Pajęcza sieć - ebook
Pajęcza sieć - ebook
Niezwykły thriller autora światowego bestsellera „Umysł zabójcy”.
Nie każda śmierć przychodzi bez ostrzeżenia…
Na ulicach grasuje zabójca. Śledzi i atakuje na pozór przypadkowe młode kobiety, zawsze jednak je uprzedza. Jedną z jego ofiar jest dwudziestoletnia Kendele Byers, brutalnie zamordowana i pochowana w płytkim grobie. W przeszłości doświadczała przemocy, a zawodowo zaspokajała perwersyjne zachcianki klientów, więc lista podejrzanych z każdym dniem się wydłuża. Kiedy po czasie ginie kolejna młoda kobieta, śledczy Mitchell Lonnie zdaje sobie sprawę, że zabójstwa są ze sobą powiązane.
Obie ofiary na kilka minut przed śmiercią dostały wskazówkę, w jaki sposób zginą.
Mitchell i jego wspólnik muszą dopaść seryjnego, psychopatycznego mordercę, nim zginą kolejne niewinne kobiety. Ale kiedy w śledztwo angażuje się siostra Mitchella, ten zaczyna się gubić.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-117-7 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tworząc playlistę piosenek do słuchania podczas joggingu, Kendele nie traciła czasu na zastanawianie się: A jeśli przy tym umrę?. Zazwyczaj takie pytanie nie przychodziło jej do głowy, choć akurat tego dnia chyba powinno. Pomyślała, że przy _Shake It Off_ Taylor Swift miło będzie się truchtało.
Ta piosenka towarzyszyła jej, kiedy biegła przez park w kierunku gęstej kępy drzew.
O tak wczesnej porze park przeważnie był pusty. Nad trawą wisiała lekka mgiełka, okrywająca ją smutnym szarym całunem. Wokół parku ciągnęła się długa brukowana ścieżka, zakręcająca wokół stawu Buttermere i prowadząca potem do małego zagajnika. Właśnie tędy Kendele biegła teraz bladym świtem, słuchając Taylor Swift i myśląc o tym, jak rośnie jej klientela oraz dochody. Zanim dotarła do sztucznego stawu na środku parku, była już zlana potem. Zimny poranny wietrzyk miło chłodził jej skórę. Podczas biegu spoglądała na spokojną ciemną wodę, patrząc, jak odbijające się w niej drzewa przybierają dziwne, zdeformowane kształty. Była umiarkowanie szczęśliwa. Traktowała szczęście tak, jak uczące się chodzić dziecko. Zmierzała do niego delikatnie, ostrożnie, niepewnymi krokami. Nie chciała, żeby szczęście spadło na nią znienacka. Bo w ten sposób można się narazić na ból.
A nie chciała, żeby znowu ktoś ją zranił.
W swoim nowym życiu najbardziej lubiła absolutną kontrolę. Kontrolowała siebie, swoją sytuację finansową, rozkład dnia. Kontrolowała bez reszty wszystkich ludzi, z którymi była blisko.
A ich liczbę ograniczała do niezbędnego minimum.
Zbliżając się do stawu, pokonała zakręt ścieżki i nagle coś eksplodowało w jej prawej skroni. Na chwilę pociemniało jej w oczach, a gdy znów odzyskała wzrok, wszystko było rozmyte. Klęczała z jedną ręką opartą na ziemi, drugą zaś przyciskała do głowy, próbując zrozumieć, co właściwie się stało.
Taylor Swift śpiewała o hejterach.
Ktoś chwycił ją za rękę i wykręcił ją za plecami. Krzyknęła, gdy poderwał ją na nogi. Usiłowała obejrzeć się przez ramię, ale nie mogła obrócić głowy; świat był niewyraźną plamą. Napastnik pchnął ją do przodu. Potknęła się i pewnie by upadła, gdyby stojący za nią człowiek nie przytrzymał jej za wykręconą rękę. Odniosła wrażenie, że chce jej wyrwać ramię ze stawu. Krzyknęła z bólu i zaczęła błagać, by przestał, kimkolwiek jest. Próbowała coś z tego zrozumieć. Kim jest ten człowiek? Czego od niej chce?
Uświadomiła sobie, dokąd ją prowadzi, i zaczęła się szamotać, chciała się wyrwać. Coś uderzyło ją w tył głowy – czyjaś brutalna dłoń. Poznała, że to dłoń, bo dobrze znała uczucie, kiedy ktoś bije. Ale to już nigdy nie miało się powtórzyć. Nie tutaj.
Jeszcze dwa kroki i poczuła zimno na nogach. Napastnik zmusił ją, żeby weszła do stawu; jak przez mgłę widziała migoczącą w porannym słońcu powierzchnię wody. Stopniowo udało jej się skupić wzrok, uświadomiła sobie, że w tle nadal śpiewa Taylor Swift i namawia ją, żeby się otrząsnęła.
I nagle kolejny przeszywający ból, ręka wykręcona jeszcze wyżej. Znów krzyknęła, oczy zaszły jej łzami. Tamten zmusił ją, by zgięła się wpół i padła na kolana, tak że chlupocząca woda przemoczyła jej szorty. Bełkotała błagalnie, nie wiedziała, co się dzieje, nie widziała napastnika, który przyciskał ją coraz mocniej i mocniej. Kręciło jej się w głowie, zbierało na mdłości, czuła, że lada chwila zemdleje.
A potem ogarnął ją ziąb. Zaszokowana, chciała nabrać powietrza, ale do jej ust i gardła wpadła tylko zimna woda. Czyjaś ręka trzymała jej głowę pod powierzchnią. W przypływie paniki, nie zważając na ból ramienia, szamotała się, byleby tylko móc odetchnąć. Przed oczami tańczyły jej czarne plamy, błotnista woda wirowała, tworząc coraz ciemniejsze wzory. Dłoń napastnika nieubłaganie wciskała jej głowę w piaszczyste dno stawu, mokry piasek zatykał jej nos, ocierał się o zęby… a muzyka wciąż grała.
Zapadała się w ciemność, była otumaniona, jej płuca rozrywał ból. Ostatni odruch podpowiadał jej, że musi się przebić na powierzchnię, wrzeszczał na nią, że musi uciekać, musi odetchnąć.
Nic z tego… Była za słaba, zbyt bezbronna.
Śledczy Mitchell Lonnie szedł biegnącą przez park ścieżką, zmierzając na miejsce zbrodni. Padał deszcz, właściwie była to tylko lekka mżawka, ale wystarczyła, by pożałował, że zostawił parasol w domu. Zgarbił się i postawił kołnierz kurtki, bo po karku spłynęły mu zimne krople. Szare niebo doskonale korespondowało z jego nastrojem, gdy myślał o minie Pauline, kiedy powiedział jej, że dostał wezwanie, więc musi odwołać ich wspólny lunch. Miała ten swój błysk w oczach, który pojawiał się, gdy była wściekła, chociaż wiedziała, że nie powinna się na niego gniewać. Ostatnio prawie nie mieli dla siebie czasu, więc mimo że ludzie w każdej chwili mogą paść ofiarą morderstwa, byłaby im wdzięczna, gdyby nie robili tego w weekendy.
Candace, dyspozytorka, przekazała mu przez telefon, że w pobliżu stawu Buttermere znaleziono zwłoki. Wreszcie dostrzegł miejsce zbrodni – było tam już kilka osób obok ścieżki biegnącej koło kępy drzew. Już wcześniej zauważył samochód swojego partnera, stojący na parkingu koło radiowozu, który jako pierwszy został wysłany do zgłoszenia. W sumie to dobrze, że padało. W słoneczny sierpniowy weekend park byłby pełny ludzi i musieliby użerać się z tłumem gapiów, którzy niewątpliwie by się tu zlecieli. A tak to w parku było pusto i na miejscu krzątało się raptem pięć… nie, sześć osób, z których znał prawie wszystkie.
Zatrzymał się na chwilę, próbując zachować w pamięci tę scenę. Kate i Noel, z patrolu, rozmawiali z młodym, wyraźnie przestraszonym nastolatkiem – Latynosem w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym, z plecakiem i z mokrym golden retrieverem na smyczy. Para techników kryminalnych, Matt Lowery i Violet Todd, kucała obok płytkiego dołu. Matt ostrożnie kopał łopatką, a Violet robiła zdjęcia małym aparatem fotograficznym. Koło nich stał partner Mitchella, śledczy Jacob Cooper, w swojej kultowej fedorze na łysej jak kolano głowie i z czarnym parasolem w ręce. Był to barczysty facet o imponującej posturze, emanujący władzą. Miał lodowato niebieskie, wiecznie czujne oczy, którym nic nie umykało. Służył w policji od dwudziestu pięciu lat i był jednym z najbystrzejszych śledczych w historii dochodzeniówki w Glenmore Park.
Mitchell podszedł do Jacoba i podał mu rękę.
– Co tu mamy? – zapytał.
– Zwłoki znalazł pies tego dzieciaka – odparł Jacob, wskazując nastolatka. – Były zakopane pół metra pod ziemią. Jak tylko chłopak zdał sobie sprawę, co to jest, od razu do nas zadzwonił.
– I zupełnym przypadkiem spacerował sobie w parku podczas deszczu? – zdziwił się Mitchell.
Jacob wzruszył ramionami.
– Jeszcze z nim nie gadałem – odparł.
Mitchell podszedł do grobu. Odkopano go tylko częściowo, widać było jedynie stopy i głowę ofiary, reszta ciała pozostawała zakryta. Matt, którego ciemny kark połyskiwał na deszczu, powoli usuwał warstwę gleby, uważając, żeby w żaden sposób nie uszkodzić dowodów rzeczowych. Klęcząc, wyglądał na jeszcze niższego niż zwykle. Był jednym z najniższych mężczyzn, jakich znał Mitchell, a przezwisko Krótki prawdopodobnie od lat stanowiło powód jego nieustającej zgryzoty.
W powietrzu unosił się smród zgnilizny i śmierci; Mitchell oddychał szybko i płytko przez usta. Zwłoki nie były świeże, przeciwnie; na widok poczerniałej, błyszczącej skóry żołądek podszedł Mitchellowi do gardła. Z tego, co widział, była to kobieta, z makabrycznie wytrzeszczonymi oczami oraz wywalonym językiem. Jej włosy były po części oderwane od czaszki. Mitchell cofnął się o krok i odruchowo odetchnął głęboko.
– Patrz pod nogi – rzucił Matt, nie odwracając się.
Mitchell rozejrzał się po ziemi wokół swoich stóp. Kilka centymetrów od lewego buta ujrzał rozbryzg żółtawej mazi.
– Co to jest? – spytał stłumionym głosem, zasłaniając usta i nos mokrą koszulą.
– Częściowo strawione śniadanie, wkład dzieciaka, który znalazł zwłoki – wyjaśnił Matt.
Wymiociny. To brzmiało logicznie. Jakiś metr od plamy rzygowin zobaczył kolejny rozbryzg.
– To też? – zapytał, wskazując palcem.
– A to już zostawił Noel – odparł Matt.
– Jasne – rzucił Mitchell, zastanawiając się, czyby nie wnieść swojego wkładu. Pusty żołądek wyraźnie się buntował.
U jego stóp leżał stos toreb na dowody rzeczowe, zawierających głównie ziemię. Obok nich stało kilka pojemników, w których, jak zauważył, pełzały jakieś owady.
– Jak myślisz, długo ci tu zejdzie? – spytał Mitchell.
– Bo ja wiem? – mruknął Matt. – Odkopię całe ciało i pobiorę dodatkowe próbki owadów i gleby. Przeszukam najbliższe otoczenie, ale nie spodziewam się tu znaleźć żadnych dowodów. Codziennie przechodzą tędy setki osób, a nie jest to świeża zbrodnia.
– Potrafisz określić, kiedy ją zabito? – spytał Mitchell. – Choćby w przybliżeniu?
– Nie – odparł zwięźle Matt.
– Dobra, w porządku – rzucił Mitchell. Odsunął się i dołączył do Jacoba, który szedł w stronę Noela i nastolatka. Noel, z powagą w oczach, ruchem głowy wskazał chłopakowi obu śledczych. Był porządnym gliną i nigdy nie przejawiał niechęci wobec policjantów z dochodzeniówki, co zdarzało się wielu mundurowym patrolującym ulice.
– Jestem śledczy Jacob Cooper – dokonał prezentacji Jacob. – A to jest mój partner, śledczy Mitchell Lonnie. Jak się nazywasz?
– Daniel. Daniel Hernandez – odparł dzieciak. Jego jasnobrązowa twarz była mokra od deszczu, czarne włosy lepiły się do głowy. Widząc jego wciąż zaczerwienione oczy, Mitchell nabrał podejrzeń, że chłopak wcześniej płakał. Jego golden retriever leżał ponuro na ziemi, z potarganą mokrą sierścią i łbem opartym na wyciągniętych przednich łapach.
– Możesz nam opowiedzieć, jak znalazłeś te zwłoki?
– To mój pies je znalazł, nie ja – odparł Daniel.
– Czy podnosiłeś tu coś albo czegoś dotykałeś, zanim znalazłeś ciało albo potem? – wypytywał dalej Jacob, mrużąc oczy.
– Nie. Znaczy się… może i czegoś dotknąłem, ale na pewno nie ciała. Tak mi się zdaje. A może dotknąłem go raz, przez przypadek. Przepraszam. – Chłopak znów zaczął płakać, wbijając wzrok w ziemię.
Mitchell kucnął obok i delikatnie dotknął jego ramienia. Daniel uniósł głowę i napotkał współczujące spojrzenie śledczego. Mitchell zobaczył, jak chłopak się odpręża, a jego ramiona opadają – uznał, że znalazł przyjaciela. Była to tania sztuczka. Obaj śledczy doskonale wiedzieli, że ludzie odruchowo nabierają do Mitchella sympatii. Jacob odgrywał rolę twardego, zasadniczego policjanta, a w stosownej chwili wkraczał Mitchell i zdobywał zaufanie. Choć w tym przypadku raczej nie było to konieczne. Mieli do czynienia z dzieciakiem, który znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie, nic więcej.
– Nie martw się, Danielu – powiedział Mitchell łagodnie. – Nie zrobiłeś nic złego.
Chłopak kiwnął głową, pociągając nosem.
– W jaki sposób twój pies znalazł te zwłoki? – zapytał Mitchell.
– Ta suka nic tylko węszy za smrodem. Na kilometr wyczuwa, że coś gdzieś gnije czy cuchnie, i od razu leci tam jak po sznurku. Lubi się tarzać w martwych zwierzakach.
– Rozumiem – mruknął Mitchell, choć na myśl o tym znowu zebrało mu się na mdłości. – Czyli je wywąchała?
– Pewnie tak – przytaknął Daniel, z irytacją patrząc na sukę. – Zaciągnęła mnie tu i zaczęła kopać. Pozwoliłem jej kopać… właśnie esemesowałem z moją dziewczyną, więc nie miałem nic przeciwko temu, żeby tu sobie chwilę postać. Ale potem zobaczyłem coś na ziemi. To… to była głowa. Natychmiast zadzwoniłem na policję.
– Mieszkasz w pobliżu, Danielu? – indagował dalej Mitchell.
– Tak. Znaczy, jakieś piętnaście minut od parku.
– Często wyprowadzasz tu psa na spacer?
– Czasami, w weekendy. – Daniel wzruszył ramionami.
– Nawet jeśli pada?
– Pies musi się załatwić, no nie?
– No dobrze, a więc znalazłeś zwłoki i nas zawiadomiłeś. Co robiłeś potem?
– Nic. Po prostu czekałem. Policja przyjechała jakieś dwadzieścia minut później.
– A kiedy czekałeś, zauważyłeś może coś niezwykłego?
– Nie.
– Nikt tędy nie przechodził?
– Nie.
– W porządku. Dzięki, Danielu.
– Mogę już iść?
– Jasne – powiedział Jacob. – Tylko zostaw nam namiary na siebie, na wypadek gdybyśmy musieli się z tobą skontaktować.
Daniel podał im swój adres oraz numer telefonu i już chciał odejść, ale Mitchell rzucił:
– Chwileczkę.
– O co chodzi?
– Daj mi na chwilę swój telefon, Danielu.
– Po co?
– Po prostu mi go daj.
Daniel z posępną miną podał Mitchellowi komórkę. Śledczy otworzył bibliotekę zdjęć i obejrzał ostatnie fotografie. Westchnął. Trzy najnowsze to były selfie zrobione przez Daniela, z wyraźną głową zwłok w tle. Mitchell pokazał je Jacobowi, a ten pokręcił głową.
– Danielu, selfie ze zwłokami? Dajże spokój – rzekł Jacob.
– Ja tylko chciałem…
– Nie – przerwał mu Mitchell. – Nic z tego. – Skasował zdjęcia.
– Wysłałeś je komuś? – zapytał Jacob.
– Nie.
– Czy aby na pewno? Sprawdzimy.
– Nie! Nikomu ich nie wysłałem.
– W porządku. – Mitchell oddał telefon chłopakowi.
– Słuchajcie, a czy wobec tego mogę sobie zrobić selfie z którymś z was? – spytał Daniel. – Chcę mieć coś do pokazania kolegom.
– Jasne – odparł Jacob. – Zrób sobie selfie ze śledczym Lonniem.
Mitchell zgromił partnera spojrzeniem, ale szczęśliwy Daniel już się ustawiał obok niego i stukał w ekran komórki. Zarzucił policjantowi rękę na szyję, jakby byli dawno niewidzianymi przyjaciółmi, i zrobił kilka fotek, zarazem namawiając Mitchella, żeby starał się wyglądać bardziej „po policyjnemu”.
W końcu Mitchell odetchnął z ulgą, gdy Daniel odszedł, a jego suka powlokła się za nim.
Podszedł do Violet, która krążyła po terenie, uważnie oglądając ziemię.
– Znalazłaś coś ciekawego? – zapytał.
– Zużyty kondom – odparła, podnosząc głowę i spoglądając mu w oczy. – I dwie butelki po piwie.
Mitchell zapisał sobie w pamięci słowa o kondomie, zastanawiając się przez chwilę, czy nie doszło tu do zbrodni na tle seksualnym. Odwrócił się i jeszcze raz spojrzał na grób.
Matt wciąż tam klęczał z ponurą miną i cierpliwie usuwał ziemię ze zwłok. Odwrócił się do Jacoba.
– Dziwne miejsce na ukrycie ciała – orzekł.
– Uhm – przytaknął Jacob. – Tu zwykle roi się od ludzi. – Spojrzał na coś w oddali; Mitchell popatrzył w ślad za jego wzrokiem. Zbliżały się trzy osoby: dwaj mężczyźni z noszami i idąca obok nich kobieta.
– Załóżmy, że zabójca przywiózł tutaj zwłoki – rzekł Mitchell. – Musiałby je przenieść kawał drogi do zagajnika, wykopać dół, wrzucić ciało i zakopać, a wszystko tak, żeby nikt nic nie zauważył.
– I po kiego miałby to robić? – dorzucił Jacob. – Jest milion lepszych miejsc i sposobów na pozbycie się zwłok.
Tamtych troje było już całkiem blisko. Mitchell rozpoznał Annie Turner i jej rude włosy, teraz kompletnie mokre.
– Witam panów śledczych – odezwała się Annie, podchodząc do nich. Była medykiem sądowym Glenmore Park. Świetnie się z nią pracowało, bo z całych sił starała się wyjaśniać swoje medyczne ustalenia w taki sposób, żeby zrozumiał ją nawet najbardziej tępy policjant z dochodzeniówki.
Była w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym, białych spodniach i koszuli. Kwadratowe okulary, które zawsze nosiła, były tak mokre od deszczu, że Mitchell zastanawiał się, czy cokolwiek przez nie widzi. Zaprowadził ją do grobu. Matt usunął już większość ziemi z tułowia ofiary. Strzępki czegoś, co kiedyś było chyba sportowym stanikiem, niespecjalnie okrywały rozkładające się ciało kobiety. Mimo że Mitchell służył w policji od dziewięciu lat, ten widok działał na niego przygnębiająco; odwrócił wzrok i spojrzał na Annie. Podeszła do grobu z wahaniem, ostrożnie stawiając drobne kroczki.
– O… witaj, Matt – odezwała się.
Technik odchrząknął.
– Cześć, Annie – rzucił.
Kobieta uklękła przy zwłokach, przyglądając im się uważnie.
– Widzę, że już zabezpieczyłeś jej dłonie torebkami – powiedziała cicho.
– N… no tak – bąknął Matt. – Chcesz, żebym następnym razem zaczekał na ciebie? Mogę, absolutnie. Masz rację, powinienem był poczekać…
– Ależ nie, skąd, w porządku. Nie było potrzeby czekać. Zrobiłeś to, co do ciebie należy. – Annie wyrzuciła to z siebie lekko zdenerwowana.
Mitchell gapił się na nich ze zdumieniem. Zupełnie jakby obserwował parę nastolatków zbierających się na odwagę, by wyskoczyć z zaproszeniem na studniówkę. Co z nimi jest nie tak?
– Nie musiałaś przyjeżdżać – rzekł Matt. – No wiesz, przecież nie musisz stwierdzać zgonu tu na miejscu. Tylko przemokniesz.
– Skąd, żaden problem. Chciałam zobaczyć… zwłoki. – Annie schyliła się, by dotknąć dłoni ofiary w chwili, gdy Matt usuwał ze zwłok ziemię. Ich palce musnęły się i szybko cofnęli ręce.
– Zaraz kończę – wybąkał Matt.
– Jasne! Dobrze. – Annie wstała i odwróciła się do dwóch mężczyzn, z którymi przyszła. – Rozkładajcie nosze. Matt zaraz skończy.
Mitchell okrążył grób i jeszcze raz obrócił się do Jacoba.
– Wygląda na to, że miała na sobie strój do biegania – powiedział.
– Pewnie zrobiła sobie przebieżkę – odparł Jacob.
– Pewnie tak.
– Poszła biegać do parku, a zabójca się tu na nią zasadził.
– Podejrzewam, że to było albo skoro świt, albo późnym wieczorem – ciągnął Mitchell. – Kiedy w parku jest niewielu ludzi.
– A zabiwszy, pogrzebał ją na miejscu – dodał Jacob.
– Otóż to.
Pozostali na miejscu, gdy Annie zabierała zwłoki zapakowane do czarnego worka. Matt włożył do torebki kluczyk do samochodu znaleziony w tylnej kieszeni szortów ofiary i zebrał kilka dodatkowych próbek. Dwaj śledczy i dwoje techników kryminalnych zakryli miejsce zbrodni brezentem. Oprócz butelek po piwie i kondomu w promieniu piętnastu metrów od grobu znaleźli jeszcze stare pióro, niedopałek papierosa oraz papierek po batonie.
Przy zwłokach nie było żadnego dowodu tożsamości.
Nie mieli powodu śpieszyć się ze śledztwem. Zbrodnia nie była świeża – Annie szybko oceniła, że popełniono ją co najmniej przed tygodniem – a identyfikacja ofiary, by można było zawiadomić rodzinę, nastręczała sporo trudności. Krótko mówiąc, nie mieli żadnego pretekstu do pracy w godzinach nadliczbowych. Komendantka szybko poinformowała kapitana Baileya, że jego wydział może poczekać z rozpoczęciem śledztwa do poniedziałku.
Jak należało się spodziewać, nikt nie miał nic przeciwko temu.
Reszta weekendu minęła bez niespodzianek. Mimo że śledczy oraz ekipa techników badali pogrzebane rozkładające się zwłoki, nie zamierzali dopuścić do tego, żeby ten incydent popsuł ich plany weekendowe.
Jednakże śmierć potrafi się sączyć nawet w chwilach spokojnej zadumy. Nie prosi o pozwolenie, wdziera się w umysły ludzi, zanim zdążą się połapać, że ich dopadła.
Podczas sobotniej kolacji Amy, córka Jacoba, poprosiła, żeby podał jej miskę z sałatką. Musiała powtarzać prośbę trzykrotnie; za każdym razem ojciec patrzył przez nią na wylot, jakby się stała niewidzialna. W końcu odchrząknął i podał jej solniczkę. Amy porozumiała się wzrokiem z Marissą, żoną Jacoba. Reszta kolacji upłynęła im w milczeniu.
Matt jechał właśnie autostradą, gdy naraz dopadło go dojmujące poczucie samotności. Skręcił w najbliższy zjazd, zatrzymał się na poboczu i z oczu pociekły mu łzy. Wyjął telefon, zastanawiając się, do kogo by zadzwonić. Przewinął listę kontaktów, ale tylko z jedną z tych osób naprawdę chciałby porozmawiać. Nie zadzwonił jednak, tylko wszedł na Twittera. Próbował wymyślić coś zabawnego albo głębokiego, czym mógłby się podzielić, a skoro nic mu nie przyszło do głowy, podał dalej czyjś tweet. Nie wiadomo czemu podniosło go to na duchu, więc wrócił na drogę.
Mitchell i Pauline leżeli nadzy w łóżku i się całowali. Pauline przesuwała ręką z tyłu jego nogi, muskając palcami udo, ale on nagle się odsunął.
– Co się stało? – spytała.
– Nic – odparł. Nie potrafił wyjaśnić, że jej ciało przypomniało mu nagle ciało ofiary zabójstwa, które widział wcześniej, i strzępki stanika, które już nie zakrywały rozkładających się piersi dziewczyny. Pocałował ją lekko w usta. Uśmiechnęła się, ale w jej oczach malowała się troska.
Zasnęła, a Mitchell obejmował ją od tyłu i nasłuchując jej głębokiego oddechu, zastanawiał się, czy martwa dziewczyna miała kogoś, kto tęsknił za jej ciałem, jej ciepłem i miłością.
Annie, która widziała znacznie więcej trupów niż pozostali, raczej się nie przejmowała. A jednak na chwilę, na jedną króciutką chwilę, gdy stała pod prysznicem, w jej myśli wdarł się widok twarzy tamtej dziewczyny.
Wyrzuciła go z głowy, wyszła spod prysznica, ubrała się i poszła do kina.
W poniedziałek rano przeprowadziła sekcję zwłok zabitej kobiety. Zrobiła to bez niczyjej pomocy, wybierając samotność. Podczas sekcji zwłok ofiar morderstwa nie lubiła obecności asystentów, choć nie potrafiłaby wyjaśnić dlaczego. Skończywszy, zadzwoniła do Jacoba i przekazała mu, że chce się podzielić pewnymi wnioskami.ROZDZIAŁ 2
Mitchell postanowił posmarować się pod nosem maścią VapoRub, by zamaskować odór zwłok i nie narobić sobie wstydu w kostnicy. Gdy stał przy metalowym wózku na kółkach, na którym leżała ich niezidentyfikowana ofiara, przyszło mu na myśl, że VapoRub ma za zadanie rozszerzać przewody nosowe, więc może jednak nie był to najlepszy pomysł. Smród zbijał z nóg, żołądek podchodził mu do gardła.
Próbował nie zwracać uwagi na swoje odczucia i skupić się na tym, co Annie mówiła do niego i Jacoba. Podczas rozmowy wskazywała na zwłoki; ostre białe światło kostnicy podkreślało pozbawioną koloru skórę trupa.
– Denatka miała około dwudziestu lat – poinformowała Annie. – Biała, rudowłosa, metr siedemdziesiąt wzrostu. Trudno precyzyjnie ustalić wagę, ale była dość szczupła. Nie potrafię podać wam dokładnego czasu zgonu. Ziemia w miejscu pochówku była wilgotna, a temperatura w lecie znacznie się waha. Matt wydobył jednak kilka larw z jej otworów ciała i z otaczającej ziemi, więc po południu zasięgniemy opinii sądowego entomologa. Myślę, że wieczorem będę mogła wam podać przybliżony czas zgonu.
– W porządku – rzekł Jacob.
– Kiedy znaleźliśmy zwłoki, żołądek i jelita były już w stanie płynnym, więc nie jestem w stanie określić ich zawartości. Za to ciekawe próbki pobrałam z zatok przynosowych. – Podeszła do zastawionej słoikami półki i wzięła jeden, żeby im pokazać.
– Co to jest? – spytał Mitchell, spoglądając krzywo na niewielką grudkę czarnej substancji.
– Jakaś roślina – odparła Annie.
– Wciągnęła ją? – zapytał Jacob.
– Na to wygląda – przyznała Annie. – Mogło się tak zdarzyć z kilku powodów, ale najbardziej prawdopodobne jest utonięcie. Ofiary utonięcia czasami wciągają wodną roślinność, kiedy próbują zaczerpnąć powietrza. Poza tym w ustach miała cząstki czegoś niepasującego do ziemi, w której ją pogrzebano; mam je w tamtym słoju. – Wskazała inny pojemnik. – Niewiele nam to jednak mówi, skoro mogła się nawdychać tych cząsteczek, jeśli biegała w wietrzny dzień, a w powietrzu unosił się pył. Zbadałam też jej szpik kostny i znalazłam tam nieco okrzemek…
– Co to jest? – przerwał jej Mitchell.
– Właśnie do tego zmierzałam – rzuciła z irytacją Annie. – Okrzemki to fitoplankton, jednokomórkowe glony żyjące w środowisku wodnym. Kiedy ludzie się topią, wciągają do płuc te organizmy, które następnie odkładają się w szpiku kostnym.
– Ale czy topielec nie powinien mieć wody w płucach? – zapytał Mitchell.
– Niekoniecznie – odparła Annie. – Mniej więcej piętnaście procent utonięć to tak zwane utonięcia suche, czyli takie, kiedy do płuc nie dochodzi ani kropla wody.
– Czyli że jednak utonęła? – upewnił się Jacob.
– No… – Annie zawahała się. – Test z okrzemkami nie rozstrzyga tego ostatecznie. Ale wskazuje, że utonięcie jest prawdopodobne. Jeśli dodamy do tego rośliny znalezione w jej zatokach przynosowych, to prawdopodobieństwo, że utonęła, jest naprawdę wysokie.
– Jak wysokie?
Annie wzruszyła ramionami.
– Czy ta roślinność i pył mogły pochodzić z wody w stawie w parku?
– Zdecydowanie tak – potwierdziła Annie.
– Możesz sprawdzić, czy pasują?
– Chyba tak. Znam eksperta od tych rzeczy, skontaktuję się z nim.
– No dobrze – rzekł Jacob. – Wiemy, że to dwudziestolatka, która prawdopodobnie utonęła. Masz dla nas coś jeszcze?
– Wysłałam próbki DNA do laboratorium, mają je sprawdzić w CODIS¹ – odparła Annie. – Niestety nie zdołałam pobrać żadnych odcisków palców. Ale znalazłam ślady kanałowego leczenia zęba, na oko dosyć stare. Zapewne z czasów dzieciństwa. Jeśli identyfikacja budzi wątpliwości, możemy skorzystać z danych stomatologicznych.
Jacob i Mitchell skinęli głowami. To się mogło przydać, chociaż liczyli na więcej.
– Coś jeszcze? – zapytał Mitchell.
– Myślę, że w dzieciństwie była maltretowana – oświadczyła Annie.
– Skąd takie przypuszczenie? – spytał Jacob.
– Widzicie? – Annie podeszła do ściany, na której wisiało kilka zdjęć rentgenowskich. – Dwa stare złamania trzeciego lewego żebra i dodatkowo złamanie czwartego. Dwukrotnie miała złamaną lewą rękę, a poza tym kilka złamań palców.
– Może brała udział w jakimś wypadku? – podsunął Mitchell.
Annie pokręciła głową.
– Złamania pochodzą z różnych okresów życia. Nie, mamy tu do czynienia z kimś, komu z jakiegoś powodu wiele razy łamano kości. Czasem widuję takie rzeczy u osób uprawiających sporty ekstremalne, ale te złamania są naprawdę stare, niektóre pochodzą z czasu, kiedy miała dziesięć, jedenaście lat. Co podważa teorię o sportach ekstremalnych.
– Rozumiem. – Jacob skinął głową.
– Uda się jakoś sprawdzić, czy przed śmiercią była napastowana seksualnie? – spytał Mitchell.
Annie pokręciła głową.
– Nie można tego ustalić ze stuprocentową pewnością, ale nie znalazłam żadnych śladów potwierdzających taką teorię. Jej szorty i bielizna w zasadzie były nietknięte.
Jacob skinął głową.
– Dzięki, Annie.
Ich ofiara zabójstwa wciąż pozostawała anonimowa.
Po powrocie do pokoju wydziału Mitchell podszedł do szafki na akta. Nie interesowało go nic, co było w środku – obecnie niemal wszystkie akta mogli obejrzeć w formie cyfrowej. Szafka pełniła jednak ważną funkcję stojaka pod ekspres do kawy. Zaparzył mocną kawę, nalał do dwóch kubków i podał jeden Jacobowi, który jak szalony stukał już w klawiaturę komputera. Ekspres do kawy – absurdalnie drogi model zakupiony rok wcześniej przez kapitana Freda Baileya – był najcenniejszą własnością jednostki. A dla Mitchella ważniejszą nawet niż wszyscy śledczy razem wzięci.
Oparł się o biurko Jacoba, jedno z czterech w pomieszczeniu. Cała policja Glenmore Park składała się z czterech śledczych i kapitana. Kiedyś mieli też porucznika, ale z powodu cięć budżetowych komendantka postanowiła, że obejdą się bez niego; decyzja ta wciąż budziła kontrowersje i była szeroko krytykowana.
– Jak skończysz pisać raport, to mi wyślij, wprowadzę go do systemu – powiedział Mitchell.
Jacob spojrzał na niego z wdzięcznością. Jego podejście do programu raportów wewnętrznych cechowała nieufność, a właściwie wręcz go nienawidził. Czasami przypominał Mitchellowi jego matkę, która regularnie dzwoniła do niego ze skargami w rodzaju: „Internet nie gra piosenki, którą kliknęłam na ekranie” albo „Napisałam mejla, ale komputer sprawił, że znikł, a teraz nie mogę znaleźć moich zdjęć”.
Mitchell podszedł do dwóch tablic wiszących po drugiej stronie pokoju. Używano ich do burzy mózgów i gromadzenia informacji w najważniejszych śledztwach. Teraz pokrywały je bazgroły, główne przedstawiające kaczki. Starł je wszystkie, nie wyłączając kaczek, i napisał na górze: „Morderstwo nieznanej kobiety – park Buttermere”. Potem poszedł do gabinetu kapitana sprawdzić, czy jest na miejscu, by mógł go poinformować o postępach.
Gabinet kapitana sąsiadował z pokojem wydziału, oba pomieszczenia oddzielały rozklekotane drewniane drzwi, które lada chwila mogły się rozlecieć na dobre, bo kapitan w chwilach irytacji z lubością nimi trzaskał. Mitchell zapukał kilkakrotnie, po czym wrócił i usiadł do swojego komputera. Informowanie kapitana Baileya mogło poczekać.
Otworzył na komputerze NAMUS² – Krajowy System Osób Zaginionych i Niezidentyfikowanych. Szukając zaginionych kobiet w stanie Massachusetts, trafił na pięć przypadków z ostatniego roku. Dwa dotyczyły osób w wieku czterdziestu sześciu i osiemdziesięciu dziewięciu lat. Pominął je i skupił się na pozostałych trzech. Jedną była Afroamerykanka, więc ją także skreślił. Zostawały dwie. Ich rysopisy nie zgadzały się w stu procentach z wyglądem denatki, ale widywał już rysopisy krańcowo różniące się od wyglądu osób, których dotyczyły. Wolał to sprawdzić osobiście.
Podniósł słuchawkę telefonu, lecz nagle się zawahał. Sekundę później odłożył ją, wyjął swoją komórkę i zadzwonił do Pauline. Jak zwykle nie odebrała. W pracy rzadko kiedy odbierała telefon, ale miał nadzieję, że tym razem zrobi wyjątek. Ostatnio prawie nie mieli dla siebie czasu – on był zajęty cały dzień, a ona po pracy chodziła na kursy wieczorowe. Brakowało mu ich rozmów. Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej zdawał sobie sprawę, o ile szczęśliwszy był podczas tych krótkich minut, które udawało im się wykraść. Postanowił bardziej się starać, by mieć dla niej jak najwięcej czasu, a przynajmniej żeby częściej móc z nią porozmawiać.
Po chwili na ekranie jego komórki pojawiła się nieuchronna wiadomość – „Nie mogę teraz rozmawiać, przpr”. Esemesując, prawie nigdy nie skracała słów, poza „Przepraszam” i „Dobranoc”, które przybierały postać „przpr” i „dnoc”. Z westchnieniem schował komórkę do kieszeni, po czym podniósł słuchawkę służbowego telefonu i wybrał numer pierwszej zaginionej kobiety.
W słuchawce usłyszał kobiecy głos.
– Halo?
– Witam – powiedział Mitchell. – Tu śledczy Lonnie z policji Glenmore Park. Czy mówię z panią Brody?
– Tak, to ja.
– Dzwonię w sprawę pani córki Patricii.
– Dlaczego? – spytała kobieta. – Czy coś jej się stało?
– O ile wiem, dwa miesiące temu zgłosiła pani jej zaginięcie. Tak?
– Owszem.
– Otóż w sprawie pojawiły się pewne okoliczności i być może mamy nowe tropy…
– Moja córka wróciła dwa dni po tym, jak zniknęła – przerwała mu.
– Aha. – Mitchell zabębnił palcami w blat stołu. – Dlaczego nas pani nie zawiadomiła?
– Nie pomyślałyśmy o tym.
– Rozumiem. Kiedy ostatnio widziała pani córkę?
– Piętnaście minut temu. Pojechała do swojego chłopaka.
– Uhm. No nic, dziękuję, pani Brody. Następnym razem proszę…
– To ten sam chłopak, z którym uciekła ostatnim razem.
– Tak, rozumiem. Ale następnym razem proszę nas zawiadomić, gdyby…
– Z niego jest niezłe ziółko, mówię panu.
– Dziękuję pani – powtórzył Mitchell i odłożył słuchawkę.
Wybrał drugi numer. I usłyszał opryskliwy, niecierpliwy głos:
– Mówi Bob Vern.
– Witam pana, tu śledczy Lonnie z policji Glenmore Park. O ile wiem, trzy miesiące temu zaginęła pańska córka.
Chwila milczenia.
– Tak?
– Otóż pojawiły się nowe okoliczności i chcemy sprawdzić, czy mają związek ze sprawą pańskiej córki.
– Jakieś tropy? – Teraz głos był cichszy, naglący. – Wiecie, gdzie ona jest?
– Chciałbym panu zadać kilka pytań na temat pańskiej córki.
– Wal pan.
– W raporcie podano, że jej wzrost to…
– Metr siedemdziesiąt dwa. Ma rude włosy… tak zwany truskawkowy blond… i zielone oczy. I bliznę z tyłu prawego kolana. Wiecie, gdzie ona jest?
Annie nic nie wspominała o bliźnie, a włosy nieznanej denatki były ciemnorude, nawet nie ocierały się o blond. Mimo to Mitchell musiał spytać:
– Czy miała kiedyś leczenie kanałowe zęba?
– Nie.
– Może pan nie pamięta, mogła być wtedy małym dzieckiem. Ja…
– Jestem dentystą, proszę pana. Sam zajmuję się zębami swoich dzieci.
– Rozumiem.
– Zakładam, że w tej sytuacji te nowe okoliczności nic nie wnoszą?
– Przykro mi.
– Do tej pory powinienem się już tego nauczyć – powiedział Vern z goryczą. – Kiedy dzwonicie, nie wolno robić sobie nadziei. A jednak to tak działa, za każdym razem.
– Naprawdę bardzo mi przykro, proszę pana.
Mężczyzna odłożył słuchawkę.
– Rejestr osób zaginionych guzik dał – poinformował Mitchell partnera.
– Trudno – odparł Jacob. – Wobec tego musimy pójść śladem kluczyka do samochodu.
– Racja – przyznał Mitchell. – Gdyby mieszkała obok parku, nie brałaby ze sobą kluczyka do auta. Prawdopodobnie zaparkowała gdzieś w pobliżu.
– To dosyć prawdopodobne – rzekł Jacob. – Skoro przy zwłokach nie było klucza do mieszkania ani zresztą niczego innego, to pewnie zostawiła wszystko w samochodzie i poszła pobiegać.
– No dobra – rzucił Mitchell, otwierając w przeglądarce mapę miasta. – Tu mamy park Buttermere. Jeśli zostawiła samochód od południa, na Valley Vista Road, to z pewnością na którymś z tych parkingów. – Wskazał na mapie dwa punkty. – Na Vista Road nie ma innych miejsc, gdzie można zaparkować.
– Zgoda. – Jacob patrzył nad ramieniem Mitchella. – Gdyby zaparkowała po wschodniej stronie parku, to żeby się tu dostać, musiałaby biec po paskudnym terenie, więc na razie załóżmy, że tam jej auta nie ma. Ale mogła je zostawić gdziekolwiek na Firestone Drive. To spokojna uliczka i jest tam dużo wolnych miejsc dla samochodów.
– Gdyby tak zrobiła i jej samochód stał tam przez ponad tydzień, mogli go odholować.
– Słuszna uwaga – pochwalił Jacob. – Zacznijmy od tego.
Wstał i włożył kapelusz.
– A ty dokąd? – zapytał Mitchell.
– Do drogówki.
– Drogówka mieści się w tym budynku – zauważył Mitchell. – Więc po co ci kapelusz?
– To mój kapelusz – burknął Jacob, wyraźnie urażony. – Część mojego stroju. Czy ty zaglądasz do drogówki bez spodni?
– Czasami – odparł Mitchell. – Jeśli zależy mi, żeby mnie potraktowali poważnie.
– Dobra, ale na razie nie ściągaj portek, z łaski swojej. Zaraz wracam. Na moim komputerze czeka raport, który trzeba przesłać.
Kiedy Jacob wszedł do pomieszczeń drogówki, jedyną obecną tam osobą był sierżant Wallace. Jacob znał go od wielu lat. Wstąpili do policji w tym samym czasie, a w akademii byli na jednym roku.
Mimo że pozostawali w przyjaznych stosunkach, w głębi ducha Jacob uważał Wallace’a za jednego z najbardziej bezużytecznych policjantów w komendzie. W akademii też był beznadziejny, zawsze o włos od wyrzucenia, a kiedy już został gliniarzem, nadal był nieprzydatny. W czasach studiów nikt z ich pokoju go nie lubił, bo chrapał. A każde jego chrapnięcie było długim, stale zmieniającym się bzyczącym dźwiękiem, to wznoszącym się, to opadającym, i urywającym się znienacka. Wszyscy w pobliżu się spinali, pewni, że oddychanie Wallace’a ustało w końcu na dobre, że wreszcie zadusił się na śmierć. Mijały sekundy – jedna, druga, trzecia… – i nagle ze skrzywionych zatok przynosowych niedojdy wyrywało się kolejne bzyczące chrapnięcie. Tego dźwięku nie dało się ignorować, nie można było do niego przywyknąć, a budził ich co noc i nie dawał spać, choć każda sekunda snu była na wagę złota. Rano, gdy Wallace się budził, wokół jego łóżka pełno było butów, którymi rzucali w niego wkurzeni współlokatorzy.
Wallace był średniego wzrostu, grubawy i opalony na brąz. Łysiał, ale w przeciwieństwie do Jacoba wciąż miał koronę siwych włosów otaczającą łysinę na czubku głowy. Mimo że chrapał, miał dość szeroki, wydatny nos, dominujący w twarzy. Zobaczywszy Jacoba, uśmiechnął się i odchylił na krześle, na chwilę prezentując brzuch.
– Cooper! – zawołał. – Co cię sprowadza do naszego skromnego wydziału?
– Cześć, Wallace – odparł Jacob. – Próbuję zlokalizować samochód. Mogli go kiedyś odholować z Firestone Drive.
– W porządalu – rzucił wesoło Wallace. – Masz jego opis albo numery rejestracyjne?
– Nie.
– Wiesz, kiedy go odholowali?
– W ogóle nie wiem, czy go stamtąd zabrano – przyznał Jacob.
– No to może być trudno. – Wallace westchnął. – Rozumiesz, w ciągu ostatniego roku z Firestone Drive odholowano dziesiątki samochodów. W jaki sposób poznamy, że to ten, którego szukasz?
– Tym ja już się zajmę – odparł Jacob.
– Chodzi o to, że gdybym miał jakiś dokładniejszy opis, zaoszczędziłbym ci czasu.
– Wiem, ale nie mam opisu.
– Ani nawet fragmentu numeru rejestracyjnego? Może zauważył go jakiś świadek? Ludzie dostrzegają przedziwne rzeczy. Pytaliście mieszkańców, czy widzieli jego numer rejestracyjny?
– Nie, Wallace, nie będzie tego numeru.
– Trudna sprawa, co? Nie ułatwiasz nam życia. Kto wie, ile samochodów odholowano w ciągu…
– Możesz to sprawdzić?
– Jasne, jasne. Będzie trudno, ale sprawdzę. Tylko wiesz… poszłoby nam szybciej, gdybyś wygrzebał jakieś szczegóły. Ale zobaczymy, co da się zrobić. – Wallace obrócił się na krześle, twarzą do komputera. – Jak się ma Melissa?
– Marissa – sprostował z naciskiem Jacob. – Świetnie, znakomicie.
– Miło słyszeć, naprawdę – rzekł Wallace, powoli stukając w klawiaturę jednym palcem. Był dwukrotnie rozwiedziony i uwielbiał opowiadać każdemu, kto był gotów go słuchać, o koszmarze, jaki przechodził przy okazji rozwodów. – Trafiła ci się niezła sztuka.
– Dzięki. Też tak sądzę.
– No dobra, w ciągu ostatniego półrocza z Firestone Drive nie odholowano żadnego samochodu.
– Ani jednego?
– Ani-ani.
Jacob był z siebie niezwykle dumny, bo podziękował Wallace’owi uprzejmie. Wrócił do pokoju, przysunął sobie krzesło do biurka Mitchella i usiadł. Zatopiony w myślach Mitchell gapił się na ekran i nawet na niego nie spojrzał.
Przy Mitchellu Jacob zawsze czuł się trochę stary. Młody śledczy miał trzydzieści dwa lata, dwadzieścia cztery mniej niż Jacob. Gdy Jacob awansował do dochodzeniówki, jego obecny partner uczył się, że kredki są do rysowania, a nie do jedzenia. Poza tym Mitchell był przystojny, co stale powtarzała Jacobowi żona, nastoletnia córka i kilku kolegów z pracy: wysoki, barczysty, szczupły i muskularny, a do tego opalony. W przeciwieństwie do Jacoba miał też włosy, irytująco bujne i gęste.
No i, rzecz jasna, miał oczy typowe dla rodziny Lonniech – obdarzone było nimi całe rodzeństwo. Zielone jak nefryt, o głębokim spojrzeniu, idealne. Była w nich mądrość i smutek, wyglądały jak oczy starego mędrca, który napatrzył się aż za bardzo na ludzkie niegodziwości. Kiedyś Mitchell wyznał Jacobowi, że to nie przypadek. Że przycina sobie brwi, dzięki czemu ma ten zasmucony wyraz twarzy. Jacob nie potrafiłby przystrzyc sobie brwi, nawet gdyby zależało od tego życie jego żony.
Chociaż Jacob wielokrotnie udowodnił, że ma mocniejszą głowę od młodego, i to jak – piwa potrafił wypić trzy razy więcej.
Odchrząknął.
– W ciągu ostatniego półrocza z Firestone Drive nie odholowano żadnego samochodu.
– W porządku. – Mitchell odwrócił się do niego. – Wobec tego jedźmy sprawdzić parkingi na Valley Vista Road.
Wsiedli do samochodu i pojechali. Ruch był taki, że droga na pierwszy parking przy Valley Vista Road zajęła im blisko pół godziny. Zaczęli sprawdzać czternaście stojących tam samochodów. Klucz pasował do czwartego – był to przechodzony niebieski chevrolet cobalt.
Zgodnie z numerem rejestracyjnym pojazd należał do Kendele Byers.