- W empik go
Pająki: obrazek z życia warszawskiego - ebook
Pająki: obrazek z życia warszawskiego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 200 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Варшава, 8 Мая 1893 г.
W drukarni Rubieszewskiego i Wrotnowskiego Nowy Świat 34.
ROZDZIAŁ I.
w którym namalowane jest tło obrazu, tudzież sylwetka bardzo zbiedzonego człowieka.
Dużo, dużo, sługa wasz, czytelnicy, napsuł w swojem życiu farb przeróżnych na malowanie łąk zielonych, złocistych kłosów pszenicznych, czerwonych maków, bławatków modrych, wody srebrzystej, co się strumieniami po kamykach toczy, lub wielką zwierciadlaną taflą lśni w jeziorach i stawach, w tym atoli obrazku, który wam dziś pokazali zamierza, tło będzie szare, ciemne, prawie czarne.
Nie ma ono nic wspólnego z pięknościami przyrody, z urokiem ciszy wioskowej, z tym przedziwnym wdziękiem, jaki ma najdrobniejszy kwiatuszek polny sam w sobie i cala sielska przyroda w całości. Nie na trawy aksamitne i nie pod konary leśnych olbrzymów, ale na twardy bruk miejski pójdziemy; nie będziemy się wpatrywali w te barwy świetne, jasności i cienie, jakiemi Stwórca ziemię ozdobił, ale zajrzymy w głąb pewnej sfery stosunków, przez ludzi stworzonych, zajrzymy niby w głąb studni. Nie trzeba się obawiać zawrotu głowy, lecz patrzeć śmiało, bez drżenia, patrzeć i w tę otchłań ciemną i w. samych siebie także, a może też nie jednemu przyjdzie do głowy, żeby studnię zdradziecką, gotową niebacznego przechodnia pochłonąć–ocembrować przynajmniej, jeżeli nie zasypać zupełnie; może niejeden powie młodemu: „Omiń zasadzkę, bo zginiesz!”– a nieszczęśliwego, który nad skrajem przepaści się znajdzie, pochwyci w porę za rękę, powstrzyma i na właściwą naprowadzi drogę. Ciemne tło niech nie odstrasza widza, bo prawdę poznać i znać trzeba, a nie wszystko, co życie daje, jest jasne i piękne. Drogi, po których kroczymy, nie są usiane kwieciem, nie są nawet wyłożone wszędzie, twardemi, lecz równemi kamieniami; nieraz ścieżka, po której nam od kolebki do grobu iść kazano, urywa się w manowcach i ginie, albo też na zdradzieckie bagno prowadzi. Kto zna niebezpieczeństwo, ten go unika, kto nie zna, na zgubę się naraża.
Oto racja bytu tego obrazka, który wam naszkicować zamierzam. Pewien mizantrop napisał w swoich pamiętnikach, że „dla niektórych ludzi największym ciężarem życia jest… samo życie.”
Nie jest to czcza igraszka słów, ale prawda, nie zgryźliwy aforyzm pesymisty, lecz trafna uwaga obserwatora.
Najstraszniejszem ze wszystkich cierpień ludzkich jest bezsilność; najokropniejszą śmiercią – śmierć w bagnie.
W sferze stosunków ludzkich bagien nie brak, czyhają one na nieopatrznych. Bagno!
Skoro stanąłeś na jego powierzchni zdradzieckiej, już jesteś zgubiony. Zdaje ci się, że masz przed sobą… zieloną, porosłą trawą równinę, że przebiegniesz przez nią szybko, bezpiecznie i staniesz u zamierzonego celu. Łudzisz się, nieszczęśliwy, bo już nigdzie nie dojdziesz.
Pod ową trawą zieloną, pod mchami, kryje się zasadzka.
Zapadłeś po kostki, ale nie uważasz na to, cóż wielkiego! Silny jesteś, młody, wyrwiesz się i pobiegniesz naprzód.
Nieprawda!
Nie wyrwiesz się i nie pobiegniesz–zginiesz. To nie głębina jeziora, to nie wir wartkiej rzeki, z którym możesz walczyć ramionami silnemi.
Nie; to bioto oślizgłe, lepkie, bioto pod warstwą zieleni. Ono cię nie pochłonie, jak rzeka, ale cię zje powoli, wciśnie cię w siebie, wchłonie. Ono swych ofiar nie zabija odrazu, ale połyka je powoli, jak wąż, wysysa, jak pająk. To jest bagno…
Zapadłeś tylko po kostki, a jesteś uwięziony na zawsze; chcesz się wydobyć – toniesz głębiej – szarpiesz się, chcesz wyskoczyć, gęsta topiel nie puszcza, chłonie cię po odrobinie, po troszku; zapadasz głębiej o linię, o cal, ale zapadasz stale i bez przerwy.
Bagno nie zna spoczynku w pochłanianiu. Bo i z jakiej racyi ma znać spoczynek, skoro bez żadnego trudu pochłania. Ofiara zapada się własnym ciężarem, a każdy wysiłek, w celu wydobycia się podjęty, bardziej ją tylko w głąb popycha.
Ono jest grzązkie, rozstępuje się pod twoim ciężarem; zabiera cię po pas, po szyję, po brodę; lepkie błoto tamuje ci oddech–dusisz się, giniesz śmiercią powolną, okropną śmiercią. Przepadłeś, błoto zamknęło się naci twoją głową, zniknąłeś z powierzchni ziemi – nie ma cię, a bagno zieleni się dalej i czeka na nowe ofiary.
W całej przyrodzie, w świecie znanym nam i widomym, na ziemi i w wodzie, w świecie roślinnym i zwierzęcym, są stworzenia, które opierają swa istność na życiu innych stworzeń.
Złośliwy grzyb pozera najtęższą sosnę, drobny robaczek dęby obala i w próchno je zamiana pijawka cudzą krwią, się pasie, pająk misterne siatki na muchy zarzuca, a nasz ludzki świat bardzo jest do świata przyrody podobny. Porównania pełnemi garściami czerpać można; gdzie tylko okiem rzucisz, analogię spostrzegasz.
Świat starożytny, zamierzchły świat minionych pokoleń, tworzył już różne bajki o zwierzętach, a i dziś te bajki, po dziesiątkach wieków, na prawdzie nie straciły i tak dobrze do współczesnych naszych stosunków, jak i do owych z przed lat tysięcy, zastosować się dadzą.
Lis z Talmudu, lis Ezopa, Reineke Goethego, czy lis Lafontaina – to jeden i ten sam – chytry, podstępny, zdradziecki.
Uprawia on łotrostwa i praktyki swoje według jak świat starej metody i czy w zamierzchłych czasach, czy dziś, ma w świecie łódzkim naśladowców.
Im baczniej i uważniej przypatrywać się będziemy stosunkom ludzkim, tem wyraźniej przedstawi się podobieństwo ich do stosunków w przyrodzie istniejących. I brutalna walka o byt, w całej ohydzie swojej, i próżniaczy świat istot pasożytnych, i ponury światek podstępnych pająków i rojowiska pijawek i bagna niezgruntowane, bezdenne. Duch ludzki wyrywa się ku ideałom, ale nieubłagane prawo życia ściąga go na dół i paragrafom swego kodeksu poddaje. I na walkach z temi paragrafami schodzi nieraz życie całe, rozbija się o nie, marnuje i niweczy.
Dużo, dużoby na ten temat powiedzieć można, ale lepiej będzie, gdy czytelnik z opowieści naszej sam wnioski zechce wyciągnąć; my mu damy tylko materyał.
Na cienmem tle niniejszego obrazu, wśród grupy różnych postaci, rysuje się sylwetka zbiedzonego człowieka. Nie stary on, ale siwy, jak gołąb; nie chory, a przecież skulony, jak gdyby go wielki ciężar bólu przygniatał; nie próżniak, a przecież zawsze biedny; nie pijak, a zatacza się nieraz – tak go własna niedola odurza. Obok niego kroczy kobieta, tak samo złamana i zgnębiona, jak on i oboje idą przez życie, niosąc ciężar obowiązków, bez nadziei lepszego jutra, z rezygnacją, która prawie apatyi się równa. To jest mąż i żona.
On się zowie Karol Prawdzie, ona ma imię Janiny – żyją z sobą dopiero lat piętnaście, a już mają wszelkie prawa do złotego wesela, bo te piętnaście – pięćdziesięciu są równe.
Dlaczego?
ROZDZIAŁ II.
dający nam poznać bardzo szanowną rodzinę państwa Hapergeld, tudzież miłego staruszka, jakim jest dziadzio Gancpomader.
Ktoby chciał przewertować księgi ludności pewnego dużego domu przy ulicy Muranowskiej w Warszawie i zbadać: kto mieszkał w tej posesyi przed kilkunastu laty, natrafiłby niezawodnie na nazwisko Hapergeldów. Zajmowało ono sporo miejsca, i tak: 1) Jonas Bencyan Hapergeld, utrzymujący się z własnych funduszów; 2) Jenta Ruchla Hapergeld, z domu Gancpomader, żona poprzedniego, przy mężu; 3) Lejbuś Berek; 4) Izaak Nachman; 5) Michel Chuna; 6) Mendel Uszer Hapergeld, synowie Jonasa i Jenty, przy rodzicach; 7) Chana Łaja; 8) Rojza Betsaba; 9) Fajga Brandla Hapergeldówny, córki Jonasa i Jenty, również przy rodzicach; 10) Ryfka Guzik, służąca u państwa Hapergeld.
Widzimy z powyższego, że dom tych państwa składał się z dziewięciu osób, należących do rodziny, oraz ze służącej – razem z dziesięciorga ludzi. Państwo ci zajmowali lokal, złożony z trzech pokojów i kuchni; lokal, jako położony w ruchliwym i dogodnym punkcie, dość kosztowny; jadali wcale nie źle, ubierali się dość przyzwoicie, nawet elegancko, gdyż pani Jelita lubiła przy sobocie cokolwiek szeleścić jedwabiem w ogrodzie Krasińskich i błysnąć trochę złotemi kolczykami i broszką przed oczami przechodniów, a mieć córeczki wystrojone podług ostatniej mody.
Pociechy ukazywały się zdumionemu ludowi w wielkich rembrandtowskich kapeluszach i płaszczykach białych, jak śnieg. Że pod temi płaszczykami miały brudne barchanki – to swoja rzecz.
W ogrodzie dzieci nikt nie rozbiera, a gdy widzi elegancki wierzch, co mu do tego, jaka pod nim podszewka? Niech każdy pilnuje swoich dzieci, co mu do cudzych?
Synowie odznaczali się niniejszą elegancyą i w ogóle inaczej byli traktowani, niż córki.. By-
}a różnica w ubraniu, w wychowaniu, we wszystkiem.
Pan Hapergeld twierdził, że powinni być wychowaui w duchu konserwatywnym, jak ich ojcowie i dziadkowie i że wszelkie nowatorstwa do niczego dobrego ich nie doprowadził.
Synów kształcono w chederze, dla córek otwarty był lufcik, przez który mógł się dostawać prąd liberalnych przekonań. Pierwsi chodzili w zabłoconymi butach, w chałatach, w czapkach czarnych sukiennych z daszkiem; drugie stroiły główki à la Rembrandt, używały rucianych rękawiczek, kaloszy i parasolek.
Pani Jenta mówiła często do ojca:
– Synowie twoi są, córki do mnie należą.
– No, no – odpowiadał pan Jonas – czy ja ci zaprzeczam? Dawaj im jeść swoim kosztem, ja będę bardzo kontent.
– Każ ty sobie ząb wyrwać swoim kosztem! Dzieci powinny mieć pożywienie od ojca i edukacyę powinny także mieć, a ja chcę dla nich edukacyi.