Pałac na pustyni - ebook
Pałac na pustyni - ebook
Nad pustynią Nefud szaleje burza piaskowa. Jak zwykle zaskoczyła kilku nierozważnych podróżników. Z pobliskiego pałacu wyrusza ekspedycja ratunkowa, którą kieruje Raszad, następca tronu. Książę odnajduje nieprzytomną kobietę. Kim jest ta piękna Europejka? A przede wszystkim – skąd wzięła medalion, który mają prawo nosić jedynie członkowie królewskiej rodziny? Raszad musi poznać prawdę, nieważne, za jaką cenę…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9459-9 |
Rozmiar pliku: | 570 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Montreux, Szwajcaria, 3 czerwca
– Paul, nie mogę za ciebie wyjść. Jesteś wspaniałym człowiekiem, ale nie kocham cię.
– Śmierć babci tak bardzo cię zdruzgotała, że pogubiłaś się w swoich uczuciach.
– Paul, z naszego małżeństwa nic by nie wyszło.
– Naprawdę chcesz tam jechać?
– Tak. Muszę podążyć jej śladem. W ten sposób złożę jej hołd.
– Lauren, nie powinnaś jechać sama. Zgódź się, żebym ci towarzyszył. Ktoś musi cię chronić.
– Chronić? Przed czym? Paul, nie.
– Na ile chcesz wyjechać?
– Jeszcze nie wiem, ale to nieistotne. Niech to będzie nasze pożegnanie.
Pustynia Wielki Nefud, 5 czerwca
Błądzili po pustyni, na odludziu:
Do miasta zamieszkałego nie znaleźli drogi.
Cierpieli głód i pragnienie,
I ustawało w nich życie .
Lauren Viret upiła łyk wody, patrząc na rozciągający się przed nią bezmiar pustyni. W głowie wciąż kołatały się jej wersety z Księgi Psalmów. Ta północna część Półwyspu Arabskiego, bezludna i pozbawiona życia, zdawała się nieskończona.
Karawana wyruszyła z miasta El-Dżoktor, kierując się do serca pustyni. Dwudziestu ludzi i tyle samo wielbłądów. Gdyby to działo się na filmie, wielbłądy odgrywałyby drugoplanową rolę, lecz tutaj, na pustyni, to one były najważniejsze.
Niekończące się piaski przytłaczały, sprawiały, że człowiek czuł się jak nędzna kruszyna, którą bezkresna pustynia pochłonie żywcem w mgnieniu oka. Nim wyruszyli na sześćdziesięciokilometrową wędrówkę, Mustafa, przewodnik wynajęty przez Lauren, wyjaśnił jej, że wielbłąd jest ważniejszy od człowieka.
Przeczytała wiele relacji z wypraw i wiedziała, że mówił serio. Wielbłąd był nie tylko środkiem lokomocji, zapewniał także ochronę i schronienie, a w ekstremalnych okolicznościach również wodę i pokarm.
Otrząsnęła się z tych myśli, bo Mustafa zrównał się z nią, z ożywieniem wskazując ogromną, budzącą podziw wydmę w kształcie półksiężyca. Nigdy nie widziała czegoś równie niesamowitego. Nic dziwnego, że babcia przez lata z uniesieniem opowiadała o tych stronach.
Mustafa nie miał pojęcia, że dla jej babci było tu coś bardziej porywającego niż sam widok wydm.
– Malik był wyjątkowy – przypomniała sobie jej słowa. – Szejk, najważniejszy ze wszystkich. To on stanowił prawo. Był piękny jak bóg. Nie mogłam go nie kochać, był dla mnie jak powietrze.
Taka miłość dla Lauren była czymś niewyobrażalnym.
Zerknęła za siebie, popatrzyła na jeźdźców z głowami szczelnie osłoniętymi chustami. Ludzie pustyni. Z pewnością zastanawiają się, co ją tutaj przywiodło. Amerykanka w męskiej chuście guthra i lekkiej szacie kandura, tak jak przed laty jej babcia, Celia Melrose Bancroft.
Ludzie nie mogli się nadziwić jej podobieństwu do babci. Zupełnie jakby jej geny przeskoczyły jedno pokolenie. Mama była zachwycającą brunetką, a Lauren jasną blondynką. Celia dała córce arabskie imię Lana, co oznaczało istotę delikatną i kruchą. I dodawało pięknej kobiecie tajemniczości. Lauren miała pół roku, gdy jej rodzice pojechali na narty i zginęli w wypadku kolejki linowej. Na szczęście pozostały po nich zdjęcia. Lauren wciąż je oglądała, żeby zachować w sercu pamięć o najbliższych.
– Jolie-laide – wyszeptał Paul, gdy ujrzał zdjęcie Lany. – Odziedziczyłaś po niej urok i czar, petite.
Paul już wtedy próbował się do niej zalecać. Rzecz jasna nie mógł wiedzieć, że w żyłach Lany krążyła arabska krew. Jej ojcem był szejk Malik Ghazi Szafik, to jemu zawdzięczała orientalną urodę. Babcia przechowywała jego stare zdjęcie wycięte z gazety i kiedyś pokazała je Lauren.
Szejk był w tradycyjnej szacie i chuście. Mama miała po nim dumny nos i pełne usta. Czy dziadek jeszcze żyje? Pewnie już nie.
Poza babcią nikt nie miał pojęcia o jej powiązaniach z arabskim dziadkiem. Teraz, gdy Celia zamknęła oczy, już nikt o tym nie wie. Jednak ciekawość okazała się tak silna, że pchnęła Lauren do podróży na pustynię.
Dziś zanocują pod gwiazdami, jutro karawana ruszy dalej, do oazy Al-Szafik. Zamierzała pozostać tam kilka tygodni, licząc, że przez ten czas zdobędzie więcej informacji na temat dziadka.
– Jedyne, co świadczy o twojej domieszce arabskiej krwi – rzekła kiedyś babcia – to podejście do życia. Nieokiełznana pasja, która czasami się ujawnia. Przypominasz w tym Malika. Zapamiętaj moje słowa. Gdy na twej drodze pojawi się przeznaczony ci mężczyzna, wyzwoli ją w tobie.
Paul, paryski dziennikarz, nie był tym mężczyzną. Darzyła go sympatią, lecz w głębi duszy czekała na dzień, kiedy obudzi się w niej ta wielka pasja, o której tyle słyszała od babci.
Odrzuciła Paula, lecz czuła, że jego to nie zniechęciło. Wciąż miał nadzieję przekonać ją do małżeństwa. Był cierpliwy, umiał czekać. To dzięki tym cechom udało mu się namówić Celię na wywiad.
Paul przez kilka lat nosił się z zamiarem napisania serii artykułów o życiu Richarda Bancrofta, zmarłego męża Celii. Richard ożenił się z babcią i stał się ojcem dla jej malutkiej córki. Lauren była z nim bardzo zżyta, a ich relacje pogłębiły się jeszcze po tragicznej śmierci rodziców. Richard nie dociekał, kim był tajemniczy kochanek Celii, biologiczny ojciec Lany. Wystarczało mu, że Celia go kochała.
Richard był słynnym łowcą przygód i antropologiem. Miał na swym koncie czternaście wypraw w najbardziej dzikie i nieprzyjazne zakątki świata. Prowadził ekspedycje, Celia i Lauren kilka razy mu towarzyszyły. Z jakichś powodów nigdy nie zapuścił się na arabską pustynię, one też nigdy się tam nie wybrały. Może dla babci to byłoby świętokradztwo, gdyby pojechała tam z innym mężczyzną? A może tamte strony Richarda nie ciągnęły? Już nigdy się tego nie dowie.
Paul wreszcie dopiął swego i Celia zgodziła się opowiedzieć mu o swym życiu z Richardem i ich licznych podróżach. Poznał wtedy Lauren, która mieszkała z babcią w Montreux i pomagała przy porządkowaniu notatek i pamiętników Richarda, które w przyszłości miały być wydane w formie książkowej.
Paul szybko zjednał sobie Celię. Lauren też była pod jego urokiem, lecz poza przyjaźnią niczego nie mogła mu zaofiarować. Babcia, choć o tym wiedziała, martwiła się o los ukochanej wnuczki. Ubolewała, że gdy jej zabraknie, Lauren zostanie na świecie sama jak palec.
– Nie będę wiecznie sama – pocieszała ją Lauren. – Tak jak ty chcę pojeździć po świecie, zrobić coś wartościowego. No i wreszcie ktoś mi się trafi.
Po pogrzebie zaczęła szykować się do podróży. Czuła, że musi zobaczyć miejsce, w którym romantyczna Celia poznała miłość swojego życia.
Mimowolnie musnęła dłonią złoty medalion w kształcie półksiężyca zawieszony na łańcuszku ukrytym pod ubraniem. To był największy skarb babci. Dostała go od ukochanego podczas romantycznego wieczoru w Księżycowym Ogrodzie.
Babcia wspominała też inny ogród, Ogród Zachwytu.
Przemawiały do niej te piękne nazwy, chciała zobaczyć te ogrody. Tajemniczy medalion będzie jej talizmanem; może dzięki niemu doświadczy tej samej magii, która połączyła Celię z ukochanym Malikiem.
Śmierć babci przepełniła ją bezbrzeżnym smutkiem, z którego nie mogła się otrząsnąć. Liczyła, że wyprawa śladem podróży sprzed lat da ukojenie.
Babcia zastępowała jej mamę, była dla niej najbliższą osobą. Tamto tajemnicze miejsce na zawsze odmieniło życie Celii, dlatego tak bardzo chciała je zobaczyć.
Nie uległa błaganiom Paula, który koniecznie chciał jej towarzyszyć. Zaledwie kilkanaście dni wcześniej spotkał w kasynie w Montreux arabskiego księcia z niewielkiego królestwa w północnej części Półwyspu Arabskiego. Paul, jak zwykle rzutki i bystry, wykorzystał sytuację i namówił księcia na wywiad. Nie omieszkał pstryknąć kilku fotek jemu i świcie.
Księciu pochlebiało medialne zainteresowanie. Żądny rozgłosu, rozpływał się nad pięknem pustyni Nefud, zachwalając wspaniałe widoki. Przechwalał się, że w niedalekiej przyszłości zostanie władcą królestwa. Paul, który opowiedział o nim Lauren, był przekonany, że nawet jeśli to tylko pobożne życzenia księcia, to ta opowieść świetnie się nada do gazety.
Był tak przejęty, że odmowa przyszła jej z ciężkim sercem, zwłaszcza że do ostatnich dni był uprzedzająco miły dla Celii. Wiedziała jednak, że to najlepsze rozwiązanie. Paul wiąże z nią nadzieje, lecz z jej strony na nic nie może liczyć. Jest atrakcyjnym mężczyzną, należy mu się coś od życia. Zasługuje na kobietę, która obdarzy go miłością. Ona nie może mu tego dać.
Wędrowali już od kilku godzin, więc przywykła do wielbłądziego rytmu. Pochłonięta myślami, dopiero teraz zauważyła dziwnie zmieniony krajobraz od południowej strony. Ni stąd, ni zowąd ukazał się brązowy górski grzbiet. Zmarszczyła brwi. Wczoraj, podczas lotu z Genewy, uważnie przestudiowała mapę tych terenów i wiedziała, że na trasie do oazy nie ma żadnych gór.
Usłyszała gardłowe krzyki. Arabski zawsze tak się jej kojarzył, lecz teraz brzmiał inaczej, groźniej. Poczuła ciarki na plecach.
– Mustafa? – zawołała, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że został w tyle ze swoimi ludźmi. Odwróciła głowę. Karawana stała. – Mustafa? – zawołała. – Co się dzieje?
Podjechał do niej.
– Burza piaskowa! Musimy się kryć! Pociągnij wodze, żeby wielbłąd usiadł! Szybko!
Burza piaskowa. Przerażające pustynne zjawisko, spadające z siłą większą od huraganu. Niedawno czytała o karawanie, którą wiele lat temu zasypał piach. Dwa tysiące ludzi i niewiele mniej wielbłądów. Przeżył tylko jeden Beduin.
Gwałtowny poryw wiatru brutalnie szarpnął jej peleryną. Niebieskie niebo w jednej chwili przybrało żółtawy kolor. W absolutnej ciszy pędził w ich stronę brązowawy tuman. Poczuła narastającą panikę, brakowało jej powietrza.
Mustafa gwałtownie ściągnął ją z wielbłąda i pchnął na piach. Zwierzę osłaniało ją od wiatru.
– Niech pani się trzyma uprzęży! Proszę zakryć głowę i schować się za wielbłądem!
– Gdzie będziesz? – zawołała przerażona.
– Tuż obok. Niech pani...
Nie usłyszała dalszego ciągu, bo zasłonił chustą twarz, a po chwili straciła go z oczu.
Uszy pękały jej od narastającego huku.
– Mustafa! – wykrzyknęła, nim piach wypełnił nos i usta. Bała się, że zaraz się udusi. Błyskawicznie zakryła twarz. Nie miała czym oddychać. Zasypywał ją piasek, w głowie wirowało coraz szybciej i szybciej.
Wszyscy zginiemy, zdążyła pomyśleć, nim straciła przytomność.
Książę Raszad Rajhan Szafik, który z powodu choroby ojca obecnie zarządzał królestwem Al-Szafik w północnej Arabii, tylko dwa razy w życiu doświadczył prawdziwej radości. Był wtedy chłopcem. Raz, gdy udało mu się ujeździć ogiera, którego dostał od ojca. Drugi raz, gdy ojciec i pilot zaginęli na pustyni, jednak po trzech dniach zostali odnalezieni cali i zdrowi przy wraku samolotu.
Teraz, po przybyciu do górniczej osady Raz, też odczuwał radość i satysfakcję. Czekał na tę chwilę aż trzy lata. Dzięki złotu królestwo przez stulecia wspaniale prosperowało i tak miało być dalej, jednak książę zaryzykował i zlecił kolejne wiercenia. Było to kosztowne i prowadzone w najgłębszej tajemnicy przedsięwzięcie, no i wygrał.
Spojrzał na zgromadzonych przy stole konferencyjnym ludzi, swoich najbardziej zaufanych współpracowników.
– Dzisiaj odbyłem rozmowę z głównym geologiem i inżynierem i otrzymałem informacje, na które czekałem. Odkryte złoża są nieprzebrane, co oznacza, że moja wizja rozwoju nowych gałęzi przemysłu może być realizowana. Nasze królestwo ogromnie zyska. Powstaną tysiące miejsc pracy, większe możliwości kształcenia, nowe szpitale, opieka zdrowotna.
Jego słowa wywołały rzęsiste oklaski.
Te ziemie od wieków należały do rodziny Raszada. Mieli odwieczne prawo do znajdujących się tu bogactw naturalnych. Choć wiele plemion najeżdżało królestwo i lała się krew, nie dali się pokonać. W dzisiejszych czasach zmieniły się zagrożenia. Teraz największe problemy stwarzała nadzwyczaj liczna rodzina, to z tej strony spodziewał się ataku.
– Przekażę te informacje królowi. To go uraduje. – Ojciec chorował na cukrzycę i musiał bardzo na siebie uważać. – Nie mam wątpliwości, że ogłosi święto. Wasz wysiłek zostanie doceniony, każdy otrzyma sowitą nagrodę za doskonałą pracę i lojalność wobec rodziny królewskiej.
Rozległy się okrzyki i oklaski. W radosnym gwarze książę ledwie dosłyszał, że ktoś go nawołuje.
– Wasza Wysokość! – Stojący w drzwiach szef kopalni miał bardzo zafrasowaną minę, a gdy Raszad wyszedł z nim do przedpokoju, powiedział: – Przepraszam, że przeszkadzam, ale burza piaskowa zaskoczyła karawanę z El-Dżoktor do Al-Szafik. Doniósł o tym jeździec, który był w tamtym rejonie. Widział kilka wałęsających się wielbłądów, ale nie ma pojęcia, ilu mogło być ludzi i czy ktoś przeżył.
– Jak daleko stąd?
– Jakieś osiemnaście kilometrów.
– Zwołaj grupę poszukiwawczą, niech zaraz ruszają z pomocą. Polecę helikopterem i zorientuję się w sytuacji, a jeśli zajdzie konieczność, przetransportuję najciężej poszkodowanych do oazy.
– Tak jest, Wasza Wysokość.
Gdy wrócił do sali i poinformował o zdarzeniu, wszyscy zerwali się z miejsc i przystąpili do akcji ratowniczej.
– Tarik, jedziesz ze mną! – oznajmił książę.
Tarik był zaufanym człowiekiem, jego pomoc będzie nieoceniona. Wskoczył do helikoptera i zasiadł za sterami, a ochroniarz i Tarik błyskawicznie zajęli miejsca. Spotkanie z nieznajomymi na pustyni niosło ze sobą potencjalne zagrożenie, lecz nie mógł postąpić inaczej. Może burza zaskoczyła ludzi z jego plemienia? Poderwał helikopter.
Żałował, że nie może lecieć jeszcze szybciej, bo każda chwila była na wagę życia ofiar burzy. W tej części pustyni występowały gwałtowne, niespodziewane wiatry. Burze piaskowe nie były częste, lecz kiedy się zdarzały, miały niszczycielską siłę.
Wkrótce dostrzegł grupę skulonych postaci i zbite razem wielbłądy. Tarik podał mu lornetkę. Ludzie machali. Może nie jest tak źle. Posadził helikopter nieco dalej. Lepiej być czujnym.
– Ostrożnie – przestrzegł Tarik. – To mogą być bandyci, którzy urządzili zasadzkę.
Była taka możliwość, jednak wśród biegnących rozpoznał Mustafę. Ocaleni z kataklizmu pochylili głowy, dziękując za ratunek.
Raszad wyłączył silnik i wyskoczył na piach. Pośpiesznie wyładowywali wodę, najcenniejszy pustynny skarb, nadzieję na przeżycie.
Książę znał Mustafę od lat i ufał mu. Ruszyli do leżącego na piasku i okrytego kocem człowieka.
– Jeszcze żyje, ale jeśli lekarz natychmiast nie pomoże, to po niej. Jest odwodniona. Próbowałem ją napoić resztą wody, ale wyciekła jej z ust.
– Jej?!
– Tak, Wasza Wysokość.
Raszad odciągnął koc. Ubrana w męską szatę kobieta leżała na boku. Ujął szczupły nadgarstek, by wyczuć puls. Wolny, ale jednak. Na delikatnych dłoniach nie było żadnej biżuterii, tylko złoty zegarek na przegubie. Kobieta była rozpalona, miała gorączkę.
Przesunął po niej wzrokiem, patrzył na zdumiewająco jasne, niemal przejrzyste jak pajęczyna włosy poprzetykane piaskiem. Prawdziwa piękność. Nie pora jednak na zachwyty. Wziął ją na ręce. Była lekka jak piórko. Poczuł dziwne, nieznane uczucie.
Czy to znak? Jego lud wierzył w takie rzeczy, lecz książę odnosił się do nich sceptycznie. To naturalna reakcja na bliskość atrakcyjnej kobiety, nic więcej. Od dobrych kilku tygodni trzymał się z dala od kobiet, był zbyt pochłonięty sprawami królestwa.
Była blada jak papier. Miała świeżą, porcelanową cerę. Gdy jedwabiste jasne włosy musnęły go po policzku, poczuł subtelny owocowy zapach. Delikatne kosmyki wysuwały się spod spinki i łagodnie okalały twarz o regularnych, klasycznych rysach. Jej zapach uwodził jego zmysły i jakby osłabiał, choć nie chciał się do tego przyznawać.
Mustafa odprowadził go do helikoptera, a Tarik pomógł przypiąć kobietę do fotela.
– Jechała do Al-Szafik.
– Sama?
– Tak. – Mustafa podrapał się po policzku. – Intrygujące... To jej paszport.
– Jest jeszcze ktoś, kto potrzebuje pilnej pomocy? – Raszad schował paszport do kieszeni.
– Nie, Wasza Wysokość.
– W takim razie zabieram ją do pałacu, jest tam lekarz. Z Raz już jedzie ekipa ratunkowa, będą tu niedługo.
Gdy wystartowali, Raszad sięgnął po telefon satelitarny i polecił Nazirowi, swemu asystentowi, żeby wezwał królewskiego lekarza. Gdy dolecieli na miejsce, medycy już czekali.
Raszad uznał, że jego rola się skończyła. Im dalej od tej intrygującej ślicznotki, tym lepiej. Po chwili znów wzbili się w powietrze, kierując się do Raz. Tknęło go, że podczas lotu Tarik był dziwnie milczący. To do niego nie pasowało.
– O co chodzi, Tarik? – zapytał, zerkając na niego z ukosa. – Nic się nie odzywasz.
– Ciekawe, że była sama. Piękna, młoda i sama.
– Jest cudzoziemką, to wiele tłumaczy.
– Taka piękna – powtórzył Tarik. – Jakiś mężczyzna wpadnie w rozpacz, gdy okaże się, że piasek ją zabił. Oby lekarzowi udało się ją ocalić.
Książę nie odpowiedział, zaskoczony lodowatym dreszczem, który go przeszył. Drugi raz w ciągu niecałej godziny poczuł coś dziwnego...
Gdy wylądowali, zadzwonił telefon. Raszad spojrzał na wyświetlacz. Był to numer królewskiego lekarz. Znów poczuł nieprzyjemny dreszcz. Pewnie nie udało się jej uratować. Cóż, bywa...
– Tak, doktorze? Pomoc nadeszła za późno?
– Nie. Pacjentka powoli dochodzi do siebie. Podłączyłem jej kroplówkę.
Raszad odetchnął. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wstrzymywał oddech.
– Miała szczęście. Ocknęła się?
– Nie, ale to dobrze.
– No tak, jeszcze przez jakiś czas będzie w szoku.
– Ta kobieta powinna pozostać w odosobnieniu. Czy Wasza Wysokość coś proponuje?
– Apartament ogrodowy. – Książę natychmiast stał się czujny. Lekarz musiał mieć jakiś istotny powód, by tak stawiać sprawę.
Apartament mieścił się na piętrze, od głównego holu oddzielało go prywatne przejście. Był z dala od reszty pomieszczeń, zwykle korzystali z niego nowożeńcy rozpoczynający miesiąc miodowy.
Jeszcze pół roku będzie stał pusty, do planowanego ślubu Raszada. Spochmurniał na tę myśl.
– Dziękuję, Wasza Wysokość. Zaraz ją tam przeniesiemy.
Zastanawiające, że zwykle rozmowny lekarz nie mówi nic więcej. Złe przeczucia księcia jeszcze bardziej się wzmogły.
– Przyjadę jak najszybciej.
– Będę czekał, Wasza Wysokość. – Doktor się rozłączył.
Tamam od lat był lekarzem rodziny królewskiej. To, że tak raptownie zakończył rozmowę, dawało do myślenia. Musi być coś, co chce przekazać mu w cztery oczy.
Tak jak cała obsługa pałacu, Tamam miał oczy i uszy szeroko otwarte. Bezpieczeństwo rodziny królewskiej było sprawą najwyższej wagi.
Książę udał się do biura. Zamierzał popracować, lecz nie był w stanie się skoncentrować. Wreszcie ogłosił kapitulację. Musi się dowiedzieć, co jest z tą kobietą. Wziął prysznic, zjadł posiłek i ubrany w domową jedwabną szatę ruszył do wydzielonego skrzydła pałacu.
Patio przed apartamentem ogrodowym było obsadzone bujnymi egzotycznymi kwiatami. Starannie utrzymane rośliny mogły wprawić w zachwyt. Pielęgniarka poinformowała, że lekarz jest przy chorej. Raszad minął salon i stanął w drzwiach sypialni. Kobieta leżała nieruchomo, miała podłączoną kroplówkę. Lekarz właśnie mierzył jej puls, ale gdy zobaczył księcia, natychmiast podszedł do niego.
– Jak z nią? – cicho zapytał Raszad.
– Już lepiej. Zaaplikowałem środek nasenny. Jutro powinna do siebie dojść. Pielęgniarka zostanie, w razie potrzeby poda tlen. Chciałem coś pokazać. Wasza Wysokość, ona miała to na szyi.
Raszad popatrzył na nieprzytomną kobietę. Bladość ustąpiła, świeżo umyte włosy jaśniały na poduszce. Lekko falujące i lśniące, kojarzyły się ze skrzydłami motyli unoszących się nad kwiatami. Kontrast ciemnych brwi i rzęs dodatkowo podkreślał zachwycającą urodę.
Pielęgniarka przebrała ją w koszulę z białej bawełny. Choć była okryta prześcieradłem, dostrzegł na jej szyi złoty łańcuszek. Zerknął z ukosa na lekarza.
– Co takiego?
– To. Pozwoliłem sobie od razu to zdjąć.
Spojrzał na przedmiot pobłyskujący w dłoni doktora i oniemiał. Był to złoty medalion z półksiężycem, symbolem rodziny królewskiej.
Kiedy na świat przychodził męski potomek, wybijano taki medalion, a gdy chłopiec wchodził w wiek męski, wręczano mu go. Raszad otrzymał medalion, gdy skończył szesnaście lat. Choć tradycja nakazywała nosić go na szyi na złotym łańcuszku, Raszad polecił przerobić go na pierścień. Przechowywał go w biurku i pieczętował nim najważniejsze dokumenty.
Nie mieściło mu się w głowie, że kobieta, i to taka, która przybyła tu z innego kontynentu, miała taki medalion. W dodatku sama go nosiła. Nigdy by w to nie uwierzył, lecz przecież wzrok go nie mylił. Skąd miała ten medalion?
Zdecydowanym ruchem odebrał go od doktora, a potem ostrożnie zdjął łańcuszek z szyi kobiety. Niechcący musnął dłonią jasną, delikatną skórę, całkiem inną niż u kobiet z jego plemienia.
Pacjentka jęknęła, poruszyła głową. Gdyby się teraz przebudziła, mógłby zajrzeć jej w oczy i wniknąć w skrywane przed światem tajemnice. Z drugiej strony Raszad wolał, żeby nadal spała. Przeżyje szok, gdy dowie się, że omal nie zginęła. Pustynia jest urzekająco piękna, lecz obcowanie z tym pięknem można przypłacić życiem. Cudzoziemka była gotowa podjąć takie ryzyko. Co ją do tego skłoniło? Wbił wzrok w medalion, przesunął po nim koniuszkiem palców. Coś tu nie gra. Bardzo nie gra.
Schował łańcuszek do kieszeni i popatrzył na lekarza.
– Dziękuję. Niech nikt się o tym nie dowie.
– Będę milczał jak grób. Pielęgniarka nic nie widziała.
Doktor kilkakrotnie ocalił mu życie, Raszad miał do niego absolutne zaufanie.
– Dobra robota. Dziękuję za wszystko.
– Wracam do siebie – rzekł lekarz. – W razie czego proszę mnie wezwać. Później tu zajrzę.
Gdy wyszedł, Raszad przejrzał walizki nieznajomej, lecz nie natrafił na nic szczególnego.
Miała zaskakująco skromny bagaż. Prosta bielizna, dwie wyjściowe sukienki, czarna i beżowa, czarne pantofle na obcasie, sandałki i sweter, a także kilka praktycznych strojów na pustynię oraz niewielka torba z kosmetykami. Innymi słowy, tylko najniezbędniejsze rzeczy.
Nie powinien pozostawać tu długo, wciągać się w rozważania na temat tej kobiety, poddawać jej tajemniczemu urokowi. Cierpliwie poczeka i jutro wypyta ją o medalion.
Wrócił do swojego apartamentu i odprawił służbę. Potrzebował chwili samotności. Z filiżanką czarnej kawy poszedł do sypialni, usiadł w fotelu i otworzył paszport nieznajomej.
Lauren Viret. Dwadzieścia sześć lat. Montreux, Szwajcaria.
Znał to miasto, tamtejszy bank obsługiwał jego rodzinę. Bywał tam wiele razy w interesach, czasami wybierał się na narty do pobliskiego Portes du Soleil. Nie ciągnęły go kasyna, kluby i przyjęcia, w przeciwieństwie do Fajsala, ambitnego czterdziestolatka, syna młodszego brata ojca, który preferował takie atrakcje.
Raszad lubił śnieg, ale najchętniej wybierał się do Montreux latem. Uwielbiał patrzeć na Jezioro Genewskie z balkonu apartamentu należącego do królewskiej rodziny. Urzekała go ciągnąca się w dal błękitna tafla wody, sunące po niej statki i jachty. Jakże inny widok od stron, w których się urodził!
Choć co prawda pod pustynią wody nie brakowało, ale niewielu o tym wiedziało. Od lat szukał sposobu wykorzystania tych podziemnych zasobów. Woda była wszystkim. Umożliwiała rozwój hodowli, zwiększenie plonów, była szansą dla jego ludu. Na razie to jeszcze mglista przyszłość, choć pomysł miał szanse powodzenia. Trzymał go w ścisłej tajemnicy. Zwłaszcza mieszkająca po sąsiedzku zawistna rodzina nie mogła się o tym dowiedzieć.
Znów popatrzył na adres w paszporcie. Ulica znajdowała się w najbogatszej części miasta, tuż przy jeziorze. Kto opłaca pięknej pannie Viret mieszkanie w dzielnicy koronowanych głów?
Skąd i w jaki sposób zdobyła medalion? Jest tylko osiem egzemplarzy.
Miał dość. Zamknął paszport i położył go na inkrustowanym macicą perłową stoliku. Zrobiło się późno. Nie potrafi rozwiązać tej zagadki, powinien się przespać. Jutro porozmawia z panną Viret i wyciągnie z niej prawdę. Zrobi to z wielką chęcią.