Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Otwórz oczy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 grudnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Otwórz oczy - ebook

Zapraszam na przejażdżkę. Środkiem transportu będzie winda. Zjedziemy do podziemia, aby zobaczyć sprawy, które rzadko wydostają się na światło dzienne. To tematy przemilczane, konsekwentnie pomijane, a niekiedy celowo zamiatane pod dywan. Aż do dzisiaj.

Rafał Gębura opisał w formie reportaży prawdziwe historie 20 osób, które w trakcie wielogodzinnych rozmów podzieliły się z nim swoimi niezwykłymi doświadczeniami. Ich porażająca szczerość pozwala lepiej zrozumieć i oceniać świat, w którym żyjemy. Książka przekazuje także praktyczne wskazówki od ludzi, którzy żyją w nietypowy sposób lub wykonują niszowe zawody.

Ta książka odpowiada między innymi na te pytania:

Co dzieje się z psychiką rzeźników, którzy na co dzień przygotowują mięso do sprzedaży?

W jaki sposób zabezpieczyć się przed wykradzeniem haseł do naszych kont internetowych i bankowych?

Jak poważną chorobą jest depresja i do czego może prowadzić?

W jaki sposób rozpoznać kłamstwo z ust osoby, z którą rozmawiamy?

Jak naprawdę wygląda życie w więzieniach?

Co przeżywają osoby zmagające się z autyzmem?

Jak osoby niepełnosprawne radzą sobie z zaspokajaniem potrzeb seksualnych?

Spis treści

Wstęp

I kto tu jest świnią?

Sen o wielkiej Polsce

Ludzkie życie za dwa tysiące

Niebezpieczni w sieci

Nie jestem niegrzeczna

Sztuka zadawania pytań

Najgorsza matka świata

Udawany org@zm za dolara

Jej decyzja

Jak wyczyścić klienta

Pozwól, że się przedstawię

Prawda czy fałsz?

Za wszelką cenę

Osadzonemu niczego u nas nie brakuje

Bolesna lekcja bankructwa

Laleczka do wynajęcia

Ciocia z bidula

Nie przejmować się, robić kolejne dziecko

My też możemy się dobrze bawić

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66747-26-5
Rozmiar pliku: 7,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zapraszam na przejażdżkę. Środkiem transportu będzie winda. Zjedziemy do podziemia, aby pochylić się nad tematami, które w przestrzeni publicznej rzadko wydostają się na światło dzienne. To tematy przemilczane, konsekwentnie pomijane, a niekiedy celowo zamiatane pod dywan. Szkoda, bo dotyczą nas wszystkich.

Książka Otwórz oczy pozwoli nie tylko poszerzyć wiedzę na temat wielu społecznych zagadnień, ale przede wszystkim stać się bardziej świadomym człowiekiem. Powstała po to, aby sprowokować do refleksji, a także idącej za nią dyskusji. Aby na pewne rzeczy uwrażliwić, a także – tam, gdzie trzeba – włożyć kij w mrowisko. Aby tam, gdzie sprawy wydają się czarno-białe, pokazać odcienie szarości.

Pisząc tę książkę, nie chciałem upiększać rzeczywistości. Chciałem, by wyglądała dokładnie tak, jak widzą ją jej bohaterowie. Chciałem pokazać, jacy są i dlaczego właśnie tacy są. Co myślą i co czują. Z jakimi problemami się mierzą i co sprawia, że mają siłę je przezwyciężać. Czego się boją, o czym marzą i jakie mają plany na przyszłość. Historie, które tu opisuję, są często szorstkie i gorzkie. Mam świadomość, że niektórzy mogą poczuć się zniesmaczeni, a może nawet urażeni. Wierzę jednak, że większość czytelników doceni ich realizm.

Otwórz oczy to książka, która pozwala wyciągnąć wiele praktycznych wniosków na przyszłość. Z rozdziału Najgorsza matka świata dowiesz się, Drogi Czytelniku/Droga Czytelniczko, jak poważną i niebezpieczną chorobą jest depresja poporodowa. Rozdział ten uświadamia, jak wiele uwagi należy poświęcić zarówno kobiecie w ciąży, jak i świeżo upieczonej mamie. Z rozdziału Niebezpieczni w sieci dowiesz się z kolei, jak bezpiecznie poruszać się w internecie i jak nie dać się nabić w butelkę internetowym przestępcom.

Jeśli liczysz jednak na przepełniony teorią podręcznik, muszę Cię zmartwić. Otwórz oczy to książka powstała na podstawie życiowych i zawodowych doświadczeń konkretnych osób. Nie przedstawia jednej obiektywnej prawdy, a wiele subiektywnych spojrzeń. Wiedzą na temat depresji poporodowej dzieli się więc z Tobą nie psychiatra, ale kobieta, która doświadczyła jej na własnej skórze. Porady na temat bezpieczeństwa w sieci przekazuje nie teoretyk, ale człowiek, który ściganiem cyberprzestępców zajmuje się zawodowo.

Otwórz oczy to również książka, która być może zachęci Cię do zmiany pewnych postaw. Z rozdziału I kto tu jest świnią? dowiesz się, jak wygląda prawdziwe oblicze mięsnego przemysłu. Historia, którą dzieli się rzeźnik, mnie samego zmotywowała do zmiany nawyków żywieniowych. Być może okaże się inspiracją również dla Ciebie?

Książka ta zawiera prawdziwe historie 20 osób, które w trakcie wielogodzinnych rozmów podzieliły się ze mną swoimi doświadczeniami. W tym miejscu raz jeszcze bardzo im za to dziękuję. Za zaufanie, którym mnie obdarzyli, ale też za – niekiedy porażającą – szczerość, na jaką się zdobyli. Dziękuję im również za odwagę rozmawiania o rzeczach, o których inni wolą milczeć. Za prawdę trzeba niekiedy zapłacić wysoką cenę. Mogą nią być: nadszarpnięte relacje z rodziną, bliskimi, utrata pracy, a nawet konsekwencje prawne. Aby bohaterowie tej książki mogli tego uniknąć, w kilku przypadkach zdecydowałem się – na prośbę rozmówców – zmienić ich tożsamość.

Pierwszy wywiad do tej książki przeprowadziłem na początku 2019 r. Była to rozmowa z Pauliną i Maćkiem, bohaterami rozdziału Udawany org@zm za dolara. Wracałem ze spotkania z wypiekami na twarzy i myślą: „To się nie mieści w głowie…”. Wiele historii, które usłyszałem podczas kolejnych spotkań, również wywarło na mnie podobne wrażenie. To była fantastyczna przygoda. Pozwoliła mi dowiedzieć się o świecie wielu nowych rzeczy, na niektóre spojrzeć z zupełnie nowej perspektywy, a jeszcze inne – dopiero zrozumieć.

Nie przedłużam. Przed Tobą wiele ciekawych historii. Przyjemnej lektury!

Rafał GęburaJelito cienkie jest mocne i elastyczne. Nie trzeba się z nim specjalnie pieścić. Z grubym należy postępować ostrożniej, może się podrzeć. Oba wykorzystywane są w produkcji wędlin: cienkie – jako osłonka do kiełbas, grube – do kaszanki. Jelita, które nie zostały użyte, trafiają do metalowego kontenera. – Nigdy nie można wypełnić go po same brzegi. Jelita pod wpływem wyższej temperatury wytwarzają gaz i puchną – zaznacza Sylwek, z wykształcenia i zawodu rzeźnik. Kiedyś jeden z pracowników zakładu mięsnego nie zastosował się do wytycznych, kontener się otworzył, a na zewnątrz wysypała się góra rozkładających się jelit. Sylwek był wtedy uczniem, więc to jemu kazali to posprzątać.

SYLWEK Smród był niemiłosierny, ale widok wcale nie lepszy. Na jelitach było multum białych robaczków. Kolega, który miał mi pomóc, nie był w stanie tego zrobić. Stał i wymiotował.

Ale wcale nie jelita były najgorsze. Kiedyś, również jako uczeń, trafił na stanowisko, na którym przez cały dzień wycinał świniom oczy. – Najpierw wycinasz powiekę, później oko – opowiada Sylwek. – Oko trzyma się na kilku mięśniach. Należy je poprzecinać, najlepiej jednym, płynnym ruchem noża. Trzeba być ostrożnym, aby nie uszkodzić gałki, bo wtedy wszystko się rozpłynie. Na koniec zostają połączenia nerwowe. Przecinasz, oko wypada na podłogę.

Świńskie oko rozmiarem przypomina ludzkie. Nawet źrenice wyglądają podobnie.

SYLWEK Po skończonym dniu pracy cała podłoga na ciebie patrzy.

Długowieczny salceson

Kiedy skończył szkołę podstawową, przeprowadzili się w rodzinne strony ojca. Zamienili średniej wielkości miasto na wioskę. Wszędzie było daleko, do najbliższego sklepu jechało się rowerem 4 kilometry. W domu nigdy się nie przelewało. Plan na życie był więc taki, aby skończyć gimnazjum, dostać się do szkoły zawodowej, przyuczyć konkretnego zawodu i jak najszybciej pójść do pracy. Tata naprawiał maszyny w pobliskim zakładzie mięsnym. – Śmialiśmy się, że jest konserwatorem zabytków, bo te wszystkie sprzęty były mocno sfatygowane – opowiada Sylwek. Pewnego razu zabrał go ze sobą do pracy, oprowadził po zakładzie i zapytał, czy nie chciałby trochę popracować. – Uznałem, że mógłbym to robić – mówi.

Nigdy nie brzydził się mięsa. Kiedy podczas wakacji u babci wujek robił świniobicie, on jeden pozostawał niewzruszony. Cała reszta rodziny czuła obrzydzenie, szczególnie ze względu na nieprzyjemny zapach.

Zaczął pracę zaraz po skończeniu gimnazjum. Po kilku tygodniach w zakładzie mięsnym stało się jasne, że będzie kształcił się na kierunku rzeźnik-wędliniarz.

SYLWEK To była klasa wielozadaniowa. Składała się z fryzjerek, kilku hydraulików, jednego operatora maszyn rolnych. Nas, rzeźników, było czterech. Po roku zostało tylko dwóch. Jeden zrezygnował, drugiemu coś się poprzestawiało w głowie.

Nauka w szkole zawodowej wyglądała tak, że 2 dni w tygodniu uczyli się przedmiotów ogólnych. Reszta to były praktyki w zakładzie. Mieli też zajęcia teoretyczne z zawodu, ale tylko przez miesiąc, i to w sąsiednim mieście. W zakładzie mięsnym spędzał po kilkanaście godzin dziennie. Jego rekord to 16 ciągiem, zaczął o szóstej rano, skończył o dziesiątej w nocy. Zarabiał symboliczne pieniądze. Nie więcej niż 300–400 złotych miesięcznie.

SYLWEK Przez 3 lata teoretycznie byłem tylko uczniem, przy którym ciągle powinien ktoś stać i przekazywać wiedzę. W praktyce było różnie.

Większość praktyk przepracował na tak zwanej wydawce. To dział z gotowymi wyrobami. Kiedy wędliny wyjeżdżały z wędzarni, układał je w chłodniach. Kompletował zamówienia do sklepów firmowych i hurtowni. – Wydawka to nie jest miejsce, w którym człowiek może nauczyć się zawodu rzeźnika – zaznacza.

Z tamtych czasów najczęściej wspomina „długowieczny salceson”. Po dwóch miesiącach w chłodni wciąż był jadalny.

SYLWEK Kiedy brzegi salcesonu zmieniały kolor, wystarczyło je odkroić i był jak nowy.

Raz na jakiś czas zastępował pracowników innych działów: uboju, rozbioru i produkcji. Głównie wtedy, kiedy ktoś się rozchorował albo za dużo wypił i nie był w stanie ustać na nogach. – Oddelegowywano mnie na przykład do tych oczu albo do oczyszczania świńskich kiszek. Sam wiesz z czego – uśmiecha się. Jelito cienkie przepuszcza się przez maszynę zbudowaną z obracających się wałków, która odziera je z zewnętrznych powłok. Następnie doczyszcza się je, obmywając wodą. Jelito grube przewraca się na lewą stronę, jak skarpetki, moczy w wodzie, a na koniec raz jeszcze opłukuje.

Po 3 latach nauki w szkole zawodowej przyszedł czas na egzamin. – To była formalność. Dali nam kawałek mięsa, kazali poobrabiać, powyjmować kości. Na koniec egzaminator rzucił: „Wszyscy dostają czwórki. Ten, kto przyniósł flaszkę, ma piątkę”. Sylwek nie przyniósł, więc na świadectwie ma czwórkę.

Szef podniósł mu stawkę do 10 złotych za godzinę. Szybko zreflektował się, że skoro świeżak zarabia tak duże pieniądze, to nie może siedzieć dłużej na wydawce. Tak zaczęła się jego prawdziwa przygoda z rzeźnią.

Metalowym prętem po ryju

Świnie przyjeżdżają do zakładu mięsnego na naczepie ciężarówki. Kiedy drzwi otwierają się, zwierzęta wychodzą na zewnątrz. Ale nie wszystkie. – Ludzie coraz bardziej kombinują z tworzeniem nowych ras, aby świnie miały więcej mięsa i były bardziej wytrzymałe. Hodowla takiej trzody chlewnej jest bardziej dochodowa. Tyle że te nowe rasy są cholernie uparte. Nie idzie ich zegnać z auta. Jedna wskakuje na drugą, zbijają się w kupę i nie ma możliwości, żeby je ruszyć – opowiada Sylwek. Do zaganiania świń pracownicy zakładów mięsnych wykorzystują tak zwane poganiacze. To plastikowe kije z elektrycznymi bolcami na jednym z końców.

SYLWEK Przykładasz kij do ryja albo zadka i walisz świnię prądem. To nic takiego, normalna procedura.

Problem w tym, że te bardziej mięsne gatunki są na to odporne. Elektryczne kije trafiają więc do kąta, a w ruch idą metalowe pałki. Kiedy świnia dostanie taką parę razy po głowie, w końcu się poddaje, staje się posłuszna.

SYLWEK Pracował ze mną kiedyś człowiek, który ewidentnie czerpał radość z tego, że może je bezkarnie katować. Tłukł je specjalnie po ryju, krew lała się wszędzie. Jak świnia oddychała, to charczała. Słychać było, że w środku wszędzie ta krew się przelewa. On czerpał z tego chorą przyjemność.

Już nie czerpie, zasnął pijany z papierosem i się spalił. Sylwek do dziś ma w pamięci widok jego uśmiechniętej twarzy, kiedy okładał świnie metalowym prętem po ryju.

Świnia potulna jak baranek

Po rozładunku świnie trafiają do zadaszonej hali z betonową posadzką. – To jest katastrofa. Tam jest potworny ścisk, świnie siedzą jedna na drugiej. Część z nich jest agresywna, więc wzajemnie się gryzą – opowiada. Zdarza się, że transport przyjeżdża w sobotę, a ubój wyznaczony jest dopiero na wtorek. – Świnie robią w tym czasie pod siebie. Jest zbyt ciasno, aby ktokolwiek był w stanie to na bieżąco sprzątać. Po kilku dniach smród jest na tyle intensywny, że człowiek nie jest w stanie oddychać – opowiada Sylwek. W zakładzie, w którym obecnie pracuje, jest lepiej, bo świnie zamiast do hali trafiają do boksów – po dziesięć do każdego. Łatwiej nad wszystkim zapanować.

Kiedy przychodzi czas uboju, znowu trzeba je siłą rozgonić, ale niektóre są tak wymęczone, że nie są w stanie iść o własnych siłach. Wtedy sięga się po hak do wieszania półtusz.

SYLWEK Wsadzasz go świni do ryja, przekłuwasz podniebienie i ciągniesz.

W obliczu takiego bólu świnia staje się potulna jak baranek. Jakoś idzie. Wyjątkiem są te z połamanymi nogami. To może zdarzyć się na każdym etapie: podczas załadunku, podróży, rozładunku albo już w samej hali, kiedy jedna wskakuje na drugą. W największych zakładach można spotkać zautomatyzowane burty, które przesuwają świnie do przodu. – Wbrew pozorom to o wiele bardziej humanitarne. Tyle że drogie, mniejszych zakładów na to nie stać – mówi Sylwek.

Do klatki, w której odbywa się ogłuszanie, prowadzi wąski korytarz. Metalowa klapa zamyka się tuż za zadem. Nie ma odwrotu. Pracownik rzeźni sięga po elektryczne kleszcze w kształcie litery Y, przystawia do uszu i razi świnie prądem o mocy 500 woltów. Tak od 5 do 10 sekund. Wysokie napięcie uszkadza mózg w taki sposób, aby świnia nie była świadoma tego, co wydarzy się chwilę później.

SYLWEK W czasie ogłuszania wszystkie mięśnie napinają się do granic możliwości. Świnia sztywnieje. Gdyby nawet miała dokąd uciec, nie byłaby w stanie.

Kiedy pracownik zakładu zwalnia kleszcze, prosiak upada. Czasem lekko podryguje. Boczna burta klatki idzie do góry, zwierzę wpada do rynny, która przetransportowuje je pod wyciąg.

SYLWEK Robota przy ogłuszaniu jest lekka, człowiek się nie umęczy, mimo że tempo pracy jest duże. Ogłuszamy około 40 świń na godzinę.

Producent urządzenia zachwala, że jest zaawansowane technologicznie, proste w obsłudze i ma niezwykłą skuteczność działania. – Mimo to zdarza się, że coś pójdzie nie tak. Świnia odzyskuje świadomość i próbuje uciekać – opowiada Sylwek.

Żeby wykrwawiła się jak najszybciej

Na jednej z tylnych nóg świni zaciska się łańcuch, który działa jak szubienica. Wyciąg odrywa zwierzę od posadzki – wisi głową do ziemi. Tak wyglądają ostatnie sekundy jego życia.

Świnię zakłuwa się w tętnicę szyjną. – To najlepszy punkt. Chodzi o to, żeby zwierzę wykrwawiło się jak najszybciej – mówi Sylwek. Krew spływa do wielkiej metalowej wanny. Najpierw tryska z dużym ciśnieniem, z czasem coraz mniejszym, później już tylko kapie. Wyciąg nieprzerwanie przesuwa się w powolnym tempie do przodu. Zanim świnia znajdzie się na krawędzi metalowego zbiornika, zdąży wykrwawić się do końca.

To, jakim narzędziem rzeźnik natnie tętnicę, zależy od tego, czy krew ma trafić do utylizacji czy do produkcji. – Używamy jej do kaszanek, kiełbas i wędlin – wyjaśnia Sylwek. Jeśli krew będzie jeszcze potrzebna, rzeźnik posłuży się specjalistycznym nożem z rurką w środku, którą krew spłynie do oddzielnego pojemnika. Jeśli zapasy krwi są pełne, świnia zginie od klasycznego rzeźniczego noża.

Skoro nie pije, to podpierdala

Koledzy z pracy to w przeważającej większości mężczyźni w średnim i starszym wieku. – Ciężko nawiązać z nimi głębsze relacje – przyznaje Sylwek. – To prości ludzie. Wszystkie żarty mają podtekst seksualny. Na początku to było nawet zabawne, ale po pewnym czasie stało się męczące – opowiada. Podobnie jak te wszystkie uwagi pod adresem gejów i lesbijek. – Oni byliby za tym, żeby wrzucić ich do pociągu i wywieźć do obozów koncentracyjnych – mówi. Kiedyś nie wytrzymał, powiedział im, że Hitler, gdyby żył, toby ich poklepał po plecach.

Młodzi w zakładach mięsnych to rzadkość. Kobiet też jak na lekarstwo. Szczególnie na rozbiorze i uboju. Na pierwszym zakładzie miał paru kolegów, którzy pracowali wcześniej w Tönnies – jednej z największych rzeźni w Europie, zlokalizowanej w niemieckiej miejscowości Rheda-Wiedenbrück. – Strasznie się popisywali – opowiada Sylwek. – Narzucali mordercze tempo i wymuszali na pozostałych, aby nie pozostawali w tyle. Nikt im za to więcej nie płacił. Po prostu musieli pokazać, że są lepsi od innych.

SYLWEK Zmorą każdej rzeźni jest alkohol. Prawie nie ma osób, które nie wylewałyby za kołnierz.

Jest w branży już kilkanaście lat i zdarzało mu się widzieć pracowników, którzy przewracali się w szatni albo chodzili po zakładzie na czworakach. Kiedy zaczynał pracę w pierwszej rzeźni, dochodziło do tego, że szef sam częstował pracowników wódką, zwykle w nagrodę. – Z czasem, kiedy zakład się rozrastał, szef próbował ukrócić picie. Tylko nie bardzo wiedział jak, było mu niezręcznie – opowiada. – Raz, że sam zachęcał, dwa – najczęściej pijany po zakładzie chodził jego kuzyn i zawsze uchodziło mu to na sucho. Jak przyjechała kontrola z sanepidu, zaprowadzili kuzyna do pralni i przykryli brudnymi ubraniami.

Kiedyś szef przyszedł na halę z alkomatem w ręku. Chłopaki zawołali kuzyna, żeby przetestował urządzenie. Przyszedł, dmuchnął, na wyświetlaczu wyskoczył „error”. – Szef dmuchnął, inni dmuchnęli i wszystko było w porządku. Ale kiedy dmuchał kuzyn, za każdym razem wyskakiwał „error” – opowiada Sylwek. – Wróciliśmy do pracy, szef poszedł doczytać instrukcję. Okazało się, że „error” wyskakuje powyżej 4 promili. Kuzyn cały tydzień pracował na taki wynik.

Śmiechy śmiechami, ale kiedyś pijany brygadzista omal nie odciął mu palców. Pracowali obaj na rozbiorze, cięli półtuszę na mniejsze kawałki.

SYLWEK Brygadzista pracował na małej pile tarczowej. Nagle dostał jakiegoś zawahania równowagi, ja patrzę, a on leci z tą piłą prosto na moją rękę. Jakbym jej nie cofnął, straciłbym palce. Ta piła nie stawia oporu.

Sam nie jest bez winy. Był czas, kiedy wracał do domu slalomem. Pili głównie w soboty. – To była coraz gorsza wódka, w pewnym momencie nie dało się jej przełknąć – opowiada. Po pół roku zorientował się, że picie wymyka mu się spod kontroli. Powiedział „dość” i z dnia na dzień przestał. Koledzy z pracy zaczęli mówić, że skoro z nimi nie pije, to na pewno podpierdala.

Ogłuszona, ale wciąż żywa

Kocioł ma około 5 metrów długości i 3 metry szerokości, w środku woda o temperaturze od 62 do 76 stopni Celsjusza. Martwe świnie zanurza się w niej na parę minut, aby łatwiej było usunąć znajdującą się na ich skórze szczecinę. Wszystko dzieje się automatycznie, świnia transportowana jest za pomocą łańcucha przymocowanego do jej nóg.

W kilkunastoletniej karierze Sylwka kilkakrotnie zdarzyło się, że pracujący na poprzednim stanowisku kolega był na tyle pijany, że zapomniał zakuć którąś ze świń. To oznacza, że kiedy łańcuchy ściągały ją pod powierzchnię gorącej wody, ona – mimo że ogłuszona – była wciąż żywa.

SYLWEK Gdy woda zaczynała ją parzyć, nagle odzyskiwała świadomość. Wystawiała ryj ponad powierzchnię wody, próbując złapać oddech. Jedynym sposobem, aby jakkolwiek jej pomóc, było przytrzymanie ryja pod wodą, żeby jak najszybciej się utopiła.

Praca na kotle jest szczególnie niewdzięczna. W poprzednim zakładzie mięsnym, w którym pracował, świnie były zanurzane w wodzie tylko częściowo. Z wody wystawał grzbiet, ryj i zad. – Chodziło o to, aby nie oparzyć skóry z grzbietu. Była wykorzystywana do produkcji obuwia – wyjaśnia Sylwek. Ryj i zad trzeba było więc wyparzać ręcznie. Około 40 centymetrów nad kotłem znajdowała się metalowa rurka. – Wieszałem się na niej w taki sposób, aby znajdowała się pod moimi pachami. Napełniałem miski gorącą wodą, a następnie polewałem ryj świni – opowiada. Druga osoba, zawieszona po przeciwnej stronie kotła, polewała zad. Zimą można było jakoś wytrzymać, ale latem nad kotłem było tak gorąco, że brakowało powietrza. – W ciągu całego dnia pracy potrafiłem wypić cztery półtoralitrowe butelki wody. I w ogóle nie chciało mi się sikać. Wszystko wypociłem – mówi Sylwek.

Po wynurzeniu z kotła świnia trafia na szczeciniarkę, która usuwa sierść ze skóry. Gumowe klocki pocierają naskórek z taką mocą, że ponad stukilogramowa świnia obraca się wokół własnej osi. To, czego nie usunie maszyna, pracownicy uboju czyszczą ręcznie. Służy do tego gloka, czyli narzędzie, które wyglądem przypomina korpus dzwonka. To, co odróżnia je od dzwonka, to sporej wielkości haczyk na szczycie. Służy do ściągania pazurów – świnia ma po cztery przy każdej nodze. – Zazwyczaj schodzą łatwo, ale tu znowu sporo zależy od rasy – mówi Sylwek. – Niektóre są bardziej odporne na wysoką temperaturą, co oznacza, że wyrywając pazury, trzeba się porządnie zaprzeć. Czasami za cholerę nie schodzi. Wtedy obcina się kawałek nogi.

Wracając jednak do szczeciny: ryj prawie zawsze pozostaje niedoczyszczony. Trzeba się trochę pobawić. Skóra, która trafia na dział produkcji, nie może mieć ani jednego włoska – są niejadalne. Pracownicy uboju doczyszczają więc prosiaka palnikiem gazowym. – Podczas opalania wyłania się intensywny zapach, którym człowiek przesiąka. Nieraz trzeba moczyć ręce przez pół godziny, aby się od niego uwolnić – mówi Sylwek.

Kolejny etap to niewdzięczne stanowisko do usuwania oczu. Dalej przedziurawia się tylne nogi i zaczepia haki na ścięgnach. Kolejny wyciąg unosi tuszę pod sufit. Ta jedzie na myjkę. Zostanie oczyszczona wodą i gumowymi wałkami, które przypominają te z myjni samochodowych. Oczyszczona tusza zatrzymuje się przy skórowaczce. Urządzenie, przypominające wyglądem bęben, wycina z grzbietu podłużny płat skóry. Na wierzchu zostaje słonina.

SYLWEK Przy tej skórowaczce o włos nie straciłem kiedyś życia. Naciągnęła skórę tak mocno, że zerwało oba ścięgna z haków. Najpierw puściło jedno, później drugie. Jeden z haków wypiął się z wyciągu i przeleciał kilka centymetrów od mojej głowy. Półtora kilograma stali. Można powiedzieć, że miałem fuksa.

Rzeźnia strefą komfortu

Jasne, że miał momenty, kiedy chciał rzucić robotę w cholerę i poszukać jakiegoś przyjemnego zajęcia. Ale kiedy zwalniał się z pierwszego zakładu, w którym przepracował 8 lat, łzy napływały mu do oczu. – Czułem pustkę, smutek i osamotnienie. Trochę tak, jakbym wyprowadzał się z rodzinnego domu – opowiada. – Byłem jak ta bita żona. Niby uwalnia się od męża oprawcy, a jednak za nim tęskni – dodaje.

Zatrudnił się w zakładzie produkującym plastikowe koszyki na żywność. – To miała być normalna, przyjemna robota, a jej jedynym minusem – 10-godzinny dzień pracy – opowiada. Okazało się, że pracuje po 12, 13, a nawet 14 godzin dziennie. Zaprotestował. – Poszedłem do kierowniczki i powiedziałem, że dłużej nie wytrzymam, poza tym chcę mieć życie poza pracą – opowiada. Stwierdziła, że problem leży po jego stronie – za wolno pracuje. Tyle że pozostali pracownicy też zostawali po godzinach. Rekordziści wyrabiali 370 w miesiącu. To oznacza, że pracowali 7 dni w tygodniu po 12 godzin. Znowu rzucił papierami. – Tak się skończyło moje rumakowanie – mówi. Wrócił z podkulonym ogonem do rzeźni.

Kilka miesięcy przepracował w zakładzie mięsnym, gdzie wysokość pensji zależała bezpośrednio od wydajności pracowników. – W rekordowym miesiącu udało mi się wyciągnąć 4300 złotych na rękę – mówi. Ale co z tego, skoro nomen omen jego ręce były później w opłakanym stanie? – Nie mogłem zacisnąć pięści, częściowo straciłem też czucie w palcach – opowiada. Ręce wróciły do pełnej sprawności dopiero po 6 miesiącach.

SYLWEK Z jednej strony marzyłem o tym, żeby znaleźć inne miejsce, które pozwoli mi dobrze zarobić. Z drugiej strony wiedziałem, że w moim fachu zawsze znajdę robotę. Rzeźnia stała się moją strefą komfortu.

Próbował też sił w sprzedaży kosmetyków i chemii za pośrednictwem marketingu wielopoziomowego. – Byłem dobrze wdrożony, znałem wszystkie produkty, umiałem o nich opowiadać – mówi. Szybko jednak zrozumiał, że na prowincji nie zawojuje rynku. Musiałby dojeżdżać po kilkanaście–kilkadziesiąt kilometrów do każdego klienta. To, co by zarobił, poszłoby na paliwo.

Miał też zagraniczny epizod: najpierw Anglia, później Szwecja. To była praca w zakładach mięsnych przy ruchomej taśmie, po której przesuwały się kawałki mięsa. Trzeba było je odpowiednio obrobić. Przez cały dzień pracy obrabiał więc na przykład łopatki. – Wykonujesz kilka tych samych ruchów przez całą zmianę. Idzie zwariować – opowiada. Ale bywały też zabawne momenty. Wgapiając się którąś godzinę z rzędu w przesuwającą się taśmę, czasem wydawało mu się, że to on się przesuwa, a taśma jest nieruchoma.

Osłodę stanowiły zarobki. Po odjęciu kosztów zakwaterowania, wyżywienia i drobnych przyjemności typu piwo i chipsy zostawało mu około 8000 złotych. W Anglii trochę mniej, ale i tak o wiele więcej niż w kraju nad Wisłą.

Praca w Polsce ma poza mniejszymi zarobkami jeszcze jeden minus. W każdym z zakładów, które zaliczył, część pensji pracodawcy wypłacali pod stołem. – Oficjalnie człowiek pracuje na pół etatu za najniższą krajową, kwota z umowy leci na konto, a całą resztę wypłaty dostaje się w kopercie. U prywaciarza to standard. Dzięki temu może płacić niższe podatki – mówi. Jasne, że mógłby poprosić szefa, żeby wpisał mu do umowy całą kwotę i opłacał pełne składki. Musiałby jednak liczyć się z tym, że zarabiałby mniej od kolegów.

Organy na metalowym stojaku

– Uważaj, teraz będzie drastycznie. Czas na wytrzewianie – mówi Sylwek. Zabita świnia wisi głową do dołu. Sylwek ostrym nożem przecina miednicę. Następnie prowadzi ostrze wzdłuż brzucha aż do mostka. Wypadają jelita. Odcina je nożem, łącznie z żołądkiem i odbytnicą. Żołądek trzeba odseparować od wątroby – ta jeszcze przez jakiś czas zostaje w środku.

SYLWEK Jeśli świnia była głodna, żołądek będzie wielkości ludzkiej pięści albo melona. Jeśli trafi ci się obżarta maciora, jej żołądek wraz z zawartością może ważyć nawet 25 kilo.

Kolej na mostek. Rozcina się go jakby bokiem, wzdłuż chrząstek. Następnie nóż zjeżdża aż do podbródka. Czas na przeponę. – To błona grubości kartki papieru i o podobnej wytrzymałości. Znajduje się mniej więcej w połowie długości świni, tam, gdzie zaczynają się żebra. Trzeba ją rozciąć przed zabraniem się do wątroby i płuc – opowiada Sylwek. Wątrobę najpierw pozbawia się żółci. – Trzeba uważać, aby niczego nie pobrudziła. Żółć ma w sobie intensywną gorycz. Jeśli zalejesz nią wątrobę, będzie do wyrzucenia – przestrzega. Wątroba i płuca są jeszcze połączone z przełykiem, który wycina się razem z ozorem. Wreszcie wszystkie najważniejsze organy trafiają na zewnątrz. Zawiesza się je na metalowym stojaku. Teraz pozostaje już tylko oczyścić nerki i tusza wędruje pod piłę.

Piła ma około półtora metra długości, jest podwieszona na siłowniku, a jej ostrze stanowi ruchomy brzeszczot. W niektórych zakładach mięsnych stosuje się też piły tarczowe o średnicy 80 centymetrów. Operator piły przecina tuszę na dwie równe części. Do jego obowiązków należy również wyciągnięcie rdzenia kręgowego i mózgu.

SYLWEK Mózg najczęściej sam wypada. Czasem trzeba go szturchnąć palcem.

Na koniec dnia pojemnik wypełniony świńskimi mózgami trafia do utylizacji, chyba że zakład mięsny ma akurat na nie zamówienie. – Są ludzie, którzy się nimi raczą. Mózg ma lekko słodki smak. Dodaje się go na przykład do jajecznicy – mówi.

Dwie półtusze świni trafiają do kolejnego działu – na rozbiór.

Z kiełbasami trzeba ostrożnie

Sylwek oglądał kiedyś w TVN-ie program o tym, ile wody i chemii pompuje się w szynki i inne wędliny. Był zaskoczony, że kogokolwiek może to dziwić. – Już nawet w szkole uczono nas, że mięso nastrzykuje się solanką. Ale nie po to, żeby oszukać klienta, tylko żeby przyśpieszyć proces, w którym zamienia się w szynkę. Taka szynka trafia później do masownicy, a więc bębna z wysokim ciśnieniem, gdzie kręci się przez kilka godzin, a następnie dochodzi w wędzarni. Faszerowanie jej solanką ma też na celu wydłużenie jej przydatności do spożycia. To, że staje się cięższa, jest tylko skutkiem ubocznym – przekonuje.

Oszukiwaniem klientów nazwałby prędzej upychanie wody w parówkach, co odbywa się kosztem ich wytrzymałości i odporności. – Im bardziej się ją napompuje, tym krócej będzie przydatna do spożycia. Niektórzy dodają wodę również do kiełbas, ale – w przeciwieństwie do parówek – to oszustwo, które łatwo wychwycić. Tam będzie tę wodę widać, kiełbasa będzie przewarstwiona taką galaretą – mówi.

Praca w zakładach mięsnych nauczyła go, że z kiełbasami trzeba ostrożnie, szczególnie tymi z najniższej półki.

SYLWEK Kiedy przychodzą do nas zwroty ze sklepów firmowych, których nie udało się sprzedać, najczęściej idą właśnie do kiełbas. Nie zawsze są przeterminowane, ale często tak właśnie jest. Czasem mięso ze zwrotów śmierdzi i ma zielony kolor.

Jeśli któregoś z pracowników ruszy sumienie, to wyrzuca je po kryjomu do kontenera. Ale nie zawsze jest taka możliwość. Kiedy zwroty są duże, wyrzucanie mięsa jest ryzykowne – szef na pewno zauważyłby stratę. – Najwięcej zależy właśnie od szefa. I od pracowników zakładu – mówi. Z recyklingiem starego mięsa spotkał się nie tylko w Polsce, ale też za granicą.

SYLWEK W Anglii pracowałem z ludźmi, którzy pluli do pojemników z mięsem. Nie wiem, co to miało na celu. Może czerpali z tego jakąś przyjemność?

Każdy z zakładów mięsnych, w którym pracował, miał swoje tajemnice. Mieszano na przykład przekrwione fragmenty wieprzowiny z okolicy zakłucia oraz kiepsko sprzedawalną koninę z wołowiną, bo zgadzało się kolorystycznie. Do przekrętów dochodziło również na mroźni. – Mojemu poprzedniemu szefowi nazbierała się tona żeberek. Były wielokrotnie rozmrażane i zamrażane, a to niedopuszczalne – opowiada. – Z czasem mięso zrobiło się zielone. Mało tego, część tych żeberek została pogryziona przez myszy. Szef uznał, że to jednak tona mięsa i że szkoda wyrzucać. Wpadł na pomysł, żeby oczyścić je w solance i przerobić na najtańszą kiełbasę. Trzeba było robić, jak kazał. Po czasie okazało się, że ludzie przestali tę kiełbasę kupować, znowu zaczęła nam zalegać, w związku z czym część zapasów trafiła na zakładową stołówkę. U nas też nikt tego nie jadł. Raz wziąłem z ciekawości do buzi, ale nie byłem w stanie przełknąć. Oczywiście wyplułem – opowiada.

Każdy może stać się oprawcą

Sylwek czytał kiedyś o słynnym eksperymencie profesora Philipa Zimbardo, który w podziemiach Uniwersytetu Stanforda zaaranżował coś na kształt więzienia. Do swojego badania zaprosił 18 zdrowych psychicznie mężczyzn. Zostali podzieleni losowo na dwie grupy: więźniów oraz strażników. Skazańców ubrano w długie białe koszule, do jednej z nóg przymocowano łańcuch z kłódką. Pozostali założyli mundury. Decydowali o nagradzaniu i karaniu więźniów. W szóstym dniu kontrowersyjny eksperyment został przerwany. Powodem było nasilenie brutalnych aktów agresji strażników na więźniów i złego stanu psychicznego tych ostatnich. Zdaniem autora eksperymentu miał on dowodzić, że w pewnych sytuacjach każdy zdrowy psychicznie człowiek może stać się oprawcą.

– Ja właśnie coś takiego przeżyłem – mówi Sylwek. – Kiedy pracowałem na uboju, naganiałem te świnie równie brutalnie, co reszta. Kazano mi to robić i to robiłem, mimo że do dzisiaj mam z tego powodu wyrzuty sumienia – przyznaje. – Cieszę się jedynie, że nawet przez chwilę nie czerpałem z tego satysfakcji – dodaje.

Mocno na psychice siadło mu również wytrzewianie oraz wycinanie oczu. – W pewnym momencie zacząłem wyobrażać sobie, że wycinam te oczy człowiekowi. To była natarczywa myśl, która ciągle do mnie wracała. Dokładnie tak jak z piosenką, która wpadnie ci w ucho i za cholerę nie można wyrzucić jej z głowy – opowiada. – Pierwszy raz w życiu zacząłem martwić się o swoje zdrowie psychiczne. Bałem się, że od tej pracy coś mi się poprzestawiało w głowie – mówi. Przyznał się do tego tylko żonie. W pracy nie pisnął ani słowa. Nie chciał, żeby koledzy wzięli go za świra. Wystarczyło, że zapytał ich kiedyś, czy miewają świadome sny. Przez kilka kolejnych tygodni mieli z niego bekę.

Natarczywe myśli o wycinaniu ludzkich oczu z czasem ustąpiły.

Przyjaciel zwierząt

Sylwek miewa czasem myśli o tym, że z całym tym przemysłem mięsnym jest coś nie tak. – Nigdy nie spotkałem w zakładzie człowieka, który z ręką na sercu mógłby powiedzieć, że lubi swoją pracę oraz że czerpie z niej radość i satysfakcję. Zazwyczaj jest tak, że każdy robi jak najszybciej swoje i ucieka do domu. Robimy to chyba wyłącznie dla kasy. Czyli dla pieniędzy każdego dnia odbieramy życie zwierzętom – mówi. Kiedy robi mu się z tego powodu naprawdę przykro, zaczyna się usprawiedliwiać. – Gdyby nie było popytu na mięso, wcale nie musiałbym tego robić – zauważa.

W ostatnim czasie zaczął dorabiać popołudniami w serwisie telefonów komórkowych. Od małolata lubił rozkręcać telefony. Na razie płacą mu niewiele, ale zawsze to okazja, aby złapać doświadczenie w innym fachu. Kiedyś kolega z serwisu przyniósł do pracy małą jaskółkę. Znalazł ją na ulicy, miała uszkodzone skrzydła, nie była w stanie wzbić się w powietrze. – Powiedział, że leżała taka malutka, bezbronna, że nie miał sumienia jej tam zostawić. Dodał, że jest przyjacielem zwierząt – opowiada Sylwek. – I jak ja mam mu teraz powiedzieć, że też kocham zwierzęta? – pyta.

NOTATKA

Historia, którą opowiedział mi Sylwek, nie pozostawia złudzeń. Świnie, z których powstają szynki, kotlety schabowe i parówki, cierpią. W wielu sytuacjach, jak choćby wtedy, gdy pracownicy rzeźni okładają je metalowymi pałkami, cierpią zupełnie bez sensu. Ale co poradzić, skoro metalowe pałki są tanie i na dodatek skuteczne?

„Z przemysłem mięsnym jest coś nie tak” – to wypowiedziane przez Sylwka zdanie do dziś rezonuje w mojej głowie. Przyznaję uczciwie: nie miałem świadomości, że produkcja mięsa to tak okrutny rytuał. Czy kiedykolwiek przyjdzie dzień, w którym właściciele zakładów mięsnych zadbają o to, aby warunki, w których zabijamy zwierzęta, były naprawdę humanitarne? Nie sądzę. Liczy się przecież pieniądz. Ma być szybko, tanio i skutecznie. To po pierwsze. Po drugie nawet najbardziej humanitarne warunki uboju nie zmienią faktu, że ludzie zabijają zwierzęta. Nie jacyś tam ludzie, tylko ja i Ty. Robimy to niemal codziennie: kupując wędlinę w sklepie, hot doga na stacji czy hamburgera w fast foodzie.

Chciałbym zrezygnować z wędlin i mięsa. Z ogromnym podziwem patrzę na wegetarian i wegan i mam nadzieję, że pewnego dnia uda mi się do nich dołączyć. Nie chcę składać obietnic bez pokrycia, bo wiem, że zrezygnowanie z produktów pochodzenia zwierzęcego jest cholernie trudne. Z drugiej strony, nie chcę też pozostawać obojętny. To, co udało mi się zrobić, to ograniczyć spożycie nabiału, wędlin i mięsa. Ale radykalnie!

Historia, którą podzielił się ze mną Sylwek, zbiegła się w czasie z wywiadem, jaki na kanale „7 metrów pod ziemią” przeprowadziłem z Marcinem Popkiewiczem, fizykiem i ekspertem do spraw zmian klimatu. Wiele słyszałem i czytałem na temat globalnego ocieplenia oraz jego skutków, z którymi już dziś zaczynamy się mierzyć, ale nikt nie przemówił do mojej wyobraźni i sumienia tak skutecznie, jak zrobił to Marcin. To była jedna z tych rozmów, które faktycznie poprzestawiały parę rzeczy w mojej głowie. Efekt? Parę nowych nawyków: skrupulatny recykling, zabieranie bawełnianych toreb na zakupy, wyjmowanie ładowarki z kontaktu, rezygnacja z plastikowych słomek i sztućców i w końcu radykalne ograniczenie konsumpcji mięsa, którego produkcja w bardzo dużej mierze przyczynia się do globalnego ocieplenia.

Nie jestem naiwny, nie łudzę się, że moje nowe nawyki powstrzymają zmiany klimatyczne. Są jak kropla wody w oceanie. Ale nowe przyzwyczajenia sprawiają, że zmienia się nasze myślenie, a razem z nim oczekiwania wobec polityków i korporacji, których wpływ na rzeczywistość, w jakiej żyjemy, jest już zdecydowanie bardziej realny.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: