Outsiderzy - ebook
Outsiderzy - ebook
Nigdzie nie jest dobrze i wszystkich coś gryzie.
Dzięki temu wiemy, że żyjemy naprawdę.
Ta amerykańska młodzieżowa powieść na miarę Buszującego w zbożu Salingera została napisana przez autorkę w wieku szesnastu lat i do dziś jest jedną z najchętniej czytanych lektur szkolnych w Stanach Zjednoczonych.
Outsiderzy opowiadają historię rywalizacji dwóch młodzieżowych gangów wywodzących się z odmiennych klas społecznych. Poruszające losy dzieci ulicy uczą wartości i przyjaźni, ale także prowokują do refleksji nad społeczną sprawiedliwością - dlatego sięgają po nie zarówno młodzi, jak i dojrzali czytelnicy.
Nowe wydanie tej nieprzemijającej klasyki, będącej również inspiracją kultowej filmowej adaptacji Francisa Coppoli z lat 80., przypomina polskim czytelnikom bohaterów, z którymi żal się rozstawać nawet na ostatnich stronach.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-542-6 |
Rozmiar pliku: | 818 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy z ciemnej sali kinowej wyszedłem prosto w słońce, zajmowały mnie tylko dwie sprawy: filmowe losy Paula Newmana i mój powrót do domu. Pomyślałem, że chciałbym wyglądać jak Paul Newman, który w przeciwieństwie do mnie sprawia wrażenie twardziela, choć z drugiej strony — myślałem — moja własna powierzchowność nie jest wcale taka zła. Mam jasnokasztanowe, niemal rude włosy i szarozielone oczy. Szkoda, że nie są bardziej szare, bo nienawidzę facetów o zielonych oczach, ale muszę się zadowolić tym, co mam. Noszę włosy dłuższe niż większość chłopaków, każę je strzyc w kancik na karku, a z przodu i po bokach pozwalam im rosnąć — w końcu jestem Bażantem i w mojej okolicy rzadko kto chodzi do fryzjera. Poza tym wyglądam lepiej z dłuższymi włosami.
Czekał mnie długi spacer do domu, a nie miałem żadnego towarzystwa. W zasadzie lubię być sam, szczególnie w kinie, gdzie nikt mi nie przeszkadza w oglądaniu filmów, we wczuwaniu się w nie, w przeżywaniu akcji z aktorami. Oglądanie filmów w czyimś towarzystwie nie sprawia mi satysfakcji — jest jak czytanie książki z kimś zerkającym przez ramię. Pod tym względem jestem inny niż wszyscy. Chodzi mi o to, że na przykład mój starszy brat Oranżada, który niedługo skończy szesnaście lat, nigdy nie czyta książek, a mój najstarszy brat Darrel, na którego mówimy Darry, pracuje tak długo i ciężko, że nie ma czasu na bajki czy rysowanki, więc wychodzi na to, że nie jestem taki jak oni. W zasadzie nikt z naszego gangu nie odpala na filmy i książki tak jak ja. Przez jakiś czas myślałem, że jestem jedyną osobą na świecie, która to robi, więc zostawałem sam.
Oranżada próbuje przynajmniej mnie zrozumieć, czego nie można powiedzieć o Darrym. Z tym że Oranżada jest inny niż wszyscy i rozumie wszystko… no, prawie. Na przykład nigdy na mnie nie wrzeszczy, tak jak Darry, ani nie traktuje mnie tak, jakbym miał sześć lat zamiast czternastu. Kocham go bardziej niż kogokolwiek innego, nawet Mamę i Tatę. Oranżada zawsze się śmieje i zawsze jest beztroski, inaczej niż Darry, który jest twardy, stanowczy i w ogóle się nie uśmiecha, ale Darry sporo przeszedł przez swoje dwadzieścia lat i dorósł za szybko. Oranżada nigdy nie dorośnie. Nie wiem, co jest lepsze, choć kiedyś na pewno się dowiem.
No więc wracałem do domu, rozmyślając o filmie, i nagle pożałowałem, że nie mam towarzystwa. Bażant nie powinien włóczyć się samotnie po mieście, bo może spotkać go przykrość: ktoś może skoczyć mu na kark albo wrzasnąć „Bażant!” z przejeżdżającego samochodu, co wcale nie jest przyjemne, jeśli wiecie, o co mi chodzi. Najczęściej napadają na nas Towary, co jest skrótem od Towarzystwa — nie jestem pewny, jak to się pisze, ale oznacza bogatych chłopaków z lepszych sfer, mieszkających w zachodniej części miasta. Towar jest taką samą nazwą jak Bażant, a Bażantem jest każdy, kto mieszka u nas, w East Side.
Jesteśmy biedniejsi niż Towary i cała klasa średnia. Jesteśmy też bardziej rozpuszczeni, ale inaczej niż Towary, którzy napadają na Bażantów, demolują domy i dla zabawy rzucają w przechodniów puszkami z piwem, i o których piszą w gazetach: raz, że są zagrożeniem dla społeczeństwa, a zaraz potem, że stanowią jego chlubę. Bażanty to prawie bandziory. Kradną, jeżdżą starymi, podrasowanymi autami, napadają na stacje benzynowe i od czasu do czasu biją się między sobą. Nie myślcie, że ja też robię takie rzeczy. Darry by mnie zabił, jakbym miał kłopoty z policją. Od wypadku, w którym zginęli nasi rodzice, mieszkamy we trójkę. Pozwalają nam być razem, pod warunkiem że nie sprawiamy kłopotów. Oranżada i ja trzymamy się z daleka od awantur, a jak nie możemy ich ominąć, staramy się, żeby przynajmniej nas nie złapali. Chodzi o to, że Bażanty robią różne rzeczy, choć zazwyczaj wyróżniają ich tylko długie włosy, dżinsy, podkoszulki, wypuszczone na wierzch koszule, skórzane kurtki, tenisówki albo ciężkie buty. Nie wiem, kto jest lepszy: Bażanty czy Towary; rzecz w tym, że jest, jak jest.
Mogłem poczekać z pójściem do kina, aż Darry i Oranżada wrócą z pracy. Poszliby ze mną albo zawieźli mnie, a potem wrócilibyśmy razem, choć Oranżada nie może usiedzieć w kinie, a Darry nudzi się po pięciu minutach. Darry uważa, że życie sprawia mu dosyć kłopotów i nie potrzebuje dla rozrywki zaprzątać sobie głowy problemami innych. Mogłem też zabrać ze sobą jednego z chłopaków z gangu, jednego z czterech Bażantów, z którymi wyrośliśmy i których traktujemy jak rodzinę. Prawie jak braci, bo wychowaliśmy się w okolicy, gdzie wszyscy są ze wszystkimi blisko i wszystko o sobie wiedzą. Gdybym miał głowę na karku, zadzwoniłbym do Darry’ego, który przyjechałby po mnie, wracając do domu. Mógłbym też poprosić Trzycenta Mathewsa — chłopaka z naszej bandy — żeby odwiózł mnie swoim samochodem, ale czasami zapominam po prostu, do czego służy głowa. Darry wścieka się na mnie, kiedy robię takie głupstwa, bo ogólnie cieszę się opinią bystrego i zdolnego chłopaka: mam dobre oceny, wysoki iloraz inteligencji itp., tylko nie używam głowy. A w ogóle to lubię spacerować.
Ochota na spacery przeszła mi jednak, kiedy zobaczyłem za sobą czerwonego corvaira. Do domu zostały mi tylko dwie przecznice, więc przyśpieszyłem kroku. Do tej pory nikt na mnie nie napadł, ale widziałem Johnny’ego po tym, jak dostał się w łapy Towarów, i nie był to przyjemny widok. Później Johnny bał się nawet własnego cienia, a miał prawie szesnaście lat.
Wiedziałem, że im nie umknę, nawet gdybym biegł. Miałem pewność, zanim jeszcze corvair zatrzymał się przy krawężniku i zanim wypadło z niego pięciu Towarów. Przestraszyłem się — jestem dosyć mały jak na czternaście lat, choć nieźle zbudowany, ale ci goście byli więksi i potężniejsi ode mnie. Automatycznie wsunąłem kciuki w kieszenie i pochyliłem się. Obliczywszy swe szanse, oceniłem, że nie ucieknę im, nawet gdybym bardzo chciał. Natychmiast przypomniałem sobie Johnny’ego, jego pociętą, posiniaczoną twarz. Przypomniałem sobie, jak płakał, kiedy go znaleźliśmy półprzytomnego na pustym placu na rogu. Johnny miał w domu cholernie ciężkie życie i nie tak łatwo było zmusić go do płaczu.
Strach dał znać o sobie. Pociłem się wściekle, choć wewnątrz czułem chłód. Dłonie zaczęły mi się lepić, po karku płynęła woda. Zawsze tak jest, kiedy się czegoś boję. Rozejrzałem się za jakąś butelką albo kijem — Steve Randle, najlepszy kumpel Oranżady, poradził sobie kiedyś z czterema Towarami za pomocą stłuczonej szyjki od butelki — nie znalazłem jednak niczego. Stałem więc jak kołek w płocie, a oni mnie otoczyli. Przestałem po prostu myśleć! Obchodzili mnie w kółko, powoli i cicho, z uśmiechami na twarzach.
— Hej, ptaszku — odezwał się jeden słodkim głosem. — Wyświadczymy ci przysługę. Co ty na to, Bażancie? Obetniemy ci wszystkie kolorowe piórka…
Miał koszulę z madrasu. Dobrze ją pamiętam. Błękitny madras. Drugi roześmiał się, a potem zaczął mnie kląć cichym, monotonnym głosem. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Co może mieć do powiedzenia człowiek czekający, aż dostanie w pysk? Więc nie otwierałem ust.
— Ostrzyc cię, Bażancie? — Blondyn średniego wzrostu wyciągnął nóż z tylnej kieszeni spodni i pstryknął sprężynę.
— Nie — wydukałem w końcu. Cofałem się, byle dalej od ostrza. Oczywiście wpadłem zaraz na tego, który stał z tyłu. Po chwili leżałem już na ziemi. Chwycili mnie za ręce i nogi, a jeden usiadł mi na piersi i przygwoździł łokcie kolanami. Jeśli wydaje się wam, że to nie boli, to macie chyba źle w głowie. W nosie poczułem zapach płynu po goleniu English Leather, a na twarzy papierosowy oddech. Zastanawiałem się jak idiota, czy uduszę się, zanim zdołają mi coś zrobić. Bałem się tak bardzo, że wolałem udusić się od razu, niż cierpieć jak Johnny. Wyrywałem się im i w pewnej chwili udało mi się nawet uwolnić ręce, ale zaraz chwycili mnie mocniej, a ten, który siedział mi na piersi, uderzył mnie kilka razy w twarz. Opadłem z sił i przeklinałem ich cicho, z trudem łapiąc powietrze. Poczułem ostrze, które ktoś przystawił mi do gardła.
— Tutaj zaczniemy strzyżenie?
Przyszło mi do głowy, że mogą mnie zabić. Puściły mi nerwy. Zacząłem krzyczeć, wzywać pomocy, wołać Oranżadę, Darry’ego, kogokolwiek. Ktoś zatkał mi usta dłonią, którą ugryzłem z całej siły. Poczułem krew między zębami. Usłyszałem zduszone przekleństwo i znowu dostałem w twarz. Potem zaczęli wpychać mi chustkę do ust. Któryś z nich powtarzał bez przerwy: — Zatkaj go, do ciężkiej cholery, zatkaj go!
A potem usłyszałem krzyki i tupot nóg, a Towary zeskoczyły ze mnie i zostawiły mnie na ziemi dyszącego ciężko. Leżałem i rozmyślałem, co się do diabła dzieje: ludzie skakali nade mną, biegali nerwowo obok mnie, a ja byłem tak nieprzytomny, że nie wiedziałem, co to jest. Potem ktoś chwycił mnie pod ramiona i postawił na nogi. To był Darry.
— Nic ci nie jest, Kucyku?
Potrząsał mną, a ja chciałem, żeby przestał. I bez tego kręciło mi się w głowie. Wiedziałem, że to Darry, choć widziałem go jak przez mgłę. Poznałem go po głosie i po tym, jak się ze mną obchodził. Darry zawsze był wobec mnie szorstki, choć tego nie chciał, to znaczy nie robił tego celowo.
— Nic mi nie jest. Przestań mną trząść, Darry. Nic mi nie jest!
Puścił mnie.
— Przepraszam.
Powiedział tak, choć wcale nie było mu przykro. Nigdy nie jest mu przykro z powodu tego, co robi. To śmieszne, że Darry wygląda dokładnie tak jak Tata, a zachowuje się całkiem na odwrót. Tata miał tylko czterdzieści lat, kiedy zginął, a wyglądał na dwadzieścia pięć i wielu ludzi myślało, że Darry jest jego bratem, a nie synem. Ich podobieństwo było jednak powierzchowne. Tata nigdy nie był wobec nikogo szorstki, chyba że chciał.
Darry ma sześć stóp i dwa cale wzrostu, jest szeroki w ramionach i muskularny. Ma ciemnokasztanowe włosy zmierzwione z przodu i lekko przyczesane na karku — tak jak Tata — i tylko oczy ma swoje. Oczy Darry’ego są jak dwie kostki jasnoszmaragdowego lodu. Widać w nich stanowczość, jak zresztą w całej postaci mojego najstarszego brata. Darry wygląda na więcej niż dwadzieścia lat — jest twardy, opanowany i bystry. Mógłby uchodzić za przystojnego, gdyby nie to zimne spojrzenie. Nie rozumie niczego, oprócz twardych, życiowych faktów, ale za to rusza głową.
Usiadłem na ziemi i potarłem policzek, w który dostałem najwięcej.
Darry wepchnął pięści w kieszenie.
— Nie zrobili ci nic złego, co nie?
Zrobili. Wszystko mnie piekło i bolało, czułem ukłucia w piersiach i byłem tak zdenerwowany, że drżały mi ręce. Chciało mi się ryczeć, ale takich rzeczy nie wypadało mówić Darry’emu.
— Nic mi nie jest.
Oranżada wrócił do nas biegiem. Zrozumiałem, że hałas, który słyszałem wcześniej, był odgłosem zdążającego mi na pomoc gangu. Oranżada przyklęknął obok mnie i obejrzał mi głowę.
— Skaleczyli cię trochę, co, Kucyku?
Spojrzałem na niego wpółprzytomnie.
— Naprawdę?
Wyciągnął z kieszeni chusteczkę, poślinił ją i przetarł mi delikatnie ranę.
— Krwawisz jak zarzynana świnia.
— Naprawdę?
— Zobacz! — Pokazał mi chustkę, całą czerwoną, jakby za sprawą czarów. — Szli na ciebie z nożem?
Przypomniałem sobie głos: „Ostrzyc cię, Bażancie?”. Ostrze musiało się ześlizgnąć, kiedy zatykali mi usta.
— Taa.
Oranżada jest najprzystojniejszym chłopakiem, jakiego znam. W przeciwieństwie do Darry’ego, Oranżada jest przystojny jak gwiazdor filmowy, jak ktoś, za kim ludzie oglądają się na ulicy. Jest niższy od Darry’ego, trochę szczuplejszy, ale ma wspaniale zarysowaną, wrażliwą twarz, która nie wiadomo dlaczego, wyraża jednocześnie lekkomyślność i zadumę. Ma ciemnozłociste włosy, które zaczesuje do tyłu — długie, proste i jedwabiste. Latem płowieją w słońcu i są barwy dojrzałego zboża. Do tego piwne oczy — żywe, roztańczone, lekkomyślnie radosne oczy, które potrafią wyrażać czułość i współczucie, a czasami wściekłość i gorejący gniew. Oranżada odziedziczył oczy po Tacie, ale poza tym jest niepowtarzalny. Nikt nie jest taki jak on. Potrafi upić się wyścigami podrasowanych samochodów albo tańcem, nie dotykając nawet butelki. W naszej okolicy niełatwo jest znaleźć chłopaka, który by nie popijał od czasu do czasu. Oranżada w ogóle nie pije — nie musi. Upija się zwykłym życiem. I wszystko rozumie.
Przyjrzał się mi uważnie. Odwróciłem pośpiesznie głowę, bo jeśli chcecie znać prawdę, zaczynałem ryczeć. Wiem, że wyglądałem tak głupio, jak się czułem, a do tego drżałem jak listek.
Oranżada położył mi rękę na ramieniu.
— Spokojnie, Kucyku. Już nigdy nie zrobią ci krzywdy.
— Wiem — powiedziałem, ale wokół mnie zaczęła zbierać się mgła, a z oczu popłynęły łzy. Otarłem je niecierpliwie rękawem. — Napędzili mi strachu, to wszystko… — Drżąc, wciągnąłem powietrze i przestałem się mazać. Nie robi się tego w obecności Darry’ego. Chyba że jest się tak poturbowanym jak Johnny tamtego dnia, kiedy znaleźliśmy go na pustym placu. W porównaniu z nim nic mi nie było.
Oranżada pogłaskał mnie po głowie.
— Jesteś chłopak na medal, Kuc.
Musiałem się do niego uśmiechnąć — do Oranżady trzeba się śmiać bez względu na okoliczności. Chyba dlatego, że on sam bez przerwy się śmieje.
— Odbiło ci, Oranżada, kompletnie odbiło — bąkałem, chichocząc.
Darry spojrzał na nas tak, jakby chciał trzepnąć nas głowami.
— Obu wam odbiło.
Oranżada uniósł jedną brew — nauczył się tej sztuczki od Trzycenta.
— To chyba rodzinne — powiedział.
Darry popatrzył na niego przez chwilę, a potem wykrzywił usta w lekkim uśmieszku. Oranżada wcale nie boi się Darry’ego, jak cała reszta, i lubi się z nim drażnić. Ja wolałbym drażnić się z dorosłym grizzly. Darry nie ma mu tego za złe i chyba nawet to lubi, choć przysięgam, że nie wiem dlaczego.
Nasz gang zapędził Towary do samochodu i obrzucił ich kamieniami. Teraz wracała do nas cała czwórka — czterech szczupłych, twardych gości. Byli mocni jak tygrysie pazury i, co najlepsze, wyglądali na takich. Wychowałem się z nimi i byłem jednym z nich, choć najmłodszym. Należałem do gangu, bo byłem bratem Darry’ego i Oranżady i potrafiłem trzymać dziób na kłódkę.
Steve Randle miał siedemnaście lat, był wysoki i chudy, miał gęste, wybrylantynowane włosy, które zaczesywał w wymyślne fale. Był zadziorny i sprytny, i od podstawówki przyjaźnił się z Oranżadą. Specjalnością Steve’a były samochody. Potrafił zwinąć dekiel z felgi tak cicho i szybko jak nikt inny w naszej okolicy, lecz przede wszystkim znał się na autach w każdym najdrobniejszym detalu i umiał prowadzić wszystko, co miało koła. Pracował razem z Oranżadą na stacji benzynowej — Steve dorywczo, Oranżada na pełnym etacie — a ich szef był podobno bardzo zadowolony, bo odkąd się pojawili, miał najwięcej klientów w mieście. Nie potrafię powiedzieć wam, czy brało się to z talentu Steve’a do samochodów, czy z tego, że dziewczyny leciały na Oranżadę jak pszczoły do miodu. Lubiłem Steve’a tylko dlatego, że był najlepszym kumplem Oranżady. Natomiast Steve mnie nie lubił, ponieważ uważał, że jestem kulą u nogi i dzieciuchem. Może dlatego, że Oranżada ciągnął mnie ze sobą, kiedy gdzieś szli, a nie mieli dziewczyn, co wkurzało Steve’a, który nie mógł pojąć, że to nie moja wina, bo to Oranżada mnie zabierał, choć się nie prosiłem. Oranżada wcale nie uważał mnie za dzieciucha.
Trzycent Mathews był najstarszy z gangu i najdowcipniejszy z całej bandy. Miał jakieś sześć stóp wzrostu, był potężnie zbudowany i piekielnie dumny ze swoich długich bokobrodów koloru rdzy. Miał szare oczy i szeroki uśmiech, i nie potrafiłby przestać dowcipkować, nawet gdyby wbijali go na pal. Trzycentowi nigdy nie zamykały się usta, zawsze i wszędzie musiał dorzucić swoje trzy centy. Stąd jego przezwisko. Nawet nauczyciele zapominali, że ma na imię Keith, a co dopiero my! Dla Trzycenta życie było jednym wielkim żartem. Poza tym słynął z kradzieży w sklepach i sprężynowca z czarną rączką (którego by nie miał, gdyby nie pierwszy z talentów). Nikt tak jak on nie potrafił nabijać się z glin. Czasami robił to wbrew sobie, bo przecież nie było jego winą, że wszystko, co mówił, okazywało się śmieszne, a nawet policjanci — jak mi tłumaczył — zasługują na promień słońca w swoim nudnym życiu. Uwielbiał bójki, blondynki i z jakiegoś znanego tylko sobie powodu szkołę. Mając skończone osiemnaście i pół roku, zaliczył dopiero pierwszą klasę ogólniaka i nigdy niczego się nie uczył. Chodził do szkoły dla jaj. Bardzo go lubiłem, bo dzięki niemu śmialiśmy się z siebie i z paru innych rzeczy. Trzycent przypominał mi Willa Rogersa — może przez ten uśmiech.
Gdybym miał wskazać prawdziwą postać w naszym gangu, postawiłbym na Dallasa Winstona — Dally’ego. Lubiłem go rysować, kiedy był w groźnym nastroju, bo wtedy jego osobowość dawała się uchwycić w kilku prostych liniach. Dallas miał twarz elfa, wystające kości policzkowe i ostro zakończoną brodę. Do tego małe, ostre zęby i uszy jak u rysia. Jego włosy były tak jasne, że wydawały się białe, a Dallas nie lubił chodzić do fryzjera i nigdy nie używał brylantyny, więc opadały mu kosmykami na czoło i zwijały się w loki na potylicy i wokół uszu, i wzdłuż całego karku. Miał niebieskie oczy jaśniejące chłodem — lodowate od nienawiści do całego świata. Dally przez trzy lata wałęsał się po Nowym Jorku, gdzie go aresztowano, gdy miał lat dziesięć. Był twardszy od całej reszty — twardszy, zimniejszy i podlejszy. Płynna granica oddzielająca Bażanta od bandyty zatarła się gdzieś w jego duszy. Był dziki jak chłopaki z gangów w centrum miasta, jak ci od Tima Sheparda.
W Nowym Jorku Dally spuszczał parę w wojnach gangów, ale tutaj zorganizowane bandy są rzadkością — ludzie trzymają się razem jak kumple, a wojna toczy się między klasami społecznymi. Kiedy zwołuje się bitwę, jej początkiem zawsze jest bójka i odwet, w którym strony występują w towarzystwie przyjaciół. Mamy kilka gangów z nazwami, jak: Królowie Rzeki czy Tygrysy z ulicy Tiber, ale tutaj, na południowym Zachodzie, nie dochodzi do prawdziwej rywalizacji. Więc Dally — choć od czasu do czasu mógł wdać się w prawdziwą bójkę — nie miał kogo nienawidzić. Nikogo konkretnego, jak rywalizujący gang. Tylko Towary. A z nimi i tak nie można wygrać, choćby pragnęło się tego bardzo, bo z zasady są od nas lepsi, bogatsi i nie zmieni tego żadna bójka czy bitwa. Może dlatego Dallas był tak zgorzkniały.
Ciążyła na nim zła opinia. Na posterunku prowadzili nawet jego kartotekę. Był zatrzymywany, upijał się, brał udział w rodeo, kłamał, oszukiwał, kradł, obrabiał pijaczków, napadał na dzieci, słowem, nie przebierał w środkach. Nie lubiłem go, ale był sprytny i należał mu się szacunek.
Ostatnim i najpośledniejszym członkiem naszej bandy był Johnny Cade. Jeśli umiecie wyobrazić sobie małego, czarnego szczeniaczka, kopanego przez ludzi i zagubionego w tłumie, to macie obraz Johnny’ego. Był najmłodszy, nie licząc mnie, mniejszy od reszty, dosyć mizernej postury. Miał wielkie czarne oczy w ciemnej, spalonej słońcem twarzy. Kruczoczarne włosy kapiące od brylantyny i zaczesane na bok — tak długie, że mimo starań wciąż opadały mu na czoło jak zmierzwiona grzywa. W jego oczach kryła się jakaś nerwowość i podejrzliwość, a manto, jakie spuściły mu Towary, pozbawiło go resztek pewności siebie. Był maskotką naszego gangu, młodszym bratem każdego chłopaka. Jego ojciec bez przerwy go bił, a matka zupełnie się nim nie przejmowała, chyba że wpadała w złość, którą wyładowywała, wrzeszcząc na niego, co było słychać nawet w naszym domu. Wydaje mi się, że Johnny bardziej nienawidził jej wrzasków niż lania ojca. Uciekłby z domu już dawno temu, gdyby nie my. Gdyby nie gang, Johnny nie wiedziałby, co to miłość i oddanie.
Wytarłem oczy.
— Złapaliście ich?
— Nie. Tym razem im się udało, zbolałym… — Trzycent z uśmiechem na twarzy i lubością w sercu oddał się procederowi nazywania Towarów każdym obrzydliwym wyrazem, jaki znał lub potrafił wymyślić.
— Chłopakowi nic nie jest?
— Nie — odpowiedziałem, choć nie mnie pytano. Próbowałem wymyślić, co jeszcze mógłbym dodać. Zazwyczaj nie mówię wiele do ludzi, nawet z gangu. Postanowiłem zmienić temat. — Nie wiedziałem, że już cię wypuścili ze żłobka, Dally.
— Dobre sprawowanie. Łatwo poszło. — Dallas zapalił papierosa i podał Johnny’emu. Wszyscy usiedli, żeby zapalić i odpocząć. Dym zawsze zmniejsza napięcie. Przestałem się trząść i poczułem, że wracam do życia. Papieros mnie uspokoił. Trzycent uniósł brew.
— Masz niezłe limo, chłopak.
Delikatnie obmacałem policzek.
— Naprawdę?
Trzycent pokiwał głową jak mędrzec.
— I niezłą szramę na łbie. Wyglądasz jak twardziel.
Lubiłem to słowo. „Twardziel” to znaczy mocny, spokojny, ostry jak stal albo nowy mustang. W naszej okolicy słowo to było komplementem.
Steve strzepnął na mnie popiół.
— Po co żeś łaził sam po mieście?
Stary, dobry Steve, zawsze można na niego liczyć.
— Wracałem z kina. Nie myślałem…
— W ogóle nie myślisz — przerwał mi Darry. — Ani w domu, ani na ulicy, ani nigdzie, gdzie powinieneś. Może główkujesz w szkole, bo dają ci dobre oceny i zawsze trzymasz nos w książce, ale brakuje ci choćby odrobiny zwykłego, zdrowego rozsądku! Nie masz go za grosz, mały! A jak już musiałeś włóczyć się sam, powinieneś wziąć nóż.
Nie dając odpowiedzi, gapiłem się bezmyślnie na dziurę w mojej tenisówce. Ja i Darry w ogóle się nie rozumiemy. Nigdy nie mogę go zadowolić. Gdybym istotnie wziął nóż, wrzeszczałby na mnie za to, że go wziąłem; gdybym przynosił ze szkoły czwórki, chciałby, żebym przynosił piątki, natomiast gdybym zaczął je przynosić, wierciłby mi dziurę w brzuchu, żebym nie obniżył lotów; gdybym grał w piłkę, kazałby mi się uczyć, a gdybym czytał, wypędziłby mnie na boisko. Nigdy nie krzyczał na Oranżadę, nawet wtedy, kiedy ten rzucił szkołę czy przynosił do domu mandaty za szybką jazdę. Wyżywał się tylko na mnie.
Oranżada rzucił mu spojrzenie pełne złości.
— Zostaw w spokoju mojego bracha, słyszysz? To nie jego wina, że lubi chodzić na filmy, i także nie jego wina, że Towary na nas napadają. A jakby miał przy sobie kosę, mieliby niezły powód, żeby pokroić go na kawałki.
Oranżada zawsze bierze moją stronę.
Darry zaczynał tracić cierpliwość:
— Jak będę chciał, żeby mój brachu podpowiadał mi, co mam robić z drugim brachem, to cię poproszę, brachu, okej?
Dał mi jednak spokój. Zawsze tak robi, kiedy prosi go Oranżada. Przeważnie tak robi…
— Następnym razem weź kogoś z nas ze sobą, Kucu — powiedział Trzycent. — Każdy z tobą pójdzie.
— Jak już mówicie o filmach… — ziewnął Dally i pstryknął petem — …to jutro idę na podwójny seans. Ktoś ma ochotę na małą rozrywkę?
Steve potrząsnął przecząco głową.
— Ja i Oranżada zabieramy Evie i Sandy na mecz.
Nie musiał patrzyć na mnie, tak jak to zrobił. Wcale nie miałem zamiaru się wpraszać. Czasami go nie znoszę, choć nigdy nie mówiłem o tym Oranżadzie, który naprawdę lubi Steve’a. Czasami wprost go nienawidzę. Naprawdę!
Darry westchnął, jak można się było domyślić, bo ostatnio nie miał już na nic czasu.
— Jutro wieczorem pracuję.
Dally spojrzał na pozostałych.
— A wy, chłopaki. Trzycent? Johnnykate? A ty, Kucyku, nie chcesz się wybrać?
— Pójdziemy razem z Johnnym — rzuciłem. Wiedziałem, że Johnny się nie odezwie, chyba że ktoś go do tego zmusi. — Co ty na to, Darry?
— Możesz iść, bo to sobota. — Darry był naprawdę szczodry w wypuszczaniu mnie z domu w weekendy. Przez resztę tygodnia nie wolno mi było wyściubić nosa za próg.
— Jutro miałem zamiar się uchlać — mruknął Trzycent. — Jak z tego nic nie wyjdzie, znajdę was, dziewczyny.
Steve zerknął na palec Dally’ego. Sygnet, który zwinął pijanemu maturzyście, tkwił znowu na swoim miejscu.
— Zerwałeś z Sylvią?
— Taa, tym razem na dobre. Ta mała ździra znów się z kimś umawiała, jak siedziałem w ciupie.
Pomyślałem o Sylvii, Evie, Sandy i licznych blondynkach Trzycenta. Były to jedyne dziewczyny, jakie nas chciały. Twarde, hałaśliwe, które robiły sobie oko na czarno i bez przerwy chichotały i przeklinały. Podobała mi się tylko dziewczyna Oranżady, Sandy. Miała naturalne, jasne włosy i delikatny uśmiech, tak delikatny jak jej porcelanowobłękitne oczy. Jej dom nie był prawdziwym, dobrym domem i należała do nas — Bażantów. Była wyjątkowo miłą dziewczyną. Często zastanawiałem się, jakie są właściwie inne dziewczyny, te o jasnym spojrzeniu i w sukienkach o przyzwoitej długości, oraz te, które patrzyły na nas pogardliwie, tak jakby chciały splunąć, gdyby tylko miały okazję. Niektóre wręcz bały się nas. Zapytacie dlaczego — pamiętając o Dallasie Winstonie, trudno się dziwić. Ale większość patrzyła na nas z odrazą, dokładnie tak jak Towary, kiedy mijały nas w swoich mustangach i corvairach i wrzeszczały: „Bażanty!”. Myślałem o nich. To znaczy o dziewczynach… Zastanawiałem się, czy płakały, kiedy gliny zamykały ich chłopców, tak jak Evie, kiedy przymknęli Steve’a? Czy zdradzały ich, tak jak Sylvia Dallasa? A może ich chłopcy nigdy nie siedzieli w ciupie, nie dostawali po mordzie, nie obijali się po rodeo?
Wciąż o tym myślałem, odrabiając lekcje tamtego wieczoru. Musiałem przeczytać Wielkie nadzieje na angielski i ten dzieciak, Pip, przypominał mi jednego z nas, bo tak samo jak my czuł się parszywie, nie będąc dżentelmenem ani nikim ważnym, i tak samo jak my był wzgardzony przez dziewczyny. Ja również tego doświadczyłem. Kiedyś na biologii preparowaliśmy robaka i lancet, który nam dali, był tępy jak jasna cholera, więc wyciągnąłem sprężynę. W chwili, gdy pstryknąłem ostrzem — zapomniałem się, nie pomyślałem, bo inaczej nigdy bym tego nie zrobił — dziewczyna siedząca obok mnie wciągnęła głęboko powietrze i wypaliła: „A więc to prawda! Jesteś bandytą!”. Nie było mi przyjemnie. W tej klasie było dużo Towarów — przenieśli mnie do klasy „A”, bo podobno byłem bystry — i większość z nich traktowała mnie jak dziwoląga. Co też nie było najfajniejsze. A dziewczyna… podobała mi się. Było jej do twarzy w żółtym.
Pomyślałem sobie, że często zasługujemy na to, co nas spotyka. Na przykład Dallas zasługuje na wszystko, co dostaje od życia, a jeśli chcecie znać prawdę, to na wiele więcej. A Trzycent… Przecież wcale nie potrzebuje choćby połowy tych rzeczy, które kradnie w sklepach. Uważa, że to zabawne, gdy rąbnie się coś, co nie jest przybite gwoździami. Rozumiem, dlaczego Oranżada i Steve ścigają się samochodami i biorą udział w bójkach — obaj mają strasznie dużo energii i aż kipią od uczuć, a nie znają innego sposobu, żeby się rozładować…
— Masuj mocniej, chłopak. — Usłyszałem głos Darry’ego. — Zaraz usnę…
Zerknąłem za drzwi. Oranżada robił Darry’emu masaż karku. Darry ma zawsze nadwerężone mięśnie. Pracuje przy układaniu dachów i popisuje się, wnosząc po dwie paki dachówek na drabinę. Oranżada zaraz go uśpi. Może to zrobić z każdym, kiedy się uprze. Mówi, że Darry za ciężko pracuje; ja zresztą też tak myślę.
Uważałem, że mój najstarszy brat nie powinien pracować jak dorosły. Ma dopiero dwadzieścia lat. W szkole był naprawdę dobry. Został kapitanem drużyny piłkarskiej i wybrano go Chłopakiem Roku. Nie mieliśmy pieniędzy, żeby posłać go do college’u, choć przyznano mu sportowe stypendium. A teraz, między jedną pracą a drugą, nie miał czasu na myślenie o nauce i nigdzie już nie chodził. Praca pochłaniała go całkowicie. Czasem tylko ćwiczył na siłowni, a zimą jeździł na narty ze starymi kumplami.
Potarłem zsiniały policzek. Zerknąłem w lustro. Faktycznie wyglądałem jak twardziel. A Darry kazał mi przylepić plaster na szramę!
Pamiętam, jak okropnie wyglądał Johnny, kiedy pobiły go Towary. Mam takie samo prawo chodzić po ulicach jak oni, a Johnny nigdy nikogo nie skrzywdził. Dlaczego nas tak nienawidzą? Nie zaczepiamy ich przecież. Zastanawiając się nad tym, o mało nie usnąłem nad książkami.
Oranżada, który leżał już w łóżku, wrzasnął, ziewając, że mam gasić światło i kłaść się spać. Dokończyłem rozdział i poszedłem w jego ślady.
Leżąc obok Oranżady i gapiąc się na ścianę, przypominałem sobie twarze Towarów, którzy mnie otoczyli: niebieską koszulę z madrasu należącą do blondyna, niski głos pytający: „Ostrzyc cię, Bażancie?”. Zadrżałem.
— Zimno ci, Kucyku?
— Trochę — skłamałem.
Oranżada zarzucił mi rękę na szyję. Zaczął mruczeć rozespanym głosem:
— Posłuchaj, chłopak, kiedy Darry na ciebie wrzeszczy, nie chce zrobić ci krzywdy. Ma za dużo zmartwień, jak na kogoś w jego wieku. Nie bierz tego poważnie, kapujesz, Kuc? Nie przejmuj się nim. Darry jest naprawdę z ciebie dumny, bo masz łeb nie od parady. Chodzi o to, że jesteś najmłodszy, to znaczy… najbardziej cię kocha. Kapujesz?
— Jasne — odburknąłem, próbując wyłącznie ze względu na Oranżadę ukryć sarkazm. — Oranżada?
— Co?
— Jak to się stało, że rzuciłeś szkołę? — Nie potrafiłem tego przeboleć, po prostu nie mieściło mi się to w głowie.
— Rzuciłem szkołę… bo jestem tępy. Zaliczałem tylko dwa przedmioty: WF i prace techniczne.
— Wydaje ci się, nie jesteś tępy.
— Skąd wiesz? Przymknij się, to ci coś powiem, ale nie mów o tym Darry’emu.
— Dobra.
— Chyba wezmę ślub z Sandy. Jak skończy szkołę, a ja znajdę sobie lepszą pracę i w ogóle. Albo poczekam, aż ty skończysz szkołę. Pomogę Darry’emu zarabiać forsę i płacić rachunki…
— Nie mów! Wiesz co? Poczekaj, aż ja skończę szkołę, dobra? Bo jak odejdziesz, to kto mnie obroni przed Darrym?
— Nie mów tak, chłopak. Powiedziałem ci, że Darry wcale nie chce dla ciebie źle…
— Powiedz, zakochałeś się w Sandy? Jak to jest?
— Hmmm. — Oranżada westchnął z zadowoleniem. — To… naprawdę miłe.
Po chwili zaczął oddychać lekko i regularnie. Odwróciłem głowę, żeby na niego spojrzeć, i w świetle księżyca ujrzałem greckiego boga, który zszedł na ziemię. Zastanawiałem się, jak znosi to, że jest tak przystojny? Potem westchnąłem. Nie zrozumiałem do końca tego, co mówił o Darrym. Według mnie Darry uważał, że jestem kolejną gębą do wykarmienia i kimś, na kogo można wrzeszczeć. Czy to możliwe, że Darry mnie kocha? Pomyślałem zaraz o jego twardych, jasnych oczach. Oranżada musiał się z pewnością pomylić. Darry nikogo ani niczego nie kocha, może z wyjątkiem Oranżady. Gdyby ktoś zapytał mnie o zdanie, powiedziałbym, że Darry nie jest człowiekiem. Zresztą nie dbam o to — skłamałem w duchu — a Darry nic mnie nie obchodzi. Wystarczy mi Oranżada, który zostanie ze mną, dopóki nie skończę szkoły. Kto by się przejmował Darrym? Kłamałem, łgałem w żywe oczy i wiedziałem o tym. Kłamię przed sobą przez cały czas i nigdy sobie nie wierzę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki