtej nocy w samym sercu puszczy?
I kto tak naprawdę jest winien tragedii, która wpłynie na życie wielu osób?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6712-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Troje nastolatków rozglądało się niepewnie, idąc piaszczystą drogą przez puszczę w kierunku kapliczki we wsi Bromierzyk. Słońce zaszło jakiś czas temu, przesuwali się więc w mroku i milczeniu. Chociaż szli w kierunku Dębu Świętej Teresy, wyglądali, jakby zmierzali na szafot. Ciemne niebo nad puszczą przeszył błysk, a sekundę później powietrze zadrżało od pioruna przerywającego ciszę. Brzęk butelki po piwie uderzającej o kamień zsynchronizował się idealnie z kolejnym grzmotem i błyskiem.
– O ja jebię! Widziałyście to? Lata koszykówki na coś się przydały.
– Trudno było nie zauważyć. Jesteś królem świata, bo trafiłeś butelką w kamień. – Siedemnastoletnia Zosia naciągnęła na głowę kaptur różowo-czarnej kurtki. – Po co my tam w ogóle idziemy?
– Bo możemy – odpowiedział pewnie Kuba.
– Właściwie to nie możemy.
– Zośka, czy ty nawet w lesie w nocy musisz być taka w chuj zasadnicza?
– Cała ta wyprawa jest bez sensu.
– Nie zawsze chodzi o sens, Zosia. Czasem chodzi o zabawę. – Martyna starała się uspokoić przyjaciół.
– Rozumiem, ale idziemy przez las w nocy tylko dlatego, że Kuba wierzy w duchy, ale wstydzi się do tego przyznać. Ja nie mam problemu z przyznaniem się, że po prostu boję się chodzić nocą po puszczy pełnej dzikich zwierząt.
– Nie pękaj, Zośka. Mam nóż – odparł nastolatek.
– Człowieku, przecież ty tym nożem umiałbyś co najwyżej masło na chlebie rozsmarować – Martyna dołączyła do krytyki kolegi.
Cała trójka zamilkła nagle, zatrzymując się na piaszczystej drodze przy wysokim dębie. Stare, rozłożyste, niemal dwudziestometrowe drzewo, do którego ktoś dawno temu przyczepił wizerunek hiszpańskiej karmelitanki, górowało nad pustą przestrzenią pośrodku puszczy. Burza wisiała nad lasem, jednak z nieba wciąż spadały tylko pojedyncze krople. Podmuch wiatru rozgonił na chwilę chmury, odsłaniając srebrną tarczę księżyca, którego blask oświetlił wszystko wokół. Malutka biała kapliczka, masywny głaz i wysoki Dąb Świętej Teresy były jednak wszystkim, co można było wyraźnie dostrzec. Kuba wyjął z plecaka dużą latarkę i po chwili snop światła omiótł polanę.
– Tutaj podobno ludzie widywali ducha białej krowy – wyszeptał z przejęciem. – Nawet słyszeli, jak łańcuch dzwonił.
– Kurwa, Kuba! – zawołała Martyna zdumiona. – Duch krowy? Serio?! Szliśmy godzinę nocą przez las, żeby zobaczyć ducha krowy?! – Dziewczyna nie mogła opanować śmiechu. – Zośka miała rację. Ty jesteś trochę pojebany.
– Mówiłam ci, że on w to wierzy. – Zosia roześmiała się głośno.
– Przestańcie, kurwa, rżeć! Jeszcze ktoś nas usłyszy.
– Dobra, Zośka, musimy się uspokoić, bo spłoszymy ducha krowy – powiedziała Martyna cicho i spokojnie.
– Nie przejmuj się. Jak będzie uciekać, to ten łańcuch na szyi zacznie jej dzwonić i ją dogonimy – odparła Zosia i po chwili umilkła.
Kuba spojrzał w niebo i przez moment nie mógł oderwać wzroku od księżyca. Delektował się ciszą przerywaną jedynie szumem wiatru. Zbliżająca się burza skutecznie uciszyła wszystkie nocne zwierzęta.ROZDZIAŁ DRUGI
– Dlaczego ona nie wzięła telefonu?
– Podobno zapomniała. Ta urzędniczka mówiła przecież, że tak jej powiedziała. Iza, usiądź, nie denerwuj się.
– Jak mam się nie denerwować, skoro nie wiem, co się z nią dzieje?! Zadzwoń do kogoś z jej kolegów czy coś!
– Nie mam numerów jej kolegów. Usiądź, zaraz coś wymyślimy.
Stali przytuleni w milczeniu w środku pokoju córki. Wielkie pluszowe misie, starannie poustawiane na łóżku, wpatrywały się w owładniętych strachem rodziców martwymi oczami. Smartfon zawibrował nagle na blacie biurka, warcząc przy tym okropnie.
– Martyna! – Mężczyzna odczytał na głos imię z wyświetlacza i odebrał szybko.
– Hania, kurwa, gdzie ty jesteś?! – Zniecierpliwiony, niski, niemal radiowy głos dziewczyny zabrzmiał w słuchawce głośno i wyraźnie.
– Tu ojciec Hani. Rafał Markowski…
– Cholera, przepraszam, myślałam, że…
– Daj spokój, Martyna. Posłuchaj, to ważne. Hania nie wzięła z domu telefonu, nie wiemy, co się z nią dzieje. Czy ona była z tobą umówiona?
– No tak, ale… my też nie możemy… – Zawiesiła głos, wpatrując się w przyjaciół stojących obok na polanie w blasku księżyca.
Cisza panująca o tej porze w puszczy sprawiała, że dwójka pozostałych nastolatków słyszała każde słowo rozmowy Martyny z ojcem Hani.
– My? – dopytywał Markowski. – Czyli ona była umówiona z tobą i kimś jeszcze?
– No tak… ze mną, Kubą i Zosią, ale nie przyszła.
– A gdzie się umówiliście?
– No… wie pan…
– Martyna, tu chodzi o moją córkę. Nawet jeśli umówiłyście się w mieszkaniu kolumbijskiego dilera narkotyków, ja muszę to wiedzieć! Gdzie ona miała teraz być?!
– W Bromierzyku… – odpowiedziała wystraszona Martyna.
– Gdzie?
– No, wie pan… w tej nawiedzonej wiosce… w Kampi…
– W nocy? Kurwa, czy wyście powariowali?!
– Przepraszam, ale…
– Daj spokój. To ja przepraszam. Nie powinienem na ciebie krzyczeć. – Markowski wziął głęboki wdech. – Dziękuję ci za pomoc. Czy wy tam teraz jesteście?
– No tak…
– Gdzie dokładnie?
– No, przy tej białej kapliczce i dębie.
– Dobra, wiem gdzie. Daj mi swój numer – poprosił spokojnie, wyjmując jednocześnie długopis z kubka na biurku córki. – Sześć, siedem, zero… – powtarzał głośno. – Nie rozłączaj się jeszcze. Wyślij mi natychmiast esemesa z numerami swoich kolegów. Nie oddalajcie się stamtąd. Najlepiej czekajcie w środku, aż ktoś po was przyjedzie. – Markowski upewnił się, że dziewczyna zrozumiała jego polecenie. – Za chwilę wyślę ci esemesa ze swoim numerem. I jeszcze jedno. Gdzie się umówiliście? Gdzie Hania miała przyjść?
– Na przystanek autobusowy w Famułkach Brochowskich. Tam u jednego gospodarza zostawiliśmy rowery i dalej poszliśmy pieszo.
– Jak się nazywa ten gospodarz? Numer domu pamiętasz?
– Pan Wilczyński. Numer szesnaście.
– Okej. Dzięki. Oszczędzajcie baterie w telefonach – zakończył spokojnie, ale zdecydowanie Rafał.
Dziewczyna rozłączyła się, zaklęła w myślach i ruszyła w kierunku masywnego głazu leżącego obok kapliczki. Usiadła na kamieniu i zawołała zdezorientowanych przyjaciół.
– Co się dzieje? – Zosia spytała zdenerwowana i zaciągnęła się elektronicznym papierosem.
– Telefon odebrał stary Hani. Nie wiedzą, gdzie ona jest i co się z nią dzieje.
– O kurwa! Wiedziałem, że z tym miejscem jest coś nie tak! – zawołał podekscytowany chłopak. – A wy się śmiałyście z ducha krowy…
– Z tobą coś jest nie tak, Kuba! I nawet wiem co! Masz, kurwa, mózg krowy! – Martyna poderwała się z kamienia. – Nie wiadomo, co się dzieje z naszą kumpelą, jest środek nocy, ona nie wzięła telefonu i nie dotarła na spotkanie z nami!
Markowski odłożył telefon na biurko, wziął głęboki wdech i spojrzał na żonę wpatrującą się w niego z przerażeniem w oczach.
– Gdzie ona jest… Rafał?
– Nie wiem, gdzie jest, ale wiem, gdzie miała być. – Mężczyzna odparł i zacisnął delikatnie dłonie na ramionach żony. – Iza, musisz iść teraz na policję i powiedzieć, że nie możemy się skontaktować z niepełnoletnią córką. Dasz radę? Ja muszę wsiąść w samochód i tam jechać.
– Dam, oczywiście… Gdzie ty chcesz jechać? Gdzie ona może być?
– Do Famułek Brochowskich. Hania miała tam być u koleżanki – skłamał w ułamku sekundy. – Jadę, Iza, szkoda czasu, a ty biegnij na posterunek, okej? – spytał, patrząc żonie głęboko w oczy, i niemal wypchnął ją za drzwi, wciskając jej w rękę płaszcz przeciwdeszczowy, telefon i klucze.
Patrzył chwilę przez okno, upewniając się, że żona poszła w kierunku posterunku, po czym wybiegł z domu i wszedł do garażu. Czarne nocne niebo rozbłysło nagle. Na trzy sekundy zamilkło i wszystko wokół ucichło. W bladym świetle błyskawicy Markowski zobaczył trzy rowery zamiast spodziewanych dwóch. Chwilę później potężny grzmot przeszył okolicę, a z nieba zaczął lać ulewny deszcz.
Markowski wrócił do domu. Przebiegł do pokoju córki i włączył jej komputer. Przez dłuższą chwilę szukał informacji potencjalnie pomocnych w ustaleniu tego, co się działo z córką, jednak jedyne, czego się dowiedział, to tego, że Hania doskonale nauczyła się usuwać z komputera dane, których nie chciała nikomu pokazywać. W końcu wyłączył komputer i ponownie przeszedł do garażu, wyjmując kluczyki z kieszeni.ROZDZIAŁ TRZECI
Ulewa zalewała podwarszawski Kampinos. Strugi lipcowego deszczu spływały po włosach i twarzy matki Hani, wraz z makijażem i łzami. Kiedy dotarła do niedużego budynku będącego siedzibą policji, chwyciła nerwowo za klamkę. Drzwi nawet nie drgnęły. Szarpnęła mocniej, jednak wciąż bezskutecznie. Przetarła dłonią twarz, rozmazując jeszcze bardziej makijaż. Dwie z trzech lamp umieszczonych nad wejściem nie świeciły się. Zrezygnowana kobieta przez chwilę przyglądała się wodzie wyciekającej spod klosza niedziałającej lampy, jak gdyby próbowała przestać na moment myśleć o tym, co ją sprowadziło do zamkniętego o tej porze posterunku. Nieco spokojniejsza, odwróciła się znów w kierunku drzwi i odczytała informację na kartce przyklejonej od wewnątrz.
_Posterunek czynny w dni powszednie w godzinach 8.00–16.00._
_W przypadku nieobecności funkcjonariuszy w posterunku kontakt z dyżurnym Komendy Powiatowej Policji dla Powiatu Warszawskiego Zachodniego z siedzibą w Starych Babicach pod numerem telefonu (22) 752 80 00 lub poprzez wideofon._
Rozejrzała się i zauważyła nieduży głośnik i ekran zamknięte w białej obudowie. Nacisnęła przycisk obok zielonej diody i po chwili oczekiwania zobaczyła na małym ekranie twarz oficera dyżurnego komendy w Starych Babicach.
– Słucham. W czym mogę pomóc?
– Proszę pana… moja córka… Ma na imię Hania. Ma szesnaście, nie… już siedemnaście lat. Nie wróciła do domu po zajęciach w ośrodku kultury i nie dotarła na spotkanie z przyjaciółmi…
– Czy mogłaby pani powtórzyć? Nie słyszę przez ten deszcz!
– Moja córka Hania! Nie wróciła do domu po zajęciach w świetlicy!
– Jak pani się nazywa? O której córka miała wrócić?
– Izabela Markowska. Córka miała zajęcia do siedemnastej, czekaliśmy z mężem do dziewiętnastej i dzwoniliśmy do niej, ale nie wzięła telefonu, a już jest prawie dwudziesta trzecia.
– Proszę chwilę poczekać. Zaraz wrócę, przyjmę zgłoszenie i zajmiemy się sprawą.
Kobieta kiwnęła głową i zmusiła się do uśmiechu, wpatrując się w wolno kręcący się fotel na ekranie wideofonu. Oficer dyżurny opuścił w pośpiechu swoje stanowisko i cicho klnąc pod nosem, przeszedł na koniec długiego korytarza, gdzie oparł się o parapet i wyciągnął z kieszeni telefon.
– Robert… tak na oko ta mała, co ją znaleźliście przy mostku, to ile ma lat?
– Co? Mów głośniej, bo ten deszcz tak napierdala, że nie słyszę!
– Ile ta mała może mieć lat?!
– Ja wiem… szesnaście, może trochę więcej?! A co? Ustaliłeś coś? Weź, pogoń chłopaków z dochodzeniówki, bo przez ten deszcz mam już, kurwa, wodę w butach.
– No, już do was jadą. Ona miała jakąś legitymację szkolną czy coś?
– Tak. Markowska Hanna. Sprawdzić ci datę urodzenia?!
– No sprawdź, chociaż… kurwa. – Mężczyzna zaklął siarczyście, wpatrując się w snop światła z dyżurki rozświetlający mrok na korytarzu pustej niemalże komendy.
Policjant rozłączył się, westchnął głęboko i przetarł spocone czoło dłonią. Mimo że zdarzało mu się przeprowadzać już podobne rozmowy, każda kolejna wywoływała takie samo uczucie. Zawsze coś uciskało go gdzieś w połowie drogi między klatką piersiową a przełykiem, kiedy znał prawdę, a musiał zasłaniać się policyjno-prokuratorskim żargonem po to, aby nie powiedzieć tego, co wiedział. No, ale nigdy wcześniej nie była to śmierć nastolatki, właściwie jeszcze dziecka.
– Ma pani jak przyjechać do Babic? – Wrócił do rozmowy z roztrzęsioną interesantką.
– Nie, mąż pojechał szukać córki, ja przyszłam na posterunek, nie wiem sama już co…
– W porządku! – przerwał jej tonem tak stanowczym, że głośnik wideofonu zaskrzeczał. – Zaraz przyjedzie po panią radiowóz, przywiezie panią tu do nas i załatwimy formalności. – Gładkie kłamstwo ledwie przeszło mu przez gardło. – Proszę czekać przed wejściem do budynku posterunku.
Kobieta skinęła głową i jeszcze przez moment wpatrywała się w ciemny już ekran wideofonu. Ucisk w klatce piersiowej ustąpił na chwilę, podobnie jak napięcie mięśni. Wzięła głęboki wdech i przez ułamek sekundy było jej jakby lżej.
Odrętwiała i przemoczona, przypomniała sobie wszystkie rozmowy z mężem o przerwaniu ciąży, której nie planowali i na którą nie miała siły, po tym jak straciła pierwszą.
– Pani Markowska?! – zawołał zaledwie po kilku minutach policjant przez uchyloną szybę radiowozu.
– Tak! Markowska… Izabela – odpowiedziała, przekrzykując szum ulewnego deszczu.
Drzwi policyjnego suzuki otworzyły się szeroko i młody, nienaturalnie uśmiechnięty funkcjonariusz wysiadł zza kierownicy auta, naciągając czapkę niżej nad oczy, dodając sobie w ten sposób powagi i jednocześnie chroniąc się przed deszczem. Jego uśmiech znikał jednak z każdym krokiem zbliżającym go do światła lamp nad wejściem do budynku posterunku i do siedzącej na schodach kobiety.
– Starszy posterunkowy Marek Mejster. Pani Izabelo… proszę ze mną do radiowozu.
– Gdzie ona jest…? Niech mi pan powie…
– Proszę wstać, zabiorę panią stąd.
– Niech mi pan powie, co pan wie!
– Pani Izabelo…
– Niech mi pan powie! Błagam pana! Ja muszę wiedzieć! – wrzeszczała, szarpiąc go za mundur.
– Na skraju Puszczy Kampinoskiej znaleźliśmy ciało kilkunastoletniej dziewczyny, która miała przy sobie dokumenty na nazwisko Hanny Markowskiej. Musi pani tam ze mną jechać. – Wypowiedziawszy po raz pierwszy w policyjnej karierze zdanie, którego wypowiadać nie chciał nigdy żaden policjant, użył całej siły, jaką miał, aby utrzymać kobietę na nogach i zarazem bronić się przed jej zadawanymi na oślep ciosami. Bezskutecznie próbując uspokoić zrozpaczoną matkę, objął ją ramieniem i zaprowadził do radiowozu. Widząc jej rozpacz, usiadł obok niej z tyłu, gdzie zazwyczaj przewoził świadków lub zatrzymanych, i nadal obejmował, wpatrując się w spękaną sztuczną skórę pokrywającą tylną kanapę radiowozu. Jej zdenerwowanie udzieliło mu się do tego stopnia, że w milczeniu, przemoczeni, trzęśli się dokładnie z taką samą częstotliwością, w bladym blasku lampki oświetlającej kabinę policyjnego wozu.
– Trzy siedem, dwa zero. Zgłoś się. – Głośnik w radiowozie zaskrzeczał, zagłuszając na moment miarowe bębnienie deszczu o dach policyjnego auta.
Młody funkcjonariusz wychylił się z tylnego siedzenia i z trudem sięgnął do mikrofonu radiostacji, nie przestając jednocześnie obejmować pasażerki.
– Zgłaszam się.
– Melduj.
– Udaję się na miejsce z panią Markowską.
– Wykonuj. Bez odbioru.
Radio zamilkło równie nagle, jak zabrzmiało. Policjant odwiesił mikrofon i objął kobietę jeszcze mocniej niż dotychczas. Chwilę później bez słowa wysiadł z auta i przesiadł się na fotel kierowcy. Uruchomił silnik i ruszył w kierunku Puszczy Kampinoskiej.ROZDZIAŁ CZWARTY
– Ewa Orłowska, KPP Babice. Kto ją znalazł? – Oficer zwróciła się do dwóch niższych rangą kolegów, którzy wrócili na miejsce zbrodni po tym, jak odprowadzili roztrzęsioną matkę do radiowozu.
– Strażniczka leśna. Mamy jej dane – odparł Wiśniewski, dygocąc.
– Rozumiem. Domyślam się, że pierwsze zabójstwo, sierżancie.
– Widać? – wycedził sierżant Wiśniewski przez dzwoniące zęby.
– Owszem. Ciesz się, że nie przyjechał mój kolega, boby ci kazał rzucić robotę w policji i wysłał do łódzkiej filmówki na studia. Chłopie, zwłoki kurtką przykrywa się tylko w filmach. Jako człowiek zachowałeś się dobrze, ale jako policjant nie. Ty będziesz miał zapalenie płuc, a ona z martwych nie wstanie. A tego, że kurtką mogłeś zniszczyć jakieś ślady, to już chyba nie muszę wspominać.
– Cholera, faktycznie, ale Marek powiedział przez radio, że wiezie jej matkę, więc…
– Każdy popełnia błędy. – Orłowska ucięła dyskusję. – Zabierz kurtkę i wracaj z matką tej małej na posterunek – zwróciła się Orłowska do sierżanta Wiśniewskiego – a ja tu zostanę z posterunkowym. Przyjedziemy, jak technicy skończą i zabiorą ciało.
Wiśniewski bez słowa podszedł do leżących w błocie zwłok i gwałtownym ruchem zabrał swoją przemoczoną kurtkę z ciała nastolatki w taki sposób, aby nie widzieć jej twarzy.
– Tak. Widzi pani, ja mam na nazwisko Mejster i… – kontynuował posterunkowy podekscytowany obrotem wydarzeń.
– Mejster? Nietypowe nazwisko. – Komisarz wstała znad ciała i podeszła do młodszego kolegi, przyglądając mu się jeszcze bardziej uważnie niż martwej dziewczynie przed chwilą.
– Olenderskie.
– Holenderskie?
– Olenderskie. Ale holenderskie w sumie trochę też – odparł, uśmiechając się. – Wie pani, tutaj kiedyś było dużo osadników z Fryzji. Dzisiaj to trochę Niemcy, trochę Dania i trochę Holandia. Sprowadzono ich do Polski, między innymi tu, w okolice Kampinosu, żeby coś z tymi podmokłymi terenami zrobili. Teraz został po nich cmentarz i kilka rodzin z takimi nazwiskami jak moje.
– Interesujące – skwitowała komisarz autentycznie zaciekawiona. – Pewnie znasz tu wszystkich?
– Można tak powiedzieć.
– Tę małą też?
– Słabo. Ale widywałem ją. Wie pani, tutejszych można podzielić z grubsza na trzy grupy. Ci, co tu są od zawsze i innego życia niż w puszczy nie znają, ci, co są już trochę w puszczy, jednak inne życie jeszcze pamiętają, i ci, co właśnie przyjechali do puszczy, żeby o innym życiu zapomnieć.
– A ona do której grupy należała?
– Zdecydowanie do tej trzeciej. Widzi pani, jak ona jest ubrana?
Orłowska podeszła do ciała nastolatki i skierowała latarkę na zwłoki, oświetlając je od stóp do twarzy.
– Niech pani spojrzy na jej buty. – Posterunkowy pojawił się nagle za plecami komisarz Orłowskiej.
– Co z nimi?
– Pani komisarz… długie zawiązywane skórzane buty, prawie do kolan. Takie buty kosztują kilkaset złotych, to po pierwsze, a po drugie, ludzie mieszkający tutaj nie kupiliby dziecku tak niepraktycznych butów. To się dłużej sznuruje, niż używa. Tylko miastowi mogą na coś takiego wydać parę stów.
– Może i racja. O której ta strażniczka zgłosiła znalezienie zwłok?
– Będzie ze dwie i pół godziny.
– Cholera, w tym deszczu to już nic tu nie znajdziemy. Ale nie trzeba być geniuszem, żeby widzieć, że głowę o ten kamień rozwaliła.
– Moim zdaniem kilka kroków wstecz najpierw zrobiła, jakby się przed kimś cofała.
– Skąd taki wniosek?
– Niech pani zaświeci. Tutaj widać jeszcze trochę ślady jej stóp. Szła tyłem, zanim uderzyła głową w ten kamień. Jak to pani powiedziała? Że nie trzeba być geniuszem? – kontynuował pewnym głosem posterunkowy. – Ślady stóp są nieregularne, nierówno stawiane. Takie ślady zostawia człowiek idący tyłem. Ktoś, kto idzie do przodu, robi ślady równe, symetryczne.
– I jaki z tego wniosek? – dopytywała Orłowska posterunkowego.
– Ktoś tu z nią był. Mógł ją popchnąć, wystraszyć. Ktoś, kto jest sam, nie będzie raczej chodził do tyłu. Zwłaszcza w lesie.
– Chyba że napotkał dzikie zwierzę. – Komisarz zrewanżowała się równie trafną uwagą.
– No… chyba że tak.
– No, ale załóżmy, że to nie łosia tu spotkała. To jego śladów nie powinno tu przypadkiem być?
– Ona leży na ziemi, napastnik stąpał po drewnianym mostku. Jeśli zostawił na tych deskach jakieś ślady, to ta ulewa dawno je zmyła.
– Znasz jej rodzinę?
– Nie.
– Ilu was jest na posterunku?
– Aktualnie dwóch, a co?
– To będzie was półtora. Pomożesz mi w śledztwie. Ja jestem z Warszawy i nikogo tu nie znam. Pracowałam w nielatach ponad dziesięć lat. Teraz przeszłam do dochodzeniówki. Idziesz na współpracę?
– Nie za niska szarża jak na asystenta, pani komisarz? Ja zwykły posterunkowy jestem. Od półtora roku w policji.
– No, nie taki zwykły, tylko starszy. Może i krótko w policji, ale tu jesteś od dziecka. To jest mi chwilowo bardziej potrzebne niż wysokie szarże.
– Nie wiem, co komendant na to. Nas tylko dwóch tu jest do roboty, więc…
– Do jakiej roboty? Na posterunku w Kampinosie? Co wy tu macie do roboty? Kradzieże rowerów albo w najlepszym razie jakaś dziupla z kradzionymi samochodami, którą jak ujawnicie, to ktoś od nas przyjeżdża na czynności. Chłopie, przy takiej sprawie przez kolejnych dziesięć lat nie będziesz miał okazji pracować na tym odludziu.
– Wiem, ale komendant…
– Twój komendant ma prawdopodobnie stopień niższy niż ja, a _ego_ wyższe niż te drzewa – odparła nerwowo, wskazując na uginające się pod naporem wiatru sosny. – Umiem sobie radzić z takimi dżentelmenami.
– Nie wątpię. No dobra, to jak mamy razem pracować, to coś jeszcze pani powiem. Wie pani, jak się to miejsce nazywa?
– No jak?
– Mogilny Mostek. Miejscowi mówią, że pod mostkiem znajduje się grób młodej dziewczyny, córki właściciela karczmy ze wsi Pociecha. To historia znana od dziewiętnastego wieku. Podobno jakiś człowiek, który wówczas nocował w tej gospodzie, usłyszał, że córka gospodarzy wybiera się Sejmikową Drogą do kościoła w Łomnie. Wcześnie rano zaczaił się na dziewczynę właśnie tutaj, a potem rzekomo ją zabił i obrabował, a ciało ukrył pod mostem, nakrywając stertą gałęzi. Na pamiątkę tego zdarzenia przechodzący czy przejeżdżający tędy zostawiali przy mostku suchą gałąź. Raz w roku palono z tych gałęzi ognisko, żeby dusza oczyściła się z grzechów. Podobno ten zwyczaj trwał aż do drugiej wojny.
– Czyja dusza miała się niby oczyścić? Jej? – dopytała komisarz.
– Tego to nikt nie wie.
Orłowska wysłuchała opowieści posterunkowego z zainteresowaniem i skierowała latarkę na zwłoki. Chwilę później z głębi lasu wyłonił się samochód. Reflektory auta oświetliły miejsce zbrodni w taki sposób, że widać było zarówno ciało dziewczyny, jak i wszystko, co było dalej, aż do czarnej ściany lasu, która była w stanie pochłonąć każdą ilość światła.
– Ja pierdolę, ale leje. Co wy to chcecie znaleźć, dżdżownice?! – Niski głos technika kryminalistyki przebił się bez trudu przez nieustający szum ulewy.
Wysoka i smukła sylwetka mężczyzny zbliżała się do komisarz Orłowskiej i posterunkowego Mejstera.
– Cześć, Ewa. – Wyciągnął smukłą dłoń i przywitał się z Orłowską.
– Cześć, to posterunkowy Marek Mejster z posterunku w Kampinosie. Chwilowo robi za mojego biegłego do spraw lokalnej społeczności.
– Piotr Wolski, aspirant, miło poznać – technik zwrócił się do posterunkowego. – Gratuluję chwilowej przełożonej, Marek. Obserwuj, jak ona pracuje, i notuj, a skończysz w Komendzie Głównej.
– Zapamiętam. – Posterunkowy odwzajemnił uścisk dłoni nowego kolegi, nie mogąc jednocześnie pozbyć się wrażenia, że poznał znanego z amerykańskich seriali Slender Mana.
Nienaturalnie wysoki Wolski i jego ręce tak smukłe, że sprawiały wrażenie dłuższych od nóg, przywodziły upiorne skojarzenia.
– Te reflektory to muszą tak walić nam po oczach? – spytała Orłowska, zasłaniając oczy przed deszczem i oślepiającym światłem jednocześnie.
– Muszą, pani komisarz, muszą. Te latarki to są dobre do szukania złodziei po piwnicach. Żeby tu coś zobaczyć, to powinienem na ten mostek wjechać, lecz boję się, że to się może źle skończyć. Co my tu mamy?
– Dziewczyna, siedemnaście lat. Zmarła prawdopodobnie wskutek uderzenia głową o ten kamień. – Posterunkowy wskazał palcem na wystający z ziemi kamień pod głową denatki. – Trzeba mieć niezłego pecha, żeby się tak przypadkiem głową o kamień uderzyć. Sądzimy, że ktoś ją popchnął albo doszło do szarpaniny.
– Sądzimy? Twój podopieczny szybko pnie się w górę, Ewa – skomentował Wolski i postawił czarną walizkę na drewnianym mostku nieopodal zwłok.
– To akurat nasza wspólna opinia – odparła Orłowska.
– A skoro o pechu mowa, to wiecie, jaki jest szczyt pecha? – Wolski próbował żartem zdystansować się od niewdzięcznej pracy. – Urodzić się martwym. – Mężczyzna zaśmiał się pod nosem.
– Kurwa… – Posterunkowy zaklął i jednocześnie zaśmiał się głośno.
– Przyzwyczajaj się do tych jego żartów – rzuciła z przekąsem komisarz i podeszła bliżej zwłok.
Posterunkowy Mejster, korzystając z oświetlenia, jakie zapewniały reflektory auta Wolskiego, postanowił rozejrzeć się po miejscu zbrodni.
– Węszy. Będzie z niego pies – wymamrotał aspirant pod nosem do Orłowskiej, sięgając do walizki po aparat fotograficzny.
– Mam nadzieję. Od tego, że węszy, ważniejsze jest to, że przygląda się ludziom. Więc jest szansa, że coś z niego będzie. Jego sierżant nakrył tę małą kurtką, bo chyba nie był w stanie na jej twarz patrzeć.
– Kurtką ją przykrył? Dobrze, kurwa, że jej nie pogrzebał i znicza nie zapalił.
Błysk flesza aparatu aspiranta zgrał się idealnie z błyskawicą na niebie i rozświetlił jeszcze mocniej otoczenie Mogilnego Mostku. Potężna lampa błyskowa eksplodowała jeszcze parę razy w odstępie kilku zaledwie sekund. Mejster podszedł do komisarz Orłowskiej i bez słowa wyjął z jej dłoni latarkę, którą oświetlała zwłoki dziewczyny, po czym zwrócił się do aspiranta Wolskiego:
– Daj mi ten aparat na moment.
Zdumiony aspirant przekazał sprzęt bez słowa, przyglądając się młodemu funkcjonariuszowi z zaciekawieniem większym niż to, które towarzyszyło mu podczas oględzin miejsca ujawnienia zwłok nastolatki. Posterunkowy szedł powoli, oddalając się od mostka i ciała, równym krokiem niczym pies wiedziony niezawodnym węchem.
– Gdzie on, kurwa, idzie? – Wolski wstał znad ciała nastolatki i wpatrując się w plecy posterunkowego, podążał za nim krok w krok, nie zważając na ulewę i błoto.
Flesz aparatu błyskał co rusz, gdy posterunkowy zbliżał się do czarnej ściany lasu. Chwilę później stanął i skierował obiektyw ku ziemi. Lampa błyskowa eksplodowała kolejne trzy razy. Młody policjant schował aparat pod kurtkę i odwrócił się. Widok komisarz Orłowskiej i aspiranta Wolskiego tuż za jego plecami zdziwił go jeszcze bardziej niż to, co przed chwilą sfotografował.
– Spójrzcie… patyki, ułożone w stos…
– No i? – Wolski dopytał.
– Czyli miałam nosa. – Orłowska podeszła do znaleziska, starając się nie wywrócić w śliskim błocie.
– O co tu chodzi? – spytał Wolski, przeglądając zdjęcia w aparacie.
– Kolega posterunkowy opowiedział mi przed chwilą pewną legendę o tym miejscu. Ten mostek nazywa się Mogilny, dlatego że wieki temu zamordowano tu podobno młodą dziewczynę. Jej ciało zabójca miał pochować pod nim i przykryć stertą gałęzi, a potem przez lata miejscowi układali tu patyki, a potem je palili, żeby oczyścić duszę.
– Jej? Czy, kurwa, swoją? – spytał obcesowo aspirant.
– Tego nikt nie wie – odparli Orłowska i Mejster równocześnie.
– No, widzę, że się naprawdę dogadujecie.
– Przestało padać… – Mejster po raz pierwszy tego wieczora powiedział coś, nie podnosząc głosu.
W puszczy zapanowała niepokojąca cisza. Kilkugodzinna ulewa zagoniła wszystkie nocne zwierzęta do kryjówek. Jedynym dźwiękiem, jaki dało się teraz usłyszeć, był szemrzący nurt Wilczej Strugi.
– Doceniam wasze zamiłowanie do legend, ale wiecie, że nie wy jedni znacie tę historię? – rzucił w końcu lekko zniecierpliwiony Wolski. – Ktoś te patyczki mógł tu ułożyć, bo akurat szedł tędy na wycieczkę krajoznawczą, albo ten, co tę małą tak urządził, zbudował tę konstrukcję, bo się dużo amerykańskich filmów naoglądał i uznał, że jak w filmach zabójcy zostawiają łamigłówki dla śledczych, to i on tak zrobi. Swoją drogą, to kto im, kurwa, te scenariusze pisze? Mordujesz ludzi i zostawiasz wskazówki dla policjantów, żeby cię na krzesło elektryczne zawlekli? Trzeba być idiotą, żeby coś takiego wymyślić.
– Tego tutaj raczej nikt przypadkiem nie ułożył – powiedział posterunkowy pewnym głosem.
– Skąd taki wniosek?
– Spójrz na te zdjęcia. – Marek wyciągnął dłoń po aparat aspiranta. – Wszystkie patyczki są z tego samego drewna i podobnej długości. Na dodatek nie były łamane, tylko cięte nożem. Zostały ucięte z tego samego drzewa i docięte na podobną długość. Wykluczyłbym przypadek. Ktoś, kto to zrobił, wiedział, co robi. Jest skrupulatny i dobrze zorganizowany.
– Skrupulatny i zabił ją, popychając na przypadkowo wystający z ziemi kamień? – Orłowska odpytywała posterunkowego jak wykładowca mający przed sobą zdolnego studenta, z którego chce wycisnąć maksimum jego możliwości.
– Myślę, że ludzie skrupulatni na co dzień też czasem działają pod wpływem impulsu. Spowodowanie śmierci tej dziewczyny to skutek jakichś poplątanych emocji, a układanie tych patyczków to próba ich rozplątania. Człowiek, który ma problemy w życiu osobistym, wierzy, że jak posprząta mieszkanie albo poukłada ubrania w szafie, to odzyskuje kontrolę nad tym, czego kontrolować nie sposób.
– Coś chcesz dodać, Piotruś? O coś spytać? – zwróciła się Orłowska do aspiranta Wolskiego.
– Spytam tylko, czy kolega posterunkowy coś studiuje.
– Psychologię, zaocznie. Pół pensji mi na to, kurwa, idzie.
– Powiem ci, chłopaku, że nie są to pieniądze wyrzucone w błoto – skomentował krótko wywód młodszego kolegi aspirant Wolski.
Pusty o tej porze Posterunek Policji w Kampinosie nie przypominał w niczym siedziby policji, jakie Markowska miała okazje odwiedzać w młodości.
– Pani Izabelo, pani jest mężatką, prawda? – spytał nieśmiało sierżant Wiśniewski, stawiając na stole dwa kubki z gorącą herbatą.
– Tak – odparła kobieta i objęła gorący kubek dłońmi.
– Nie dzwoniła pani do męża?
– Nie. Pojechał szukać Hani. Ona się tam ze znajomymi umówiła, ale nie dotarła, pojechał tam, żeby z nimi pogadać.
– A gdzie oni się umówili dokładnie? – Policjant starał się dowiedzieć jak najwięcej.
– W Famułkach Brochowskich. U jakiejś jej koleżanki.
Wiśniewski siedział przez moment w milczeniu i sączył herbatę, po czym odstawił kubek bez słowa i wyszedł przed posterunek, żeby zadzwonić.
– Marek, wy jesteście tam przy mostku ciągle? – spytał posterunkowego.
– Jeszcze jesteśmy. Na prokuratora czekamy, a co?
– Posłuchaj. Ojciec tej dziewczyny jeszcze nic nie wie. Ustalił jakoś, że córka miała się spotkać ze znajomymi w Famułkach. Te dzieciaki tam podobno, kurwa, ciągle są, on do nich pojechał.
– Ja pierdolę… daj mi chwilę. Zaraz oddzwonię.
Posterunkowy Mejster schował telefon do kieszeni munduru, po czym niemalże podbiegł do siedzącej w radiowozie komisarz Orłowskiej i zrelacjonował przebieg rozmowy z Wiśniewskim.
– Daleko to stąd? – spytała Orłowska.
– Jakieś sześćdziesiąt kilometrów. Trzeba kawał drogi praktycznie dookoła puszczy jechać. W nocy i po takiej ulewie to półtorej godziny jazdy lekką ręką, o ile nie utkniemy w błocie.
– Za ile ten jej ojciec tam będzie?
– Oni w Kampinosie mieszkają. Z Kampinosu do Famułek to ze dwadzieścia pięć minut. Pewnie tam już dawno jest.
– Nie wiemy, kiedy wyjechał, ale trzeba założyć, że zaraz po tym, jak ona wyszła na posterunek w Kampinosie. Zadzwoń do niego i dowiedz się, czy tam dotarł i co z tą resztą dzieciaków. Jeśli nie dojechał jeszcze do Kampinosu, to niech przyjeżdża na posterunek. Jeśli nie wie o śmierci córki, to nic mu na razie nie mów i powiedz swojemu koledze, żeby pilnował, aby żona tego faceta nie kontaktowała się z mężem. Jedziemy do was na komisariat. Trzeba ich zebrać wszystkich w bezpiecznym miejscu.
– Tak jest, pani komisarz! – odparł posterunkowy.
Niezbyt nowy, wyraźnie wysłużony iPhone przesuwał się z jednego końca deski rozdzielczej na drugi, pod szybą volvo grzęznącego w błocie. Las gęstniał z każdym metrem drogi. Kiedy wóz wjechał w głębokie koleiny, rowery w bagażniku zadźwięczały głośno. Mężczyzna zatrzymał auto, zapalił lampkę nad przednią szybą i upewnił się, że wszystko jest w porządku. Telefon przerwał ciszę w kabinie. Rafał zerknął na wyświetlacz. Rząd cyfr zamiast imienia i nazwiska dzwoniącego sprawił, że ucisk w klatce piersiowej powrócił.
– Markowski, słucham. – Odebrał i drżącą dłonią przekręcił kluczyk w stacyjce, gasząc silnik.
– Dobry wieczór. Mówi posterunkowy Mejster z posterunku w Kampinosie. Pana żona zgłosiła zaginięcie córki i jednocześnie wspomniała, że udało się panu ustalić, że ona się umówiła ze znajomymi w Famułkach. – Policjant kluczył, starając się czegoś dowiedzieć od Markowskiego, nie zdradzając mu jednocześnie tego, co sam wie.
– W Bromierzyku. – Markowski poprawił rozmówcę, przyglądając się puszczy w migoczącym pomarańczowym świetle lamp awaryjnych, które włączył.
– Czemu żonie powiedział pan coś innego?
– Oni się umówili przy tej nawiedzonej kapliczce. Nie chciałem jej jeszcze bardziej denerwować.
– Rozumiem – odparł Mejster i spojrzał w niebo, na którym ciemne chmury, gnane wiatrem, powoli odsłaniały księżyc. – Niech pan do mnie oddzwoni, jak pan tam dotrze. Jeśli dzieciaki jeszcze tam są, to niech pan je przywiezie na posterunek do Kampinosu. Będziemy dalej działać.
– Jasne.
Mężczyźni zakończyli rozmowę, czując, że żaden z nich nie ma ochoty jej kontynuować.ROZDZIAŁ PIĄTY
Świtało, gdy przed posterunkiem w Kampinosie zatrzymała się srebrna kia. Zmęczona komisarz przetarła oczy i spojrzała na swojego świeżo mianowanego asystenta w randze posterunkowego.
– Gotowy na lincz? – spytała Orłowska, dopijając resztki zimnej kawy z papierowego kubka.
– Dlaczego na lincz?
– Jeśli ginie dziecko, winna jest zawsze policja, bo czegoś nie dopilnowała, albo prokuratura lub sąd, bo kogoś nie skazali albo wypuścili. Dziecka przecież winić o nic nie można, a rodziców martwego dziecka winić nie wypada. Kogoś jednak trzeba.
Wysiedli dokładnie w tym samym momencie. Posterunkowy Mejster zabrał spod przedniej szyby grubą czarną teczkę z dokumentami i zatrzasnął drzwi auta.
– Panie przodem. – Gestem dłoni wskazał drogę Orłowskiej i otworzył drzwi posterunku.
Na korytarzu siedziało troje zdezorientowanych nastolatków. Jeden chłopak i dwie dziewczyny. Jedna z nich na widok policjantów wstała i podeszła do nich szybkim krokiem.
– Znaleźliście go? – Nastolatka zadała pytanie, które zabrzmiało jednocześnie jak polecenie służbowe.
– Kogo?– spytała spokojnie Orłowska.
– No, tego gościa, który to zrobił. – Drobna blondynka kontynuowała indagowanie policjantów. – Sądząc po reakcji mamy Hani, to ona nie żyje. – Dziewczyna nie traciła pewności siebie.
– Co zrobił? I skąd wiesz, że to był mężczyzna? Hania była z kimś umówiona tego wieczora? – Mejster zaczął nieformalne przesłuchanie na korytarzu.
W chwili gdy posterunkowy zadał to pytanie, z pokoju obok wyszli rodzice nastolatków. Kobiety miały zapłakane twarze. Dwaj mężczyźni skupili całą uwagę na tym, co powiedział posterunkowy. Po kilku sekundach dołączył do nich Rafał Markowski, podszedł szybkim krokiem do przestraszonej blondynki i powtórzył szeptem pytanie policjanta:
– Czy ona była tam z kimś umówiona?
– Nie… proszę pana. To znaczy… nie wiem… po prostu założyłam, że to zrobił mężczyzna – odparła trochę pewniej dziewczyna i poprawiła wielkie okulary w złotych oprawkach, które dodawały jej co najmniej pięć lat.
– Przejdźmy gdzieś, gdzie będziemy mogli spokojnie porozmawiać – ucięła dyskusję komisarz i spojrzała wymownie na Mejstera.
Funkcjonariusz przeszedł w milczeniu do pokoju, z którego wyszedł przed chwilą Markowski i gdzie wciąż siedziała jego żona. Kobieta nie ruszyła się z miejsca, w którym tkwiła, od kiedy sierżant Wiśniewski przywiózł ją na kampinoski posterunek.
– Niech państwo usiądą. – Policjantka zabrała głos. – Sytuacja jest dramatyczna i musimy dbać o to, aby z naszej strony nie doszło do żadnych proceduralnych uchybień. Musimy działać zarówno szybko, jak i dokładnie. Nazywam się komisarz Ewa Orłowska i będę prowadziła tę sprawę. Nie chcę udawać, że wiem, jak się państwo czują, bo nie wiem i nie jestem w stanie sobie nawet wyobrazić, ale obiecuję, że użyję całego swojego doświadczenia, żeby rozwiązać tę sprawę. Dopiero po sekcji będzie wiadomo, czy doszło do nieszczęśliwego wypadku czy do przestępstwa, ale jeśli brały w tym udział osoby trzecie, to dołożymy wszelkich starań, aby odnaleźć sprawcę. Domyślam się, że sierżant Wiśniewski przyjął już od państwa zeznania?
– Tak. – Matka odezwała się pierwsza.
– To kwestie formalne mamy już za sobą. Proszę o wyrozumiałość, jeśli pytania, które państwu zadam, będą takie same jak te, które już usłyszeliście. – Orłowska zakończyła wstęp i zamknęła uchylone dotychczas drzwi. – Czy według państwa wiedzy córka mogła mieć jakiś powód, żeby nie powiedzieć, gdzie idzie? Zarówno państwu, jak i swoim znajomym.
– Jeśli usunąć ten proceduralny żargon z pani pytania, to chodzi pani o to, czy córka była z nami skonfliktowana i czy mogło to być przyczyną tego, że kłamała? – dopytał Markowski z przekąsem.
– Tak. Dokładnie o to.
– Kłóciła się z żoną prawie codziennie – odparł ojciec Hani, nie patrząc na małżonkę. – Ze mną rzadziej.
– To prawda? – kontynuowała komisarz, zwracając się do matki dziewczyny.
– Można tak powiedzieć. Z mężem też się kłóciła, ale chyba faktycznie rzadziej, bo on jej na wszystko pozwalał.
– Czyli na co? – spytała komisarz.
– Żona nie chciała, żeby córka przebywała poza domem zbyt często. Po prostu nie pozwalała jej wychodzić ze znajomymi. – Markowski odpowiadał na pytania adresowane do jego żony, nie czekając, aż ta coś powie. – Nigdy. Hania musiała wykłócać się o każde wyjście.
– Nie przesadzaj, Rafał. Po prostu chciałam, żeby najpierw się trochę oswoiła z nowym miejscem, ludźmi – powiedziała cicho kobieta, wpatrzona w ciemność za oknem.
– Państwo mieszkają tu od niedawna? – dociekała Orłowska.
– Blisko dwa lata temu przeprowadziliśmy się z Warszawy. Hania nie była początkowo zachwycona tym pomysłem – wyjaśnił Markowski.
– Oczywiście, że nie była. Nie chciała się po prostu przeprowadzać na wieś. Ja też nie. W Warszawie zostawiła wszystkich przyjaciół i miejsca, w których bywali. Tutaj nic nie ma! – Kobieta stopniowo wyrzucała z siebie coraz więcej pretensji pod adresem małżonka. – Uparłeś się, żeby kupić dom na wsi. Żadna z nas tego nie chciała, ale ty musiałeś postawić na swoim i powtarzałeś, że dom pod lasem jest bez porównania lepszy niż mieszkanie w bloku.
– Daj spokój, Iza… nie będziemy się teraz szarpać o to, co, kto i kiedy źle powiedział. – Jej mąż uciął bezsensowną, zważywszy na okoliczności, małżeńską kłótnię.
– Kiedy ostatnio widział się pan z córką? – przerwała Orłowska, przejmując kontrolę nad rozmową.
– Myśli pani, że ją zamordowałem? – zapytał wprost mężczyzna.
– Panie Rafale… – Orłowska zwróciła się do niego mniej formalnie – … czym pan się zajmuje zawodowo?
– Jestem tłumaczem. Języka niemieckiego.
– Rozumiem zatem, że przywiązuje pan dużą wagę do tego, co i jak ktoś mówi, jakich słów używa, ale miałabym do pana gorącą prośbę. Niech pan mi nie przypisuje intencji na podstawie własnej interpretacji tego, co mówię. To pierwsza rzecz, a druga jest taka, że jestem tu po to, aby rozwiązać zagadkę śmierci pana córki, więc proszę po prostu odpowiadać na moje pytania i nie analizować ich lingwistycznie. Nie mamy czasu na akademickie dywagacje.
– Po południu. Byliśmy we trójkę coś załatwić w urzędzie.
– Czy był między wami jakiś otwarty konflikt? Pokłóciliście się o coś? Córka mogła mieć powód, żeby chcieć nie wrócić na noc? Uciec z domu? – Orłowska przeszła do konkretów.
– Według mnie nie miała, ale nie jestem idiotą i wiem, że to, co dla dorosłego mężczyzny nie jest żadnym powodem, aby zwiać z domu, to dla nastoletniej dziewczyny takim powodem może być.
– Tu się z panem zgodzę. – Orłowska przetarła dłonią zmęczone oczy i kontynuowała: – To żeby ostatecznie zamknąć tę kwestię: o co państwo się ostatnio z córką spierali?
– O to, że chciała ciągle gdzieś wychodzić, a żona się tym… denerwowała – odparł Markowski, wzdychając.
– Nie mówiła gdzie?
– No właśnie, nie mówiła i tu akurat uważam, że żona miała rację, a ja byłem za bardzo uległy. Hania robiła ze wszystkiego tajemnicę. Czasem jej znajomi mówili mi o tym, o czym ona nie chciała, i ani ja, ani oni nie widzieliśmy w tym żadnej hecy. Córka jednak miała jakąś obsesję na punkcie ukrywania wszystkiego, co jej dotyczyło. Nie wiem czemu. Może ja coś źle zrobiłem, może żona? Może żadne z nas i ona taka po prostu… była. Czasem chciałem ustalić z nią, o której wróci i gdzie idzie, po to, żeby żonę uspokoić, i sam w sumie też chciałem wiedzieć. Nic więcej. Mówiłem jej, że jak będziemy z mamą wiedzieli, gdzie jest i kiedy będzie z powrotem w domu, to może iść, nie ma problemu, ale ona wolała to ukrywać, zostać w domu i się kłócić z matką. Z czasem nabrałem przekonania, że ona te kłótnie specjalnie prowokowała, żeby mieć pretekst do robienia z siebie ofiary przed znajomymi czy w internecie… tak jakby swoją tożsamość budowała na byciu ofiarą… – zakończył wyznanie i zapalił papierosa. – Nie wiem naprawdę. Może czuła się jakoś tłamszona przez żonę. Ja na zasadzie rekompensowania jej tego pozwalałem jej chyba na zbyt wiele…
– Rafał, co ty wygadujesz? Ja jej nie tłamsiłam, tylko martwiłam się o nią. – Markowska po raz kolejny podniosła głos.
– Proszę spróbować się uspokoić. Rozumiem państwa emocje, ale to nie pomaga. – Orłowska starała się załagodzić emocje, jednocześnie zerknęła w kierunku drzwi, upewniając się, że są zamknięte. – Znacie państwo te dzieciaki?
– Z widzenia – odparł Markowski.
– I nazwiska – dodała jego małżonka.
– Nic więcej? – dopytywała komisarz.
– Jedna z tych dziewczynek, Zosia Zielińska, jest trochę wycofana. Druga, ta w dużych okularach, dobrze się uczy i nazywa Martyna Gałczyńska, a ten chłopak podobno jest duszą towarzystwa. Nazywa się chyba Dąbrowski. Na imię ma Kuba – odpowiedział Markowski.
– Możesz poprosić swojego kolegę? – zwróciła się komisarz do posterunkowego, wstała zza biurka i podeszła do okna.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_