Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Owruczanin - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Owruczanin - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 518 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Świt dnio­wy po­wo­li, po­wo­li roz­ja­śniał nie­bio­sa; wiatr i po­wie­trza na­wet nic mu­skał, lasy drze­ma­ły, tyl­ko cza­sem da­wa­ło się sły­szeć lek­kie trą­ca­nie kro­pel rosy, spa­da­ją­cych z li­ści na li­ście: taka była ci­sza jak gdy­by świat przeded­niem spał głę­bo­kim snem; albo jak­by obu­dzo­ny w uro­ku mil­cze­nia, ocze­ki­wał gło­su bo­że­go na do­bry­dzień. Ja­sność prze­rzu­ci­ła się po ca­łem nie­bie, i ztam­tąd szmer sze­ro­ki a krót­ki, jak je­den rzut oka, jak je­den mig my­śli, do­le­ciał do zie­mi; wid­no nie­bio­sa pręd­ko i ra­zem otrzą­snę­ły się z ciem­no­ści noc­nych, i było ja­sno.

Pta­ko­wie le­śni po­czę­li śpie­wać gwar­nie, w róż­no­gło­sy, a roz­gło­sem ich śpie­wu i las śpie­wał i świat śpie­wał, na cześć Temu któ­ry je stwo­rzył. Do koła wszyst­ko oży­ło ży­ciem, we­se­lem i chwa­łą Bożą.

Tu wie­wiór­ka swa­wo­li, z ga­łę­zi na ga­łąź, z drze­wa na drze­wo po­ska­ku­je, rzut­kiem okiem w stro­ny strze­la, na łap­ki bie­rze rosę i pysz­czek nie­mi umy­wa, a wiot­ki ogon po­lot­nym wło­sem igra po nad gło­wą, jak pió­ro­pusz nad heł­mem ry­ce­rza, jak ob­sło­na koło twa­rzy dzie­wic: to orzech zgry­zie i ząb­ka­mi ziarn­ko łusz­czy, to na świ­sta­ka w gnie­wie za­świ­sta i łap­ką precz jak pił­ka od­rzu­ci; zlęk­nie się kro­pli rosy i mię­dzy li­ście się przy­tu­li, zno­wu wy­sko­czy, otrzę­śnie się i za­wsze swa­wo­li. Tam cie­trzew kra­sno­bre­wiec po­mię­dzy wierz­choł­ki drzew się wy­wi­ja; to za­ko­łu­je, to zyg­zak za­kre­śli w po­wie­trzu, skrzy­dłem świsz­czę jak­by dzio­bem cyr­kał, nad ba­gna, na ol­szy­nę, na bron­ki leci, i cie­cior­ka star­ka na żyr śpie­szy, a czer­nia­ki pod­lo­ty za sobą po­wa­bia. Głu­szec za­ło­po­tał skrzy­dła­mi z łomu, już z żeru na wierzch dębu wy­le­ciał, siadł, aż ga­łęź się ugię­ła i roz­pa­tru­je po nad la­sem. W czar­nym le­sie ja­rząb­ki po zie­mi ska­czą i po­gwiz­du­ją pół­za­dę­ciem gło­su i na­gle uchla­ją. Na ha­la­wie na ko­pi­cy oso­ki sój­ka kra­cze, pa­pla co się dzie­je w le­sie. Dłu­go­ję­zycz­na żoł­na wian­kiem do koła so­sen ob­la­tu­je, świsz­cze i wy­pa­tru­je oczka bar­ci, jak żyd zło­dziej chrze­ściań­skie­go po­wo­zu. Kra­ska ko­chan­ka wrzesz­czy, i sro­ka nad łu­giem skre­ho­cze, my­śli­wych do li­sie­go ku­bła po­wo­łu­je. A plisz­ki świe­go­tusz­ki po nad Hre­zlą po­la­tu­ją, po ło­zi­nie się cze­pia­ją, i miz­drzą, się do prze­źro­cza wody.

Ta­kie było we­se­le w nad Hre­zlań­skich la­sach, i nie było tam sły­chać ani gło­su, ani stą­pa­nia ludz­kie­go, kie­dy na­gle do­ła­wia­nie się psa za­dzwo­ni­ło po czar­nym le­sie, i nie­ba­wem kil­ku gło­sów za­gra­ło. Go­nie­nie było wol­ne, nie­rów­ne, jak­by psie gło­sy rów­nie jak ich nogi mu­sia­ły ska­kać przez łomy., i dra­pać się przez gę­stwi­ny i ba­gna, psy gra­ły w jed­nem miej­scu pra­wie; albo mło­dy za­jąc w małe kół­ko okła­dał, albo mat­ka sar­na od­wiódł­szy psy od dzie­ci, krę­ci się w miej­scu, tak jej żal od­biedz od nich da­le­ko; ni razu psy ani ucię­ły, ani się unio­sły, gra­ły bez prze­stan­ku, a jed­nak nie sły­chać było ani strza­łu, ani na­wo­ła­nia gło­su: pil­nuj.

Nie wi­dać tam było czu­ba wscho­dzą­ce­go słoń­ca jak na ste­pie, tyl­ko pro­mie­nie jak­by ukrad­kiem wkra­da­ły się w ciem­nie lasu, i przy­zła­ca­ły po­je­dyn­cze li­ście, i bry­lan­to­wa­ły po­je­dyn­cze per­ły rosy. Z przyj­ściem słoń­ca i wiatr po­wstał; a gniew­ny że nie miał gdzie się roz­hu­lać, wi­chro­wał po le­sie,ob­ry­wałz drzew ze­schłe li­ście i krę­cił nie­mi po nad wierz­choł­ki, jak ro­jem psz­czół wy­le­cia­łym z ma­tecz­ni­ka, jak sta­dem drob­ne­go pta­stwa… szu­ka­ją­ce­go żeru wśród za­wie­ru­chy. Jesz­cze czas ja­kiś psy go­ni­ły w miej­scu, a po­tem po­nio­sły się w górę, i raź­niej gra­ły, jak­by wiatr prze­krzy­czeć; lecz nie­dłu­go to trwa­ło, gra­nie tłu­mi­ło się, ci­chło, w koń­cu sły­chać go nie było; i trą­ba my­śliw­ska kil­ka razy za­dę­ła i uci­chła, za psa­mi się po­nio­sła, a sam wiatr tyl­ko po le­sie dął i po­gwiz­dy­wał.

Nad Hre­zlą, nad sa­mym ru­cza­jem rze­ki, na po­ło­zo­wa­tej wierz­bie sie­dział mło­dzie­niec, smut­ny, za­du­ma­ny; rusz­ni­ca sre­brem dzwi­ro­wa­na sta­ła koło nie­go, ci­snę­ła się do ra­mie­nia; na sza­racz­ko­wej cza­ma­rze pod­pa­sa­na kar­tu­za skry­ta ry­siem fu­trem, i trą­ba z so­sno­we­go ko­rze­nia, w skó­rę okry­ta, smo­łą wy­la­na, wi­sia­ła na rze­my­ku przez ple­cy; a jed­nak mło­dzie­niec nie wy­słu­chi­wał gło­su psów, nie wy­pa­try­wał zwie­rza, du­mał i du­mał. To ku zie­mi chy­lił czo­ło, i kru­czy włos tu­lił do mło­do­cia­nej skro­ni; to siwe oko rzu­ci ku nie­bu, i twarz na któ­rej mszył się wąs wio­sny ży­cia, ob­ja­śniał bła­gal­ny za­pał. Zda­je się że chciał ulżyć smut­ków ser­ca, po­ko­rą i proś­bą.

W sta­rych la­sach gdzie nie wi­dać tyl­ko nie­bo i zie­mię, dar­mo oko tar­ga się na stro­ny, jak na ste­pie dumą wład­cy nie­raz poi du­cha, i tym na­po­jem nie otrę­twi roz­kr­wa­wio­ne­go ser­ca;

jak tyl­ko cier­pie­nie do­tknie, w cia­snym ob­rę­bie roz­tar­gnie­nia nie znaj­dzie; musi bez­u­stan­nie pa­trzeć albo na wiecz­ne miesz­ka­nie cia­ła, albo na sie­dzi­bę du­cha; gwał­tem stro­ska­na myśl szu­ka od­po­czyn­ku w zie­mi, a po­cie­chy w nie­bie. I kie­dy czło­wiek w le­sie, sam na sam z sobą, ze smut­kiem i z drze­wa­mi zo­sta­nie, choć­by jaka była jego du­sza, ko­rzy się i bła­ga.

Opo­dal od tego miej­sca, koło so­sny pio­ru­nem roz­dar­tej, ze­szło się dwóch lu­dzi; oba­dwa w krót­kich po­dar­tych świt­kach, w sza­ra­wa­rach płó­cien­nych do­brze za­smo­lo­nych, i za­ro­szo­nych, w ły­cza­nych po­sto­łach; przez ple­cy wi­sia­ły bor­su­cze tor­by, tak wy­le­nia­łe że le­d­wie gdzie­nieg­dzie włos ster­czał; za pa­sem nad le­wem bio­drem skó­rza­na ka­le­ta, z krze­si­wem i hub­ką, i kil­ką pię­ta­ka­mi; koło niej no­żyk ko­zik, z tyłu we­tknię­ta sie­kie­ra; oba­dwa czap­ki po­cho­wa­li w tor­by. Je­den miał rude wło­sy i bro­dę jak szer­szeń: trzy­mał rusz­ni­cę pod pa­chą, na pierw­szym zwo­dzie zwie­dzio­ny ku­rek, a przy­kry­wał za­mek rę­ka­wem żeby rosa nie wpa­dła do pa­new­ki. U dru­gie­go mię­dzy czar­ną czu­pry­ną już prze­bi­ja­ła się szpa­ko­wa­ci­zna: niósł strzel­bę prze­wie­szo­ną przez ple­cy, z kur­kiem spusz­czo­nym na kłak; był on spo­ry wzro­stem a cien­ki: rudy jego to­wa­rzysz, mały… przy­sad­ko­wa­ty a ple­czy­sty.

Wid­no tyl­ko co się ze­szli.

– A co to ta­kie­go Chwe­dju? – Za­py­tał uro­dzi­wy po­sta­wą.

– Bóg jego świę­ty wie: za­jąc nie za­jąc; w ta­kiej pusz­czy by nie sie­dział, może koza.

– Jaki dja­beł, czy na­wie­dzo­na krę­ci się kojo dzie­ci?

– Lisz­nie wiem, ale chodź­my to zo­ba­czy­my; psy po­gna­ły nad rzecz­kę.

I szli oba­dwa. Rudy Chwe­djo tak lek­ko i ostroż­nie stą­pał, że rzad­ko kie­dy liść za­sze­le­ściał., albo ga­łąz­ka za­chru­po­ta­ła pod jego nogą, schy­lał się, cia­łem po­da­wał się w lewo, w pra­wo, tak iż nig­dzie ani o drze­wo, ani o ga­łęź nie trą­cił, a okiem na wszyst­kie stro­ny zer­kał mię­dzy drze­wa; wszyst­ko to u nie­go było już z na­ło­gu, nie z po­trze­by.

Jego to­wa­rzysz chru­po­tał jak dzik ło­mem, za­wa­dzał o pień­ki, o kem­pi­ny, luf­ką rusz­ni­cy stu­kał o drze­wa, a klął w dia­bła prze­klę­te lasy.

Pa­skud­na zie­mia, dja­bło­wi tu cho­dzić, a nie czło­wie­ko­wi

Chwe­djo ski­nął gło­wą: – Co kraj to oby­czaj, i z cie­bie Dmy­tro te­raz zro­bił się czło­wiek

– A to u dja­bła dla cze­go?

– O to­bie te­raz nie moż­na­by po­wie­dzieć: jak po­wią­żesz

Ukra­iń­ca do, to i gło­du tam zdech­nie – Za­śmiał się Dmy­tro

– Praw­da że mam no­żyk do ode­rżnig­cia, ale i bez tego by się ode­rwał, bo Ukra­iń­ce, Pa­nie Swa­cie, to sil­ny na­ród. –

Gad­ka po­le­ska była przy­mów­ką do nie­po­rząd­ku Ukra­iń­ców, iż naj­czę­ściej bez no­ży­ka i żad­nych in­nych po­rząd­ków, ru­sza­ją z domu het w step. Po­le­szuk zaś pro­gu swej cha­ty nie prze­stą­pi, bez ko­zi­ka, sie­kie­ry, ka­le­ty, rusz­ni­cy i ka­wał­ka chle­ba w tor­bie; jak do­bry żoł­nierz, gdzie go za­stać wszę­dzie go­tów do dzie­ła, na ni­czem mu nie bra­ku­je, wszyst­ko ma z sobą, wszyst­ko prze­wi­dział.

Chwe­djo mach­nął ręką i za­trzy­mał się, chwil­kę w dół po­pa­trzył, zgiął się i ręką chwy­cił czy liść, czy oso­kę.

– Lisz­ka!

– Gdzie?

– Psy po­go­ni­ły. –

Dmy­tro dar­mo roz­pa­try­wał mię­dzy łomy, gę­stwi­ny, i nogą roz­gar­ty­wał oso­kę.

Przy­śmiech­nę­ła się pie­go­wa­ta twarz Chwe­dja, po­ka­zał mu nad­gni­ły kło­dę, już okry­tą zie­lo­na­wą ple­śnią.

– Patrz, dwie stop­ki li­sie i pa­zur­ki. – Wcią­gnął po­wie­trze w nos. – Jesz­cze czuć świe­że; a oto kła­ki li­sie. – Trzy­mał w szorst­kich pal­cach dwa wło­sy li­siej szer­ści. – A oto psy jak po­dra­pa­ły, tu któ­ryś się prze­wró­cił. No, te­raz wszyst­ko prze­pa­dło, psia­wia­ra za­wie­dzie psy w Cha­beńsz­czy­zng, jeź­li nie do Boh­da­no­wiec­kich Jaź­win. –

Szli da­lej, a Dmy­tro po­mru­ki­wał:

– Dja­bli po­le­szuk, le­piej wi­dzi jak kot w nocy.–

Las co­raz był gę­ściej­szy, a Chwe­djo tak szyb­ko się prze­su­wał, jak gdy­by po lo­dzie śli­zgał. Dmy­tro o mało so­bie oczów nie wy­dra­pał. Chwe­djo na­gle trzy razy sko­czył w bok, i przy­cza­ił się pod wią­zem; Dmy­tro le­d­wie zaj­rzał sko­ki po­le­szu­ka, za­sły­szał ło­po­ta­nie sia­da­ją­ce­go pta­ka, a z nim huk strzel­by, nie­roz­gło­śny ale gład­ki, jak­by orzech zgryzł, i wnet ła­pot bi­ją­cy się po ga­łę­ziach, i klap­nię­cie cze­goś cięż­kie­go na zie­mię. Nim przedarł się przez gę­stwie, już po­le­szuk koń­czył na­bi­ja­nie rusz­ni­cy, a u jego nóg le­żał ogrom­ny głu­szec sa­miec. I jed­no zdro­waś Mar­ja za­le­d­wie moż­na było zmó­wić, tak pręd­ko się to wszyst­ko sta­ło.

– A toż zno­wu jaka sztu­ka?

– Żad­na sztu­ka, zaj­rza­łem jak leci opu­da­ło, i roz­glę­da gdzie usiąść; tu­taj tyl­ko je­den dąb wiel­ki, pod­sko­czy­łem; lisz i cała ro­bo­ta. –

Za­tknął ro­żek za­tycz­ką któ­rą trzy­mał w zę­bach, za­krę­cił szma­tę któ­ra słu­ży­ła w miej­scu pro­chow­ni­cy, głusz­ca uwią­zał do tor­by i ru­szył; a Dmy­tro za nim. Już do­cho­dzi­li do Hre­zli, kie­dy na wą­ziut­kiej ście­żec­ce, Chwe­djo po­ka­zał wy­raź­ne śla­dy i lisa i psów na przy­sy­cha­ją­cem bło­cie. O sześć­dzie­siąt kro­ków sie­dział ztam­tąd mło­dzie­niec, wi­dać że nie sły­szał ani bli – kie­go strza­łu, ani nad­cho­dzą­cych lu­dzi, bo ku nim wzro­ku nie ob­ra­cał.

Dmy­tro gło­śniej za­wo­łaj, – Pa­ni­czu! –

Ten głos obu­dził mło­dzień­ca z du­ma­nia, po­wstał i ki­bić jego ro­sła za­ry­so­wa­ła się kształt­ne­mi skła­dy. Wziął bo­ga­tą rusz­ni­cę.

– Cóż tam, psy nie ru­szyć nie mogą?

– Gdzież, za­raz wsia­dły na lisa, a Pa­nicz w któ­rej stro­je był?…,

– Tu­taj sta­łem od sa­me­go po­cząt­ku, mm słon­ce wze­szło.

Po­trząsł gło­wa, Dmy­tro.

– To Pa­nicz prze­śle­pił lisa.

– Czy wy­kradł się przed psa­mi?

– Psy tuż, tuż za nim po­go­ni­ły, jak dzwon­ki, od nie­da­lecz­ko ztąd, o do­bre pół strza­łu,

– A ja nic ani wi­dzia­łem, ani sły­sza­łem. –

Dmy­tro za­milkł, a mło­dzie­niec wten­czas do­pie­ro rzu­cił okiem na tor­bę Chwe­dja.

– Gdzie­żeś go za­bił?

– Nie­da­lecz­ko Ja­sny Pa­nie, ot tu­taj koło kę­dzie­rza­we­go dęba.

– Cóż to, czy pod­strze­lo­ne­go zna­la­złeś. – Dmy­tro po­pra­wił wąsa.

– Nie, taki ży­we­go za­bił na miej­scu, jak flej­tuch padł ani dry­gnął.

– Ja nie sły­sza­łem. –

– Ja nie sły­sza­łem. –

Twarz mło­dzień­ca była smut­na, i Dmy­tro­wi i Chwe­djo­wi smut­no się ro­bi­ło pa­trząc na nie­go.

– Ot Pa­ni­czu już po po­lo­wa­niu, wra­caj­my do domu.

– Nie, trze­ba za psa­mi je­chać.

– Iwan za nie­mi po­szedł, a Imość bę­dzie nie­spo­koj­na.

– Jesz­cze nie póź­no, chodź­my; a któ­rę­dy naj­bli­żej Chwe­dju?

– Niech Ja­sny Pan idzie z Dmy­trem do dro­gi, do wóz­ka, a ztam­tąd je­dzie wprost do Rud­ni; ja prze­rżnę bo­rem, czy cza­sem na Pia­sko­wej Gó­rze nie wlazł w jamę psia­wia­ra, a Ja­sny Pan na strzel­ców niech za­trą­bi żeby tam cią­gnę­li. –

Mło­dzie­niec trą­bił, ale nie ze skwa­pli­wo­aćią ocho­cze­go my­śliw­ca, ale jak­by z nie­chce­nia, albo z musu. Po czem ro – na­ka­zał, a nogi prze­ści­ga­ły na­kaz chę­ci. Na Pia­sko­wej Gó­rze po­pa­trzył, nig­dzie nie masz świe­że­go śla­du psów, ze­szedł na dro­ży­nę i szedł nią, a pa­trzył czy gdzie nie zaj­rzy prze­ska­ku­ją­ce­go śla­du. Już do­cho­dził do Ko­zie­go-Bro­du, kie­dy usły­szał gwiz­da­nie za sobą, ob­ró­cił się i sta­nął.

Był to ta­koż strze­lec, rudy, ple­czy­sty, przy­sad­ko waty, jak­by brat ro­dzo­ny Chwe­dja, ale cho­ciaż Chwe­djo zda­wał się… być od nie­go da­le­ko star­szym, miał dla nie­go pe­wien ro­dzaj usza­no­wa­nia, co to się wią­że z pod­wład­nic­twem nie musu, ale do­brej woli. Nowo przy­by­ły niósł na twa­rzy od­pięt­no­wa­nie pew­no­ści sa­me­go sie­bie, i tego uczu­cia wła­snej war­to­ści, co to nie prze­cho­dzi na za­ro­zu­mie­nie py­szał­ka, ale na uczu­cie, co mi­mo­wol­nie zna­czy wyż­szo­ścią nad dru­gie­mi.

– Jak się ma­cie Chwe­dju?

– Sła­wa Bogu, zdro­wi ku­mie Ba­ra­nie.

– I jak­że, czy szczę­śli­wy dzień? –

Tu w krót­kich sło­wach Chwe­djo opi­sał po­lo­wa­nie, a kie­dy wspo­mniał że mło­dzie­niec prze­śle­pił lisa, Ba­ran za­chmu­rzył czo­ło.

– Bied­na dzie­ci­na, gdzie jemu tam te­raz po­lo­wać! Prze­klę­te bisy za­bra­li mu ojca; może i osie­ro­cą – prztyk­nął war­ga­mi, wid­no na za­trzy­ma­nie wes­tchnie­nia – No i ja idę do Rud­ni, to chodź­my ra­zem, zo­ba­czę mło­de­go kie­dy nie ma sta­re­go. –

Szli, a Ba­ran nie roz­ch­mu­rzał czo­ła.

– I cóż czy u was nie ża­łu­ją sta­re­go Pana?

– Ta nie­chaj jego Pan Bóg strze­że, a – i na­gle uciął.

– Mój Chwe­dju, ty wiesz że ja twój kum; mó­wią że kruk kru­ko­wi oka nie wy­ko­lę; wil­cy mię­dzy sobą się nie je­dzą, a swój swe­go Miał­że­by zdra­dzać?

– Ja nic nie mó­wię; i sta­ry i mło­dy, to do­brzy pa­no­wie, w Chry­sty­no­wiecz­czy­znie i w Da­wid­kach, le­piej lu­dziom jak u in­nych pa­nów. Niech im Pan Bóg zdzo­wie i szczę­ście daje.

– Za­pew­nie że to do­brzy Pa­no­wie; sta­ry chce nie­tyl­ko swo­im, ale i wszyst­kim lu­dziom do­brze zro­bić, i dla­te­go to bisy tak na nie­go się za­wzię­li.

– Może być; ja tego nie wiem.

– Ale ja wiem. Sta­ry nie­raz do mnie ga­dał: Mar­ku jak Pol­ska bę­dzie w Owru­czu tak jak to nie­gdyś było, to da­remsz­czy­zny nie bę­dzie; i nam i wam bę­dzie do­brze. A jak nasz Pan wy­jeż­dżał gdzieś tam do woj­ska, to mó­wił: – Fe­lik­sie, le­piej zo­stań z nami, ze swo­je­mi i u sie­bie, to da­le­ko lep­sza ro­bo­ta, jak dja­bli wie­dzą gdzie le­cieć za­darł­szy ogon. Chłop­ki… to na­sze dzie­ci, jak oni zo­sta­ną bez nas, to będą jak psz­czo­ły bez mat­ki. To do­bry i roz­mu­ny Pan. –

Chwe­djo nic nie po­wie­dział, ale zżym­nął ra­mio­na­mi.

– Coś ty ku­mie temu nie wie­rzysz; ale po­wiedz no mi jak to się wszyst­ko sta­ło, bo ja o tem sły­szał, jak po­dzwon­ne da­le­kie­go ko­ścio­ła, a do Chry­sty­nów­ki nie chcia­ło­by się mi te­raz cho­dzić.

– Lu­dzie zwy­czaj­nie lu­dzie, ten to a ten to gada – i obej­rzał się do koła sie­bie.

– Ja­kie­go ty dja­bła się bo­isz, żeby nas kto nie pod­słu­chał?

– Nie, ale ot tak so­bie – ści­szył głos – ku­mie, wie­cie jak tych dwóch Lasz­ków zła­pa­li w Łu­kiń­skim le­sie, i wieź­li do Ży­to­mie­rza za­bi­tych w dyby? –

Ba­ran uśmie­chał się i po­trzą­sał gło­wą.

– Otóż i Lasz­ków nie do­wieź­li, i lu­dzie nie wie­dzieć gdzie się po­dzie­li; po­wia­da­ją że sta­ry Pan wy­pła­tał im sztu­kę, a Lasz­ków gdzieś prze­cho­wał. Chry­sty­no­wiec­cy lu­dzie nam ga­da­li, że wła­śnie kie­dy to się sta­ło, Pan we śro­dę wie­czór wy­je­chał wóz­kiem z Cha­ry­to­nem i Ha­ra­sy­mem, a nie po­wró­cił aż w pią­tek na­de­dniem. –

Ba­ran jesz­cze się uśmie­chał.

– I cóż da­lej?

– Cha­ry­ton i Ha­ra­sym mie­li dużo pie­nię­dzy, pili w karcz­mie, a jak czło­wiek się upi­je, to dja­beł wie co ple­cie, otóż i oni kil­ku lu­dziom szep­nę­li, że to Pań­ska spraw­ka, i pew­nie temu nikt nie wie­rzył. –

Chwe­djo pa­trzał w oczy Ba­ra­no­wi, ale z jego wła­snych oczów wid­no było, że nie wie­le wia­ry przy­wią­zy­wał do ostat­nich swo­ich słów.

– Za­pew­nie ku­mie, pja­ny a sen­ny plo­tą jak na mę­kach, ale mów da­lej.

– Da­lej, było i da­lej; w po­nie­dzia­łek, sta­ry Pan cze­go nig­dy nie by­wa­ło za­chciał pójść przed świ­tem na głusz­ce, wziął 7, sobą star­sze­go Pod­ho­rel­ca, Cha­ry­to­na i Ha­ra­sy­ma. O po­łu­dniu Pan z Pod­ho­rel­cem przy­szli, a Cha­ry­to­na i Ha­ra­sy­ma już nikt wię­cej nie wi­dział.

– Do­brze im tak, dłu­gi ję­zyk to go­rzej głu­piej gło­wy – przy­ciął so­bie ję­zyk, jak­by z żalu, z tego co po­wie­dział. – Gdzież się oni po­dzie­li?

– Pod­ho­re­lec roz­wo­dził i przy­się­gał się, że sły­szał dwa strza­ły, a po­tem z pa­nem w bud­kach, ani zwie­rzy­ny, ani strzel­ców nie zna­leź­li.

– Może po­ucie­ka­li gdzie? – na­marsz­czył czo­ła.

– Cze­go­by mie­li ucie­kać, al­boż to im źle było? Ka­pu­za Chry­sto­no­wiec­ki po­be­reż­nik, nie­da­le­ko bu­dek po­zna­cho­dził po­dar­te świt­ki, czap­ki, obie­dwie rusz­ni­ce, i sie­kie­ry i ka­le­ty i po­przy­no­sił do two­ru, po­wia­dał że wy­raź­nie ko­ści ludz­kie wi­dział w le­sie, zwierz ich po­jadł.

– Może.

– No dzi­wo! u nas zwierz nie taki dzi­ki jak na Ukra­inie co to po­wia­da­ją, że na lu­dzi, i na sio­ła na­pa­da; u nas go­rzej za­ją­ca ucie­ka. To to dzi­wo!

– A Pod­ho­re­lec gdzież jest te­raz?

– Tam gdzie­by mnie się być nie chcia­ło, ani wam ku­mie bym nie ży­czył.

– Czy i jego za­bra­li ze sta­rym Pa­nem?

– Jesz­cze go­rzej.

– Cóż mu się sta­ło?

– Uto­pił się pod ło­to­ka­mi, dja­bli wie­dzą, po co tam lazł w nocy. –

Ba­ra­no­wi twarz tro­chę się prze­cią­gnę­ła, mruk­nął pod no­sem ale dla sie­bie tyl­ko:

– To on, ja jego znam. – I wnet wy­do­był krót­ką faj­kę, na­ło­żył ba­ku­nem, i skrze­sał ognia. – Po­wiedz że ku­mie jak się sta­ło ze sta­rym Pa­nem? –

I Chwe­djo za­czaj faj­kę ku­rzyć.

– A cóż! przy­je­chał Me­wes, a z nim tak dużo żoł­nie­rzy że to aż ha; po­rwa­li sta­re­go Pana i po­wieź­li jak dja­bli grzesz­ną du­szę, mó­wią że do Mo­zy­ra.

– Imość gdzie?

– Za­raz przy­je­cha­ła do Da­wi­dek do Pa­ni­cza. Imość bar­dzo tę­sk­ni. I do Ży­to­mie­rza i do Ki­jo­wa po­sła­ła z gro­sza­mi; a na­wet pan sę­dzia Wy­how­ski, ten pła­sko­no­sy po­je­chał za pa­nem do Mo­zy­ra. Pa­ni­cza Imość nie pu­ści­ła, to on jak war­jat, nie chce ani jeść, ani spać, do­pie­ro pierw­szy raz na po­lo­wa­nie wy­szedł, i to dla Imo­ści zro­bił.

– Bied­ny chło­piec! a on tak lubi po­lo­wa­nie.

– Dzi­wo że lubi; ta­żeż to po was ku­mie, w ca­łej Cha­bińsz­czy­zniej, Isko­rysz­czy­znie i Li­sowsz­czy­znie nie­masz strzel­ca nad na­sze­go Pana!

– A ty Chwe­dju?

– No, ja strze­lam śru­tem taj ru­bań­ca­mi, a cza­sem tam kie­dyś szto­fem, a on za­wsze kul­ką, jak wy ku­mie.

– I czut­ki chło­piec, zna do­brze wagę lasu.

– Dziś prze­pu­ścił lisa, jak gdy­by był śle­py; po praw­dzie mó­wiąc, o mało go lis nie roz­bił.

– Szko­da chłop­ca. A w Chry­sty­nów­ce kto te­raz pa­nu­je, czy mło­dy Pan?

– Gdzie tam u li­cha! Z Owru­cza na­zna­czy­li Ho­szow­ca; już, on tam się spro­wa­dził jak do swo­je­go domu.

– Ho­szo­wiec to skur­czy­byk, bę­dzie on z Chry­sty­now­ców drzeć łyka.

– Już i drze. Młod­szy Pod­ho­re­lec do­no­sił Imo­ści, że zna­lazł w za­sie­kach psze­ni­cy ze dwa ty­sią­ce kos, no­żów i sie­kier wszyst­ko za­brał na fury. Imość za­lę­kła się. – Do­ką­dże po­słał, do Owru­cza? – Nie, Ja­sna Pani, do Na­ra­dycz i ka­zał scho­wać w swój ma­ga­zyn. – Imość po­wie­dzia­ła – to chwa­ła Bogu dać mu po­kój; i dała Pod­ho­rel­co­wi trzy kar­bo­wań­ce na wód­kę. Lecz to dzi­wo, Imość tak sta­re­go Pana lubi, a o jego do­bro nie stoi. –

Uśmiech­nął się Ba­ran.

– Jak przy­je­dzie sta­ry, da on łup­nia Ho­szow­co­wi. Ne­stor­cio przy­po­mni so­bie że spra­wa nie z Waś­kow­ski­mi taj z Cza­pow­ski­mi.

– Cóż to było ku­mie?

Ba­ran jak­by w na­gro­dę ob­da­rzył Chwe­dja swo­jem za­ufa­niem i opo­wia­dał:

– Ty wiesz że Ho­szo­wiec bar­dzo się mo­dli, i my­śli że Pana

Boga jak lu­dzi może oszu­ki­wać. Otóż było koło Waś­ko­wa ze czter­dzie­ści włók ład­ne­go lasu; mó­wią lu­dzie że wię­cej sta lat Cza­pow­scy z Waś­kow­ski­mi się wa­dzi­li do kogo ten las na­le­ży. Temu trzy lata jak dziś pa­mię­tam, Ne­stor­cio wy­pra­wił wiel­kie po­lo­wa­nie w tym le­sie, na­spra­szał i Waś­kow­skieh i Cza­pow­skich, i my z Pa­ni­czom Fe­lik­sem tam byli; było lu­dzi z ob­ła­wą wię­cej jak trzy kopy; nie ma co mó­wić, po­lo­wa­nie do­brze się uda­ło, ja sam za­bił ło­szy­cę, ka­ba­na i trzy kozy. Pili i je­dli, ale każ­dy co to z sobą… przy­wiózł. Ne­stor­cio wszyst­ką zwie­rzy­nę dla sie­bie za­brał; i wstyd lu­dziom po­wie­dzieć, po czar­ce wód­ki ka­zał dać strzel­com i ob­ła­wie. Ja chciał mo­jej zwie­rzy­ny nie dać, ale Pan po­wie­dział: bierz go dja­beł. – Aż tu ni ztąd ni zo­wąd na fu­rze przy­wieź­li fi­gu­rę, ma­lo­wa­na zie­lo­no z Je­zu­sem Chry­stu­sem, i jak pa­no­wie mó­wi­li, było tam na­pi­sa­no: że dnia tego, roku tego, na sła­wę Bogu, na do­bro lu­dziom, po­sta­wił tę fi­gu­rę Ho­szo­wiec, Pan Ka­ro­dycz. Ne­stor­cio mó­wił że sta­wia na wiecz­ną; pa­miąt­kę, że tu po­lo­wa­li przy­ja­cie­le i bra­cia. Wszy­scy pa­trzy­li, a woź­ny któ­re­go z sobą przy­wiózł, krzy­czał jak­by przez żart, że Ho­szo­wiec to sta­wia. Po­tem za rok i sześć nie­dziel po­sta­wił koło fi­gu­ry kar­czem­kę, a po­tem i Sło­bo­dę. Cza­pow­scy, Waś­kow­scy da­waj jego po­zy­wać, a on jak za­czął klu­czyć w są­dzie, tak i wy­grał. Sąd po­wie­dział, że sta­wia­niem fi­gu­ry, jak oni na­zy­wa­ją przez woź­ne­go, przy świad­kach, wziął in­tro­mis­sję; przez rok i sześć nie­dziel wy­sie­dział po­ses­sję, i czter­dzie­ści włók lasu jego dzie­dzic­twem się sta­ło. Bóg to świę­ty wie czy to spra­wie­dli­wie, ale Ho­szo­wiec dmie i trzy­ma co za­brał Mo­skiew­skim ka­du­kiem.

– Praw­da ku­mie że to mo­skiew­ski ka­duk, przy­najm­niej za pol­skich cza­sów jak ro­bi­li ka­du­ka, to strze­la­li do sie­bie i bili się szyb­nia­mi. Ja pa­mię­tam w Boh­da­nów­ce – – U Po­toc­kie­go?

– Gdzież tam, tam bili się Nie­mi­rycz z Try­pol­ski­mi, to nie­szczę­śli­wy dwór.

– Te­raz on uszczę­śli­wiał; u Pana Jana są ład­ne dzie­ci. Ale oto już i Rud­nia.

Stuk mio­tów do­la­ty­wał do ucha, nie­ba­wem uka­zał się dym, a za nim da­chy kur­nych chat, jed­ne po­kry­te dra­ni­cą, dru­gie oso­ką. Ba­ran chrząk­nął.

– Chwe­djo, a do­brze ty po­kme­to­wał co ja to­bie mó­wił o Ho­szo­weu.

– Ta­że­to nie trud­no skme­to­waó że on skur­czy­byk.

– Nie­tyl­ko skur­czy­byk, ale nie­wia­ra, ga­dzi­na taka jak i Me­wes, Otóż pójdź za­raz do Chry­sty­nów­ki, taj Pod­ho­re­le­owi i wszyst­kim lu­dziom ga­daj, żeby się jego strze­gli, a jak co wie­dzą to cyt, nie­chaj mil­czy; co tam nam mu­zy­kom w pań­skie dzie­ła się wda­wać. Nam Pana bro­nić, bo to nasz oj­ciec i do­bro­dziej; jak on nie po­ża­łu­je, to i nikt nie po­ża­łu­je, a jak on so­bie po­ście­le to i wy­śpi się; zo­staw­my to jego ro­zu­mo­wi, a cze­kaj­my co każe. Ro­zu­miesz Ohwe­dju?

– Dzi­wo, że ro­zu­miem.

– A pój­dziesz?

– Lisz pój­dę, kie­dy tak chce­cie ku­mie.

– Idź, idź, zo­ba­czysz że to do­brzy lu­dzie i sta­ry i mło­dy; oni dla nas o do­brem du­ma­ją, i jak Bóg da, to i do­brze zro­bią.

– Nie­chaj im Bóg szczę­ści, a nam po­ma­ga. –

Ucię­li roz­mo­wę, bo już z róż­nych ście­żek lasu wy­su­wa­li się Da­wid­kow­scy i Sew­ru­kow­scy strzel­ce. Wszy­scy wi­ta­li Mar­ka Ba­ra­na z czcią jaka się przy­na­le­ża­ła naj­zna­ko­mit­sze­mu my­śliw­co­wi w ca­łej oko­li­cy.

W ca­łej oko­li­cy nikt jak Mar­ko Ba­ran nie za­wa­bił wil­ków: czy to gniaz­do­we, czy ja­ło­we. Nikt tak po pstro­ka­tej po­nów­ce ry­sia nie do­tro­pił. Po czar­nej sto­pie wie­dział gdzie stój­ka ło­sia w upał; gdzie le­go­wi­sko ka­ba­na. I bo­bra i wy­drę do­śle­dził; żad­na kuna, ża­den bor­suk przed nim się nie scho­wał. Strzel­ba u nie­go nig­dy ani klap­nę­ła, ani na pa­new­ce nie znio­sła; nie wie­dział co to chy­biać, albo pod­strze­lać. Ka­ba­na w sam łys , ło sia w kark albo w przed­nią ło­pat­kę, niedź­wie­dzia w samo ser­ce o za­kład ugo­dził; nig­dy in­a­czej tyl­ko kul­ką strze­lał w lot i cie­trze­wie i ja­rząb­ki. Znał, jak stu­dent abe­ca­dło, wagi la­sów, prze­cią­gi zwie­rza i pta­stwa, to­ko­wi­ska, ja­zwi­ny, wszyst­kie ścież­ki i uro­czy­ska w le­sie na trzy­dzie­ści mil oko­li­cy; od Ki­jo­wa aż do Zwia­bla, od Mo­zy­ra aż do Low­ko­wa. Po wszyst­kich la­sach po­lo­wał, i nikt mu nie śmiał wzbra­niać; w domu miał wię­cej fu­ter i so­lo­nej zwie­rzy­ny, jak Pan Stec­ki z Cha­beńsz­czy­zny. Kogo lu­bił to lu­bił do­brze; jak so­bie cza­sa­mi pod­ocho­cił, to po­wia­dał: by­łem nie ośle­pi, ani za­ku­tał, a han­dżar­ka – tak na­zy­wał swo­ją jan­czar­kę – za­wsze mnie ko­cha­ła, to od nikn-z lu­dzi nic nie po­trze­bu­ję, a cza­sa­mi lu­dziom mogę zro­bić do­brze. Kie­dy z jed­nym tyl­ko czło­wie­kiem się zna­cho­dził, to był roz­mow­ny; przy trze­cim już nie­wie­le ga­dał, mó­wiąc: nig­dy nie ża­ło­wał ten co mil­czał, a za­wsze ten co wie­le pra­wił.

Przed szo­pą Rud­ni stał pa­ro­kon­ny wó­zek, a wi­dać tyl­ko co przy­je­chał, bo mło­dzie­niec jesz­cze nie zlazł z nie­go, i Dmy­tro za­le­d­wie ze­sko­czył. Lu­dzie choć oczer­nie­ni wę­glem i okop­ce­ni dy­mem, ale nie w łach­ma­nach, bie­gli na po­wi­ta­nie Pana, a wi­dać było że to wszyst­ko szcze­re, ser­decz­ne. Mło­dzie­niec choć smut­ny uśmie­chał się do nich, i do każ­de­go ja­kieś sło­wo prze­ma­wiał. Oni ro­zu­mie­li do­le­gli­wość pań­ską, i ra­dzi­by część jej przy­jąć na sie­bie, a jemu ulżyć.

Ba­ran trą­cił Chwe­dja.

– Patrz jaki mło­dy, a już jak ro­dzo­ny oj­ciec z ludź­mi. – Sko­ro mło­dzie­niec uj­rzał Ba­ra­na, na­tych­miast przy­stą­pił do nie­go, za­czął roz­ma­wiać; a cią­gle po­stę­pu­jąc, tak się od­da­li­li od lu­dzi, iż ich roz­mo­wy ani sły­chać było.

Nie dzi­wi­ło to ni­ko­go: Ba­ran to cy­mes my­śli­stwa, a mło­dy Pan tak ko­cha ży­cie łow­ca, za­pew­nię o tych to rze­czach roz­pra­wia­ją z sobą. Chwe­djo tyl­ko na nich z pod dłu­giej brwi rzu­cał okiem nie­do­wiar­stwa i w my­śli dla sie­bie sa­me­go po­mru­ki­wał.

– Dziś jak sen­ny był na po­lo­wa­niu, lisa prze­śle­pił, a te­raz o po­lo­wa­niu jak żywo gada z Ba­ra­nem i za psa­mi nie je­dzie. Ja­kaś to jest ro­bo­ta!

Za szo­pą pod­kradł się jak­by do cze­szą­ce­go się ło­sia w ło­mie, i ztam­tąd wy­raź­nie do­sły­szał te sło­wa: Tyl­ko pa­mię­taj o nich.

– Bądź­cie spo­koj­ni Pa­nie, co Ba­ran weź­mie na sie­bie, to i do­nie­sie tam gdzie trze­ba.

W stro­nie ku Boh­da­nów­ce dało się sły­szeć po­dy­ma­nie bo­rów­ki, Ostap psy zwo­ły­wał; wszy­scy strzel­ce szli na ten głos, a mło­dy Pan idąc z Ba­ra­nem cią­gle roz­ma­wia­li; wó­zek to­czył się z tyłu, ko­ła­mi roz­gar­ty­wał pia­sek, i jak­by w pu­chu to­nął, nig­dzie nie za­ter­ko­tał; ko­nie od owa­dów ki­wa­ły gło­wa­mi, no­ga­mi rzu­ca­ły, a Dmy­tro po­ło­żył rusz­ni­cę na wó­zek, i ka­wa­łem łyga jak na­chaj­ką po­chla­sty­wał po pia­sku; ode­zwa­ła się w nim Ukra­iń­ska przy­wycz­ka.

Do­szli do Osta­pa, któ­ry stał przy gra­nicz­nych kop­cach i trą­bił, i na­wo­ły­wał, a psów jak nie ma tak nie ma, ani je­den nie przy­szedł. Ba­ran po­szedł w las i nie­ba­wem wró­cił.

– Nie trąb, po­rzuć Synu, psy w Boh­da­nów­ce we dwo­rze.

– Jak to? – za­py­tał mło­dzie­niec.

– Ot tak Pa­nie, lisz­kę za­bi­li, psy po­ła­pa­li i po­pro­wa­dzi­li do dwo­ru

– Gdzie? – Kie­dy? – Chodź Pa­nie tu. –

Prze­szli kil­ka­set kro­ków dro­gą i Ba­ran po­ka­zy­wał. – Tu Pod dęb­cza­kiem stał Kli­mow­ski krzy­wo­nóż­ka, pa­trząc jak ku­ter­la­wo po­pi­sał po pia­sku; ztąd strze­lił, ot i flej­tuch leży.– Pod­niósł spa­lo­ny kłak za dro­gą, i pod­szedł kil­ka­na­ście kro­ków.

– A tu lisz­ka upa­dła i psy przy­bie­gły, i dwóch dru­gich Boh­da­now­ców. –

Było wi­dać i far­bę lisa, i psie pa­zu­ry, i ludz­kie sto­py. – Ba­ran szedł zno­wu na dro­gę.

– Pa­trz­cie, jak cią­gnę­li psy na pa­sach, ot Za­gra­jo­we łapy, jak się opie­rał, to upar­ty pies; a to Śpie­wak, jak od­gry­zał się, ska­kał na stro­ny; ja ich znam, po­znał­bym dja­bli wie­dzę gdzie.

Strzel­ce kme­to­wa­li i krę­ci­li gło­wa­mi.

– Praw­da. – Praw­da. –

Tym­cza­sem Ba­ran za­wie­trzył, i sko­czył w bok, jak pies co świe­ży trop za­sły­szy; od­gar­nął nogą, gę­sty krzak, i kol­bą, han­dziar­ki pod­rzu­cił li­sie ścier­wo ob­dar­te.

– No Kli­mow­ski, nie taki ty dur­ny! psy będą, we dwo­rze, ale li­sia skór­ka tam nie bę­dzie, za­grzęź­nie u Rebe Mosz­ka. –

My­śliw­ska to sztu­ka z lisa w duch zdzierz­gnąć skór­kę.

Po­le­szu­ki ra­dzi­li żeby la­sem jeź­li moż­na prze­ciąć dro­gę uwo­dzą­cym psy, z nie­nac­ka wpaść i ode­brać; a je­że­li nie, to za­cze­kać do nocy, i w nocy wy­kraść psy z Boh­da­nów­ki. Już każ­dy jed­ną nogę wy­sfo­ro­wał w las, kie­dy Dmy­tro się na­bun­diu­czył.

– Po­cze­kaj­cie! co to bę­dzie­my jak zło­dzie­je kraść to co na­sze. Pa­ni­czu, jedź­my wprost do Boh­da­no­wiec­kie­go dwo­ru, jak nie od­da­dzą nam, to w Da­wid­ka­eh i w Sew­ru­kach jest wię­cej lu­dzi jak u nich; na­uczy­my zło­dzie­jów. Jak­by Pan był, toby tak zro­bił. –

Na te ostat­nie sło­wa za­ru­mie­nił się… mło­dzie­niec.

– Jedź­my. – I sia­dał na wó­zek. Ba­ran przy­stą­pił.

– Pa­nie, Boh­da­no­wiec­ki dwór nie­szczę­śli­wy na za­jaz­dy.

– To nic. Idź­cie do Rud­ni, my z Dmy­trem po­je­dzie­my.

– I ja z wami Pa­nie – i do­dał bar­dzo ci­cho: – sta­ry­by się gnie­wał. –

Nim jed­nak siadł na wó­zek, rzu­cił okiem na strzel­ców jak­by kogo szu­kał.

– A gdzie Chwe­djo, czy po­szedł w las? – Po­pa­trzy­li na sie­bie.

– Z Rud­ny z nami nie wy­szedł. –

Za­mru­czał pod no­sem Mar­ko Ba­ran, jak­by nie­rad był temu; ale wó­zek po­je­chał, i strzel­ce zni­kli w le­sie, a wiatr dął i po­gwiz­dy­wał, jak­by sam je­den tyl­ko był w ca­łej pusz­czy.

W Rud­ni woda szu­mi na ło­to­kach, war­czą koła, mło­ty stu­ko­czą, lu­dzie wzię­li się do ro­bo­ty.

Po­ni­żej ło­tok, nad samą rzecz­ką, na ku­pie prze­pa­lo­nych żuż­li, pod krza­kiem gę­stej ło­zi­ny, sie­dział ja­kiś stze­lec, u nóg po­ło­żył rusz­ni­cę, wy­do­był z tor­by ka­wał ra­zo­we­go chle­ba, sło­ni­nę i głów­kę czosn­ku ko­zi­kiem kra­jał, pal­ca­mi łusz­czył czo­snek i za­ja­dał. Nie pa­trzył on jak się pie­ni, i niby w roz­pa­dli­ny roz­dzie­ra wart­ka woda Hre­zli, jak li­ście za li­ść­mi to po­to­ną, to wy­hulk­ną, i jed­ne za dru­gie­mi go­nią, po niej. Nie pa­trzył na tę tro­chę ja­śni w ciem­nej pusz­czy, na bury dym z kuźń, na błę­kit­na­we nie­bo i na zło­te słoń­ce, a tego wszyst­kie­go w pusz­czy nie za­wsze i nie tak dużo wi­dać. Zjadł, reszt­ki po­cho­wał w tor­bę, z pę­che­rza na­ło­żył ba­ku­nu w drew­nia­na, faj­kę, z brzo­zo­we­go ko­rze­nia, zczer­nia­łej od za­kop­ce­nia; za­le­d­wie do­tknął krze­si­wem krze­mie­nia już hub­ka się za­pa­li­ła, po­cią­gnął parę razy, dym mu w nos za­le­ciał. Wten­czas do­pie­ro wstał z zie­mi, pod­niósł rusz­ni­cę, rzu­cił wzro­kiem do koła, wy­jął z tor­by czap­kę z si­wych ba­ra­nów, z si­nym wierz­chem i z siną wstąż­ką u góry, przy­krył rude wło­sy, i żwa­wym kro­kiem ru­szył po nad rze­kę; ta czap­ka na gło­wie, ten chód nie ci­chy mó­wią le­piej jak sło­wa: Nie na łowy, ani w pusz­czę on śpie­szy.III.

Wie­lu snem śmier­ci upa­dło,

Co się wczo­raj spać po­kła­dło;

My się jesz­cze prze­bu­dzi­li,

By­śmy Cię Boże chwa­li­li.

KAR­PIŃ­SKI

Dziw­ne to te Owruc­kie ple­mię! Wie­ki i wy­pad­ki prze­szły po Pol­skiej zie­mi, za­mą­ci­ły po niej i tak wszyst­ko prze­obra­zi­ły, że gdy­by zmar­twych­wstał czło­wiek Pia­stów i Ja­giel­lo­nów, i przy­szedł na ton tu Pol­ski świat, nie po­znał­by gdzie jest: ale Owru­cza­nie, ani chłop, ani szlach­cic, na włos się nie zmie­ni­li: ja­kie­mi byli ich pra­pra­oj­co­wie, ta­kie­mi oni są dziś, i ich pra­pra­wun­ko­wie ta­kie­mi będą. Gdy­by Osta­fi Dasz­ko­wicz, gdy­by Jan Wy­how­ski, z nie­ba, z po­mię­dzy ry­ce­rzy Pań­skich, zstą­pi­li do swo­jej daw­nej sie­dzi­by, na Owruc­kij, zie­mię, my­śle­li­by pa­trzą na swo­je puł­ki, co bro­ni­ły Czer­ka­skie­go zam­ku, co hu­la­ły na Ko­no­top­skich po­lach; taka pol­skość w du­szach i cie­le, w ser­cach taka krew ki­pią­ca, i taki po­pęd do sza­bli, ta­kie śle­pe po­słu­szeń­stwo star­szym.

Ta szlach­ta Owruc­ka, u kró­lów na klęcz­kach nie wy­pr­sza­ła o her­by i uszlach­ce­nia; do Niem­ców i Hisz­pa­nów nie jeź­dzi­ła po hra­biow­skie ko­ro­ny, ale na pol­skiej zie­mi w ob­ra­nie Pol­ski, przez sza­blę na­by­wa­ła szla­chec­twa. I to dziw­nym oby­cza­jem.

Za Ja­giel­loń­skich cza­sów Zyg­munt sta­ry na­pi­sał do Ota­fie­go Dasz­ko­wi­cza pod­ów­czas Het­ma­na Ko­za­czy­zny: – Bi­su­ramn, Ta­tar gro­zi Rze­czy­po­spo­li­tej: broń Wa­sze gra­nic Ukra­iny. – I Pasz­ko­wicz w ośm ty­się­cy lu­dzi, z Czer­ka­skie­go zam­ku zgniótł, zni­we­czył sto­ty­sięcz­ne hor­dy Bi­sur­ma­na; a kie­dy go król chciał do­sto­jeń­stwa­mi i Sta­ro­stwa­mi ob­da­rzyć, on od­po­wie­dział: – Naj­mi­ło­ściw­szy Pa­nie! zie­mię mam, za zło­to i do­sto­jeń­stwo dzię­ku­ję, a pro­szę byś mi po­zwo­lił na­gro­dzić wa­lecz­nych co za Oj­czy­znę się bili, moim her­bem, i mo­jem szla­chec­twem. – Król rzekł: po­zwa­lam, po­twier­dzam. – A Osta­fi wró­ciw­szy mię­dzy swo­ich, wszyst­kim tym co po­zo­sta­li z krwa­wych bi­tew, a było ich jesz­cze kil­ka­na­ście set, oznaj­mił: – Za po­zwo­le­niem, i po­twier­dze­niem Kró­la Je­go­mo­ści, Pana nam Mi­ło­ści­we­go przyj­mu­ję was do mo­je­go her­bu, i ro­dzi­me­go mia­na, wszy­scy­śmy bra­cia, wszy­scy­śmy Dasz­kie­wi­cze. – I ztąd po­szli Dasz­kie­wi­cze.

Tym spo­so­bem uszlach­ci­li się Be­chwo­wie, Cho­da­ko­wa­cy, Uszcza­pow­scy, Mu­ża­row­scy, Cza­pow­scy, Kor­kusz­ko­wie, Ba­ra­now­scy, Stasz­kie­wi­cze, Wać­kow­scy, Kor­czew­scy, Ka­leń­scy, Mi­le­niew­scy, Ki­sie­le, Ko­ściusz­ko­wie, Wy­how­scy i inni, któ­rych jest nie­ma­ło. Sam Jan Wy­how­ski po Ko­no­top­skiej bi­twie cały pułk ko­za­czy, ty­sią­ca lu­dzi do­cho­dzą­cy, przy­jął za swo­ich bra­ci, za Wy­ho­wa­kich. Kró­lo­wie Po­la­cy po­twier­dza­li to szlach­ce­nie się, z wa­run­kiem, aby ta szlach­ta cho­dzi­ła na straż Czar­no­byl­skiej dziel­ni­cy, bro­nić gra­nic Pol­ski od Mo­skwy i Ta­ta­ra.

Szlach­ta w kon­tu­szach, w żu­pa­nach, z Mat­ką Naj­święt­szą na pier­siach, z ka­ra­be­lą przy boku, z rusz­ni­cą na ple­cach; jed­na noga w bu­cie, dru­ga w po­sto­le, na znak, że go­to­wa i zdol­na do kon­nej i pie­szej służ­by; cho­dzi­ła na po­win­ność jak Król Je­go­mość ka­zał. I dziś ani stro­ju, ani oby­cza­ju nie zmie­ni­li, mają pra­oj­cow­skie rusz­ni­ce, i ka­ra­be­le, i ta­kie same ser­ca jak ich pra­oj­co­wie, cze­ka­ją tyl­ko gło­su kró­lew­skie­go: – Na straż, do Czar­no­byl­skiej dziel­ni­cy!

Wnet ra­zem jak je­den czło­wiek by się tam kop­nę­li.

I chło­pi mię­dzy tą szlach­tą licz­ną ze­szlach­cie­li uczu­ciem, że­ni­li się mię­dzy sobą i z sobą się bra­ta­li. W nie­jed­nej wio­sce, gdzie dzie­się­ciu szlach­ty pa­nów, przy­pa­da na jed­ne­go chło­pa, chłop po­ży­cza­jąc swo­im pa­nom po grzy­wien­ce, po zło­tów­ce, w lep­szy da­le­ko do­by­tek uro­śnie jak jego pa­no­wie. W in­nych miej­scach Pan by wy­darł chło­po­wi, ale u drob­nej szlach­ty Owruc­kiej tego nie masz; oni świę­cie się trzy­ma­ją tej praw­dy: Komu Pan Bóg co dal, ten niech to dzier­ży. W wio­sce szla­chec­kiej naj­czę­ściej bu­szo­wał żyd arę­darz. Co kwar­ta­łu jak przy­szła wy­pła­ta raty, pa­no­wie szlach­ta scho­dzi­li się do karcz­my; żyda czu­bi­li, ła­ja­li, prze­pi­li całą ratę, a po­te­ra, na dru­gi dzień ko­le­ją szli do karcz­my na stró­że, i arę­dar­skie po­win­no­ści, bo chło­pi się opła­ci­li, a w kontr­ak­cie wy­raź­nie to było na­pi­sa­no, trze­ba było sa­mym speł­niać. Ale to by­najm­niej har­de­go du­cha w nim nie po­ko­rzy­ło, kon­trakt do­trzy­mał, i zno­wu był taki jak przy­sta­ło na szlach­ci­ca ze stra­ży Czar­no­byl­skiej dziel­ni­cy.

Z każ­dej ta­kiej szla­chec­kiej wio­ski, kil­ka mło­dzień­ców wspól­ną skład­ką wy­sy­ła­no do pa­le­stry, ci jak się praw­ne­go ro­zu­mu wy­uczy­li, a ro­zu­mem tym do­ro­bi­li się gro­sza, bar­dzo Dyli po­wa­ża­ni; a z nich naj­star­szy, naj­ma­jęt­niej­szy, i naj­spryt­niej­szy, sta­wał się sa­mo­wład­nym wo­dzem wszyst­kiej szlach­ty, no­szą­cej toż samo ro­dzin­ne zwa­nie; i to sa­mo­władz­two spa­da­ło na syna i tak da­lej, póki ro­dzi­na nie wy­mar­ła, albo nie wy­nio­sła się z Owruc­kie­go, albo nie za­par­ła się oby­cza­jów i zwy­cza­jów Owruc­kich. Szlach­ta ta była praw­dzi­wym kla­nem Szkoc­kim, a ich star­szy wo­dzem; on roz­strzy­gał spo­ry i ka­rał szlach­tę, opie­ko­wał się mło­de­mi, pro­wa­dził pro­ces­sa prze­ciw in­nej szlach­cie, roz­sa­dzał ich oso­ba­mi i ich do­brem, a wszyst­ko co on zro­bił było do­brze. Sami re­li­gij­ni i cno­tli­wi, by­najm­niej nie wda­wa­li się w po­stę­po­wa­nie star­sze­go, choć­by ono było naj­bar­dziej sza­tań­skie; w każ­dym ra­zie go bro­ni­li i w każ­dym ra­zie go słu­cha­li.

Nie był to ko­niec jesz­cze tej hie­ra­chji; była szlach­ta za­moż­na ro­dzin­na Owruc­ka, tak zwa­na po­je­dyn­ka­mi, jako Nie­mi­ry­cze, Omie­ciń­scy, Fal­kow­scy, Pau­szo­wie, Głę­boc­cy, Try­pol­scy, Trze­cia­cy, Zie­le­niec­cy, Te­le­żyń­scy, Za­łę­scy, i inni; ci szczo­dro­tą, go­ścin­no­ścią, prze­moż­ną, opie­ką gro­ma­dzi­li koło sie­bie kil­ku star­szych, szla­chec­kich ro­dów, i sta­wa­li się ich na­czel­ni­ka­mi z pra­wem dzie­dzic­twa i spad­ku na­wet na ga­łąź po­krew­ną, byle w Owruc­kiem osia­dłą, i świę­cie za­cho­wu­ją­cych Owruc­kie oby­cza­je i zwy­cza­je.

Śla­dy tego szcze­blo­wa­nia hie­ra­chji wszę­dzie były jaw­ne i do­bit­ne, i na sej­mi­kach wy­bo­ro­wych, i w po­wie­cie na ka­den­cjach. Mar­sza­łek po­wia­to­wy, jeź­li tyl­ko nie był ma­nia­kiem po­sta­wio­nym ot tak so­bie na za­kry­cie kogo dru­gie­go, był ro­dzi­mym na­czel­ni­kiem ca­łej szlach­ty, a przy­najm­niej więk­szej jej czę­ści. Mimo spo­rów i pro­ces­sów ja­kich nie­ma­ło ist­nia­ło w po­wie­cie, jego głos, w ra­zie po­trze­by mógł tra­fić do wszyst­kich na­czel­ni­ków, a przez nich do star­szych a przez tam­tych do ca­łej szlach­ty i chło­pów. Ta­kie to szcze­blo­wa­ne sko­ja­rze­nie, za­sia­ne na Owruc­kiej zie­mi przez pra­pra­oj­ców, prze­trwa­ło wie­ki, trwa­ło do dziś dnia, z na­dzie­ją że prze­trwa jesz­cze wie­ki.

W Chry­sto­nów­ce jak­by za­jazd jaki, z ośm­dzie­się­ciu IIo­szo­wiec­kiej szlach­ty pa­ta­ma­ru­je we dwo­rze, na fol­war­ku, na toku i w sio­le, a wszyst­ko Ho­szow­ce. Na nich kon­tu­sze, ta­ra­ta­ty, i opoń­cze roz­ma­itej bar­wy, ale tak po­pło­wia­łe że tej barwv i dja­beł by nie ro­ze­znał, ale u każ­de­go była ka­le­ta i jed­na noga w bu­cie, a dru­ga w po­sto­le, i u każ­de­go Mat­ka Naj­święt­sza na pier­siach. Po­przy­jeż­dża­li kon­no, wóz­ka­mi, a naj­wię­cej po­przy­cho­dzi­ło pie­szo; były tam ko­bie­ty, po­przy­stra­ja­ne w pstra­we przy­ja­ciół­ki, w kon­tu­si­ki któ­re kie­dyś mu­sia­ły być sine, i to były Ho­szo­wian­ki. Pan Ne­stor, star­szy nad Ho­szow­ca­mi zo­stał tym­cza­so­wym ad­mi­ni­stra­to­rem Cbry­sto­no­wiec­kie­go klu­cza, i szlach­ta zbie­gła się do po­sług jego.

Pan Ne­stor i Pan Fe­liks ta­koż z Ho­szow­ców w kom­na­cie pa­li­li faj­ki i roz­ma­wia­li. Pan Fe­liks był de­pu­ta­tem Sądu Głów­ne­go Wo­łyń­skie­go i to dru­gie­go de­par­ta­men­tu; do­stat­ni oby­wa­tel, po­czci­wy czło­wiek, na­wet jak w Owruc­kim po­wie­cie zwa­li go na­ucz­ny. Pan Ne­stor wca­le z in­ne­go był drze­wa, ale że po­cho­dził z dzie­dzicz­nej ro­dzi­ny, a za­tem był star­szy, i były Sę­dzia po­wia­to­wy, zwierzch­ni­czył De­pu­ta­to­wi sądu głów­ne­go.

– Pa­nie Ne­sto­rze na co ci było się wda­wać w te ad­mi­ni­stra­cje? lu­dzie będą krzy­czeć.

– Niech krzy­czą, to się, i prze­krzy­czą; cóż to Mo­span­ku my­ślisz, że ja taki fryc, że­bym wpusz­czał kogo in­ne­go do ogro­du, kie­dy sam mogę po­zry­wać owo­ce na utrzy­ma­nie zna­cze­nia na­sze­go rodu.

– Ależ trze­ba było przy­najm­niej wziąść na uwa­gę, za jaką rzecz nie­szczę­ście spa­dło na pana Pod­cza­sze­go?

– To wca­le inna ka­te­gor­ja; wi­dzisz Mo­span­ku tak: Jak Pan Woj­ski Owruc­ki każe, to Ho­szow­ce sta­ną ra­zem z Pró­szyń­ski­mi, z Trze­cia­ka­mi i tak da­lej. Wać­pan wiesz że ja z Bach­tyń­cem jemy się jak psy, i spro­ce­su­ję go na gni­łe jabł­ko, a przy­najm­niej tak pod­sku­bię że przez dłu­gie lata nie po­ro­śnie; a jed­nak Bach­tyń­ca sio­stra Wać­pa­na ro­dzi, i Wać­pa­na sy­no­wie spa­dek po nim bio­rą. Bach­tyń­ca sy­no­wi­ca z Pró­szyń­skiej uro­dzo­na po­szła za Trze­cia­ka, a co go­rzej Pana Woj­skie­go cór­ka za Bach­tyń­ca bra­tem. Wszyst­ko to po­wią­za­ne, i w rze­czy pu­blicz­nej, jak ży­dzi mię­dzy sobą po­win­ni­śmy się trzy­mać, a w rze­czach pry­wat­nych Mo­span­ku to co in­ne­go.

– Jed­nak do­bra zgo­da robi jed­ność, a przy jed­no­ści sil­niej moż­na słu­żyć rze­czy pu­blicz­nej.

– Mo­span­ku co ci się roi po gło­wie? cóż to, gdy­by Pol­ska daj Boże była jak daw­niej, dla tego Po­la­cy nie mie­li­by się pro­ce­so­wać, i skub­nąć je­den dru­gie­go, kie­dy się grat­ka zda­rzy? Ja za­wsze do mo­je­go wra­cam; trzy­maj­my się jak ży­dzi, i drzyj­my się jak ży­dzi. –

Fe­liks chciał mó­wić, kie­dy Ne­stor po­sły­szał w dru­gim po­ko­ju ha­ła­sy.

– Cyt! cyt! już na spra­wy idą. –

Pan Fe­liks po­wstał z miej­sca, na oka­za­nie przed ludź­mi usza­no­wa­nia ja­kie ma dla star­sze­go. Ne­stor roz­parł się w krze­śle, a drzwi się otwo­rzy­ły i we­szło dwóch mło­dych szlach­ty.

– Co tam! co tam!

– Pa­nie Ne­sto­rze, Mi­ko­łaj mi dał w pysk.

– Za co? za co?

– Pa­nie Ne­sto­rze, Wła­dy­sław na mnie po­wie­dział że ja ga­moń.

– Osły, osły! – wstał z miej­sca. – No te­raz Mi­ko­łaj po­wiedz jemu tyl­ko gło­śno; ga­moń je­steś. –

Mi­ko­łaj ma cało gar­dło wrza­snął.

– A ty Wła­dy­sław daj mu w pysk. –

Wła­dy­sław z ca­łej siły za­ma­lo­wał dło­nią, w Mi­ko­ja­jo­wą twarz.

Pan Ne­stor wziął ich obu­dwóch za ra­mio­na.

– Te­raz zgo­da – ru­szaj, ru­szaj. – I za drzwi wy­pro­sił. Ale inni zno­wu się wci­snę­li, było to pięć ko­biet.

Pa­nie Ne­sto­rze, Łu­ka­szo­wa po­wie­dzia­ła że ja taka owa­ka.

– Nie­praw­da, niech Pan Ne­stor nie wie­rzy, to ona na mnie ga­da­ła.

– Ja sły­sza­łem jak To­ma­szo­wa wy­krzy­ki­wa­ła, jak prze­kup­ka Owruc­ka.

– I ja sły­sza­łem, to nie To­ma­szo­wa, ale Łu­ka­szo­wa.

– Pa­nie Ne­sto­rze i Łu­ka­szo­wa i To­ma­szo­wa obie­dwie wy­ga­dy­wa­ły.

– Pa­nie Ne­sto­rze spra­wie­dli­wo­ści!

– Ci­cho, ci­cho. Cóż ona po­wie­dzia­ła?

– Że ja taka, że ja owa­ka.

– Łu­ka­szo­wa cóż tam na­ga­da­łaś?

– [Nie­praw­da, ja nic nie ga­da­łam. Pa­nie Nie­sto­rze ona zmy­śla.

– To­ma­szo­wa, cóż tam na Wać­pa­nią na­ga­da­no?

– Kie­dy ja się wsty­dzę po­wie­dzieć. Nie wstydź się a mów.

– Kie­dy bo. –

– Ale mów Wać­pa­ni. – Za­kry­ła oczy dło­nią.

– Że moja przy­ja­ciół­ka z sa­mej ła­ta­ni­ny?

– Ja tego nie wi­dzia­łam, to mi Ja­nek mó­wił.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: