- W empik go
Owruczanin - ebook
Owruczanin - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 518 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świt dniowy powoli, powoli rozjaśniał niebiosa; wiatr i powietrza nawet nic muskał, lasy drzemały, tylko czasem dawało się słyszeć lekkie trącanie kropel rosy, spadających z liści na liście: taka była cisza jak gdyby świat przededniem spał głębokim snem; albo jakby obudzony w uroku milczenia, oczekiwał głosu bożego na dobrydzień. Jasność przerzuciła się po całem niebie, i ztamtąd szmer szeroki a krótki, jak jeden rzut oka, jak jeden mig myśli, doleciał do ziemi; widno niebiosa prędko i razem otrząsnęły się z ciemności nocnych, i było jasno.
Ptakowie leśni poczęli śpiewać gwarnie, w różnogłosy, a rozgłosem ich śpiewu i las śpiewał i świat śpiewał, na cześć Temu który je stworzył. Do koła wszystko ożyło życiem, weselem i chwałą Bożą.
Tu wiewiórka swawoli, z gałęzi na gałąź, z drzewa na drzewo poskakuje, rzutkiem okiem w strony strzela, na łapki bierze rosę i pyszczek niemi umywa, a wiotki ogon polotnym włosem igra po nad głową, jak pióropusz nad hełmem rycerza, jak obsłona koło twarzy dziewic: to orzech zgryzie i ząbkami ziarnko łuszczy, to na świstaka w gniewie zaśwista i łapką precz jak piłka odrzuci; zlęknie się kropli rosy i między liście się przytuli, znowu wyskoczy, otrzęśnie się i zawsze swawoli. Tam cietrzew krasnobrewiec pomiędzy wierzchołki drzew się wywija; to zakołuje, to zygzak zakreśli w powietrzu, skrzydłem świszczę jakby dziobem cyrkał, nad bagna, na olszynę, na bronki leci, i cieciorka starka na żyr śpieszy, a czerniaki podloty za sobą powabia. Głuszec załopotał skrzydłami z łomu, już z żeru na wierzch dębu wyleciał, siadł, aż gałęź się ugięła i rozpatruje po nad lasem. W czarnym lesie jarząbki po ziemi skaczą i pogwizdują półzadęciem głosu i nagle uchlają. Na halawie na kopicy osoki sójka kracze, papla co się dzieje w lesie. Długojęzyczna żołna wiankiem do koła sosen oblatuje, świszcze i wypatruje oczka barci, jak żyd złodziej chrześciańskiego powozu. Kraska kochanka wrzeszczy, i sroka nad ługiem skrehocze, myśliwych do lisiego kubła powołuje. A pliszki świegotuszki po nad Hrezlą polatują, po łozinie się czepiają, i mizdrzą, się do przeźrocza wody.
Takie było wesele w nad Hrezlańskich lasach, i nie było tam słychać ani głosu, ani stąpania ludzkiego, kiedy nagle doławianie się psa zadzwoniło po czarnym lesie, i niebawem kilku głosów zagrało. Gonienie było wolne, nierówne, jakby psie głosy równie jak ich nogi musiały skakać przez łomy., i drapać się przez gęstwiny i bagna, psy grały w jednem miejscu prawie; albo młody zając w małe kółko okładał, albo matka sarna odwiódłszy psy od dzieci, kręci się w miejscu, tak jej żal odbiedz od nich daleko; ni razu psy ani ucięły, ani się uniosły, grały bez przestanku, a jednak nie słychać było ani strzału, ani nawołania głosu: pilnuj.
Nie widać tam było czuba wschodzącego słońca jak na stepie, tylko promienie jakby ukradkiem wkradały się w ciemnie lasu, i przyzłacały pojedyncze liście, i brylantowały pojedyncze perły rosy. Z przyjściem słońca i wiatr powstał; a gniewny że nie miał gdzie się rozhulać, wichrował po lesie,obrywałz drzew zeschłe liście i kręcił niemi po nad wierzchołki, jak rojem pszczół wyleciałym z matecznika, jak stadem drobnego ptastwa… szukającego żeru wśród zawieruchy. Jeszcze czas jakiś psy goniły w miejscu, a potem poniosły się w górę, i raźniej grały, jakby wiatr przekrzyczeć; lecz niedługo to trwało, granie tłumiło się, cichło, w końcu słychać go nie było; i trąba myśliwska kilka razy zadęła i ucichła, za psami się poniosła, a sam wiatr tylko po lesie dął i pogwizdywał.
Nad Hrezlą, nad samym ruczajem rzeki, na połozowatej wierzbie siedział młodzieniec, smutny, zadumany; rusznica srebrem dzwirowana stała koło niego, cisnęła się do ramienia; na szaraczkowej czamarze podpasana kartuza skryta rysiem futrem, i trąba z sosnowego korzenia, w skórę okryta, smołą wylana, wisiała na rzemyku przez plecy; a jednak młodzieniec nie wysłuchiwał głosu psów, nie wypatrywał zwierza, dumał i dumał. To ku ziemi chylił czoło, i kruczy włos tulił do młodocianej skroni; to siwe oko rzuci ku niebu, i twarz na której mszył się wąs wiosny życia, objaśniał błagalny zapał. Zdaje się że chciał ulżyć smutków serca, pokorą i prośbą.
W starych lasach gdzie nie widać tylko niebo i ziemię, darmo oko targa się na strony, jak na stepie dumą władcy nieraz poi ducha, i tym napojem nie otrętwi rozkrwawionego serca;
jak tylko cierpienie dotknie, w ciasnym obrębie roztargnienia nie znajdzie; musi bezustannie patrzeć albo na wieczne mieszkanie ciała, albo na siedzibę ducha; gwałtem stroskana myśl szuka odpoczynku w ziemi, a pociechy w niebie. I kiedy człowiek w lesie, sam na sam z sobą, ze smutkiem i z drzewami zostanie, choćby jaka była jego dusza, korzy się i błaga.
Opodal od tego miejsca, koło sosny piorunem rozdartej, zeszło się dwóch ludzi; obadwa w krótkich podartych świtkach, w szarawarach płóciennych dobrze zasmolonych, i zaroszonych, w łyczanych postołach; przez plecy wisiały borsucze torby, tak wyleniałe że ledwie gdzieniegdzie włos sterczał; za pasem nad lewem biodrem skórzana kaleta, z krzesiwem i hubką, i kilką piętakami; koło niej nożyk kozik, z tyłu wetknięta siekiera; obadwa czapki pochowali w torby. Jeden miał rude włosy i brodę jak szerszeń: trzymał rusznicę pod pachą, na pierwszym zwodzie zwiedziony kurek, a przykrywał zamek rękawem żeby rosa nie wpadła do panewki. U drugiego między czarną czupryną już przebijała się szpakowacizna: niósł strzelbę przewieszoną przez plecy, z kurkiem spuszczonym na kłak; był on spory wzrostem a cienki: rudy jego towarzysz, mały… przysadkowaty a pleczysty.
Widno tylko co się zeszli.
– A co to takiego Chwedju? – Zapytał urodziwy postawą.
– Bóg jego święty wie: zając nie zając; w takiej puszczy by nie siedział, może koza.
– Jaki djabeł, czy nawiedzona kręci się kojo dzieci?
– Lisznie wiem, ale chodźmy to zobaczymy; psy pognały nad rzeczkę.
I szli obadwa. Rudy Chwedjo tak lekko i ostrożnie stąpał, że rzadko kiedy liść zaszeleściał., albo gałązka zachrupotała pod jego nogą, schylał się, ciałem podawał się w lewo, w prawo, tak iż nigdzie ani o drzewo, ani o gałęź nie trącił, a okiem na wszystkie strony zerkał między drzewa; wszystko to u niego było już z nałogu, nie z potrzeby.
Jego towarzysz chrupotał jak dzik łomem, zawadzał o pieńki, o kempiny, lufką rusznicy stukał o drzewa, a klął w diabła przeklęte lasy.
Paskudna ziemia, djabłowi tu chodzić, a nie człowiekowi
Chwedjo skinął głową: – Co kraj to obyczaj, i z ciebie Dmytro teraz zrobił się człowiek
– A to u djabła dla czego?
– O tobie teraz nie możnaby powiedzieć: jak powiążesz
Ukraińca do, to i głodu tam zdechnie – Zaśmiał się Dmytro
– Prawda że mam nożyk do oderżnigcia, ale i bez tego by się oderwał, bo Ukraińce, Panie Swacie, to silny naród. –
Gadka poleska była przymówką do nieporządku Ukraińców, iż najczęściej bez nożyka i żadnych innych porządków, ruszają z domu het w step. Poleszuk zaś progu swej chaty nie przestąpi, bez kozika, siekiery, kalety, rusznicy i kawałka chleba w torbie; jak dobry żołnierz, gdzie go zastać wszędzie gotów do dzieła, na niczem mu nie brakuje, wszystko ma z sobą, wszystko przewidział.
Chwedjo machnął ręką i zatrzymał się, chwilkę w dół popatrzył, zgiął się i ręką chwycił czy liść, czy osokę.
– Liszka!
– Gdzie?
– Psy pogoniły. –
Dmytro darmo rozpatrywał między łomy, gęstwiny, i nogą rozgartywał osokę.
Przyśmiechnęła się piegowata twarz Chwedja, pokazał mu nadgniły kłodę, już okrytą zielonawą pleśnią.
– Patrz, dwie stopki lisie i pazurki. – Wciągnął powietrze w nos. – Jeszcze czuć świeże; a oto kłaki lisie. – Trzymał w szorstkich palcach dwa włosy lisiej szerści. – A oto psy jak podrapały, tu któryś się przewrócił. No, teraz wszystko przepadło, psiawiara zawiedzie psy w Chabeńszczyzng, jeźli nie do Bohdanowieckich Jaźwin. –
Szli dalej, a Dmytro pomrukiwał:
– Djabli poleszuk, lepiej widzi jak kot w nocy.–
Las coraz był gęściejszy, a Chwedjo tak szybko się przesuwał, jak gdyby po lodzie ślizgał. Dmytro o mało sobie oczów nie wydrapał. Chwedjo nagle trzy razy skoczył w bok, i przyczaił się pod wiązem; Dmytro ledwie zajrzał skoki poleszuka, zasłyszał łopotanie siadającego ptaka, a z nim huk strzelby, nierozgłośny ale gładki, jakby orzech zgryzł, i wnet łapot bijący się po gałęziach, i klapnięcie czegoś ciężkiego na ziemię. Nim przedarł się przez gęstwie, już poleszuk kończył nabijanie rusznicy, a u jego nóg leżał ogromny głuszec samiec. I jedno zdrowaś Marja zaledwie można było zmówić, tak prędko się to wszystko stało.
– A toż znowu jaka sztuka?
– Żadna sztuka, zajrzałem jak leci opudało, i rozględa gdzie usiąść; tutaj tylko jeden dąb wielki, podskoczyłem; lisz i cała robota. –
Zatknął rożek zatyczką którą trzymał w zębach, zakręcił szmatę która służyła w miejscu prochownicy, głuszca uwiązał do torby i ruszył; a Dmytro za nim. Już dochodzili do Hrezli, kiedy na wąziutkiej ścieżecce, Chwedjo pokazał wyraźne ślady i lisa i psów na przysychającem błocie. O sześćdziesiąt kroków siedział ztamtąd młodzieniec, widać że nie słyszał ani bli – kiego strzału, ani nadchodzących ludzi, bo ku nim wzroku nie obracał.
Dmytro głośniej zawołaj, – Paniczu! –
Ten głos obudził młodzieńca z dumania, powstał i kibić jego rosła zarysowała się kształtnemi składy. Wziął bogatą rusznicę.
– Cóż tam, psy nie ruszyć nie mogą?
– Gdzież, zaraz wsiadły na lisa, a Panicz w której stroje był?…,
– Tutaj stałem od samego początku, mm słonce wzeszło.
Potrząsł głowa, Dmytro.
– To Panicz prześlepił lisa.
– Czy wykradł się przed psami?
– Psy tuż, tuż za nim pogoniły, jak dzwonki, od niedaleczko ztąd, o dobre pół strzału,
– A ja nic ani widziałem, ani słyszałem. –
Dmytro zamilkł, a młodzieniec wtenczas dopiero rzucił okiem na torbę Chwedja.
– Gdzieżeś go zabił?
– Niedaleczko Jasny Panie, ot tutaj koło kędzierzawego dęba.
– Cóż to, czy podstrzelonego znalazłeś. – Dmytro poprawił wąsa.
– Nie, taki żywego zabił na miejscu, jak flejtuch padł ani drygnął.
– Ja nie słyszałem. –
– Ja nie słyszałem. –
Twarz młodzieńca była smutna, i Dmytrowi i Chwedjowi smutno się robiło patrząc na niego.
– Ot Paniczu już po polowaniu, wracajmy do domu.
– Nie, trzeba za psami jechać.
– Iwan za niemi poszedł, a Imość będzie niespokojna.
– Jeszcze nie późno, chodźmy; a którędy najbliżej Chwedju?
– Niech Jasny Pan idzie z Dmytrem do drogi, do wózka, a ztamtąd jedzie wprost do Rudni; ja przerżnę borem, czy czasem na Piaskowej Górze nie wlazł w jamę psiawiara, a Jasny Pan na strzelców niech zatrąbi żeby tam ciągnęli. –
Młodzieniec trąbił, ale nie ze skwapliwoaćią ochoczego myśliwca, ale jakby z niechcenia, albo z musu. Po czem ro – nakazał, a nogi prześcigały nakaz chęci. Na Piaskowej Górze popatrzył, nigdzie nie masz świeżego śladu psów, zeszedł na drożynę i szedł nią, a patrzył czy gdzie nie zajrzy przeskakującego śladu. Już dochodził do Koziego-Brodu, kiedy usłyszał gwizdanie za sobą, obrócił się i stanął.
Był to takoż strzelec, rudy, pleczysty, przysadko waty, jakby brat rodzony Chwedja, ale chociaż Chwedjo zdawał się… być od niego daleko starszym, miał dla niego pewien rodzaj uszanowania, co to się wiąże z podwładnictwem nie musu, ale dobrej woli. Nowo przybyły niósł na twarzy odpiętnowanie pewności samego siebie, i tego uczucia własnej wartości, co to nie przechodzi na zarozumienie pyszałka, ale na uczucie, co mimowolnie znaczy wyższością nad drugiemi.
– Jak się macie Chwedju?
– Sława Bogu, zdrowi kumie Baranie.
– I jakże, czy szczęśliwy dzień? –
Tu w krótkich słowach Chwedjo opisał polowanie, a kiedy wspomniał że młodzieniec prześlepił lisa, Baran zachmurzył czoło.
– Biedna dziecina, gdzie jemu tam teraz polować! Przeklęte bisy zabrali mu ojca; może i osierocą – prztyknął wargami, widno na zatrzymanie westchnienia – No i ja idę do Rudni, to chodźmy razem, zobaczę młodego kiedy nie ma starego. –
Szli, a Baran nie rozchmurzał czoła.
– I cóż czy u was nie żałują starego Pana?
– Ta niechaj jego Pan Bóg strzeże, a – i nagle uciął.
– Mój Chwedju, ty wiesz że ja twój kum; mówią że kruk krukowi oka nie wykolę; wilcy między sobą się nie jedzą, a swój swego Miałżeby zdradzać?
– Ja nic nie mówię; i stary i młody, to dobrzy panowie, w Chrystynowieczczyznie i w Dawidkach, lepiej ludziom jak u innych panów. Niech im Pan Bóg zdzowie i szczęście daje.
– Zapewnie że to dobrzy Panowie; stary chce nietylko swoim, ale i wszystkim ludziom dobrze zrobić, i dlatego to bisy tak na niego się zawzięli.
– Może być; ja tego nie wiem.
– Ale ja wiem. Stary nieraz do mnie gadał: Marku jak Polska będzie w Owruczu tak jak to niegdyś było, to daremszczyzny nie będzie; i nam i wam będzie dobrze. A jak nasz Pan wyjeżdżał gdzieś tam do wojska, to mówił: – Feliksie, lepiej zostań z nami, ze swojemi i u siebie, to daleko lepsza robota, jak djabli wiedzą gdzie lecieć zadarłszy ogon. Chłopki… to nasze dzieci, jak oni zostaną bez nas, to będą jak pszczoły bez matki. To dobry i rozmuny Pan. –
Chwedjo nic nie powiedział, ale zżymnął ramionami.
– Coś ty kumie temu nie wierzysz; ale powiedz no mi jak to się wszystko stało, bo ja o tem słyszał, jak podzwonne dalekiego kościoła, a do Chrystynówki nie chciałoby się mi teraz chodzić.
– Ludzie zwyczajnie ludzie, ten to a ten to gada – i obejrzał się do koła siebie.
– Jakiego ty djabła się boisz, żeby nas kto nie podsłuchał?
– Nie, ale ot tak sobie – ściszył głos – kumie, wiecie jak tych dwóch Laszków złapali w Łukińskim lesie, i wieźli do Żytomierza zabitych w dyby? –
Baran uśmiechał się i potrząsał głową.
– Otóż i Laszków nie dowieźli, i ludzie nie wiedzieć gdzie się podzieli; powiadają że stary Pan wypłatał im sztukę, a Laszków gdzieś przechował. Chrystynowieccy ludzie nam gadali, że właśnie kiedy to się stało, Pan we środę wieczór wyjechał wózkiem z Charytonem i Harasymem, a nie powrócił aż w piątek nadedniem. –
Baran jeszcze się uśmiechał.
– I cóż dalej?
– Charyton i Harasym mieli dużo pieniędzy, pili w karczmie, a jak człowiek się upije, to djabeł wie co plecie, otóż i oni kilku ludziom szepnęli, że to Pańska sprawka, i pewnie temu nikt nie wierzył. –
Chwedjo patrzał w oczy Baranowi, ale z jego własnych oczów widno było, że nie wiele wiary przywiązywał do ostatnich swoich słów.
– Zapewnie kumie, pjany a senny plotą jak na mękach, ale mów dalej.
– Dalej, było i dalej; w poniedziałek, stary Pan czego nigdy nie bywało zachciał pójść przed świtem na głuszce, wziął 7, sobą starszego Podhorelca, Charytona i Harasyma. O południu Pan z Podhorelcem przyszli, a Charytona i Harasyma już nikt więcej nie widział.
– Dobrze im tak, długi język to gorzej głupiej głowy – przyciął sobie język, jakby z żalu, z tego co powiedział. – Gdzież się oni podzieli?
– Podhorelec rozwodził i przysięgał się, że słyszał dwa strzały, a potem z panem w budkach, ani zwierzyny, ani strzelców nie znaleźli.
– Może pouciekali gdzie? – namarszczył czoła.
– Czegoby mieli uciekać, alboż to im źle było? Kapuza Chrystonowiecki pobereżnik, niedaleko budek poznachodził podarte świtki, czapki, obiedwie rusznice, i siekiery i kalety i poprzynosił do tworu, powiadał że wyraźnie kości ludzkie widział w lesie, zwierz ich pojadł.
– Może.
– No dziwo! u nas zwierz nie taki dziki jak na Ukrainie co to powiadają, że na ludzi, i na sioła napada; u nas gorzej zająca ucieka. To to dziwo!
– A Podhorelec gdzież jest teraz?
– Tam gdzieby mnie się być nie chciało, ani wam kumie bym nie życzył.
– Czy i jego zabrali ze starym Panem?
– Jeszcze gorzej.
– Cóż mu się stało?
– Utopił się pod łotokami, djabli wiedzą, po co tam lazł w nocy. –
Baranowi twarz trochę się przeciągnęła, mruknął pod nosem ale dla siebie tylko:
– To on, ja jego znam. – I wnet wydobył krótką fajkę, nałożył bakunem, i skrzesał ognia. – Powiedz że kumie jak się stało ze starym Panem? –
I Chwedjo zaczaj fajkę kurzyć.
– A cóż! przyjechał Mewes, a z nim tak dużo żołnierzy że to aż ha; porwali starego Pana i powieźli jak djabli grzeszną duszę, mówią że do Mozyra.
– Imość gdzie?
– Zaraz przyjechała do Dawidek do Panicza. Imość bardzo tęskni. I do Żytomierza i do Kijowa posłała z groszami; a nawet pan sędzia Wyhowski, ten płaskonosy pojechał za panem do Mozyra. Panicza Imość nie puściła, to on jak warjat, nie chce ani jeść, ani spać, dopiero pierwszy raz na polowanie wyszedł, i to dla Imości zrobił.
– Biedny chłopiec! a on tak lubi polowanie.
– Dziwo że lubi; tażeż to po was kumie, w całej Chabińszczyzniej, Iskoryszczyznie i Lisowszczyznie niemasz strzelca nad naszego Pana!
– A ty Chwedju?
– No, ja strzelam śrutem taj rubańcami, a czasem tam kiedyś sztofem, a on zawsze kulką, jak wy kumie.
– I czutki chłopiec, zna dobrze wagę lasu.
– Dziś przepuścił lisa, jak gdyby był ślepy; po prawdzie mówiąc, o mało go lis nie rozbił.
– Szkoda chłopca. A w Chrystynówce kto teraz panuje, czy młody Pan?
– Gdzie tam u licha! Z Owrucza naznaczyli Hoszowca; już, on tam się sprowadził jak do swojego domu.
– Hoszowiec to skurczybyk, będzie on z Chrystynowców drzeć łyka.
– Już i drze. Młodszy Podhorelec donosił Imości, że znalazł w zasiekach pszenicy ze dwa tysiące kos, nożów i siekier wszystko zabrał na fury. Imość zalękła się. – Dokądże posłał, do Owrucza? – Nie, Jasna Pani, do Naradycz i kazał schować w swój magazyn. – Imość powiedziała – to chwała Bogu dać mu pokój; i dała Podhorelcowi trzy karbowańce na wódkę. Lecz to dziwo, Imość tak starego Pana lubi, a o jego dobro nie stoi. –
Uśmiechnął się Baran.
– Jak przyjedzie stary, da on łupnia Hoszowcowi. Nestorcio przypomni sobie że sprawa nie z Waśkowskimi taj z Czapowskimi.
– Cóż to było kumie?
Baran jakby w nagrodę obdarzył Chwedja swojem zaufaniem i opowiadał:
– Ty wiesz że Hoszowiec bardzo się modli, i myśli że Pana
Boga jak ludzi może oszukiwać. Otóż było koło Waśkowa ze czterdzieści włók ładnego lasu; mówią ludzie że więcej sta lat Czapowscy z Waśkowskimi się wadzili do kogo ten las należy. Temu trzy lata jak dziś pamiętam, Nestorcio wyprawił wielkie polowanie w tym lesie, naspraszał i Waśkowskieh i Czapowskich, i my z Paniczom Feliksem tam byli; było ludzi z obławą więcej jak trzy kopy; nie ma co mówić, polowanie dobrze się udało, ja sam zabił łoszycę, kabana i trzy kozy. Pili i jedli, ale każdy co to z sobą… przywiózł. Nestorcio wszystką zwierzynę dla siebie zabrał; i wstyd ludziom powiedzieć, po czarce wódki kazał dać strzelcom i obławie. Ja chciał mojej zwierzyny nie dać, ale Pan powiedział: bierz go djabeł. – Aż tu ni ztąd ni zowąd na furze przywieźli figurę, malowana zielono z Jezusem Chrystusem, i jak panowie mówili, było tam napisano: że dnia tego, roku tego, na sławę Bogu, na dobro ludziom, postawił tę figurę Hoszowiec, Pan Karodycz. Nestorcio mówił że stawia na wieczną; pamiątkę, że tu polowali przyjaciele i bracia. Wszyscy patrzyli, a woźny którego z sobą przywiózł, krzyczał jakby przez żart, że Hoszowiec to stawia. Potem za rok i sześć niedziel postawił koło figury karczemkę, a potem i Słobodę. Czapowscy, Waśkowscy dawaj jego pozywać, a on jak zaczął kluczyć w sądzie, tak i wygrał. Sąd powiedział, że stawianiem figury, jak oni nazywają przez woźnego, przy świadkach, wziął intromissję; przez rok i sześć niedziel wysiedział posessję, i czterdzieści włók lasu jego dziedzictwem się stało. Bóg to święty wie czy to sprawiedliwie, ale Hoszowiec dmie i trzyma co zabrał Moskiewskim kadukiem.
– Prawda kumie że to moskiewski kaduk, przynajmniej za polskich czasów jak robili kaduka, to strzelali do siebie i bili się szybniami. Ja pamiętam w Bohdanówce – – U Potockiego?
– Gdzież tam, tam bili się Niemirycz z Trypolskimi, to nieszczęśliwy dwór.
– Teraz on uszczęśliwiał; u Pana Jana są ładne dzieci. Ale oto już i Rudnia.
Stuk miotów dolatywał do ucha, niebawem ukazał się dym, a za nim dachy kurnych chat, jedne pokryte dranicą, drugie osoką. Baran chrząknął.
– Chwedjo, a dobrze ty pokmetował co ja tobie mówił o Hoszoweu.
– Tażeto nie trudno skmetowaó że on skurczybyk.
– Nietylko skurczybyk, ale niewiara, gadzina taka jak i Mewes, Otóż pójdź zaraz do Chrystynówki, taj Podhoreleowi i wszystkim ludziom gadaj, żeby się jego strzegli, a jak co wiedzą to cyt, niechaj milczy; co tam nam muzykom w pańskie dzieła się wdawać. Nam Pana bronić, bo to nasz ojciec i dobrodziej; jak on nie pożałuje, to i nikt nie pożałuje, a jak on sobie pościele to i wyśpi się; zostawmy to jego rozumowi, a czekajmy co każe. Rozumiesz Ohwedju?
– Dziwo, że rozumiem.
– A pójdziesz?
– Lisz pójdę, kiedy tak chcecie kumie.
– Idź, idź, zobaczysz że to dobrzy ludzie i stary i młody; oni dla nas o dobrem dumają, i jak Bóg da, to i dobrze zrobią.
– Niechaj im Bóg szczęści, a nam pomaga. –
Ucięli rozmowę, bo już z różnych ścieżek lasu wysuwali się Dawidkowscy i Sewrukowscy strzelce. Wszyscy witali Marka Barana z czcią jaka się przynależała najznakomitszemu myśliwcowi w całej okolicy.
W całej okolicy nikt jak Marko Baran nie zawabił wilków: czy to gniazdowe, czy jałowe. Nikt tak po pstrokatej ponówce rysia nie dotropił. Po czarnej stopie wiedział gdzie stójka łosia w upał; gdzie legowisko kabana. I bobra i wydrę dośledził; żadna kuna, żaden borsuk przed nim się nie schował. Strzelba u niego nigdy ani klapnęła, ani na panewce nie zniosła; nie wiedział co to chybiać, albo podstrzelać. Kabana w sam łys , ło sia w kark albo w przednią łopatkę, niedźwiedzia w samo serce o zakład ugodził; nigdy inaczej tylko kulką strzelał w lot i cietrzewie i jarząbki. Znał, jak student abecadło, wagi lasów, przeciągi zwierza i ptastwa, tokowiska, jazwiny, wszystkie ścieżki i uroczyska w lesie na trzydzieści mil okolicy; od Kijowa aż do Zwiabla, od Mozyra aż do Lowkowa. Po wszystkich lasach polował, i nikt mu nie śmiał wzbraniać; w domu miał więcej futer i solonej zwierzyny, jak Pan Stecki z Chabeńszczyzny. Kogo lubił to lubił dobrze; jak sobie czasami podochocił, to powiadał: byłem nie oślepi, ani zakutał, a handżarka – tak nazywał swoją janczarkę – zawsze mnie kochała, to od nikn-z ludzi nic nie potrzebuję, a czasami ludziom mogę zrobić dobrze. Kiedy z jednym tylko człowiekiem się znachodził, to był rozmowny; przy trzecim już niewiele gadał, mówiąc: nigdy nie żałował ten co milczał, a zawsze ten co wiele prawił.
Przed szopą Rudni stał parokonny wózek, a widać tylko co przyjechał, bo młodzieniec jeszcze nie zlazł z niego, i Dmytro zaledwie zeskoczył. Ludzie choć oczernieni węglem i okopceni dymem, ale nie w łachmanach, biegli na powitanie Pana, a widać było że to wszystko szczere, serdeczne. Młodzieniec choć smutny uśmiechał się do nich, i do każdego jakieś słowo przemawiał. Oni rozumieli dolegliwość pańską, i radziby część jej przyjąć na siebie, a jemu ulżyć.
Baran trącił Chwedja.
– Patrz jaki młody, a już jak rodzony ojciec z ludźmi. – Skoro młodzieniec ujrzał Barana, natychmiast przystąpił do niego, zaczął rozmawiać; a ciągle postępując, tak się oddalili od ludzi, iż ich rozmowy ani słychać było.
Nie dziwiło to nikogo: Baran to cymes myślistwa, a młody Pan tak kocha życie łowca, zapewnię o tych to rzeczach rozprawiają z sobą. Chwedjo tylko na nich z pod długiej brwi rzucał okiem niedowiarstwa i w myśli dla siebie samego pomrukiwał.
– Dziś jak senny był na polowaniu, lisa prześlepił, a teraz o polowaniu jak żywo gada z Baranem i za psami nie jedzie. Jakaś to jest robota!
Za szopą podkradł się jakby do czeszącego się łosia w łomie, i ztamtąd wyraźnie dosłyszał te słowa: Tylko pamiętaj o nich.
– Bądźcie spokojni Panie, co Baran weźmie na siebie, to i doniesie tam gdzie trzeba.
W stronie ku Bohdanówce dało się słyszeć podymanie borówki, Ostap psy zwoływał; wszyscy strzelce szli na ten głos, a młody Pan idąc z Baranem ciągle rozmawiali; wózek toczył się z tyłu, kołami rozgartywał piasek, i jakby w puchu tonął, nigdzie nie zaterkotał; konie od owadów kiwały głowami, nogami rzucały, a Dmytro położył rusznicę na wózek, i kawałem łyga jak nachajką pochlastywał po piasku; odezwała się w nim Ukraińska przywyczka.
Doszli do Ostapa, który stał przy granicznych kopcach i trąbił, i nawoływał, a psów jak nie ma tak nie ma, ani jeden nie przyszedł. Baran poszedł w las i niebawem wrócił.
– Nie trąb, porzuć Synu, psy w Bohdanówce we dworze.
– Jak to? – zapytał młodzieniec.
– Ot tak Panie, liszkę zabili, psy połapali i poprowadzili do dworu
– Gdzie? – Kiedy? – Chodź Panie tu. –
Przeszli kilkaset kroków drogą i Baran pokazywał. – Tu Pod dębczakiem stał Klimowski krzywonóżka, patrząc jak kuterlawo popisał po piasku; ztąd strzelił, ot i flejtuch leży.– Podniósł spalony kłak za drogą, i podszedł kilkanaście kroków.
– A tu liszka upadła i psy przybiegły, i dwóch drugich Bohdanowców. –
Było widać i farbę lisa, i psie pazury, i ludzkie stopy. – Baran szedł znowu na drogę.
– Patrzcie, jak ciągnęli psy na pasach, ot Zagrajowe łapy, jak się opierał, to uparty pies; a to Śpiewak, jak odgryzał się, skakał na strony; ja ich znam, poznałbym djabli wiedzę gdzie.
Strzelce kmetowali i kręcili głowami.
– Prawda. – Prawda. –
Tymczasem Baran zawietrzył, i skoczył w bok, jak pies co świeży trop zasłyszy; odgarnął nogą, gęsty krzak, i kolbą, handziarki podrzucił lisie ścierwo obdarte.
– No Klimowski, nie taki ty durny! psy będą, we dworze, ale lisia skórka tam nie będzie, zagrzęźnie u Rebe Moszka. –
Myśliwska to sztuka z lisa w duch zdzierzgnąć skórkę.
Poleszuki radzili żeby lasem jeźli można przeciąć drogę uwodzącym psy, z nienacka wpaść i odebrać; a jeżeli nie, to zaczekać do nocy, i w nocy wykraść psy z Bohdanówki. Już każdy jedną nogę wysforował w las, kiedy Dmytro się nabundiuczył.
– Poczekajcie! co to będziemy jak złodzieje kraść to co nasze. Paniczu, jedźmy wprost do Bohdanowieckiego dworu, jak nie oddadzą nam, to w Dawidkaeh i w Sewrukach jest więcej ludzi jak u nich; nauczymy złodziejów. Jakby Pan był, toby tak zrobił. –
Na te ostatnie słowa zarumienił się… młodzieniec.
– Jedźmy. – I siadał na wózek. Baran przystąpił.
– Panie, Bohdanowiecki dwór nieszczęśliwy na zajazdy.
– To nic. Idźcie do Rudni, my z Dmytrem pojedziemy.
– I ja z wami Panie – i dodał bardzo cicho: – staryby się gniewał. –
Nim jednak siadł na wózek, rzucił okiem na strzelców jakby kogo szukał.
– A gdzie Chwedjo, czy poszedł w las? – Popatrzyli na siebie.
– Z Rudny z nami nie wyszedł. –
Zamruczał pod nosem Marko Baran, jakby nierad był temu; ale wózek pojechał, i strzelce znikli w lesie, a wiatr dął i pogwizdywał, jakby sam jeden tylko był w całej puszczy.
W Rudni woda szumi na łotokach, warczą koła, młoty stukoczą, ludzie wzięli się do roboty.
Poniżej łotok, nad samą rzeczką, na kupie przepalonych żużli, pod krzakiem gęstej łoziny, siedział jakiś stzelec, u nóg położył rusznicę, wydobył z torby kawał razowego chleba, słoninę i główkę czosnku kozikiem krajał, palcami łuszczył czosnek i zajadał. Nie patrzył on jak się pieni, i niby w rozpadliny rozdziera wartka woda Hrezli, jak liście za liśćmi to potoną, to wyhulkną, i jedne za drugiemi gonią, po niej. Nie patrzył na tę trochę jaśni w ciemnej puszczy, na bury dym z kuźń, na błękitnawe niebo i na złote słońce, a tego wszystkiego w puszczy nie zawsze i nie tak dużo widać. Zjadł, resztki pochował w torbę, z pęcherza nałożył bakunu w drewniana, fajkę, z brzozowego korzenia, zczerniałej od zakopcenia; zaledwie dotknął krzesiwem krzemienia już hubka się zapaliła, pociągnął parę razy, dym mu w nos zaleciał. Wtenczas dopiero wstał z ziemi, podniósł rusznicę, rzucił wzrokiem do koła, wyjął z torby czapkę z siwych baranów, z sinym wierzchem i z siną wstążką u góry, przykrył rude włosy, i żwawym krokiem ruszył po nad rzekę; ta czapka na głowie, ten chód nie cichy mówią lepiej jak słowa: Nie na łowy, ani w puszczę on śpieszy.III.
Wielu snem śmierci upadło,
Co się wczoraj spać pokładło;
My się jeszcze przebudzili,
Byśmy Cię Boże chwalili.
KARPIŃSKI
Dziwne to te Owruckie plemię! Wieki i wypadki przeszły po Polskiej ziemi, zamąciły po niej i tak wszystko przeobraziły, że gdyby zmartwychwstał człowiek Piastów i Jagiellonów, i przyszedł na ton tu Polski świat, nie poznałby gdzie jest: ale Owruczanie, ani chłop, ani szlachcic, na włos się nie zmienili: jakiemi byli ich prapraojcowie, takiemi oni są dziś, i ich praprawunkowie takiemi będą. Gdyby Ostafi Daszkowicz, gdyby Jan Wyhowski, z nieba, z pomiędzy rycerzy Pańskich, zstąpili do swojej dawnej siedziby, na Owruckij, ziemię, myśleliby patrzą na swoje pułki, co broniły Czerkaskiego zamku, co hulały na Konotopskich polach; taka polskość w duszach i ciele, w sercach taka krew kipiąca, i taki popęd do szabli, takie ślepe posłuszeństwo starszym.
Ta szlachta Owrucka, u królów na klęczkach nie wyprszała o herby i uszlachcenia; do Niemców i Hiszpanów nie jeździła po hrabiowskie korony, ale na polskiej ziemi w obranie Polski, przez szablę nabywała szlachectwa. I to dziwnym obyczajem.
Za Jagiellońskich czasów Zygmunt stary napisał do Otafiego Daszkowicza podówczas Hetmana Kozaczyzny: – Bisuramn, Tatar grozi Rzeczypospolitej: broń Wasze granic Ukrainy. – I Paszkowicz w ośm tysięcy ludzi, z Czerkaskiego zamku zgniótł, zniweczył stotysięczne hordy Bisurmana; a kiedy go król chciał dostojeństwami i Starostwami obdarzyć, on odpowiedział: – Najmiłościwszy Panie! ziemię mam, za złoto i dostojeństwo dziękuję, a proszę byś mi pozwolił nagrodzić walecznych co za Ojczyznę się bili, moim herbem, i mojem szlachectwem. – Król rzekł: pozwalam, potwierdzam. – A Ostafi wróciwszy między swoich, wszystkim tym co pozostali z krwawych bitew, a było ich jeszcze kilkanaście set, oznajmił: – Za pozwoleniem, i potwierdzeniem Króla Jegomości, Pana nam Miłościwego przyjmuję was do mojego herbu, i rodzimego miana, wszyscyśmy bracia, wszyscyśmy Daszkiewicze. – I ztąd poszli Daszkiewicze.
Tym sposobem uszlachcili się Bechwowie, Chodakowacy, Uszczapowscy, Mużarowscy, Czapowscy, Korkuszkowie, Baranowscy, Staszkiewicze, Waćkowscy, Korczewscy, Kaleńscy, Mileniewscy, Kisiele, Kościuszkowie, Wyhowscy i inni, których jest niemało. Sam Jan Wyhowski po Konotopskiej bitwie cały pułk kozaczy, tysiąca ludzi dochodzący, przyjął za swoich braci, za Wyhowakich. Królowie Polacy potwierdzali to szlachcenie się, z warunkiem, aby ta szlachta chodziła na straż Czarnobylskiej dzielnicy, bronić granic Polski od Moskwy i Tatara.
Szlachta w kontuszach, w żupanach, z Matką Najświętszą na piersiach, z karabelą przy boku, z rusznicą na plecach; jedna noga w bucie, druga w postole, na znak, że gotowa i zdolna do konnej i pieszej służby; chodziła na powinność jak Król Jegomość kazał. I dziś ani stroju, ani obyczaju nie zmienili, mają praojcowskie rusznice, i karabele, i takie same serca jak ich praojcowie, czekają tylko głosu królewskiego: – Na straż, do Czarnobylskiej dzielnicy!
Wnet razem jak jeden człowiek by się tam kopnęli.
I chłopi między tą szlachtą liczną zeszlachcieli uczuciem, żenili się między sobą i z sobą się bratali. W niejednej wiosce, gdzie dziesięciu szlachty panów, przypada na jednego chłopa, chłop pożyczając swoim panom po grzywience, po złotówce, w lepszy daleko dobytek urośnie jak jego panowie. W innych miejscach Pan by wydarł chłopowi, ale u drobnej szlachty Owruckiej tego nie masz; oni święcie się trzymają tej prawdy: Komu Pan Bóg co dal, ten niech to dzierży. W wiosce szlacheckiej najczęściej buszował żyd arędarz. Co kwartału jak przyszła wypłata raty, panowie szlachta schodzili się do karczmy; żyda czubili, łajali, przepili całą ratę, a potera, na drugi dzień koleją szli do karczmy na stróże, i arędarskie powinności, bo chłopi się opłacili, a w kontrakcie wyraźnie to było napisano, trzeba było samym spełniać. Ale to bynajmniej hardego ducha w nim nie pokorzyło, kontrakt dotrzymał, i znowu był taki jak przystało na szlachcica ze straży Czarnobylskiej dzielnicy.
Z każdej takiej szlacheckiej wioski, kilka młodzieńców wspólną składką wysyłano do palestry, ci jak się prawnego rozumu wyuczyli, a rozumem tym dorobili się grosza, bardzo Dyli poważani; a z nich najstarszy, najmajętniejszy, i najsprytniejszy, stawał się samowładnym wodzem wszystkiej szlachty, noszącej toż samo rodzinne zwanie; i to samowładztwo spadało na syna i tak dalej, póki rodzina nie wymarła, albo nie wyniosła się z Owruckiego, albo nie zaparła się obyczajów i zwyczajów Owruckich. Szlachta ta była prawdziwym klanem Szkockim, a ich starszy wodzem; on rozstrzygał spory i karał szlachtę, opiekował się młodemi, prowadził processa przeciw innej szlachcie, rozsadzał ich osobami i ich dobrem, a wszystko co on zrobił było dobrze. Sami religijni i cnotliwi, bynajmniej nie wdawali się w postępowanie starszego, choćby ono było najbardziej szatańskie; w każdym razie go bronili i w każdym razie go słuchali.
Nie był to koniec jeszcze tej hierachji; była szlachta zamożna rodzinna Owrucka, tak zwana pojedynkami, jako Niemirycze, Omiecińscy, Falkowscy, Pauszowie, Głęboccy, Trypolscy, Trzeciacy, Zielenieccy, Teleżyńscy, Załęscy, i inni; ci szczodrotą, gościnnością, przemożną, opieką gromadzili koło siebie kilku starszych, szlacheckich rodów, i stawali się ich naczelnikami z prawem dziedzictwa i spadku nawet na gałąź pokrewną, byle w Owruckiem osiadłą, i święcie zachowujących Owruckie obyczaje i zwyczaje.
Ślady tego szczeblowania hierachji wszędzie były jawne i dobitne, i na sejmikach wyborowych, i w powiecie na kadencjach. Marszałek powiatowy, jeźli tylko nie był maniakiem postawionym ot tak sobie na zakrycie kogo drugiego, był rodzimym naczelnikiem całej szlachty, a przynajmniej większej jej części. Mimo sporów i processów jakich niemało istniało w powiecie, jego głos, w razie potrzeby mógł trafić do wszystkich naczelników, a przez nich do starszych a przez tamtych do całej szlachty i chłopów. Takie to szczeblowane skojarzenie, zasiane na Owruckiej ziemi przez prapraojców, przetrwało wieki, trwało do dziś dnia, z nadzieją że przetrwa jeszcze wieki.
W Chrystonówce jakby zajazd jaki, z ośmdziesięciu IIoszowieckiej szlachty patamaruje we dworze, na folwarku, na toku i w siole, a wszystko Hoszowce. Na nich kontusze, tarataty, i opończe rozmaitej barwy, ale tak popłowiałe że tej barwv i djabeł by nie rozeznał, ale u każdego była kaleta i jedna noga w bucie, a druga w postole, i u każdego Matka Najświętsza na piersiach. Poprzyjeżdżali konno, wózkami, a najwięcej poprzychodziło pieszo; były tam kobiety, poprzystrajane w pstrawe przyjaciółki, w kontusiki które kiedyś musiały być sine, i to były Hoszowianki. Pan Nestor, starszy nad Hoszowcami został tymczasowym administratorem Cbrystonowieckiego klucza, i szlachta zbiegła się do posług jego.
Pan Nestor i Pan Feliks takoż z Hoszowców w komnacie palili fajki i rozmawiali. Pan Feliks był deputatem Sądu Głównego Wołyńskiego i to drugiego departamentu; dostatni obywatel, poczciwy człowiek, nawet jak w Owruckim powiecie zwali go nauczny. Pan Nestor wcale z innego był drzewa, ale że pochodził z dziedzicznej rodziny, a zatem był starszy, i były Sędzia powiatowy, zwierzchniczył Deputatowi sądu głównego.
– Panie Nestorze na co ci było się wdawać w te administracje? ludzie będą krzyczeć.
– Niech krzyczą, to się, i przekrzyczą; cóż to Mospanku myślisz, że ja taki fryc, żebym wpuszczał kogo innego do ogrodu, kiedy sam mogę pozrywać owoce na utrzymanie znaczenia naszego rodu.
– Ależ trzeba było przynajmniej wziąść na uwagę, za jaką rzecz nieszczęście spadło na pana Podczaszego?
– To wcale inna kategorja; widzisz Mospanku tak: Jak Pan Wojski Owrucki każe, to Hoszowce staną razem z Prószyńskimi, z Trzeciakami i tak dalej. Waćpan wiesz że ja z Bachtyńcem jemy się jak psy, i sprocesuję go na gniłe jabłko, a przynajmniej tak podskubię że przez długie lata nie porośnie; a jednak Bachtyńca siostra Waćpana rodzi, i Waćpana synowie spadek po nim biorą. Bachtyńca synowica z Prószyńskiej urodzona poszła za Trzeciaka, a co gorzej Pana Wojskiego córka za Bachtyńca bratem. Wszystko to powiązane, i w rzeczy publicznej, jak żydzi między sobą powinniśmy się trzymać, a w rzeczach prywatnych Mospanku to co innego.
– Jednak dobra zgoda robi jedność, a przy jedności silniej można służyć rzeczy publicznej.
– Mospanku co ci się roi po głowie? cóż to, gdyby Polska daj Boże była jak dawniej, dla tego Polacy nie mieliby się procesować, i skubnąć jeden drugiego, kiedy się gratka zdarzy? Ja zawsze do mojego wracam; trzymajmy się jak żydzi, i drzyjmy się jak żydzi. –
Feliks chciał mówić, kiedy Nestor posłyszał w drugim pokoju hałasy.
– Cyt! cyt! już na sprawy idą. –
Pan Feliks powstał z miejsca, na okazanie przed ludźmi uszanowania jakie ma dla starszego. Nestor rozparł się w krześle, a drzwi się otworzyły i weszło dwóch młodych szlachty.
– Co tam! co tam!
– Panie Nestorze, Mikołaj mi dał w pysk.
– Za co? za co?
– Panie Nestorze, Władysław na mnie powiedział że ja gamoń.
– Osły, osły! – wstał z miejsca. – No teraz Mikołaj powiedz jemu tylko głośno; gamoń jesteś. –
Mikołaj ma cało gardło wrzasnął.
– A ty Władysław daj mu w pysk. –
Władysław z całej siły zamalował dłonią, w Mikojajową twarz.
Pan Nestor wziął ich obudwóch za ramiona.
– Teraz zgoda – ruszaj, ruszaj. – I za drzwi wyprosił. Ale inni znowu się wcisnęli, było to pięć kobiet.
Panie Nestorze, Łukaszowa powiedziała że ja taka owaka.
– Nieprawda, niech Pan Nestor nie wierzy, to ona na mnie gadała.
– Ja słyszałem jak Tomaszowa wykrzykiwała, jak przekupka Owrucka.
– I ja słyszałem, to nie Tomaszowa, ale Łukaszowa.
– Panie Nestorze i Łukaszowa i Tomaszowa obiedwie wygadywały.
– Panie Nestorze sprawiedliwości!
– Cicho, cicho. Cóż ona powiedziała?
– Że ja taka, że ja owaka.
– Łukaszowa cóż tam nagadałaś?
– [Nieprawda, ja nic nie gadałam. Panie Niestorze ona zmyśla.
– Tomaszowa, cóż tam na Waćpanią nagadano?
– Kiedy ja się wstydzę powiedzieć. Nie wstydź się a mów.
– Kiedy bo. –
– Ale mów Waćpani. – Zakryła oczy dłonią.
– Że moja przyjaciółka z samej łataniny?
– Ja tego nie widziałam, to mi Janek mówił.