- W empik go
Padlina - ebook
Padlina - ebook
Powieść z gatunku tych nieodkładalnych. Dynamiczna, pełna napięcia, zaskakująca. Polecam! Piotr Kościelny
Adam Dzierżek stworzył pełen emocji i akcji thriller. I zrobił to w mistrzowski sposób! Polecam! Michał Śmielak
Marek Taran, były egzekutor długów mafii narkotykowej, opuszcza mury więzienia. Dzięki współpracy z policją udaje mu się uzyskać skrócenie wyroku, ale już u bram dostaje pierwsze ostrzeżenie od byłych zleceniodawców. Sęp krąży. Sęp czeka, aż Taran wykona na siebie wyrok. Czy to tylko legenda?
Spotkanie z bratem i jego rodziną zmienia się w koszmar. Zamiast ciepła domowego ogniska na światło dzienne wychodzą dawne pretensje i cienie przeszłości. Taran po raz kolejny w życiu wybiera drogę na skróty. Małe zlecenie, które pozwoli mu na szybki łyk gotówki, żeby zacząć od nowa, stanąć na nogach i uniknąć oceniających spojrzeń rodziny. Nie przypuszcza jednak, że zegar już tyka i wkrótce jego życie stanie się walką z czasem. A stawką w tej walce będzie życie siedmiolatka.
Każdy ma kogoś, na kim mu zależy tak mocno, że będzie gotów na wszystko. Ale czy na pewno? Czy da się przechytrzyć śmierć?
Adam Dzierżek zabiera czytelnika w szaleńczą ucieczkę przed przeznaczeniem. „ PADLINA” TO Trzymający w napięciu thriller, stawiający bohaterów przed wyzwaniami, w których nie ma dobrych decyzji.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67545-18-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Zaraz wybije południe. Chodź. Żebyś nie darł japy, że cię tu trzymamy po czasie. – Starszy sierżant sztabowy Marcin Kowal pomachał pękiem kluczy i rozejrzał się po wnętrzu celi, jakby celowo nie dostrzegając leżącego w środku więźnia. – Manatki spakowane?
Wysoki, krótko ostrzyżony mężczyzna siedział na krawędzi gołej pryczy. Jego stopy nerwowo uderzały o posadzkę, a splecione ze sobą palce dłoni zaczynały sinieć, jakby kompletnie odpłynęła z nich krew. Nie odpowiedział strażnikowi, kiwnął tylko głową w stronę foliowych toreb ułożonych w kącie.
Kowal zerknął na pakunki. Na jego twarzy wykiełkował szyderczy uśmiech. Tylko na moment, ale już tyle wystarczyło, żeby zasiać w więźniu niepokój. Mężczyzna siedzący na pryczy zmarszczył brwi, jakby przez moment zastanawiał się, co mógł zrobić nie tak.
– No to lecimy do magazynu. – Strażnik klasnął w dłonie. – Trzeba cię rozliczyć i droga wolna.
Wyszli z celi. Masywna zasuwa huknęła po raz ostatni. Kowal upewnił się, czy aby na pewno dobrze zapiął kajdanki, po czym lekko pchnął więźnia i obaj ruszyli przed siebie.
Stukot ciężkich butów strażnika rozszedł się echem po całym korytarzu. Skuty więzień niespiesznie przebierał nogami, trzymając się pół metra przed klawiszem. Z każdym jego krokiem krótki łańcuch kajdan wydawał z siebie charakterystyczny szczęk, anonsując wszystkim współosadzonym jego ostatni marsz tym korytarzem.
Nagle z wnętrza jednej z cel wydobył się hałas. Donośny. Rytmiczne stukanie, jakby ktoś siedzący w środku walił pięścią albo kubkiem w stalowe drzwi. Łup, łup, łup. Nie trzeba było długo czekać, by dołączyła kolejna cela, zaraz potem następne, aż po chwili dudnienie wypełniło cały hol. Najpierw wolne, delikatne, potem coraz szybsze, coraz cięższe, jak oklaski na meczu piłki nożnej podczas wykonywania rożnego. Wystarczyło kilka sekund, by cały korytarz zaczął drżeć.
Obaj na chwilę przystanęli, chłonąc niepokojący klimat rozgrywającej się na ich oczach sceny.
– Żegnają cię, Taran – stwierdził strażnik.
Więzień posłał mu przez ramię niepewne spojrzenie. Przytłoczony hałasem, rozejrzał się dookoła i poczuł, jak miękną mu nogi. W skutych, mokrych od potu dłoniach ściskał foliowe worki, które nie wydawały się już tak lekkie jak przed chwilą. Przełknął ślinę i spojrzał z przerażeniem w sufit, jakby bał się, że za chwilę coś na niego spadnie.
– Chodź, chłopie. – Strażnik, widząc, że więzień zaczyna się powoli cofać, pchnął go na zachętę pałką między łopatki. – Nie dawaj im satysfakcji. Ciebie za chwilę tu nie będzie, ale ja zostanę. Myślisz, że kto ich potem będzie uspokajał, jak się za bardzo podniecą, co? Niech sobie walą w te drzwi, aż im łapy poodpadają, a ty ruszaj. No! Z podniesionym czołem! – Kolejny raz pchnął więźnia.
Sierżant Kowal zawsze uważał, że w więzieniu liczy się tylko jedna rzecz – godność. Raz stracona, była nie do odzyskania. W rzadkich momentach, w których czuł to dziwne swędzenie w miejscu, którego nie był w stanie podrapać, a które nazywał swoim sumieniem, starał się pouczać podopiecznych, co robić, żeby zachować twarz. Nie pokazać innym, że coś cię rusza – tylko tak można było tu przetrwać. Nieważne, czy byłeś więźniem, czy strażnikiem.
A odsiadka miała tak naprawdę tylko jeden cel. Nie chodziło o izolację niebezpiecznych jednostek od innych ani o tak zwaną resocjalizację. Za kratami nikt nie doznawał nagłych olśnień, nikt nie uświadamiał sobie, że postąpił źle. Wbrew pozorom każdy tu doskonale wiedział, co jest białe, a co czarne, na długo zanim tu trafił.
O co więc chodziło w całym tym teatrzyku, w całej tej zabawie w dobrych i złych, w policjantów i złodziei, osadzonych i strażników? Otóż o to, by pozbawić skazanych godności – tego elementarnego poczucia, które sprawia, że czujemy się ludźmi. Należy pokazać krnąbrnym jednostkom, że niczym nie różnią się od zwierząt, które zamykamy w klatkach. Że są całkowicie zależni od społeczeństwa, a społeczeństwo może zrobić z nimi, co tylko chce, jeśli się nie podporządkują.
Kowal z uwagą obserwował grymas przerażenia malujący się na twarzy więźnia, odwracającego się w jego stronę co kilka kroków – doskonale znał to uczucie. Każdy kolejny wychodzący utwierdzał go w swojej budowanej przez lata służby teorii, że strach przed nieznanym jest dużo bardziej widoczny w oczach tych, którzy opuszczali mury więzienia, niż u tych, co trafiali do niego po raz pierwszy. Cała czekająca na zewnątrz rzeczywistość musiała być dla nich przytłaczająca, a gość idący przed nim właśnie zaczynał to sobie uświadamiać.
Przeszli kawałek pustym spacerniakiem do sąsiedniego budynku. Kowal wyjął pęk kluczy i otworzył stalowe drzwi prowadzące do kolejnego holu. Pięli się schodami po obdartej, śmierdzącej wilgocią klatce. Farba na ścianach przypominała łuszczącą się skórę, odchodzącą od murów tym mocniej, im wyżej się znajdowali.
W końcu dotarli do magazynu. Więzień musiał zdać rzeczy – dwa koce, dwa prześcieradła, poduszkę i dwa komplety ubrań – tyle zapewnia ci państwo na czas odsiadki.
Kowal odprowadził więźnia do niewielkiego okienka, za którym znudzony magazynier, bujając się na krześle, przeglądał w gazecie dział sportowy.
– Imię i nazwisko – rzucił funkcjonariusz, nie podnosząc oczu znad wymiętych kartek trzymanych w dłoniach.
– Marek Taran.
Magazynier nie zareagował. Dopiero po chwili wstał, trzymając się teatralnie za krzyż, jakby chciał pokazać zebranym, na jak niewiarygodne poświęcenie musiał się zdobyć, żeby tylko podejść do okienka.
Otworzył opasły zeszyt i przejechał palcem w dół narysowanej nieudolnie długopisem tabelki. Miał obgryzione paznokcie, całe pożółkłe od papierosów. Zaznaczył coś ołówkiem, po czym przyjrzał się leżącym na ladzie foliowym workom, wyglądającym jak torby na śmieci. Odchylił jeden i zajrzał do środka.
– I co to jest? – zapytał, patrząc na pakunki.
Taran milczał.
– Pytam, co to – powtórzył ostrzejszym tonem, mocno akcentując każdy kolejny wyraz.
– Jest wszystko – odpowiedział więzień. – Więcej nie dostałem.
– Widzę, że jest… Tak to dostałeś?
Taran nie odpowiedział, rzucił jedynie wzrokiem na stojącego obok strażnika. Kowal uniósł barki, jakby chciał powiedzieć „radź sobie sam”, po czym mrugnął porozumiewawczo do magazyniera.
– Tak to dostałeś? – Funkcjonariusz ponowił pytanie. – Czy ładnie złożone było? W kosteczkę?
Taran nie odpowiadał, patrzył tylko na strażnika beznamiętnym wzrokiem. Wiedział, że chcą go upokorzyć, po raz ostatni, gdy wciąż mają szansę.
– Mnie się wydaje, że było złożone. Wiem, bo sam wam te manatki składam. Złożyć! Tak nie przyjmę – rozkazał, po czym wskazał krzesło w poczekalni na korytarzu.
Taran odszedł na bok, wysypał wszystko na krzesło, kucnął i rękami wciąż zakutymi w kajdanki zaczął składać koce. Poczuł się słaby i bezbronny. Pierwotny instynkt, zakorzeniony głęboko w naszych mózgach, potrafił naprawdę szaleć w takich sytuacjach. Ten Tarana właśnie bił na alarm, że w takiej pozycji jest łatwym celem – ofiarą podatną na atak z każdej strony. Pocił się, serce wybijało niezdrowy rytm, przypominający wojenne bębny. Był pewien, że to teraz. Że teraz konsekwencje podjętych wyborów zbiorą swoje żniwo.
Tylko że nic się nie wydarzyło… Nerwowo dokończył składanie. Wstał i odetchnął głęboko, karcąc się w duchu za te ciągłe ataki paniki. Po chwili wrócił do okienka i przekazał rzeczy funkcjonariuszowi.
– No, teraz jest po bożemu. – Pracownik magazynu uśmiechnął się szyderczo, wprawiając w falujący ruch tłuste policzki, po czym mrugnął do stojącego obok Kowala. Przejął torby i zaniósł je w głąb pomieszczenia. Wrócił, trzymając w ręku kolejną reklamówkę, inną, przezroczystą. Wyjął dżinsy, sweter, lekką kurtkę i parę butów. Wszystko wyglądało na tanie i kiepskiej jakości.
– To nie moje – powiedział Taran, grzebiąc w nowych ubraniach. – Przyszedłem w innych.
– Taką dobrą masz pamięć, co? – Magazynier spojrzał na listę. – Pewnie, że nie twoje. Ile siedziałeś?
– Pięć.
– Nooo, to twoje już dawno zutylizowane. Wszystko się zgadza. Powyżej dwóch lat ubrań nie trzymamy. Te masz od państwa. Na dobry start. – Podsunął pakunek w stronę więźnia.
Taran przypomniał sobie skórzaną kurtkę, w której tu trafił. Czarna, ciężka, praktycznie niezniszczalna. Wciąż na samo jej wspomnienie potrafił wyczuć zapach tytoniu i taniej whisky – zapach ojca. Rzucił strażnikowi ciężkie spojrzenie. Wiedział, że jego skóra nie została zutylizowana, po prostu zmieniła właściciela.
Westchnął głęboko i zebrał z lady ubrania. Funkcjonariusz otworzył kolejny worek, tym razem mniejszy. Wyłożył na ladę portfel, dokumenty, zegarek, zapalniczkę i mały składany scyzoryk z wygrawerowanymi literami A.T.
Taran omiótł wszystko wzrokiem.
– Fajki jeszcze miałem – burknął.
– Ano miałeś – odparł strażnik, po czym rozsiadł się na krześle i wrócił do czytania gazety.
Kończący wyrok osadzony poupychał rzeczy osobiste w kieszeniach spodni i podniósł leżącą przed nim stertę ubrań.
Przeszli dalej. Kowal go rozkuł i wepchnął do małego pokoju obok magazynu. Marek przebrał się w to, co przed chwilą dostał, i już w cywilnych ciuchach ruszył ponownie za strażnikiem. Starszy aspirant sztabowy odpiął z paska krótkofalówkę.
– Otworzyć mi wyjście na główną bramę – polecił przez radio. – Zaraz będę przechodził z więźniem.
Ostatnim przystankiem na drodze do wolności okazała się kasa. Pracownik w okienku zapytał Tarana o nazwisko, po czym sprawdził coś w komputerze. Wyłożył na blat dokładnie trzy złote i czterdzieści groszy. Szczęk drobnych monet rozszedł się echem po całym korytarzu.
– Kasa na tramwaj do miasta – powiedział. – Masz się gdzie zatrzymać? Jeśli nie, to…
– Brat mnie przyjmie – odparł Taran i zgarnął monety na otwartą dłoń, po czym pozwolił im zsunąć się do kieszeni spodni. Podał adres, pod którym będzie mieszkał, i ruszył dalej.
Razem ze strażnikiem, eskortującym go w drodze do wolności, stanęli naprzeciwko masywnych drzwi wyjściowych.
Taran patrzył prosto przed siebie. Kowal coraz bardziej nerwowo rozglądał się dookoła, zerkając co chwilę na zegarek.
– Były zakłady, wiesz? – rzucił strażnik, teraz też wlepiając wzrok prosto w stalowe drzwi. – Ludzie zastanawiają się, kiedy znowu do nas wrócisz…
Marek nie odpowiedział. Zaczął lekko dygotać. Tutaj, w śluzie prowadzącej do wyjścia, dało się już wyczuć chłód panujący na zewnątrz, a ubranie, które dostał, zdałoby może egzamin wiosną, ale nie późną jesienią.
– Ci co bardziej optymistyczni dają ci cztery miesiące, ale są i tacy, co twierdzą, że wrócisz za miesiąc – ciągnął sierżant. – Kto będzie najbliżej, zgarnia całą kwotę. Chcesz wiedzieć, ile ci dałem?
– Pierdol się, Kowal – odparł Taran, nie odklejając oczu od drzwi. Czekał już tylko na szczęk otwierającego je zamka, nic więcej się nie liczyło.
– Obstawiłem, że już do nas nie wrócisz.
Stali przez chwilę w ciszy. Wiatr świszczał, desperacko próbując wcisnąć się do środka przez szpary w drzwiach.
Za ich plecami rozległy się kroki jednego ze strażników. Kowal odwrócił się i pozdrowił kolegę skinieniem głowy. Zaczął pogwizdywać marsz imperialny z Gwiezdnych wojen i przestał dopiero, gdy drugi strażnik się oddalił.
Znowu zostali sami.
– Nie żebym aż tak w ciebie wierzył. – Klawisz odezwał się ponownie. – Na tyle, na ile cię poznałem, nie widzę w tobie szansy na resocjalizację. Tacy jak ty zawsze tu wracają. – Podrapał paznokciami po policzkach. – Po prostu ja wiem coś, czego nie wiedzą inni…
Marek spojrzał na strażnika.
– Mam dla ciebie wiadomość, Taran. Ale powiem ją tylko raz, więc lepiej słuchaj uważnie. Gotowy? – Spojrzał na zdezorientowanego już prawie byłego więźnia, ale nie doczekał się potwierdzenia. Nabrał więc powietrza w płuca i kontynuował: – Sęp już nad tobą krąży. Jest głodny. Wiesz, czym żywią się sępy?
Taran spojrzał strażnikowi prosto w oczy i zamrugał, jakby coś go właśnie zamroczyło. Wyraz ulgi i zniecierpliwienia, wywołany rychłym zwolnieniem, zniknął, zastąpiony głębokim zdumieniem. Strach pełzał powoli gdzieś po zlanym zimnym potem karku, a zaskoczony mózg analizował konsekwencje tego, co właśnie usłyszał.
Pytanie, które zmieniło wszystko.
Zerknął na strażnika, ten wyglądał, jakby nic się nie wydarzyło. Stał sobie obojętnie, cicho pogwizdując.
Taran otworzył delikatnie usta.
– C-co powiedziałeś? – zapytał, z trudem wypluwając słowa. Poczuł, jak wilgoć zbiera mu się w okolicach pasa, tworząc krople spływające pod bieliznę. Pociemniało mu w oczach. Nogi zmiękły, jakby ktoś wyjął z nich baterie.
– Powiedziałem, że nie powtórzę drugi raz.
Obaj na powrót wbili wzrok w wyrastające przed nimi drzwi. Kowal ostatni raz zerknął na zegarek.
– Równo dwunasta! Jesteś wolny. Leć! – Otworzył drzwi. Chłodne powietrze wraz z promieniami słońca dostały się do środka. Marek wciąż stał, jakby wahał się, czy postawić stopę poza murami więzienia.
– No idź, bo pizga. – Strażnik pchnął go w plecy, wyrzucając na zewnątrz.
Skonsternowany ruszył przed siebie, powoli stawiając kroki. Cały czas czuł na sobie wzrok strażnika. Dotarł do ulicy.
Był wolny.
– Miło było cię poznać, Taran! – usłyszał głos Kowala, dochodzący zza pleców. – Mam nadzieję, że zrobisz to, co należy! I to szybko!
Drzwi się zatrzasnęły. Marek odwrócił się po raz ostatni i spojrzał na więzienne mury. Gdy przekraczasz je po raz pierwszy, wydają się piąć do samego nieba, przytłaczające, niemal wszechobecne. Wychodząc, czuł się jak dorosły obserwujący budynek starego przedszkola, do którego kiedyś chodził. Teraz to ulica i rozciągające się za nią miasto wydawały się bardziej przerażające.
Sięgnął do kieszeni i ścisnął otrzymane monety w spoconej dłoni. Trzy czterdzieści. Cena pojedynczego biletu na tramwaj. Ostatnim razem kwota ta wystarczyła na jego ulubione piwo w monopolowym po drugiej stronie ulicy.
Jesteś wolny, możesz jechać, dokąd chcesz.
Westchnął.