- W empik go
Otwarte drzwi - ebook
Otwarte drzwi - ebook
Marceli Kłosiński na własnej skórze przekonał się, że życie w więziennej celi to piekło. Gdy po dziesięciu latach spędzonych za kratami w końcu wychodzi na wolność, przeżywa gorzkie rozczarowanie: w pustym domu nikt nie czeka na jego powrót. Dni spędza więc w samotności, do czasu, gdy na jego drodze pojawia się Emilie. Wspólnie próbują stawić czoła niesprzyjającej im rzeczywistości i załagodzić wszystkie traumy, jakie nosi w sobie Marceli. Kiedy na świecie pojawia się ich syn, Arthur, wydaje się, że szczęście w końcu się do nich uśmiechnęło. Wkrótce jednak okaże się, że walka o nowe życie dopiero się rozpoczęła, a drzwi do przeszłości wcale nie zostały zamknięte...
„– Emilie – szepnąłem i kąciki moich ust uniosły się nieznacznie. Zmrużyłem nieco oczy oślepiane jaskrawymi kolorami ognia. Wówczas przypomniałem sobie nasze pierwsze spotkanie, kiedy zobaczyłem ją w ogrodzie. Jej złote włosy przeplatane słońcem, jej oczy wpatrzone w moje, jej pulchne usta, gdy składała je w słowa, jej ojca, który nie pozwolił, by powstało z nich zdanie. Wiele razy zastanawiałem się, co wówczas chciała powiedzieć, wiele razy układałem zakończenie do jej słów, wiele razy wyobrażałem sobie, co miałem wówczas usłyszeć. I kiedy ona otworzyła usta, by dokończyć, na schodach jej domu pojawił się on”.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-802-1 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
2 września 1965 roku.
Było podobne do jarzębiny, lecz jego owoce miały bardziej pomarańczowy niż czerwony kolor. Nie potrafię sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widziałem jarzębinę, ale wiem, że jej owoce są jasnoczerwone. Wysokie na dwa metry i rozłożyste niczym krzak jeżyn. Utkane z gęsto rosnących gałęzi nie pozwalało, by promienie słońca wschodzącego za domami mogło zajrzeć do mojego. Miało kolce tak ostre, że jak dosięgły mojej skóry, to wbijały się boleśnie, jakby wpuszczały głęboko swój śmiertelny jad. Drzewo rosnące w ogródku pod oknem do kuchni. Jeśli w ogóle można powiedzieć, że nie lubi się drzewa, to stwierdzam, że tego właśnie nie lubiłem. Otwierając okiennice, zawsze zostałem pokaleczony przez starające się dostać do wnętrza gałęzie. Zamiast oglądać blask słońca wylegującego się na trawie, ja przedzierając się wzrokiem przez gęstwinę kolców, widziałem tylko cienie i szarości. Nie wiem, czy rosło tam wtedy, gdy mieszkałem z rodzicami. Wiedziałem, że nie chcę, by rosło tam, kiedy mieszkam sam.
Było późne popołudnie, kiedy poszedłem do komórki, w której ojciec przechowywał swoje narzędzia. Rzadko tam chodziłem, bo nie odziedziczyłem po nim daru do majsterkowania, więc wszystko leżało na swoim miejscu, jakby czekało na niego. Właściwie to chyba niczego po ojcu nie odziedziczyłem, oprócz tych cholernych narzędzi, które przez większość czasu były dla mnie nic niewartym złomem. Wtedy jednak wiedziałem, że znajdę w ojca rupieciach to, czego potrzebowałem. Przeczesując wzrokiem półki z różnymi akcesoriami i wieszaki, na których powiesił inne przyrządy, dostrzegłem sekator. Przykryłem dłonie szczelnymi gumowymi rękawicami i wróciłem do drzewa. Zaznaczając go wzrokiem od pnia głęboko wbitego w ziemię po najwyższą pnącą się do nieba gałązkę, zacząłem ciąć. Chwytając sekatorem najmniejsze i najcieńsze konary, przyzwyczajałem ręce do bólu, jakiego miałem doświadczyć podczas pozbywania się obiektu mojej antypatii. Za każdym razem, gdy kolce wbijały się w skórę powyżej rękawiczek, ogarniała mnie coraz większa złość. Ciąłem coraz szybciej i szybciej, jakby mając nadzieję, że unieszkodliwię drzewo na tyle, że schowa swoje kolce i podda się niczym zmęczony walką zawodnik na ringu bokserskim. Myliłem się. Ciąłem coraz głębiej i głębiej, czując na rękach krwiopijcze kolce, a pod rękawicami odciski od zaciskanej z całej siły twardej rękojeści. Wiedziałem jednak, że nawet jeśli teraz drzewo wygrywało rundę, to ja i tak wygram cały pojedynek. Z każdym odgłosem ostrego sekatora coraz więcej martwych gałęzi oblepionych ostrymi kolcami lądowało na trawie, a drzewo robiło się coraz rzadsze i bardziej ubogie. Zapadał zmierzch, kiedy ostatni raz zacisnąłem w zmęczonych dłoniach nożyce i moim oczom ukazał się gruby pień pozbawiony konarów. Siadając na trawie w otoczeniu mojego martwego przeciwnika, powiedziałem:
– Wygrałem.
Zdjąłem rękawice i położyłem je na stercie ściętych gałęzi. Wszedłem do domu napić się wody i otworzyłem okno prowadzące z kuchni do ogródka. Odruchowo zrobiłem to bardzo ostrożnie, zapominając, że już żaden ostry kolec nie dosięgnie mojej dłoni. Uśmiechnąłem się i powtórzyłem:
– Wygrałem.
Wyszedłem do ogródka i zakładając ponownie rękawice, zacząłem sekatorem ciąć konary na mniejsze, aby potem już zupełnie bezbronne zanieść na tył domu i spalić.
Siedziałem na zimnej ziemi i obserwowałem, jak wspomnienie o drzewie podobnym do jarzębiny, jeszcze dziś rosnącym w moim ogródku i niepozwalającym cieszyć się słońcem wpadającym do środka, zamienia się w języki kolorów i kształtów tańczących na białej ścianie domu. Były coraz większe i bardziej mieniły się w mroku. Gdybym bardziej się skupił, rozpoznałbym w nich może zwierzęta, tak jak z Józefem odgadywaliśmy na spacerniaku, czym są chmury wędrujące po niebie. Byłem jednak zbyt zmęczony, by nadwyrężać umysł, i zbyt rozgoryczony śmiercią Józefa, by w tamtej chwili chcieć go wspominać, więc siadając w wygodniejszej pozycji i starając się wymazać jego twarz sprzed moich oczu, próbowałem cieszyć się blaskiem, kolorami i kształtami pojawiającymi się w ciemności. W pewnej chwili na tle płomieni dostrzegłem jakąś postać. Podniosłem się, aby ponad wysokimi językami ognia móc widzieć ją lepiej, a wtedy ona zniknęła. Pomyślałem, że zbyt długi i wyczerpujący dzień płata sobie ze mnie figla. Tak naprawdę postać to tylko moje przywidzenie. Ponownie usiadłem na ziemi. Spojrzałem w mrok panujący dookoła i znowu przeniosłem wzrok na ścianę. Postać pojawiła się po raz kolejny. Wiedziałem, że aby zatrzymać jej ruchomy obraz pomiędzy płomieniami, ukazujący się przed moimi oczami, nie mogę ruszyć się z miejsca.
– Emilie – szepnąłem i kąciki moich ust uniosły się nieznacznie. Zmrużyłem nieco oczy oślepiane jaskrawymi kolorami ognia. Wówczas przypomniałem sobie nasze pierwsze spotkanie, kiedy zobaczyłem ją w ogrodzie. Jej złote włosy przeplatane słońcem, jej oczy wpatrzone w moje, jej pulchne usta, gdy składała je w słowa, jej ojca, który nie pozwolił, by powstało z nich zdanie. Wiele razy zastanawiałem się, co wówczas chciała powiedzieć, wiele razy układałem zakończenie do jej słów, wiele razy wyobrażałem sobie, co miałem wówczas usłyszeć. I kiedy ona otworzyła usta, by dokończyć, na schodach jej domu pojawił się on. Wystarczyło, by krzyknął, że nie życzy sobie, aby jego córka uskuteczniała pogawędki z przypadkowymi przechodniami, by dziewczyna odwróciła się i wróciła do pielęgnacji kwiatów. Choć od tego dnia minęło już trochę czasu, kiedy tylko zechciałem, mogłem przypomnieć sobie, jak wyglądała. Jej dłonie ze szczupłymi palcami, dekolt letniej sukienki i rumianą, pogodną twarz. I teraz miałem tę twarz przed oczami. Wiedziałem, że nie zostanie na ścianie zbyt długo, więc starałem się wzrokiem ogarnąć jak najwięcej ze spektaklu, którego byłem biernym widzem. Emilie tańczyła. Nie słyszałem muzyki, która była akompaniamentem, lecz musiała być bardzo wolna, bo ruchy Emilie były zmysłowe. Ona wyglądała jak zaczarowana, jakby w jej głowie rozgrywała się jakaś bajka. Bardzo powoli przesuwała się po salonie swojego domu, zataczając obroty lub skacząc przed siebie, zginając lub prostując nogi i wyciągając mocno stopy. Każdy ruch musiał być przemyślany, każda część ciała grała tę samą melodię, palce u rąk wyznaczały kierunek wzroku. Jej zwiewna sukienka dopasowana w talii i biuście tańczyła wraz z nią. Czasem niechcący opóźniała ruch Emilie, ukazując białe pończochy opinające pośladki, aby zaraz wyprzedzić, wplątując się między jej uda. W pewnym momencie Emilie stanęła pośrodku salonu, podniosła lewą nogę i prostując ją wzdłuż ciała, oplotła dłońmi, przyciągając do twarzy. Serce zaczęło mi bić mocniej. Wzrokiem dotykałem jej wyciągniętej w górę stopy okrytej pończochą, umięśnionej łydki i zniżałem się do kształtnego uda, kiedy ujrzałem drugą postać, wykonującą obroty, zbliżając się do Emilie. Poczułem na twarzy gorący płomień ognia z wciąż palącego się drzewa, więc patrząc na rozgrywające się przedstawienie, mimochodem musiałem zbliżyć się do ogniska. Kiedy odsunąłem się trochę, zobaczyłem, jak mężczyzna obejmuje Emilie w talii, przesuwając swoje dłonie coraz wyżej. Trwali tak dłuższą chwilę, więc mogłem przyjrzeć się, jak wygląda. Miał ciemne, lekko falowane włosy i brązowe oczy. Kakaowa karnacja stanowiła kontrast z jasną twarzą Emilie. Miał zaciśnięte usta i lekko przymknięte oczy.
– Zabieraj te swoje brązowe łapska z… – Ale zanim skończyłem, nieświadomie sięgnąłem do ogniska po największą z żarzących się gałęzi i poczułem niewyobrażalny ból. Z całej siły cisnąłem konarem w ścianę, trafiając w postać Emilie i jej partnera. Kiedy drewno zderzyło się ze ścianą, mężczyzna odskoczył na bok, a Emilie krzyknęła:
– Tatusiu, to ty?Rozdział 2
Od kiedy wróciłem z więzienia do pustego domu, moje dni nie różniły się jeden od drugiego. Wstawałem rano i stojąc przy blacie kuchennym w oczekiwaniu na to, aż zagotuje się woda w czajniku, wyglądałem przez okno na ulicę. Patrząc na spieszących się gdzieś ludzi, słysząc urwane zdania rozmówców i starając się zgadnąć, jak będzie wyglądał ich dzień, udawałem, że też mam napięty plan, mnóstwo rzeczy do zrobienia, spraw do załatwienia i rozmów do odbycia. Tak naprawdę każdego dnia, kiedy otwierałem oczy, zastanawiałem się, co dziś będę robił. Wśród ludzi codziennie przechodzących za moim ogródkiem i wśród rzeczy pozostawionych w domu przez rodziców byłem samotny. Będąc zamkniętym w więzieniu przez długie dziesięć lat, również mógłbym każdy mój dzień, tydzień i miesiąc nazwać samotnością. Ona była jednak inna od tej, której doświadczałem teraz. Każdego dnia w więzieniu na coś oczekiwałem. Oczekiwałem na list, na posiłek, na spacer czy szycie butów w fabryce. Moja samotność poprzez ciągłe oczekiwanie nie była prawdziwa. Teraz mógłbym powiedzieć, że doświadczałem samotności w najczystszej i najbardziej bolesnej postaci. Nie czekałem na nic. Mimo toczącego się za murami mojego domu życia stojącego dla mnie otworem w postaci ludzi, których mogłem poznać, szans, które mogłem wykorzystać i przyszłości, którą mogłem przeżyć, czułem się bardzo samotny. Właściwie jedyną osobą, którą wówczas znałem, była sąsiadka moich rodziców, Gertruda. Kilka razy spotkałem ją pracującą w swoim ogrodzie, wtedy nawiązywała ze mną rozmowę, ale nie mogłem powiedzieć, że jest moją znajomą. Mimo jej uprzejmości i życzliwości ona mnie najzwyczajniej w świecie denerwowała. Jednego dnia drażnił mnie jej uśmiech marszczący skórę dookoła ust, innego to, że chciała mnie poczęstować zrazami, które przyrządziła, a jeszcze innego, że opowiada mi o pielęgnacji truskawek, sezonach sadzenia i rozkwitania oraz słodkości owoców. Można by się uśmiać, że jedyną osobą, z którą się widywałem i rozmawiałem, była siedemdziesięcioletnia już pewnie Gertruda. Wiele razy siedząc samotnie na kanapie i wyczekując, by Emilie znowu pojawiła się na ścianie, zastanawiałem się, czy ja za kimś naprawdę tęsknię, czy ja muszę każdego dnia z kimś rozmawiać, czy ja pragnę mieć niezliczoną ilość przyjaciół i regularnie, jak to wymaga przyjaźń, spędzać z nimi wieczory. Doszedłem do wniosku, że jedyną osobą, za którą tęskniłem, była Emilie, że jedyną osobą, z którą chciałem rozmawiać, była Emilie, że jedyną osobą, z którą chciałem spędzać wieczory, była Emilie. Jednak samotność tak bardzo wdarła się do mojego życia, że wciąż nie mogłem odnaleźć w sobie siły, aby ponownie pójść pod jej dom z nadzieją, że ją tam spotkam.
Tego dnia jak zwykle stałem oparty o kuchenny blat i obserwowałem ludzi idących wzdłuż mojego ogródka. Musiało być nieco wcześniej niż zwykle, bo w przeważającej części byli to dorośli, a nie dzieci biegnące na dziewiątą do szkoły. Nagle zobaczyłem niewysokiego chłopaka otwierającego furtkę. Wszedł pewnie, jakby nie robił tego po raz pierwszy, i zmierzał w kierunku drzwi. Widząc to, wyszedłem z kuchni i stanąłem przed drzwiami wejściowymi, gotowy do ich otworzenia. Jednak ku mojemu zaskoczeniu ten chłopak nie zapukał i zamiast zobaczyć go stojącego na progu, ja ujrzałem wsuwającą się delikatnie przez szczelinę na listy kolorową gazetę. Chwyciłem ją i zerkając na okładkę, powolnym krokiem wróciłem do kuchni. Kiedy ponownie wyjrzałem przez okno, chłopaka roznoszącego gazety już nie było. Odłożyłem gazetę w głąb blatu i zalałem w kubku herbatę. Rytuał wrzucania gazet do mojego przedpokoju stał się codzienny. Poprzez otrzymywanie ich każdego dnia o tej samej porze schodząc z góry do kuchni, wiedziałem, czy dziś wstałem wcześniej, czy udało mi się pospać dłużej. Jeśli na wykładzinie leżała gazeta, to musiało już być po dziewiątej, a kiedy jej nie było, to obudziłem się wcześniej. Takie codzienne zgadywanki z czasem stały się moją zabawną tradycją. W swoich zagadkowych myślach nazwałem to rzeczą, której oczekuję. Nie chodziło mi jednak o to, co będzie napisane w gazecie, bo nigdy ich nie czytałem, a raczej o to, czy otwierając oczy i wymawiając cyfrę godziny, która może właśnie być, byłem bliski prawdy, czy bardzo się myliłem.
Nigdy, nawet jeśli wstałem wcześniej i gazety na wykładzinie jeszcze nie było, nie miałem ochoty otworzyć drzwi i odebrać prasy osobiście. Kiedy usłyszałem dźwięk papieru lądującego na wykładzinie, szedłem po nią i wracałem do kuchni. Nie zawsze widziałem chłopaka wychodzącego z ogródka. Tamtego dnia, kiedy wyglądałem przez okno, aby pożegnać go wzrokiem, on się odwrócił, uśmiechnął i pomachał dłonią. Pierwszy raz nasze spojrzenia się spotkały. Byłem tym niewielkim wydarzeniem tak zaskoczony, że nie potrafię sobie przypomnieć, czy odwzajemniłem mu uśmiech lub machnąłem ręką. Od tego czasu za każdym razem, gdy wychodził z ogródka, odwracał się i pozdrawiał. Oczywiście z wyjątkiem tych dni, kiedy zasypiałem na terminowy odbiór gazety.
Siedziałem wtedy na kanapie i wbijałem wzrok w pustą ścianę. Za oknem było zupełnie ciemno. Światła w całym domu były zgaszone. Chciałem w tym mroku zobaczyć Emilie. Miałem nadzieję, że choć na kilka minut moja samotność zostanie zakłócona. Po dłuższej chwili usłyszałem pukanie do drzwi. Serce zabiło mi mocniej, bo od dawna taki dźwięk nie dostał się do moich uszu. Wstałem powoli i podszedłem do okna w kuchni, aby zobaczyć, kto stoi po drugiej stronie drzwi. Jednak przez zamknięte okiennice nie mogłem dostrzec postaci. Powolnym krokiem ruszyłem do przedpokoju i przekręciłem klucz w zamku.
– Cześć. – Usłyszałem powitanie po angielsku.
Nie zastanawiając się, kto to powiedział, otworzyłem drzwi i moim oczom ukazał się chłopak, który codziennie rano przynosi gazety.
– Masz ochotę na piwo? – zapytał pewnym tonem, podnosząc do góry karton z kilkoma butelkami.
– Yyy? – Z zaskoczenia nie byłem w stanie wydusić z siebie nic więcej.
– Polak? – Chłopak zadał kolejne pytanie.
– Polak – odpowiedziałem bardzo powoli.
Wtedy on wyciągnął rękę i przedstawił się:
– Michał. Michał Wargocki.
Naśladując jego wypowiedź, odpowiedziałem:
– Marceli. Marceli Kłosiński. – Uśmiechnąłem się w myślach, zamykając wykrzywione usta po skończeniu głoski „i”.
Przez chwilę zapanowała niezręczna cisza, którą przerwał Michał.
– To co, po piwku?
– Chętnie – powiedziałem i otworzyłem szerzej drzwi, zapraszając go do środka.
Chłopak, stawiając na podłodze piwo, zaczął zdejmować buty, a ja widząc to, klepnąłem go w plecy i powiedziałem:
– Ja sam tu sprzątam. Nie zdejmuj butów, bo sobie skarpety pobrudzisz.
Michał podniósł głowę i zerkając w głąb domu, zaśmiał się.
– Jak wolisz – powiedział, a rzucając okiem na mieszkanie, po chwili zapytał: – Sam tu mieszkasz?
Uśmiechnąłem się pod nosem, będąc pod wrażeniem bystrości jego umysłu, bo nie każdy po stwierdzeniu, że ktoś w domu sprząta, wydedukuje, że w tym domu również mieszka sam.
– Sam – odpowiedziałem i ręką zaprosiłem go do salonu.
Zanim wszedł, zapaliłem światło. Chłopak usiadł na kanapie i wyciągnął z kartonu dwie butelki. Otwierał jedną o drugą, a potem podał mi piwo. Ponownie przejechał wzrokiem po miejscu, w którym był.
– Ładne mieszkanko.
– Po moich rodzicach. – Być może uprzedziłem jego pytanie.
– Aha – wydukał Michał.
Miałem wrażenie, że chce zapytać, dlaczego rodzice zostawili mi mieszkanie w czasach, kiedy sytuacja Polaków w Londynie jest finansowo dramatyczna, ale zmienił zręcznie temat.
– Wiesz, tak właściwie to nie wiem, dlaczego zapukałem do twoich drzwi. Nie znamy się, ale jakoś tak… – Błądził w myślach w poszukiwaniu jakiegoś sensownego wytłumaczenia.
– Przeeestań – przeciągnąłem głoskę „e”. – Jak by to powiedział mój ojciec, Polak do Polaka ciągnie.
– No właśnie. Ja wiedziałem, że jesteś Polakiem. Nie znam tu wielu Polaków, ale czasem spotkam kogoś w pracy. No wiesz.
– No, no, wiem – odpowiedziałem, biorąc kolejny łyk piwa.
Było zimne i mocne. Każdy jego bąbelek przyjemnie łaskotał swoją mocą najpierw podniebienie, a później przełyk. Lekka goryczka swoim chłodem rozluźniała mnie w towarzystwie nieznajomego Michała. Nie piłem piwa zbyt wiele razy, ale zawsze mi smakowało i czułem radość zanurzania w nim swoich ust. Nie mogłem powiedzieć tego o mocniejszych trunkach, a w szczególności o wódce. Lubiłem wino i nalewki, ale były ciężkie i nie dawały takiej świeżości, co zimne, mocno gazowane piwo.
– A co tu robisz? – zapytał Michał.
– Mieszkam – odpowiedziałem i zaśmiałem się, wiedząc, że nie takiej odpowiedzi się spodziewał.
– No ale robisz gdzieś?
– No właśnie się rozglądam – skłamałem, bo mimo że bardzo potrzebowałem pracy, nie podjąłem żadnego kroku, aby ją znaleźć. Być może wśród kolorowych reklam w gazecie od Michała były jakieś oferty pracy, ale ponieważ nigdy ich nie czytałem, to tego nie wiedziałem.
– Nie kituj. Starzy ci dom zostawili, to chyba i kasę też, co?
Trochę mnie zdenerwowało jego pytanie, ale nie dając tego po sobie poznać, uprzejmie odpowiedziałem:
– Patrz, jacy są, nie zostawili.
– Ty, słuchaj. – Mój piwny towarzysz podniósł się z kanapy i dodał: – Te gazety to nie ciężka praca. Wstajesz tylko rano i oblatujesz kilka ulic, wkładając je do skrzynek. Lepsze to niż nic. Mało płacą, ale jak ty jesteś sam, to też ci pewnie wiele nie trzeba. I potem masz cały dzień wolny, co?
Mówiąc to, położył szczególny nacisk na słowa „dzień wolny”, nie mając pojęcia, że dla mnie to stwierdzenie oznacza spędzanie czasu samemu bez pomysłu na kolejną godzinę albo nawet minutę. Dla Michała dzień wolny musiał znaczyć coś zupełnie innego. I zacząłem się zastanawiać, czy tak naprawdę mu tego zazdroszczę, ale on przerwał, kończąc swoją wypowiedź:
– Ja tam od niedawna robię. Wiem, że potrzebują ludzi. Żaden Angol za takie pieniądze nie pójdzie. Jak chcesz, to skoczymy tam jutro i pogadasz z szefem, normalny facet, co?
– Co: co?
– No czy chcesz?
– Chcę – odpowiedziałem automatycznie, bardziej z grzeczności niż przekonania, że chcę pracować jako roznosiciel gazet.
– To ekstra. Ja kończę gdzieś o dziesiątej trzydzieści, to bym wpadł po ciebie. Biuro mieści się kilka ulic stąd.
– Chcę – powtórzyłem wolno, będąc myślami wciąż kilka zdań rozmówcy wcześniej.
– Marceli. – Zorientowawszy się, Michał starał się przywołać mnie do logicznego myślenia.
– Tak, tak, dziesiąta trzydzieści.
– No to zdrowie.
– Zdrowie.
Faktycznie szef całego biznesu od drukowania gazet z reklamami i ogłoszeniami wrzucanymi do domów był bardzo miły. Oprócz tego był zarazem konkretny i po przedstawieniu warunków pracy wyciągnął grubą dłoń, mówiąc z uśmiechem:
– To do zobaczenia jutro o szóstej.
– Tak – wyjąkałem i uwalniając swoją rękę, zacząłem zmierzać w kierunku drzwi.
– Tylko się nie spóźnij!
Od kiedy zacząłem pracę przy roznoszeniu prasy, Michał odwiedzał mnie dosyć często. Cieszyłem się z tego, bo w przeciwieństwie do sąsiadki Gertrudy nie grał mi na nerwach. Lubiłem jego poczucie humoru i wiele wieczorów, zamiast przegadać, to po prostu prześmialiśmy. Posiadał duży takt, bo kiedy orientował się, że nie chcę odpowiedzieć mu na zadane pytanie, po prostu zmieniał temat. Poza tym prawie nigdy nie rozmawialiśmy o pracy. Tego wieczoru jak zwykle piliśmy piwo i gaworzyliśmy o wszystkim i niczym.
– Ja to chyba wrócę do Polski, bo ile tu można biedować nie na swoim? Już bym chyba wolał w ojczyźnie żyć od pierwszego do pierwszego. Co ja potem swoim dzieciom powiem? – Zamyślił się, a po chwili spytał: – Ty wrócisz?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
Ignorując moją wypowiedź, Michał kontynuował:
– Ja to tak bym sobie wykombinował, żeby w Polsce na wsi dom zbudować. Już mam wszystko obmyślone. Masz kartkę? – rzucił.
– A co, chcesz mi swój dom na niej narysować?
– No, a co? Nie chcesz? Wiesz, jak coś, to cię zaproszę – powiedział, starając się chyba zachęcić mnie do przyniesienia kawałka papieru, na którym zamierzał narysować swój dom, a w nim pokój, w którym bym spał, gdybym przyjął jego zaproszenie.
– Na tym narysuj – powiedziałem i podałem mu leżącą na podłodze przy fotelu gazetę.
– O, jaka fajna – powiedział kolega ku mojemu zaskoczeniu, otwierając pierwszą stronę gazety.
– Ty w ogóle czytasz ten brukowiec?
– Co ty, ale chyba zacznę, bo takie fajne dziewczyny tu wrzucają, patrz – powiedział i przekręcając stronę gazety do mnie, wskazał palcem na widniejącą na zdjęciu blondynkę z mocnym makijażem. – Cudo.
Ale ja już go nie słuchałem. Do moich uszu wpadały urwane zdania Michała, podczas gdy ja patrzyłem. Nie jestem pewien, czy wbijając wzrok w stronę gazety, w ogóle mrugałem powiekami, zwilżając powierzchnię gałek ocznych, bo… na zdjęciu, wśród pięknych dziewczyn, była ona. Emilie. Wyrwałem Michałowi gazetę i przybliżając do twarzy, miałem nadzieję, że zobaczę wyraźnie jej rysy.
– Ładne, co?
– Ja znam tę dziewczynę – powiedziałem, pokazując palcem na blondynkę stojącą w pozie tanecznej po lewej stronie zdjęcia.
– Dobre. Nikt ich nie zna.
– Masz rację – cicho odpowiedziałem i podałem gazetę Michałowi, który czekał na rozpoczęcie budowania na papierze domu swoich marzeń.
Przewrócił stronę na kolejną, gdzie było więcej pustego miejsca, i zaczął swój szkic. Objaśniał mi każdą pojawiającą się pod długopisem linię, nazywając po kolei pomieszczenia. Planował kolory ścian w nadziei, że choć milczę, to uważnie słucham. Ja jednak byłem zupełnie gdzieś indziej. Mój wzrok, mimo że wbity w szereg kwadratów i prostokątów wychodzących spod dłoni kolegi, był stronę wcześniej. Na zarysie twarzy Emilie, na kolorze jej oczu, na kształcie jej talii.
– Chyba jesteś zmęczony. Nie ma to, jak wstawać przed szóstą rano, co?
– Yhy – rzuciłem, mając nadzieję, że kolega nie zorientuje się, że zamiast być myślami w jego planowanym domu, ja starałem się umiejscowić siebie na zdjęciu obok stojącej tam Emilie i szepnąć jej do ucha, że…
– Tak że wiesz. Z tym domem. Trzeba wierzyć.
– Nie. Nie wystarczy wierzyć, trzeba wiedzieć – powiedziałem stanowczo i zacząłem zmierzać do drzwi wyjściowych z salonu.
– Tak. Pójdę już. – Nie zrozumiał mojej wypowiedzi. – Pójdę już – powtórzył nieco ciszej, jakby nad czymś dumał.
– Do jutra – powiedziałem uprzejmie.
– Trzymaj się! – krzyknął z przedpokoju i usłyszałem trzaśnięcie drzwi.
Zamiast pójść i przekręcić w nich klucz, ja sięgnąłem po zostawioną na kanapie gazetę i odnalazłem zdjęcie.
– To już ostatnie spektakle Pawie oczy. Zapraszamy zapominalskich do kupienia biletu i skorzystania z jedynej i niepowtarzalnej szansy zobaczenia wachlarzu piękna, kolorów tańca i barw muzyki. – Skończywszy czytać szeptem ogłoszenie, zapytałem sam siebie: – Wachlarzu piękna? Kolorów tańca? Barw muzyki? Dawno nie słyszałem gorszej paplaniny.
Po tym, co powiedział Michał, patrząc na zdjęcie, miałem coraz więcej wątpliwości, czy może być na nim Emilie. Być może nie jest prawdopodobne, bym znał taką osobę jak ona. Podniosłem wzrok do sufitu i rzuciłem w powietrze:
– Czy my się w ogóle znamy? Czy wszystko to, czego doświadczyłem, było tylko dziwnym i magicznym snem? Czy to moja samotna wyobraźnia rysowała jej postać na ceglanej ścianie więzienia?
Nie nazwałbym siebie zapominalskim, bo mojej pamięci nie umknął fakt, że mam się wybrać na spektakl Pawie oczy, lecz raczej powiedziałbym, że jestem leniwy, nie czytając prasy z ogłoszeniami i reklamami. Zastosowałem się jednak do zachęty pójścia na przedstawienie po zajrzeniu do gazety ponownie. Odnalazłem adres teatru, gdzie wystawiany był spektakl, i za zarobione przez kilka tygodni pieniądze udałem się tam, aby kupić bilet. Wszedłem do wielkiego holu i stanąłem, zamykając za sobą cicho drzwi. Wyciągnąłem z kieszeni zwiniętą w rulon gazetę, aby jeszcze raz spojrzeć na zdjęcie. Im dłużej patrzyłem na blondynkę o twarzy Emilie, tym bardziej wątpiłem, że może to być ona.
– Przepraszam. – Ktoś wchodząc do teatru, szturchnął mnie w ramię.
Rozejrzałem się i wśród wiszących na ścianach plakatów i obrazów ze zdjęciami tańczących kobiet albo par odnalazłem niewielkie okienko. Powolnym krokiem podszedłem do niego.
– Czy ta dziewczyna występuje w tym teatrze? – zapytałem po angielsku, wprawiając w zdumienie kobietę siedzącą za szybą, pokazując jej stronę w gazecie.
– Ja nie jestem informacja – odpowiedziała, zdejmując czarne okulary.
Była bardzo piękna, lecz wydobywający się z jej ust niesympatyczny głos odejmował jej większość urody. Jej czarne, kręcone włosy, opadające na ramiona, z przodu przypięte były złotego koloru klamrami. Miała duże brązowe oczy i wąskie usta. Gładką szyję odsłaniała odpięta u góry jasna bluzka.
– Tam jest plakat – nieco milej powiedziała, widząc moją dezorientację. – O, tam. – Wskazała palcem na przeciwległą ścianę.
Odszedłem od okienka i odszukałem takie samo zdjęcie, jakie było w gazecie. Przyglądałem mu się ułamek sekundy i wróciłem do okienka.
– Ona ma na imię Emilie, prawda?
– Kupujesz bilet? – Kobieta uniosła się nieco na krześle i przysuwając twarz do szyby, za którą stałem, syknęła: – Kupuj bilet albo spieprzaj do baru na rogu, bo tam jest twoje miejsce.
Ignorując jej komentarz, powiedziałem:
– Poproszę bilet.
– Do teatru mu się zachciało – burknęła, jakby nie dosłyszała tego, co powiedziałem.
– Bilet poproszę – powtórzyłem, a ona zaskoczona uniosła głowę.
– Na środę czy na sobotę? – Jej głos wydał mi się nieco milszy.
– Na środę.
– W którym rzędzie?
– Najtańszym.
Usiadłem w czterdziestym piątym rzędzie na miejscu pięćdziesiątym. Byłem kilka minut przed rozpoczęciem spektaklu, a więc przyglądałem się wchodzącym do wielkiej sali widzom. Uśmiechałem się pod nosem, widząc zajmujące krzesła kobiety, które, niezależnie od wieku, ubrane były w różnego koloru sukienki i garsonki przyozdobione piórami. Nie wiem, czy miało to związek z tytułem spektaklu, czy panującą wówczas modą, o której nie miałem zielonego pojęcia. Pamiętając uwagę rzuconą przez bileterkę, odnoszącą się z pewnością do mojego wyglądu, włożyłem czarny garnitur i szary krawat. Mężczyźni zajmujący swoje miejsca wyglądali podobnie. Po kilku minutach światła na sali zgasły i rozległa się cicha, melancholijna muzyka. Wyprostowałem się na krześle i oczekiwałem. Nie było to jednak tak proste i zwykłe oczekiwanie jak na posiłek, spacer czy nawet spotkanie z Michałem. Czekałem na nią. Na scenie przyozdobionej różnej barwy tkaninami zaczęły pojawiać się tancerki. Każda ubrana w zwiewną sukienkę z dopasowanym dekoltem i falbanami zakrywającymi ręce, a także nogi od ud aż po same kostki. Najpierw powoli, a potem coraz szybciej wykonywały taniec, przemieszczając się z jednej strony sceny na drugą. Wyglądały pięknie. Poruszały się niebiańsko. Wszystkie razem i każda z osobna. Jednak ja wyczekiwałem chwili, kiedy ujrzę ją. Emilie. Kiedy muzyka nieco ucichła, wbiegła na scenę. Poddając się bijącemu sercu pod wyprasowaną koszulą, zacząłem oddychać szybko i nierównomiernie. Wyciągnąłem plecy do przodu z nadzieją, że jeśli będę bliżej niej nawet kilka centymetrów, to zobaczę dokładnie jej twarz, włosy, skórę. Ktoś klepnął mnie w plecy, a kiedy się odwróciłem, wskazał z uśmiechem na umieszczoną przed moim siedzeniem małą lornetkę w kolorze kości słoniowej. Przyłożyłem ją do oczu i oparłem się w fotelu. Poprzez grube szkła mogłem dostrzec każde załamanie na falbanie jej sukienki, każdą spinkę przytrzymującą w koku włosy i każdy ruch dłoni przy wykonywaniu swojego tańca. Była niewyobrażalnie piękna, magicznie ponętna, nieopisanie zjawiskowa. Patrzenie na nią było najczystszym szczęściem, obserwowanie jej pobudzało moje zmysły do granic możliwości, śledzenie jej ruchów budziło we mnie te odczucia, które, jak mi się wydawało, umarły, kiedy przekroczyłem mury więzienia, aby spędzić tam długie dziesięć lat. Moje serce się radowało, moja dusza chłonęła blask, moje oczy chwytały piękno. Po chwili ze snu doznań, jakie mi dawała, wybudził mnie wbiegający na scenę mężczyzna. Nie mogłem go znać, lecz jego twarz wydała mi się dziwnie znajoma, jakbym widział go już wcześniej. To był on. Tańczył z Emilie, kiedy ukazała mi się wieczorem na ścianie mojego domu w czasie pożegnania z drzewem, które wyciąłem z ogródka. Odsuwając lornetkę od zmęczonych ciągłym wytężaniem oczu, uśmiechnąłem się pod nosem. Siedząca obok mnie w kapeluszu ozdobionym piórami i kwiatami starsza kobieta pokiwała głową w moją stronę. Spotykając w swoim życiu tysiące lub miliony osób, przyglądając się ich pojedynczym gestom, staramy się zrozumieć, o czym w danej chwili myślą. Podejrzewam, że w jakimś stopniu udaje nam się to odgadnąć, biorąc pod uwagę okoliczności, czas czy rodzaj zachowania. W wielu jednak przypadkach bardzo się mylimy. I tak właśnie było w tamtej chwili. Uśmiechnąłem się, przypominając sobie spotkanie z Emilie i jej partnerem na tyłach mojego domu, a moja teatralna sąsiadka myślała, że to na widok pięknego tańca przez nich wykonywanego. Gdybym miał taką moc, zatrzymałbym czas, zmieniłbym bieg, trwałbym tu i teraz najdłużej, jak to możliwe, jednak chwile jedna za drugą mknęły w przyszłość nieubłaganie i zbliżał się koniec spektaklu. Brawom nie było końca. Komentarze wtórowały im, póki scena nie została pusta i nie opadła ciężka kurtyna. Wstałem ze swojego miejsca i idąc za wychodzącymi z mojego rzędu widzami, kierowałem się w stronę wyjścia. Sznur taksówek ustawionych przed wejściem do teatru czekał na swoich klientów. Omijając je, szedłem wzdłuż budynku, zmierzając w stronę domu. Nagle usłyszałem głośne śmiechy. Przyspieszając kroku, schowałem się za rosnące w cieniu drzewo, by dowiedzieć się, kto jest ich autorem. Tancerki wychodzące tylnym wyjściem po spektaklu wsiadały do samochodu, rozmawiając i chichocząc. Nie byłem w stanie wychwycić wśród nich głosu Emilie, ale wiedziałem, że ona tam jest. Po chwili samochód ruszył i zniknął za zakrętem, zostawiając mnie schowanego w cieniu drzewa.
– Dzień dobry – przywitałem się najbardziej uprzejmie, jak potrafiłem, z kobietą, u której kilka dni wcześniej kupiłem bilet na środowy spektakl.
Podniosła wzrok i spojrzała na mnie. Otworzyła swoje wąskie usta w uśmiechu, dając do zrozumienia, że mnie poznała.
– W czym mogę pomóc?
– Z tego, co wiem, pani tylko sprzedaje bilety, więc…
Kobieta zmieszała się nieco i powiedziała:
– No tak.
– Poproszę więc bilet na sobotę, na środę, na sobotę, na środę, na sobotę…
– Chce pan kupić bilety na wszystkie spektakle aż do końca?
– Nikt nie zrobił tego wcześniej?
– Nie.
– A więc przyjemnie jest być pierwszym.
Kobieta zsunęła okulary na czubek nosa.
– Czyli ona tam tańczy, tak?
– Poproszę bilety – powiedziałem grzecznie, ignorując jej pytanie, na które przecież i tak znała odpowiedź.