- promocja
- W empik go
Our Violent Ends. Burzliwe zakończenia - ebook
Our Violent Ends. Burzliwe zakończenia - ebook
Kontynuacja bestsellerowej powieści „These Violent Delights. Gwałtowne pasje”.
Osadzona w Szanghaju lat 20. opowieść o przestępczym świecie, w którym miłość przywódców wojujących gangów jest prawie niemożliwa,
podobnie jak miłość Romea i Julii.
Jest rok 1927, a Szanghaj chwieje się na skraju rewolucji.
Juliette poświęciła swój związek z Romą i jest teraz całkowicie oddana swojej misji. Wystarczy jeden fałszywy krok, a kuzyn Juliette zajmie jej miejsce jako następca bossa Szkarłatnego Gangu. Jednocześnie Roma pragnie śmierci Juliette, która według niego zabiła z zimną krwią jego najlepszego przyjaciela. Gdyby tylko Juliette naprawdę była winna zarzucanego jej czynu, łatwiej byłoby jej znosić tę nienawiść…
Roma nadal jest pogrążony w żałobie po śmierci Marshalla, a Benedikt praktycznie przestał się do niego odzywać. Roma jest zdeterminowany, aby wszystko naprawić, nawet jeśli to oznacza, że musi w zemście zabić dziewczynę, którą kocha w takim samym stopniu, co nienawidzi.
Szanghaj jest na krawędzi upadku; nacjonaliści zdobywają coraz większą władzę, z każdym dniem rozchodzą się nowe plotki o wojnie domowej, zaś gangom zagraża całkowita zagłada.
Roma i Juliette kolejny raz muszą odłożyć na bok własne emocje i wspólnie zmierzyć się z potworami oraz politycznymi intrygami. Okazuje się, że ich wzajemne uczucia wciąż żyją i nie tak łatwo o nich zapomnieć.
Nieustający bestseller New York Timesa!
Szekspir z pewnością byłby zachwycony.
New York Times Book Review
Gorąca, inteligentna i złośliwa.
Tessa Gratton, autorka The Queens of Innis Lear
Mroczna i piękna.
Emiko Jean, autorka Empress of all Seasons
Wspaniała, przepyszna, lektura nie do pominięcia.
June Hur, autorka The Silence of Bones
Zdecydowanie jedna z najlepszych powieści z gatunku Young Adult fantasy, jakie czytałam. Mogą ją pokochać zarówno młodsi, jak i starsi – szczególnie jeśli kusi ich klimat Szanghaju dawnych lat oraz nowe spojrzenie na doskonale znany motyw tragicznej miłości pomiędzy przedstawicielami zwaśnionych rodów. Tutaj ten świat jest odmalowany naprawdę fascynująco i ciekawie.
Monika Doerre, popbookownik.pl
Gdy tylko zaczęłam lekturę, przeniosłam się do Szanghaju lat 20. XX wieku. To, jak autorka odmalowała tamto miasto, kulturę, zwyczaje i historię, zasługuje na owacje. Niemal czuć ten zapach, gwar rozmów, a atmosfera polityczna jest nierozerwalnie z tym związana.
Wiktoria Krakowiak, secretum.pl
To była miłość od pierwszego wejrzenia! Genialny, zapierający dech w piersiach retelling Romea i Julii.
Paulina Baumgart, @rozczytana_slowami
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8266-198-9 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zdecydowanie jedna z najlepszych powieści z gatunku Young Adult fantasy, jakie czytałam. Mogą ją pokochać zarówno młodsi, jak i starsi – szczególnie jeśli kusi ich klimat Szanghaju dawnych lat oraz nowe spojrzenie na doskonale znany motyw tragicznej miłości pomiędzy przedstawicielami zwaśnionych rodów. Tutaj ten świat jest odmalowany naprawdę fascynująco i ciekawie.
Klaudyna Maciąg, popbookownik.pl
Gdy tylko zaczęłam lekturę, przeniosłam się do Szanghaju lat 20. XX wieku. To, jak autorka odmalowała miasto, kulturę, zwyczaje i historię, zasługuje na owacje. Niemal czuć ten zapach, słychać gwar rozmów, a atmosfera polityczna jest nierozerwalnie z tym związana.
Katarzyna Krasoń, secretum.pl
To była miłość od pierwszego wejrzenia! Genialny, zapierający dech w piersiach retelling Romea i Julii.
Paulina Baumgart, @rozczytana_slowami
Nie mogłam się od niej oderwać i mogę z ręką na sercu napisać, że to jedna z najlepszych książek fantasy, jaką kiedykolwiek przeczytałam.
Weronika Czuryszkiewicz, @swiatromansowROZDZIAŁ 1
STYCZEŃ 1927 R.
Nowy Rok obchodzono w Szanghaju tak hucznie, że echa tego święta nadal rozbrzmiewały w mieście nawet tydzień później. Było coś w sposobie, w jaki ludzie się poruszali – ich krok był bardziej sprężysty niż zwykle, a ich oczy lśniły, kiedy pochylali się na siedzeniach w Grand Theatre, aby porozmawiać szeptem ze swoimi towarzyszami. Było coś w głośnej muzyce jazzowej dobiegającej z kabaretu po drugiej stronie ulicy, w chłodnym powietrzu poruszanym przez trzepoczące barwne wachlarze, w zapachu smażonego jedzenia, które ktoś mimo surowego zakazu przemycił do sali numer 1. To przybysze z Zachodu wyznaczyli pierwszy dzień kalendarza gregoriańskiego jako czas świętowania. Zachód już dawno zapuścił korzenie w tym mieście.
Szaleństwo zniknęło z Szanghaju. Na ulicach znowu królowała hałaśliwa dekadencja, a noce ciągnęły się bez końca – widzowie mogli obejrzeć film, a potem spacerować nad rzeką Huangpu aż do świtu. Ostatecznie w jej wodach nie czaiło się już żadne monstrum. Minęły cztery miesiące od śmierci potwora z Szanghaju, który został zastrzelony i pozostawiony martwy na pomoście w Bundzie. Teraz cywile mogli się obawiać tylko gangsterów… i trwogą napawała ich coraz większa liczba naszpikowanych kulami ciał na ulicach.
Juliette Cai przechyliła się przez balustradę i spojrzała na parter sali numer 1. Ze swojego miejsca widziała niemal wszystko, co działo się poniżej, była w stanie dostrzec najdrobniejszy szczegół w chaosie panującym pod złotymi kinkietami. Niestety, byłoby zdecydowanie lepiej, gdyby mogła po prostu zająć miejsce na dole i zawrzeć znajomość z przedsiębiorcą, do którego ją dzisiaj przysłano, zamiast przyglądać mu się z wysokości. To najlepsze miejsca, jakie udało się zdobyć – polecenie przyszło w ostatniej chwili i Juliette nie miała szans dostać niczego innego dzięki swoim wpływom towarzyskim.
– Zamierzasz tak się krzywić przez cały wieczór?
Juliette obejrzała się i spojrzała na swoją kuzynkę spod zmrużonych powiek. Kathleen Lang trzymała się blisko niej, zaciskając wargi, podczas gdy otaczający ich ludzie szukali swoich miejsc przed rozpoczęciem seansu.
– Owszem – burknęła Juliette. – Miałam o wiele lepsze plany na ten wieczór.
Kathleen przewróciła oczami i bez słowa wskazała przed siebie na miejsca, których numery znajdowały się na ich biletach. Wejściówki zostały przed chwilą krzywo przedarte przez stojącego przy drzwiach młodego biletera w pełnej liberii. Ktoś z tłumu szturmującego westybul musiał go potrącić, tak że kapelusz zsunął mu się na oczy, ale chłopak ledwo zdążył go poprawić, zanim kolejne osoby zaczęły mu machać przed nosem swoimi biletami. Cudzoziemcy i bogaci Chińczycy jednakowo zżymali się na jego opieszałość. W takich miejscach oczekiwano lepszej obsługi. Zawrotnie wysokie ceny biletów sprawiały, że wizyta w Grand Theatre sama w sobie była przeżyciem. Budynek mógł się poszczycić wysokimi, łukowatymi sklepieniami, parkanem z kutego żelaza, włoskim marmurem i ozdobnym napisem nad wejściem – tylko w języku angielskim, bez choćby jednego chińskiego znaku.
– Co mogłoby być ważniejsze od tego? – zapytała Kathleen.
Zajęły swoje miejsca w pierwszym rzędzie przy balustradzie na balkonie, skąd miały doskonały widok zarówno na ekran, jak i na widzów siedzących poniżej.
– Wpatrywanie się ze złością w ścianę sypialni, czym zajmujesz się od kilku miesięcy?
Juliette zmarszczyła brwi.
– Nie zajmuję się tylko tym.
– O, przepraszam. Jak mogłam zapomnieć o krzyczeniu na polityków?
Juliette prychnęła i poprawiła się na fotelu. Kiedy splotła ramiona, paciorki na rękawach jej sukienki zgrzytnęły, ocierając się o paciorki na jej przodzie. Ten dźwięk był irytujący, ale tonął w ogólnym zgiełku panującym w sali kinowej.
– Bàba już i tak suszy mi głowę, że narażam się na niezadowolenie nacjonalistów – burknęła. Zaczęła się uważniej przyglądać tłumowi na dole, dopasowując nazwiska do twarzy i próbując przewidzieć, kto mógłby zauważyć jej obecność tutaj. – Mogłabyś mi dać spokój.
Kathleen zacmokała i oparła łokieć na podłokietniku pomiędzy nimi.
– Tylko się o ciebie martwię, biǎomèi.
– Czym się martwisz? Ja zawsze krzyczę na ludzi.
– Lord Cai rzadko cię krytykuje. Myślę, że to może oznaczać…
Juliette szarpnęła się do przodu. Instynktownie chciała krzyknąć, ale stłumiła, który uwiązł w gardle jak lodowa kula przyciśnięta do nasady języka. Kathleen natychmiast zwróciła wzrok na dół, chcąc się dowiedzieć, co sprawiło, że Juliette pobladła jak ściana.
– Co się stało? – zapytała gwałtownie. – O co chodzi? Mam wezwać wsparcie?
– Nie – wyszeptała Juliette i przełknęła szybko ślinę. Światła przygasły, a bileterzy zaczęli spacerować przejściami i usadzać ludzi na swoich miejscach. – To tylko mniejsza przeszkoda.
Jej kuzynka zmarszczyła brwi, wciąż się rozglądając.
– O co chodzi? – powtórzyła.
Juliette po prostu wskazała. Kathleen spojrzała w tę stronę, a na jej twarzy pojawiło się zrozumienie, gdy dostrzegła pojedynczą sylwetkę przeciskającą się przez tłum.
– Najwyraźniej nie tylko nas przysłano tutaj z zadaniem.
Na parterze tuż obok przedsiębiorcy, który je interesował, zatrzymał się z uśmiechem Roma Montagow, sprawiający wrażenie, jakby nie trapiły go żadne troski, po czym wyciągnął rękę na przywitanie.
Juliette mocno zacisnęła dłonie, które trzymała na kolanach.
Nie widziała Romy od października, od pierwszych protestów w Nanshi, które wstrząsnęły miastem i otworzyły drogę kolejnym demonstrantom, którzy wtargnęli do Szanghaju wraz z zimowym wiatrem. Nie widziała go w sensie dosłownym, ale wszędzie wyczuwała jego obecność: przy ciałach porzuconych w różnych punktach miasta, z białymi jak śnieg kwiatami w sztywnych dłoniach; słysząc doniesienia o zniknięciach partnerów handlowych, którzy przepadali bez śladu i słowa wyjaśnienia; obserwując wojnę gangów odciskającą swoje piętno na życiu mieszkańców. Od kiedy po mieście rozeszły się pogłoski o konfrontacji między Romą Montagowem a Tylerem Cai, wojna gangów rozgorzała z nieznaną wcześniej siłą. Żaden z dwóch gangów nie musiał się już obawiać, że jego szeregi zdziesiątkuje szaleństwo. Zamiast tego ich myśli zaprzątały odwet i honor, a różne osoby rozpowszechniały coraz to inne relacje na temat tego, co zaszło tamtego dnia pomiędzy członkami wewnętrznego kręgu Szkarłatnego Gangu i Białych Kwiatów. Tylko garstka faktów została potwierdzona: w maleńkim szpitalu na przedmieściach Szanghaju Roma Montagow strzelił do Tylera Cai, a Juliette Cai w obronie swojego kuzyna z zimną krwią zabiła Marshalla Seo.
Teraz obie strony były spragnione zemsty. Białe Kwiaty ze zdwojoną energią atakowały Szkarłatny Gang, zaś Szkarłatny Gang odpowiadał im równie brutalnie. Nie mogło być inaczej. Niezależnie od zapobiegliwie nawiązanej współpracy Szkarłatnych z nacjonalistami każdy człowiek w tym mieście wyczuwał, że coś się zmienia – że z każdym zorganizowanym przez komunistów strajkiem tłumy protestujących stają się coraz większe. Polityczny krajobraz niebawem miał się zmienić, pochłonąć falę bezprawia, a oba gangi, które obecnie rządziły w Szanghaju żelazną pięścią, mogły tylko albo teraz walczyć, by zabezpieczyć swoje terytorium, albo później żałować, gdy na scenę wkroczą potężniejsze grupy i nie będzie już szans na odzyskanie wpływów.
– Juliette – odezwała się cicho Kathleen. Spojrzała na kuzynkę, a potem znowu na Romę. – Co zaszło między wami?
Juliette nie mogła udzielić odpowiedzi, podobnie jak wiele razy wcześniej, gdy zadawano jej to pytanie. Kathleen zasługiwała na wyjaśnienie, zasługiwała na to, żeby wiedzieć, dlaczego całe miasto żyło historią o tym, jak Juliette strzeliła w głowę Marshallowi Seo, chociaż wcześniej odnosiła się do niego tak przyjaźnie, i dlaczego Roma Montagow rozrzucał kwiaty na prawo i lewo, drwiąc z ofiar wojny gangów, chociaż wcześniej był tak czuły wobec Juliette. Ale kolejna osoba dopuszczona do tajemnicy oznaczała o jedną osobę więcej wciągniętą w całe to bagno. Jedną osobę więcej, którą Tyler mógłby podejrzewać. Jedną osobę więcej, która mogłaby się znaleźć na celowniku jego pistoletu.
Lepiej niczego nie mówić. Lepiej udawać, aż w końcu może – może – pojawi się szansa na naprawienie tego roztrzaskanego miasta.
– Film się zaczyna – oznajmiła Juliette wymijająco.
– Juliette! – nalegała Kathleen.
Jej kuzynka zacisnęła mocno zęby. Zastanawiała się, czy potrafi jeszcze kogokolwiek oszukać. W Nowym Jorku doskonale kłamała i udawała, że jest całkowicie inną osobą. Ostatnie miesiące znużyły ją do tego stopnia, że zaczęła się stawać… po prostu sobą.
– On nic nie robi. Patrz, zajął miejsce.
Rzeczywiście, Roma po krótkim powitaniu oddalił się od przedsiębiorcy i zajął miejsce tuż przy przejściu, dwa rzędy za nim. Być może to nic takiego. Być może nie dojdzie do konfrontacji. Juliette ze swojego miejsca mogła mieć na niego oko, sama pozostając niezauważoną, i jako pierwsza zbliżyć się do przedsiębiorcy podczas antraktu. To zaskakujące, że ją tutaj przysłano. Szkarłatny Gang rzadko zabiegał o nowych klientów; czekał, aż klienci sami do niego przyjdą. Ten przedsiębiorca nie handlował jednak narkotykami, tak jak cała reszta. Przypłynął do Szanghaju w zeszłym tygodniu i przywiózł ze sobą brytyjskie technologie – tylko niebiosa wiedziały, jakie dokładnie, ponieważ rodzice nie zdradzili Juliette żadnych szczegółów poza tym, że chodzi o rodzaj broni, którą Szkarłatny Gang pragnie nabyć.
Skoro Białe Kwiaty także starały się dotrzeć do tego człowieka, sprawa musiała być poważna. Juliette pomyślała, że powinna dopytać o szczegóły, gdy tylko wróci do domu.
Światła zgasły. Kathleen obejrzała się przez ramię i zacisnęła palce na luźnym rękawie swojego płaszcza.
– Spokojnie – szepnęła Juliette. – Film, który zaraz obejrzymy, dotarł tutaj zaraz po prapremierze na Manhattanie. To rozrywka najwyższej klasy.
Pokaz się zaczął. Sala numer 1 była największa w całym Grand Theatre. Dźwięki orkiestry grzmiały ze wszystkich stron. Każdy fotel wyposażono w oddzielny system tłumaczący tekst, który wyświetlał się podczas niemego filmu. Para siedząca na lewo od Juliette założyła słuchawki i szeptała między sobą z entuzjazmem, komentując płynące z nich kwestie w języku chińskim. Juliette nie potrzebowała słuchawek, nie tylko dlatego, że potrafiła czytać po angielsku, ale także dlatego, że w ogóle nie oglądała filmu. Nieważne, jak bardzo się starała, jej wzrok uciekał w dół.
Nie bądź głupia, skarciła się w myślach. Sama wpakowała się w obecną sytuację i nie powinna tego żałować. Zrobiła to, co było konieczne.
Mimo to nie mogła przestać patrzeć.
Minęły zaledwie trzy miesiące, ale Roma się zmienił. Oczywiście wiedziała już o tym z raportów o zabitych gangsterach, przy których zapisano krwią koreańskie znaki. Raportów o ciałach, które pojawiały się coraz dalej na terytorium Szkarłatnych, jakby Białe Kwiaty testowały granice swoich możliwości. Było mało prawdopodobne, żeby Roma polował na Szkarłatnych tylko po to, żeby zabijać ich w imię zemsty – nie potrafiłby posunąć się aż tak daleko – ale każdemu takiemu incydentowi towarzyszył jasny przekaz: „To twoja wina, Juliette”.
To Juliette na nowo wznieciła wojnę gangów, kiedy strzeliła do Marshalla Seo i powiedziała Romie prosto w twarz, że wszystko, co wydarzyło się między nimi, było oparte na kłamstwie. Dlatego teraz się mścił, zostawiając za sobą krwawy szlak.
Wyglądał odpowiednio do nowej roli. W którymś momencie zamienił ciemne garnitury na jaśniejsze ubrania – kremową marynarkę, złoty krawat i spinki do mankietów, które lśniły za każdym razem, gdy ekran błyskał bielą. Nawet poruszał się inaczej – nie opuszczał już ramion z udawaną swobodą, nie wyciągał nóg, żeby rozsiąść się wygodnie na fotelu i pozostać niezauważonym dla każdego, kto nie dość starannie przyglądałby się widowni.
Roma Montagow nie był już następcą bossa gangu pozostającym w cieniu. Najwyraźniej miał już dość, że miasto widzi w nim kogoś, kto ukradkiem podcina gardła w mroku, kto ma serce równie czarne, jak ulubione ubrania.
Wyglądał jak Biały Kwiat. Wyglądał jak swój ojciec.
Kątem oka Juliette dostrzegła szybki ruch. Zamrugała, oderwała wzrok od Romy i przyjrzała się fotelom po drugiej stronie przejścia. Przez moment wydawało jej się, że się przewidziała, że może po prostu niesforny kosmyk włosów opadł jej na oczy. Potem ekran znowu zalśnił bielą, kiedy pociąg ze zgrzytem wykoleił się na Dzikim Zachodzie, a Juliette zobaczyła, że ktoś z widowni wstaje.
Twarz mężczyzny pozostawała ukryta w cieniu, ale pistolet w jego ręce był doskonale widoczny. Był też wycelowany prosto w siedzącego z przodu przedsiębiorcę, z którym Juliette musiała porozmawiać.
– Nie ma mowy – wymamrotała gniewnie i sięgnęła po pistolet ukryty przy udzie.
Ekran pociemniał, ale Juliette mimo to wycelowała. Zanim mężczyzna zdążył cokolwiek zrobić, jako pierwsza pociągnęła za spust. Rozległ się głośny huk.
Pistolet szarpnął się w jej dłoni. Juliette usiadła głębiej w fotelu i zacisnęła usta, a mężczyzna w dole upuścił broń, postrzelony w ramię. Jej strzał nie zwrócił niemal niczyjej uwagi, ponieważ na ekranie także właśnie trwała strzelanina, która zagłuszyła krzyk mężczyzny i odwróciła uwagę od dymu unoszącego się z lufy jej pistoletu. Film nie miał wprawdzie dialogów, ale towarzysząca mu ścieżka orkiestrowa grzmiała w tle hałaśliwymi uderzeniami w talerze, więc wszyscy widzowie uznali, że strzał był elementem filmu.
Wszyscy z wyjątkiem Romy, który natychmiast się odwrócił i spojrzał w górę w poszukiwaniu źródła strzału.
Znalazł je.
Ich spojrzenia się spotkały, a moment wzajemnego rozpoznania był tak silny, że Juliette poczuła dreszcz w kręgosłupie, jakby jej ciało w końcu, po całych miesiącach, odnalazło właściwą konfigurację. Zamarła, oddech uwiązł jej w gardle, a oczy się rozszerzyły.
W następnej chwili Roma sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął pistolet, a Juliette nie miała innego wyboru, jak tylko otrząsnąć się z oszołomienia. Zamiast zająć się niedoszłym zabójcą, Roma postanowił strzelić do niej.
Trzy kule świsnęły jej koło ucha. Juliette z gwałtownym syknięciem wylądowała na podłodze, a siła upadku sprawiła, że otarła sobie kolana. Para po jej lewej zaczęła krzyczeć.
Widzowie zorientowali się, że strzały nie są częścią ścieżki dźwiękowej.
– No dobrze – mruknęła Juliette półgłosem. – Nadal jest na mnie wściekły.
– Co to było? – zapytała gwałtownie Kathleen, która także usiadła na ziemi, wykorzystując balustradę balkonu jako osłonę. – Czy to ty strzeliłaś w widownię? Czy Roma Montagow odpowiedział ogniem?
Juliette się skrzywiła.
– Tak.
Na dole ludzie rzucili się do wyjścia. Widzowie na górze także wpadli w panikę, zerwali się z miejsc i pobiegli do drzwi, ale wejścia znajdujące się po obu stronach sali, oznaczone jako PARZYSTE i NIEPARZYSTE od układu miejsc, były dość wąskie i szybko się zapchały.
Kathleen wydała z siebie dziwny dźwięk.
– „On nic nie robi”… „Patrz, zajął miejsce”!
– Och, przestań mnie przedrzeźniać! – syknęła Juliette.
Sytuacja nie była idealna. Ale da się ją jeszcze uratować.
Juliette się podniosła.
– Ktoś chciał strzelić do przedsiębiorcy.
Wyjrzała szybko przez balustradę. Nie widziała już Romy, widziała natomiast przedsiębiorcę, który poprawił marynarkę i przytrzymując słomkowy kapelusz, starał się wyjść wraz z tłumem z teatru.
– Idź i dowiedz się, kto chciał go zastrzelić – fuknęła Kathleen. – Ojciec urwie ci głowę, jeśli ten człowiek zostanie zabity.
– Wiem, że żartujesz – mruknęła Juliette. – Ale możesz mieć rację. – Wcisnęła pistolet w dłoń kuzynki i pobiegła do wyjścia. Zawołała przez ramię: – Porozmawiaj w moim imieniu z tym przedsiębiorcą! Merci!
Tłum przy drzwiach zdążył się już rozrzedzić na tyle, że Juliette zdołała się przecisnąć do głównego holu na piętrze sali numer 1. Damy ubrane w jedwabne qipao krzyczały do siebie z przerażeniem, a brytyjscy oficerowie zbili się w ciasną grupkę w kącie i histerycznymi syknięciami rozmawiali o tym, co się dzieje. Juliette zignorowała ten zgiełk i dalej przepychała się przez tłum, żeby dotrzeć do schodów i dostać się na parter, gdzie za chwilę powinien się pojawić przedsiębiorca.
Zatrzymała się w pół kroku – główne schody były zbytnio zatłoczone. Spojrzała szybko w bok, na schody dla personelu, i bez namysłu otworzyła drzwi. Juliette dobrze znała ten budynek – znajdował się na terytorium Szkarłatnych, a ona w dzieciństwie często się po nim szwendała i zaglądała do sal kinowych, kiedy Niania była czymś zajęta. Główne schody stanowiły imponującą konstrukcję z lśniącą podłogą i łukowatymi drewnianymi balustradami, natomiast schody dla personelu zrobiono z betonu, a na klatce nie było żadnego okna, które zapewniałoby dostęp światła dziennego. Na półpiętrze wisiała tylko mała, samotna żarówka.
Juliette wkroczyła na nie, stukając głośno obcasami. Stanęła jak wryta.
Przy drzwiach do głównego westybulu czekał Roma z uniesionym pistoletem.
Juliette pomyślała, że robi się przewidywalna.
– Byłeś trzy kroki od tego przedsiębiorcy – powiedziała.
Była zaskoczona tym, jak spokojnie brzmiał jej głos. Tā mā de.
Miała nóż w pochwie przytroczonej do nogi, ale zanim zdąży po niego sięgnąć, Roma będzie miał mnóstwo czasu, żeby strzelić.
– Zostawiłeś go, żeby przyjść do mnie? Czuję się zaszczycona…
Odskoczyła z głośnym syknięciem. Poczuła na policzku żar od bliskości kuli, która przeleciała tuż obok. Zanim Roma zdążył znowu wycelować, Juliette, najszybciej jak mogła, rozważyła swoje możliwości i skoczyła w stronę drzwi za plecami, żeby schować się w magazynie.
Nie próbowała uciekać. To był ślepy zaułek, niewielkie pomieszczenie pełne krzeseł ustawionych w stosy i pajęczyn. Potrzebowała tylko…
Kolejna kula świsnęła jej nad ramieniem.
– Wysadzisz nas w powietrze – warknęła Juliette, okręcając się na pięcie. Znajdowała się pod ścianą magazynu, z plecami przyciśniętymi do grubych rur. – W części tych rur płynie gaz. Jeśli którąś przedziurawisz, cały budynek stanie w płomieniach.
Roma nie wyglądał na przestraszonego. Zupełnie jakby w ogóle jej nie słyszał. Mrużył oczy, a jego twarz była jak skamieniała. Wydawał się kimś obcym, prawdziwym cudzoziemcem, jak chłopak, który włożył kostium i był zaskoczony tym, jak doskonale na nim leży. Nawet w słabym świetle złote akcenty jego ubrania lśniły tak jasno, jak migoczące billboardy przed budynkiem.
Juliette miała ochotę krzyczeć, widząc to, czym się stał. Z trudem była w stanie oddychać i skłamałaby, gdyby powiedziała, że to tylko z powodu wysiłku fizycznego.
– Słyszałeś, co powiedziałam? – Oszacowała odległość pomiędzy nimi. – Schowaj ten pistolet…
– Czy ty w ogóle wiesz, co mówisz? – przerwał jej Roma.
Trzema krokami zbliżył się na tyle, że wycelował pistolet prosto w jej twarz. Juliette czuła żar lufy, rozgrzaną stal znajdującą się o centymetry od jej skóry.
– Zabiłaś Marshalla. Zabiłaś go, minęły miesiące, a ja nie usłyszałem ani słowa wyjaśnienia…
– Nie ma żadnego wyjaśnienia.
Uważał ją za potwora. Myślał, że przez cały czas nienawidziła go tak gwałtownie, iż była gotowa zniszczyć wszystko, co kochał. Musiał tak sądzić, jeśli miał pozostać przy życiu. Juliette nie zamierzała pozwolić na jego upadek tylko z powodu własnej słabej woli.
– Zabiłam go, ponieważ musiał umrzeć – powiedziała. Jej ręka błyskawicznie się poderwała. Wytrąciła Romie pistolet, który spadł na podłogę u ich stóp. – Tak samo jak zabiję ciebie. Tak samo jak nie zatrzymam się, dopóki ty nie zabijesz mnie…
Uderzył nią o rury.
Zrobił to z taką siłą, że Juliette poczuła w ustach smak krwi z wargi rozciętej jej własnymi zębami. Stłumiła jęk, a potem kolejny, gdy dłoń Romy zacisnęła się na jej gardle. Patrzył na nią z morderczą furią.
Juliette nie czuła strachu. Jeśli już, była zła – ale nie na Romę, tylko na siebie, ponieważ pragnęła przysunąć się do niego, nawet jeśli Roma w tym momencie naprawdę chciał ją zabić. Ponieważ dzieliła ich odległość, którą Juliette starannie wyliczyła. Ponieważ urodzili się w dwóch zwaśnionych rodzinach, a ona wolałaby umrzeć z ręki Romy, niż przyczynić się do jego śmierci.
Nikt więcej nie umrze, aby mnie chronić. Roma wysadził dom pełen ludzi, aby zapewnić Juliette bezpieczeństwo. Tyler i jego Szkarłatni byli gotowi siać zniszczenie w obronie Juliette, nawet jeśli sami pragnęli jej śmierci. Nie było różnicy. To miasto dzieliło się na nazwiska, barwy i terytoria, ale krwawiło dokładnie takim samym odcieniem przemocy.
– No dalej – powiedziała z wysiłkiem Juliette.
Nie mówiła poważnie. Znała Romę Montagowa. Wydawało mu się, że pragnie jej śmierci, ale choć było powszechnie wiadome, że nigdy nie chybiał, właśnie mu się to zdarzyło – wszystkie kule utkwiły w ścianach zamiast w głowie Juliette. Było też oczywiste, że zaciskał dłonie na jej szyi, ale dziewczyna nadal mogła oddychać, mogła wciągnąć w płuca powietrze mimo nienawiści, z jaką jego palce wpijały się w jej skórę.
Juliette w końcu sięgnęła po nóż. Kiedy Roma przysunął się bliżej, być może zdeterminowany, żeby wreszcie ją zabić, jej dłoń zamknęła się na rękojeści noża schowanego pod sukienką. Wyciągnęła ostrze i chlasnęła po tym, czego mogła dosięgnąć. Roma syknął i zwolnił uścisk. Rana była płytka, ale przycisnął rękę do piersi, a Juliette natychmiast przysunęła mu ostrze do gardła.
– To terytorium Szkarłatnych – mówiła spokojnie, lecz potrzebowała do tego całej siły woli. – Zapominasz się.
Roma znieruchomiał. Wpatrywał się w nią kompletnie nieprzeniknionym wzrokiem przez chwilę tak długą, że Juliette niemal zaczęła wierzyć, że chłopak się podda.
Jednakże Roma pochylił się tylko, aż metal dotknął jego szyi, a ostrze było o włos od przecięcia skóry i utoczenia krwi.
– W takim razie zrób to – syknął Roma. W jego głosie pobrzmiewała złość… a także ból. – Zabij mnie.
Juliette się nie poruszyła. Widocznie wahała się o ułamek sekundy za długo, ponieważ twarz Romy wykrzywił drwiący uśmiech.
– Dlaczego zwlekasz? – zapytał prowokacyjnie.
Juliette nadal czuła w ustach ostry smak krwi. Błyskawicznym ruchem odwróciła nóż i uderzyła rękojeścią w skroń Romy. Zamrugał i zwalił się jak kłoda, ale Juliette odrzuciła broń i chwyciła go, żeby złagodzić upadek. Kiedy tylko jej ręce go objęły, odetchnęła lekko z ulgą. Zdążyła, zanim jego głowa uderzyła o twardą podłogę.
Juliette westchnęła. W jej ramionach Roma wydawał się tak namacalny, bardziej prawdziwy niż kiedykolwiek wcześniej. Jego bezpieczeństwo pozostawało dla niej abstrakcyjną kwestią, kiedy znajdował się daleko, z dala od zagrożenia, jakie mogli stanowić dla niego Szkarłatni. Teraz jednak, gdy słyszała bicie serca w jego piersi, przenoszące swój równy rytm na nią, był po prostu chłopakiem. Miał krwawe, bijące serce, które dowolne ostrze mogło przebić w każdym momencie.
– „Dlaczego zwlekasz?” – powtórzyła z goryczą Juliette. Ostrożnie położyła go na podłodze i odgarnęła jego potargane włosy z twarzy. – Ponieważ, nawet jeśli ty mnie nienawidzisz, Romo Montagow, ja nadal cię kocham.ROZDZIAŁ 3
Na terytorium Białych Kwiatów pewien lokal był tego wieczoru szczególnie hałaśliwy.
W kabarecie o nazwie Podsołnuch interes kwitł, wszystkie stoliki były zajęte, a goście głośno wiwatowali na widok popisów tancerek na scenie. Lokal był pełen ludzi, butelek z alkoholem i dowolnych kombinacji tych dwóch elementów. Jedynym miejscem, które mogło z nim rywalizować pod względem poziomu gwaru i zamętu, była mieszcząca się po sąsiedzku arena nielegalnych walk, zlokalizowana pod nierzucającym się w oczy barem, który nie zwracałby niczyjej uwagi, gdyby nie tłum wchodzących i wychodzących gości.
Kiedy drzwi Podsołnucha otworzyły się równo o północy, do środka wdarł się powiew zimowego wiatru, ale nikt z obecnych w lokalu tego nie poczuł. Na zewnątrz, kiedy nastanie świt, staną się znowu śmieciarzami, gangsterami i żebrakami, ledwie wiążącymi koniec z końcem. Tutaj, stłoczeni ramię w ramię przy każdym stoliku, byli niepokonani, dopóki grał jazz, dopóki nie gaszono świateł, dopóki trwało nocne życie.
Gość, który wszedł o północy, zajął miejsce. Obserwował, jak członkowie Białych Kwiatów ciskają w powietrze monety, obchodząc się lekkomyślnie ze swoim majątkiem, i obściskują tancerki ubrane na biało, jakby były pannami młodymi, a nie uciekinierkami z Moskwy o uśmiechach równie popękanych, jak ich dłonie.
Wszyscy byli tutaj z tego samego powodu. Żeby upić się aż do delirium, wlewać w żyły alkohol i może, być może, poczuć, jak coś ożywa w ich pustych sercach. Niektóre dziewczyny wykorzystywały okazję, gromadziły gotówkę, okradając do czysta pijaków, gdy tylko ci odwrócili spojrzenia. Zwinne palce o starannie opiłowanych paznokciach zanurzyły się w kieszeni i wyciągnęły trzy nowiutkie banknoty. Może pewnego dnia będzie mogła stąd odejść. Otworzyć własny malutki lokal, umieścić swoje imię na szyldzie.
Wszyscy w tej sali… pragnęli coś poczuć, pragnęli do czegoś dojść, pragnęli stać się kimś – prawdziwym, najprawdziwszym człowiekiem, a nie tylko kolejną zębatką w maszynie obracającej w tym mieście pieniędzmi i obłędem.
Wszyscy z wyjątkiem nowego gościa.
Upił łyk swojego drinka. Zamówił huángjiǔ, nic nadmiernie mocnego. Spojrzał na dziewczynę, która się do niego zbliżała. Była młoda, mogła mieć czternaście, może piętnaście lat. Wygładził krawat, a później rozluźnił jego węzeł.
Potem przewrócił szklankę, aż alkohol wsiąknął w jego ubranie, i się przemienił.
Tancerka zatrzymała się w pół kroku i uniosła dłonie do ust. Szumiało jej już w głowie po kilku kolejkach, które postawili jej inni goście, i prawie uznałaby, że jej się tylko wydawało, że źle widzi w przyćmionym, migoczącym świetle. Koszula mężczyzny rozdarła się, z kręgosłupa wyrosły kolce i w samym środku Podsołnucha nie siedział już człowiek, ale pochylony potwór, napinający ohydne zielononiebieskie mięśnie.
– Uciekajcie! – wrzasnęła dziewczyna. – Czudowiszcze!
Było już za późno.
Pojawiły się owady. Wystrzeliły z otworów na plecach monstrum – tysiące drobniutkich, poruszających się szybko insektów, które pełzały po stolikach, podłodze, po sobie nawzajem, aż natrafiły na czyjąś spoconą skórę i otwarte do krzyku usta. Aż wdarły się do oczu, nosów i we włosy, zagrzebały się w skórze i znalazły nerwy. Całe wnętrze kabaretu pokrył czarny, poruszający się całun zarazy. Wystarczyło kilka sekund, aby pierwsze ofiary uległy szaleństwu, a ich dłonie uniosły się do szyi, ściskały, chwytały i rwały w próbie pozbycia się owadów.
Paznokcie wbijały się w skórę, skóra oddzielała się od mięśni, mięśnie odrywały się od kości.
Kiedy krew trysnęła z pierwszej ofiary, z odsłoniętego mięsa i pulsujących czerwienią żył, kolejna już rozszarpywała sobie gardło, zanim zdążyła poczuć pierwotną odrazę wywołaną ochlapaniem lepką, gorącą krwią.
Wystarczyła jedna minuta. Po minucie kabaret zastygł – podłoga była zasłana ciałami, nogi krzyżowały się z bezwładnymi rękami. Taniec ustał, muzycy się nie poruszali, tylko gramofon w rogu grał brzęczącą melodię, a płyta obracała się nawet wtedy, gdy już żadne ciało nawet nie drgnęło, a wszystkie oczy, całkowicie puste, wpatrywały się przed siebie.
Potwór powoli się wyprostował. Odetchnął ciężko, wciągając w płuca powietrze. Krew przesiąkała w deski podłogi i przeciekała przez szczeliny na ziemię pod budynkiem.
Tym razem jednak szaleństwo nie zaczęło się rozprzestrzeniać. Teraz zagrzebane w skórze owady wypełzły z powrotem, pozostawiając martwe ciała, i zamiast rozbiec się w poszukiwaniu kolejnej ofiary, powróciły do potwora i ukryły się tam, skąd przyszły.
Szaleństwo nie rozprzestrzeniało się już jak zaraza. Teraz spadało zgodnie z wolą i kaprysem tego, kto miał władzę nad monstrami. Potwór przyjął ostatnie insekty i powoli poruszył głową, zataczając nią koło. Zaczął się kurczyć, aż znowu stał się po prostu człowiekiem, w czystym ubraniu i z czystym sumieniem pomimo otaczającej go makabry.
Pięć minut po północy mężczyzna wyszedł z Podsołnucha.
Wieści rozeszły się z prędkością pożaru – zarówno w części należącej do Szkarłatnego Gangu, jak i w tej opanowanej przez Białe Kwiaty. To miasto trzymało się w całości dzięki sile informacji. Gońcy pracowali gorączkowo, przekazując sobie szeptem relacje, aż dotarły one do uszu skłóconych kochanków.
Dziedziczka Szkarłatnych zatrzasnęła drzwi. Jej ukochany z Białych Kwiatów otworzył inne drzwi na oścież. W posiadłości rodziny Cai gorączkowo i półgłosem dyskutowano, jak coś takiego mogło się stać. W kwaterze Białych Kwiatów toczyła się gwałtowna kłótnia, rzucano oskarżenia i zadawano pytania, aż w końcu ostatnie z nich zabrzmiało tak głośno, że ściany się zatrzęsły: „Dlaczego po prostu nie zapłaciłeś temu przeklętemu szantażyście?!”.
Niebawem wiedzieli o tym wszyscy gangsterzy. Wszyscy sklepikarze. Wszyscy robotnicy.
Szkarłatny Gang i Białe Kwiaty zawiodły. Obiecały, że zaprowadzą w Szanghaju porządek, że to im, a nie komunistom, należy zaufać.
Teraz jednak znowu zapanował chaos.
– Przyszedł list – wykrztusił zdyszany goniec, który zatrzymał się pod drzwiami gabinetu lorda Cai.
– Znalazłem to na zewnątrz, pod drzwiami – powiedział inny, wchodząc do kwatery Białych Kwiatów.
Listy zostały doręczone w tym samym momencie i jednocześnie otwarte. Zawierały tę samą wiadomość, wypisaną atramentem, jeszcze wilgotnym jak czarna, świeża krew.
Paul Dexter miał jednego potwora. Ja mam ich pięć. Róbcie, co każę, albo wszyscy umrą.
Roma Montagow kopnął krzesło.
– Niech to…
– …szlag – dokończyła szeptem Juliette Cai po drugiej stronie miasta.
Paul Dexter wyobrażał sobie, że jest bogiem – marionetkarzem pociągającym za sznurki w całym mieście. Nie miał jednak o niczym pojęcia. Jego władza opierała się głównie na zbiegach okoliczności i terrorze. Był dłonią ściskającą ledwie dające się opanować miasto chaosu.
Tym razem chaos nabrał kształtu, miał szczęki, ostre zęby i czaił się za rogiem, czekając na sposobność do ataku.
A miasto musiało tańczyć, gdy pociągał za sznurki.ROZDZIAŁ 4
Pogłoski o ataku rozeszły się po mieście tak szybko, że rano mówiła już o tym cała służba. Służące dyskutowały przyciszonymi głosami podczas odkurzania salonu. Nie odważały się wyrażać o ofiarach ze stronnictwa Białych Kwiatów z chociażby cieniem współczucia, ale pogłaśniały radio, ile tylko się dało, jakby zahipnotyzowane płynącymi z niego doniesieniami.
Przez całe rano wszyscy czekali na nieuniknione, na wiadomości o rosnącej liczbie ofiar, ale nic takiego nie nastąpiło. Członkowie Białych Kwiatów obecni w kabarecie Podsołnuch zginęli jakoby za sprawą zwykłego mordercy, a nie potwora roznoszącego zarazę.
Juliette przeciągnęła ostrzem po dnie odwróconej miski. Ostrzyła swoje noże, ponieważ były tępe jak najedzone bestie; po domu rozchodziły się echem metaliczne szczęknięcia. Nikomu to szczególnie nie przeszkadzało. Rosalind siedziała w salonie i chuchała na ogryzek ołówka, kartkując jednocześnie ogromny słownik francusko-angielski leżący na stole.
– Nie przeszkadzam ci, prawda? – zawołała do niej Juliette.
Jej kuzynka spojrzała na nią przelotnie.
– Tym hałaśliwym szorowaniem nożem po misce? Ależ skąd, Juliette, komu mogłoby to przeszkadzać?
Juliette udała, że krzywi się gniewnie. W tym momencie na korytarzu pojawiła się któraś cioteczna babka i zatrzymała się w przejściu pomiędzy kuchnią i salonem. Spojrzała na Juliette, w chwili gdy, kiedy ta znowu przeciągnęła nożem po misce. Juliette uśmiechnęła się do niej szybko, ale ciotka tylko popatrzyła na nią z nieukrywaną zgrozą, pospiesznie przemierzyła salon i uciekła.
– Zobacz, co narobiłaś – stwierdziła Rosalind, unosząc brew. Kroki ciotki ucichły na schodach. – Twoje noże są już aż za ostre.
– Na pewno nie. – Juliette odłożyła broń. – Nie ma czegoś takiego jak za ostre noże.
Rosalind przewróciła oczami, ale nie powiedziała nic więcej. Wróciła do przerwanego zadania. Zaciekawiona Juliette postawiła miskę właściwą stroną do góry i podeszła do kuzynki, żeby ponad jej ramieniem sprawdzić, co ta pisze.
Raport gospodarczy na temat warunków biznesowych i ekonomicznych w Szanghaju po antybrytyjskim bojkocie w 1925 roku
– To dla twojego ojca? – zapytała Juliette.
Rosalind wydała potwierdzający pomruk i przesunęła palcem po karcie rozłożonego przed nią słownika. Pan Lang był przedsiębiorcą mieszkającym w centrum miasta, oddelegowanym do zajmowania się pomniejszymi handlowcami, którzy podlegali Szkarłatnym, ale nie liczyli się na tyle, by lord lub lady Cai mieliby się z nimi spotykać osobiście, jednak byli dostatecznie ważni, aby współpracował z nimi ktoś z rodziny. Przez ostatnie lata pan Lang wykonywał swoją pracę po cichu, do tego stopnia, że Juliette kompletnie zapominała o tym, że Rosalind i Kathleen mają jeszcze ojca, dopóki ten nie pojawiał się na jakimś obiedzie rodzinnym. Rosalind i Kathleen też zresztą nie miały z nim zbyt dużo do czynienia, ponieważ mieszkały w posiadłości rodziny Cai i – o ile wiedziała Juliette – wcale nie miały ochoty spędzać więcej czasu ze swoim zrzędliwym rodzicem.
Mimo wszystko był ich ojcem. Jakiś tydzień temu zaproponował, żeby córki wyprowadziły się wraz z nim z miasta na prowincję, ale obie natychmiast odrzuciły ten pomysł.
– Staram się jak najlepiej uporządkować jego sprawy – wyjaśniła obojętnie Rosalind i przewróciła kartkę słownika. – Wykorzystuje politykę jako pretekst, żeby stąd wyjechać, ale myślę, że ma także dość swojej pracy. Nie pozwolę, żeby zmuszono mnie do wyjazdu tylko dlatego, że mojemu ojcu nie chciało się napisać kilku raportów.
Juliette przyjrzała się dokumentowi.
– Czym, na litość boską, są osłonki wieprzowe i dlaczego eksportujemy je do Ameryki?
– Je sais pas – burknęła Rosalind. – Ale w lutym zeszłego roku ich ceny spadły i tylko to nas interesuje.
W gruncie rzeczy Juliette wcale nie była pewna, czy ją to interesuje. Z całą pewnością nie interesowało to jej ojca. Właśnie dlatego pan Lang robił z handlowcami interesy na osłonkach wieprzowych, podczas gdy wewnętrzny krąg Szkarłatnego Gangu zajmował się rozprowadzaniem opium i torturowaniem funkcjonariuszy policji, którzy nie chcieli podporządkować się rządom gangsterów.
Juliette obeszła sofę i usiadła obok Rosalind. Poduszki się zapadły, potarta paciorkami sukienki chłodna skóra zgrzytnęła.
– Widziałaś może Kathleen?
– Widziałam ją rano – odparła Rosalind.
Jej ton stał się lodowaty, ale Juliette udała, że tego nie zauważa. Kathleen i Rosalind ostatnio ciągle się kłóciły. Albo Kathleen wyprowadzała Rosalind z równowagi, mówiąc jej, żeby przestała wyręczać ich ojca w jego pracy, albo Rosalind irytowała Kathleen, mówiąc jej, żeby przestała biegać do komunistów bez wyraźnego polecenia. Za tym jednak kryło się coś jeszcze – Juliette podejrzewała, że żadna z sióstr nie mówi jej wszystkiego, ale nie miała powodów, żeby się wtrącać. Ostatecznie Kathleen i Rosalind nigdy nie potrafiły gniewać się na siebie zbyt długo.
– Jeśli zobaczysz ją przede mną – powiedziała Juliette – przekaż jej, że jutro mamy proszony obiad. W Cheng…
Drzwi wejściowe otwarły się gwałtownie, przerywając jej w pół słowa. W całym domu nastąpiło poruszenie, krewni zaczęli wyglądać na korytarz. Kiedy do środka wkuśtykał Tyler z zakrwawionym nosem, uwieszony na ramieniu jednego ze swoich ludzi, Juliette tylko przewróciła oczami. Starał się nie opierać na lewej nodze. Być może dostał nożem.
– Cai Tailei, co ci się stało, na litość boską? – zapytała ciotka, która wbiegła do holu.
Za nią pojawiła się grupa Szkarłatnych, z której połowę stanowili ludzie z otoczenia Tylera.
– Nic takiego – odparł Tyler z uśmiechem, mimo że krew spływała mu po twarzy i barwiła szczeliny pomiędzy jego lśniącymi bielą zębami. – Mała sprzeczka z kilkoma Białymi Kwiatami. Andong, wyślij kogoś, żeby posprzątał na Lloyd Road.
Andong natychmiast pobiegł wykonać polecenie. Szkarłatni zawsze rwali się do działania, jeśli tylko mogli wezwać kogoś innego i zlecić mu brudną robotę.
– Po co wdajesz się w bójki na Lloyd Road?
Tyler przeniósł spojrzenie na Juliette, która podniosła się z kanapy, zostawiając Rosalind pochyloną nad raportem. Zgromadzeni w holu krewni nadstawili uszu, przenosili wzrok z Juliette na Tylera i z powrotem, jakby śledzili mecz tenisa.
– Niektórzy z nas nie boją się cudzoziemców, Juliette.
– Nie popisujesz się przed cudzoziemcami odwagą – odparowała Juliette, zatrzymując się przed nim. – Występujesz dla ich rozrywki jak koń na torze wyścigowym.
Tyler nie dał się sprowokować. Jego swoboda doprowadzała ją do furii – zupełnie jakby nie widział nic złego we wtargnięciu z wojną gangów do samego serca Osiedla Międzynarodowego, skąd ludzie, którzy nie mieli pojęcia o tym mieście, rządzili Szanghajem. Wojna gangów obejmowała swoim zasięgiem całe miasto, ale najkrwawsze walki zawsze toczyły się w dzielnicach kontrolowanych przez gangsterów i obie strony w miarę możliwości starały się ich nie przenosić na teren cudzoziemskich koncesji. Brytyjczycy i Francuzi nie musieli oglądać na własne oczy, jak bardzo Szkarłatni i Białe Kwiaty nienawidzili się nawzajem, szczególnie teraz. Wystarczyło dać im pretekst – jakikolwiek pretekst – a mogli spróbować zakończyć wojnę gangów, wjeżdżając do miasta czołgami i kolonizując zajęte tereny.
– Skoro mowa o cudzoziemcach – odezwał się Tyler. – Na zewnątrz jest gość do ciebie. Powiedziałem mu, żeby zaczekał przy bramie.
Oczy Juliette na moment się rozszerzyły, zanim z irytacją stłumiła tę reakcję. Było za późno – Tyler już to zauważył i uśmiechnął się triumfalnie. Zniknął na szczycie schodów ku rozczarowaniu wszystkich krewnych, którzy się zebrali, aby mu nadskakiwać.
– Cudzoziemski gość? – mruknęła Juliette półgłosem.
Otworzyła drzwi wejściowe i wyślizgnęła się na zewnątrz, nie biorąc płaszcza, ponieważ zamierzała szybko odprawić przybysza. Musiała stłumić dreszcz wywołany chłodem, kiedy przeskoczyła nad zapomnianą rośliną leżącą na ścieżce do posiadłości i zbiegła podjazdem do bramy.
Spojrzawszy na przybysza, stanęła jak wryta.
– Dobry Boże – powiedziała na głos. – Chyba mam omamy.
Na dźwięk jej głosu gość odwrócił się i szybko cofnął się o kilka kroków od bramy. Dopiero po kilku sekundach Juliette uświadomiła sobie, że Walter Dexter zareagował tak dlatego, że nadal trzymała w ręku nóż, który przed chwilą ostrzyła.
– Och. – Schowała nóż do rękawa. – Bardzo przepraszam.
– Nie ma za co – odparł Walter Dexter lekko drżącym głosem. Nerwowo rzucił okiem w prawo i w lewo na pilnujących bramy Szkarłatnych. Udawali, że nie słyszą ich rozmowy, i patrzyli prosto przed siebie. – Mam nadzieję, że od naszego ostatniego spotkania wszystko u pani w porządku, panno Cai.
Juliette omal nie parsknęła śmiechem. Nic nie było w porządku, a wszystkie kłopoty zaczęły się właśnie od jej spotkania z Walterem Dexterem. Jego widok – mężczyzny w średnim wieku o cerze tak poszarzałej, jak gęste zimowe chmury nad ich głowami – wydał jej się teraz niemal upiorny. Zastanowiła się przez moment, czy powinna zaprosić go do środka, jak nakazywałaby grzeczność, dzięki czemu oboje przestaliby się trząść z zimna, ale przypomniała sobie dzień, w którym Paul Dexter przyszedł z nią porozmawiać w imieniu swojego ojca. Z własnej woli wpuściła wtedy do domu potwora, zanim dowiedziała się o istnieniu prawdziwego monstrum, nad którym mężczyzna miał władzę, i zanim strzeliła mu prosto w środek czoła.
Juliette nie miała wyrzutów sumienia. Dawno temu obiecała sobie, że nie będzie żałować ludzi, których zabiła, ponieważ tak wielu z nich poświęciło swoje życie w imię chciwości lub nienawiści. Mimo to czasem w nocnych koszmarach widziała Paula Dextera. Prześladowały ją jego oczy – to bladozielone spojrzenie skierowane prosto na nią. Kiedy go zabiła, stały się puste.
Walter Dexter miał takie same oczy.