Palomino - ebook
Palomino - ebook
BESTSELLEROWA AUTORKA POWIEŚCI OBYCZAJOWYCH
Jak znaleźć w sobie siłę, by pokonać własne ograniczenia?
Samantha Taylor ma przystojnego męża i wysokie stanowisko w nowojorskiej agencji reklamowej. Jej pozornie idealne życie rozpada się na kawałki, gdy mąż zostawia ją dla innej kobiety. Samantha zatrzymuje się u przyjaciółki na ranczu w Kalifornii, gdzie zatraca się w codziennych obowiązkach i zakochuje w jeździe konnej.
Tutaj odkrywa uroki prostego życia oraz zbawienny wpływ ciężkiej pracy i prawdziwej przyjaźni. Jednak nieszczęśliwy upadek z konia na zawsze zmienia życie Samanthy – musi znaleźć w sobie siłę, żeby zacząć od nowa i nauczyć się funkcjonować z niepełnosprawnością.
„Palomino” to poruszająca opowieść o walce z własnymi niedoskonałościami, pokonywaniu wyzwań i uzdrawiającej mocy kiełkującego uczucia.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9615-2 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wchodząc śpiesznie po schodach eleganckiej kamienicy przy East Street 63, Samantha zmrużyła oczy – wiatr zacinał deszczem, który teraz niespodziewanie zmienił się w grad. Lodowe igiełki kłuły boleśnie, więc szybko postawiła kołnierz i przeskoczywszy ostatnie stopnie, wbiegła do budynku, umykając przed wiatrem smagającym twarz.
Zatrzymała się przed drzwiami, przez chwilę walczyła z kluczem, odmawiającym posłuszeństwa w zmarzniętych palcach. Wreszcie drzwi ustąpiły, a ona odetchnęła z ulgą, wchodząc do ciepłego holu. Przystanęła, by strzepnąć krople z włosów. Uśmiechnęła się – z powodu tych długich włosów o niespotykanym kolorze, podobnych do srebrzystej przędzy przetykanej złotem, przez całe dzieciństwo musiała cierpieć, nazywana „konopną głową”. Gdy podrosła, ten kolor zyskał uznanie, z czasem przywykła do komplementów. Kiedy John przy pierwszym spotkaniu orzekł, że z takimi włosami wygląda jak prawdziwa księżniczka, roześmiała się tylko, aż jej błękitne oczy zamigotały. W końcu miała lustro i dobrze wiedziała, jak wygląda. Piękna twarz o delikatnych, nieregularnych rysach harmonizująca z doskonałą figurą, pełny biust, miękko zaokrąglone biodra, smukłe nogi „do samej ziemi”. Ogromne oczy o uważnym, przenikliwym spojrzeniu i pełne, zmysłowe usta. Miała szczupłe ramiona i wąskie dłonie o długich palcach. Miękkość jej głosu zdumiewała wobec precyzji każdej wypowiedzi. Gdy z południowym akcentem wolno cedziła słowa, niejeden słuchacz wyobrażał ją sobie omdlewającą na aksamitnym szezlongu, w dezabilu obszytym piórkami marabuta… Tymczasem uwielbiała dżinsy i przemierzała pokoje zamaszystym krokiem, rozsadzana energią, radością życia. Tak było do pewnej sierpniowej nocy…
Zmrożona wspomnieniem przystanęła, trzymając się mocno poręczy schodów. Boże, to wciąż bolało tak samo. Uświadomiła sobie, że stoi w tym samym miejscu co zawsze. Od sierpnia zatrzymywała się tu, na półpiętrze, nasłuchując, czekając na coś?… Nikogo przecież nie było, od sierpnia żyła samotnie, jedyna lokatorka dużej kamienicy. Właściciele od pół roku przebywali w Londynie, ich dwupoziomowym apartamentem opiekował się kuzyn, rzadko zaglądający na East Street 63. Jako reporter „Paris Match” spędzał więcej czasu w Nowym Orleanie, Chicago czy Los Angeles niż w Nowym Jorku.
Westchnęła i zaczęła się wspinać po schodach. Wreszcie ostatnie piętro. Jej piętro: własność Samanthy. Teraz już tylko jej, choć kiedyś mieszkał tu i John. Przez pierwsze tygodnie urządzali to mieszkanie, z jaką troską, z jakim poświęceniem! Wspaniałe, efektowne. Przytulne. Eleganckie w każdym calu. Do diabła! I po co znów o tym myśli?!
No tak. Zostawiła na dole przy drzwiach parasolkę. Zawróciła, wolno zstępując ze stopnia na stopień. Nie miała żadnego powodu do pośpiechu. Żadnego.
Wtedy był upalny sierpniowy wieczór. Klimatyzacja nie działała, powietrze wisiało ciężkie, nieruchome.
– Co ty?… – Patrzyła na niego przerażona. Podeszła, by go przywitać, miała na sobie tylko koronkowe majteczki i liliowy szlafroczek, rozgrzana upałem skóra pachniała. – Zwariowałeś? – Nie mogła uwierzyć.
– Nie. – Stał przed nią sztywny, spięty.
Na litość boską, przecież rano jeszcze byli w łóżku, kochali się! A teraz ten jasnooki wiking stał tutaj obcy, poza zasięgiem jej kobiecej władzy, chłodny i obojętny. Obcy! I wolno wypowiadał jakieś straszliwe słowa…
– Nie mogę cię dłużej okłamywać, Sam. Muszę odejść.
Skamieniała. Miała wrażenie, że mijają nie sekundy, ale godziny, cała wieczność. Boże, żartował! Przecież nie mógł tego mówić poważnie. Nie. Nie żartował. Poznała to po wyrazie udręki widocznym na jego pięknej twarzy, w oczach. A więc to prawda, jednak prawda. Jak popchnięta, szła do niego krokiem lunatyczki. Pokręcił głową, cofnął się.
– Nie… proszę cię, nie.
Jego ramiona zadrżały, a serce Samanthy przeszyło bolesne ukłucie, jakiś żal – bo człowiek, którego kochała, cierpiał w tej chwili. O nie! Dlaczego miałaby go żałować? Współczuć mu po tym, co przed chwilą powiedział?! Czyste szaleństwo!
– Kochasz ją?
Ramiona, które rano pieściła, do których tuliła się każdej nocy, zadrżały znowu, mocniej. Nie odpowiedział.
Nie, już nie czuła litości! Ruszyła ku niemu, prawie biegnąc przez pokój. Dopadła go, szarpnęła za ramię, by zajrzeć mu w twarz.
– Odpowiedz mi, do cholery!
Spojrzał jej w oczy.
– Tak. Chyba tak. Ale, Sam, ja nie wiem. Wiem tylko, że muszę stąd odejść, dopóki jeszcze potrafię.
Krążyła po pokoju, chodząc tam i z powrotem, od brzegu do brzegu francuskiego dywanu. Subtelne fiołki, przydymione róże i tysiące nienazwanych maleńkich roślinek, do których trzeba było się schylić, by je w ogóle zobaczyć, ścieliło się do jej stóp. Całość była zachwycającą kompozycją pastelowego różu, czerwieni i fioletów, łagodnie przechodzących w inne róże, fiolety i zgaszoną zieleń krzeseł i kanapy, z meblami zaś harmonizował ciepły ton drewna, którym był wyłożony ten duży pokój. Całe mieszkanie urządziła z tą samą czułością, to był ich dom. Starannie wybierali meble w stylu Ludwika XV w antykwariatach i na aukcjach w Sotheby’s, we dwoje, zawsze jednakowo przejęci. Wszystkie meble były francuskie, wszystkie obrazy – impresjonistyczne, wazony zawsze pełne świeżo ściętych kwiatów. Piękne, bardzo europejskie wnętrze. Lecz depcząc kwiaty bosymi stopami, nie dbała o piękno i europejskość. Stojąc plecami odwrócona do męża i gryząc palce prawie do krwi, próbowała znaleźć choć jeden maleńki przebłysk nadziei pośród ogarniającej ją niezmierzonej rozpaczy. Czy kiedykolwiek będą tacy jak dawniej? Czy kiedykolwiek będzie jeszcze tak jak dawniej?… Miała wrażenie, jakby właśnie jedno z nich umarło. Jakby w tej jednej chwili wszystko pękło, rozbiło się. Nieodwracalnie.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś?
– Ja… – zaczął, ale nie był w stanie dokończyć. Nie mógł powiedzieć jej nic, co złagodziłoby ból zadany kobiecie, która przez jedenaście lat była jego kobietą i którą niegdyś tak kochał. Siedem lat małżeństwa to dużo, powinno wystarczyć i mogłoby wystarczyć na utrwalenie łączącej ich więzi. Ale nie wystarczyło, i rok temu w czasie kampanii wyborczej… Chciał z tym skończyć od razu, już gdy wracali do Waszyngtonu. Naprawdę chciał z tym skończyć, lecz Liz nie dopuściła do rozstania, i tak się to ciągnęło dalej i dalej. W końcu Liz miała go w garści, zaszła w ciążę i nie zamierzała pozbyć się dziecka. – Nie, nie wiem, co ci powiedzieć, Sam. Nie wiem… i myślałem…
– Mam gdzieś, co myślałeś! – Płonącym wzrokiem wpatrywała się w mężczyznę, którego znała i kochała od jedenastu lat. Zostali kochankami, jeszcze kiedy oboje studiowali na Yale. Był jej pierwszym mężczyzną. Tak wielki, tak jasny i piękny, as futbolu, najważniejsza osobistość kampusu. Złoty chłopiec, kochany przez wszystkich – i przez Sam, która ubóstwiała go od chwili poznania. A teraz pomyślała o nim „skurwysyn”. I powiedziała to. – Wiesz, co ja myślę, ty skurwysynu?! Wiesz, co myślałam przez te wszystkie lata?! Otóż myślałam, że jesteś mi wierny jak żaden mężczyzna żadnej kobiecie! Myślałam, że troszczysz się o mnie, że obchodzi cię mój los i że będziesz przy mnie, cokolwiek się stanie! Myślałam… – Jej głos zadrżał nagle niebezpiecznie. – Myślałam, że mnie kochasz.
– Kocham cię, Sam. – Łzy spływały po jego twarzy, wymykając się spod zaciśniętych powiek.
– Ach, tak? – Ona płakała otwarcie, czuła, jakby wyrwał jej serce, kroił na kawałki i ciskał je na podłogę. – Dlaczego w takim razie chcesz się stąd wyprowadzić? Jak mogłeś przyjść tu jak ostatni łajdak, do diabła, i gdy ja, nie spodziewając się niczego, zapytałam zwyczajnie: „Cześć, kochanie, jak minął dzień?”, odpowiedziałeś: „Mam romans z Liz Jones, wyprowadzam się”, jak mogłeś?! – Jej głos narastał histerycznie, gdy zbliżała się, idąc ku niemu. – Czy możesz mi to wyjaśnić? Jak długo to trwa? Niech cię szlag trafi… Niech cię szlag… – I nie mogąc się już opanować, rzuciła się na niego z pięściami, szarpała za włosy, pragnąc sprawić mu ból, biła na oślep, chciała zmasakrować tę piękną twarz.
Odciągnął jej ręce, złapał za ramiona i przyciągnął do siebie. Tulił ją i kołysał jak dziecko.
– Kochanie, tak mi przykro…
– Przykro?! – wrzasnęła, śmiejąc się i płacząc jednocześnie, szamocząc się w jego ramionach, by się uwolnić. – Przychodzisz tu, mówisz, że opuszczasz mnie dla innej… i jest ci przykro? Rany boskie… – Wzięła głęboki oddech i odepchnęła go. – Puść mnie, do cholery! – W jej oczach był niewysłowiony, nieludzki wprost ból.
Puścił ją. Wciąż nie mogła złapać tchu. Powoli podeszła do ciemnozielonej kanapy. Usiadła. Grube pasmo platynowych włosów opadło w dół żałośnie, gdy ukryła twarz w dłoniach. Siedziała na tej kanapie drobna, dziecinna niemal. John stał pod ścianą i przyglądał się swojej żonie. Bóg jeden wie, co czuł. Jeśli w ogóle coś czuł.
Kiedy podniosła głowę, jej oczy lśniły od łez.
– Czy ty naprawdę ją kochasz? – spytała ponownie, bo nie umiała, nie mogła w to uwierzyć.
– Chyba tak. – Pokiwał głową powoli, z namysłem. – Widzisz, Sam, najgorsze jest to, że ja… kocham was obie.
– Ale dlaczego? Co między nami jest nie tak? – Już nie patrzyła na niego, nic nie widziała, nic nie rozumiała.
Usiadł ciężko. Musi jej to w końcu powiedzieć. Źle się stało, że tak długo utrzymywał całą rzecz w tajemnicy. Ona musi znać prawdę.
– Zaczęło… zaczęło się w zeszłym roku, podczas kampanii, Sam.
– To trwa już tak długo? – Jej oczy się rozszerzyły, gdy otarła świeże łzy wierzchem dłoni. – Dziesięć miesięcy, a ja nic nie wiedziałam, niczego nie podejrzewałam?
Bez słowa przytaknął.
– Mój Boże… W takim razie dlaczego dziś, dlaczego teraz?… Dlaczego mówisz mi to w tej chwili? John, dlaczego ty nie przestaniesz się z nią widywać, dlaczego nie próbujesz ratować małżeństwa, które trwa tyle lat?! Co, u diabła, masz na myśli, kiedy mówisz: „Mam romans i wyprowadzam się?”. John, co to wszystko ma znaczyć?!
Znów zaczęła krzyczeć. John Taylor skulił się, siedział zgarbiony i blady. Nienawidził siebie za to, co jej zrobił. Ale musiał odejść. Tak rozpaczliwie pragnął Liz, tak potrzebował Liz – lecz czy Samantha jest w stanie to zrozumieć? On i Sam byli do siebie zbyt podobni, jednakowo piękni, pełni życia, radośni, i jego, i ją było widać z daleka, wyróżniali się – oboje jednakowo. Polubił więc zmysłową prostotę Liz, jej nie tak olśniewającą inteligencję, inny sposób życia. I chęć pozostawania w cieniu, w jego cieniu. Przy niej czuł się kimś więcej, niż był w rzeczywistości. Liz stanowiła tło dla niego, doskonałe tło, dlatego stworzyli świetny, idealnie zgrany team. Co wieczór, prezentując wiadomości na ekranie, to on był gwiazdą, nie ona, czuł to, a Liz pomagała mu uwierzyć w ten, przez nią wykreowany, jego wizerunek samego siebie. Potrzebował właśnie tego, dokładnie tego. Gdy lepiej poznał Liz i przekonał się, o ile jest spokojniejsza od Samanthy, o ile mniej podniecająca – odkrył, że tego szukał, tego mu brakowało w związku z Sam. Przy Liz nigdy nie odczuwał dręczącego niepokoju, z Liz nigdy nie musiał rywalizować. Po prostu był gwiazdą. Czy Sam mogła to zrozumieć?…
A teraz doszedł jeszcze jeden powód: Liz była w ciąży. I to było jego dziecko. I pragnął tego dziecka najbardziej na świecie. Syna, z którym będzie się bawił, którego będzie kochał. Którego nauczy grać w piłkę. A właśnie tego Samantha nie mogła mu dać – zjeździli pół świata, odwiedzając najlepsze kliniki, najlepszych lekarzy, i w końcu było wiadomo na pewno: Sam jest bezpłodna, nigdy nie urodzi dziecka. Liz da mu syna. I nie mógł tego powiedzieć Samancie.
– Dlaczego teraz, John? – Głos Sam ponownie ściągnął go do rzeczywistości.
– To bez znaczenia, Sam. Nieważne. Postanowiłem i musiałem ci to powiedzieć. Nie ma odpowiedniego dnia na coś takiego.
– John, skończysz z nią, prawda?… – Och, dobrze, dobrze wiedziała, że nie skończy i że odejdzie, czuła to. Ale chciała go zmusić… chciała usłyszeć… Boże, nic nie rozumiała, nie mogła zrozumieć! – Przestaniesz się z nią widywać…
– Nie, Sam. Nie przestanę.
– Dlaczego? – Załkała jak dziecko. Z jej oczu popłynęła nowa fala łez. – Co ona takiego ma, czego ja nie mam? Jest prosta… Nudna. Ile razy mówiłeś, że jej nie lubisz, że nie cierpisz z nią pracować i… John, na litość boską! – Nie mogła dalej mówić.
Patrzył na nią i czuł jej ból tak mocno jak własny.
– Muszę iść, Sam.
– Nie! – O mało nie oszalała, gdy wstał i ruszył do sypialni, by spakować nieco swoich rzeczy. – Dlaczego?!
– Bo muszę. To wszystko. Słuchaj, to nie fair z mojej strony, że jestem tu i pozwalam ci…
– Proszę, błagam, John, zostań! – Panika wkradła się do jej głosu, serce biło nierówno, jakby w ogóle zamierzało przestać bić. – Wszystko będzie dobrze. Przemyślimy to sobie uczciwie, John, porozmawiamy… Proszę, John… – Łzy strumieniami zalewały jej twarz.
On jakby tego nie widział, twardy i daleki pakował się w szalonym tempie, chcąc wyjść, uciec stąd, zanim straci panowanie nad sobą.
Nagle spojrzał na nią, zastygając w pół gestu.
– Przestań, do diabła! Przestań, Sam, proszę…
– Mam przestać?! Czego ty chcesz?! „Proszę, przestań płakać”, kiedy mój mąż rzuca mnie po siedmiu, nie, po jedenastu latach?! A może „proszę, nie czuj się winna”, gdy opuszczasz mnie dla jakiejś dziwki, nie podając żadnego sensownego powodu?! Czego ty chcesz, Johnie Taylor?! Mam śpiewać i pomagać ci w pakowaniu?… Chryste! Przychodzisz, rozwalasz całe moje życie, łamiesz mi serce, i o co śmiesz mnie jeszcze prosić? O zrozumienie? No więc nie rozumiem cię. Nie potrafię. Mogę tylko płakać i jeśli muszę… John, błagam… błagam, słyszysz?…
Opadła na krzesło, zasłoniła twarz dłońmi i zaniosła się płaczem.
John skończył pakowanie. Z walizką w ręku stał w progu. W dłoni trzymał pęk krawatów, przez niedomknięte wieko wystawały kawałki koszul, sznurowadła, rękaw garnituru.
Siedziała i patrzyła.
– Resztę zabiorę w poniedziałek, gdy będziesz w pracy.
– Nie idę do pracy.
– Dlaczego? Przecież ty zawsze chodzisz do pracy.
Pytanie było głupie, on wyglądał głupio. Sam roześmiała się przez łzy.
– Ponieważ właśnie opuścił mnie mąż, ty durniu, i nie sądzę, żebym w poniedziałek miała ochotę iść do pracy. Proste?
Nie uśmiechnął się. Spojrzał tylko z zakłopotaniem, zawahał się. Nagle skinął głową i szybko wyszedł.
Wychodząc, upuścił dwa krawaty, leżały na dywanie, też wyglądały absurdalnie. Sam podniosła je, patrzyła na te trzymane w dłoniach krawaty, patrzyła… I rozszlochała się jak małe dziecko.
Od tej chwili minęło pół roku. Pół roku! Ile łez wylała na tej kanapie? John nie wrócił. W październiku wyjechał na długi weekend do Dominikany, dostał rozwód i pięć dni później poślubił Liz. Kiedy Samantha po raz pierwszy usłyszała, że Liz jest w ciąży, wiadomość zabolała ją jak cios – bo to był cios. Ot, pewnego wieczoru, kiedy Sam oglądała, jak zawsze, wiadomości telewizyjne, John Taylor i Liz Taylor oznajmili telewidzom tę radosną nowinę, promienna Liz na ekranie uśmiechała się i mówiła, mówiła… Sam patrzyła na ekran z otwartymi ustami, a myśli w jej głowie przelatywały jak błyskawice, kłębiły się niby czarne, najczarniejsze chmury. Gdy pojęła wreszcie, że opuścił ją dla maleństwa, dla syna, którego ona nie mogła mu dać – zemdlała.
Ale później zaczęła rozumieć, że nie tylko o to szło. Zakochana w Johnie nie chciała widzieć problemów, które przecież były, istniały od dawna w ich związku. Wolała wtedy myśleć, że jest cudownie, że tak powinno być. Myliła się, popełniła błąd. John wiele razy mówił o sprawach dla niego przykrych lub trudnych do zniesienia. Ona wolała udawać, że takich spraw nie ma. Po prostu nie umiała dać sobie z tym rady. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, czym naprawdę dla Johna były jej sukcesy zawodowe. Kiedy mówił: „Na miłość boską, Sam, przed trzydziestką osiągnęłaś wszystko! Z premiami zarabiasz więcej niż ja! Czego ty jeszcze chcesz?!”, rozumiała, że go to boli, ale nawet nie próbowała szukać jakiegoś sposobu, przeciwnie, chciała w pracy osiągnąć jeszcze więcej, i czuła, że może osiągnąć więcej. John bez wątpienia był gwiazdą telewizji, widzowie go uwielbiali i na co dzień otrzymywał wystarczająco wiele dowodów tego uwielbienia, mimo to nie opuszczała go przykra świadomość, że taki sukces jest chwilowy, nie może trwać wiecznie – wystarczy, że stacja zatrudni nowego prezentera, może młodszego, może przystojniejszego, a pozycję Johna u widzów natychmiast szlag trafi. Był dostatecznie inteligentny, by zdawać sobie z tego sprawę, a także z tego, że wówczas jego życie będzie musiało się zmienić. Czym wypełni pustkę po telewizji, czym zastąpi oszałamiające uczucie, jakie daje bycie gwiazdą, bycie na topie? Może stąd brała się ta jego obsesyjna potrzeba spłodzenia syna.
Ba, na adopcję nie zgodził się nigdy. Sam nie mogła urodzić mu jego dziecka, ale przecież było na świecie tyle nieszczęśliwych dzieciaków. Pamiętała rozmowy z Johnem…
– To nie to samo co własne – upierał się.
– Ale będzie naszym własnym! – twierdziła. – Jesteśmy młodzi, możemy adoptować noworodka, według przepisów kwalifikujemy się do najlepszej grupy i bez problemów dostaniemy maleństwo. Pomyśl, John, dziecko…
W czasie takich rozmów jej oczy lśniły, pełne radosnej nadziei, jego oczy zaś stawały się martwe, szklane. I zawsze jego ostateczna odpowiedź brzmiała: „nie”. Zdecydowane, kategoryczne „nie”.
No, cóż. Za trzy miesiące Liz urodzi mu pierwsze dziecko, jego własne. I Liz nie zarabia więcej niż on.
Sam ciężko wspinała się na ostatnie piętro, mocno ściskając w zbielałej dłoni parasolkę, jakby ta parasolka była ostatnią rzeczą, której można się trzymać, by jeszcze – choćby przez chwilę – nie utonąć. Oryginalna deska ratunku, nie ma co… Samantha otworzyła drzwi swojego, już tylko swojego apartamentu. Och, jakże nie lubiła tu wracać! Okna zawsze były zamknięte, zaduch, usychające kwiaty. Zaniedbany, opuszczony dom, który przestał być domem. Od września nie gotowała tu nic oprócz kawy, bez której nie umiała rano oprzytomnieć. Zrezygnowała ze śniadań, lunch – z klientami agencji albo z kimś z dyrekcji, gdzieś w mieście. O kolacji i tak nie pamiętała, a jeśli żołądek upomniał się o swoje prawa, kupowała po drodze kanapkę, po czym, ułożywszy zatłuszczony papier na kolanach, zasiadała przed telewizorem, gapiąc się w twarz Johna jaśniejącą na ekranie, i gryzła kanapkę, nie czując smaku. Od lata nie widziała swoich talerzy i garnków, od lata nie dostrzegała mebli i obrazów w pokojach, tych wszystkich zachwycających rzeczy, które wybierali z Johnem, biegając od antykwariatu do galerii – wracała wtedy z obtartymi piętami, ale szczęśliwa. Tak bardzo szczęśliwa. A teraz mieszkanie umierało. I ona od lata była martwa. Czasem tylko zadawała sobie pytanie, czy kiedyś cokolwiek będzie jeszcze normalnie, czy zdarzy się jakiś cud, który sprawi, że znowu da się normalnie żyć. Ale zwykle myśl powracała do tamtego wieczoru i znów godzinami analizowała jego słowa, swoje słowa, to, jak z nią rozmawiał, co ona mogła powiedzieć i – że może gdyby powiedziała, to on by nie odszedł. Opuścił ją, nie należał już do niej, inna kobieta każdej nocy tuliła się do niego… Te myśli sprowadzały najpierw ból, potem furię, następnie żal i głęboki smutek, i znów ogarniał Samanthę gniew, tylko po to, by za chwilę dziękowała Bogu za to, że już nie musi patrzeć na tego drania. Myśli plątały się, słowa umykały, była po każdym takim wieczorze coraz bliższa obłędu. Omal nie zepsuła największej kampanii reklamowej, bo po tych samotnych nocach przychodziła do biura niezdolna do pracy, zamykała drzwi, padała na kanapę i zwinięta w kłębek płakała. Użalała się nad sobą, wpadała w histerię, prawie mdlała ze strachu na myśl o kolejnej samotnej nocy.
Boże, jak żyć, kiedy się nie ma nikogo, kiedy nie ma do kogo śpieszyć po pracy, kim można się opiekować, do kogo można należeć! Boże, była tak rozpaczliwie samotna!
Ojciec zmarł, gdy była w college’u. Matka mieszkała w Atlancie z mężczyzną, którego Sam nie znosiła. Facet był lekarzem, nadętym typem, zawsze zadowolonym z siebie. Sam doprowadzało to do szału, ale matka była z nim szczęśliwa, wydawał się jej czarującym mężczyzną. Och, stosunki Sam z nią nie układały się dobrze. Nie zawiadomiła jej o rozwodzie, i nawet gdy matka przyjechała niespodziewanie pewnej listopadowej nocy i znalazła córkę we łzach, półprzytomną, nie potrafiły się porozumieć. Zresztą Sam nie do matki tęskniła – pragnęła znów znaleźć się w ramionach męża, pierwszego mężczyzny, którego kochała, z którym przez jedenaście lat dzieliła radości i smutki, z którym czuła się szczęśliwa w dzień i bezpieczna w nocy. I ten mężczyzna nagle, ot tak sobie odszedł – do innej. To było ponad jej siły, nie mogła tego znieść, nie umiała z tym żyć! Wciąż wracał w pamięci tamten straszny wieczór i płakała, płakała, płakała.
Teraz też płakała. Łzy mieszały się z kroplami deszczu kapiącymi z potarganych włosów. Płacząc, zdjęła płaszcz i powiesiła w łazience, żeby wysechł. Zdjęła mokre buty i kopnięciem przesunęła je w kąt pod ścianę. Wzięła szczotkę z półki i przed lustrem zaczęła czesać te swoje cudowne srebrno-złote włosy. Komu one teraz były potrzebne? W lustrze przez łzy widziała tylko jasną plamę twarzy, oczy o pustym spojrzeniu i gęstwę długich połyskliwych włosów.
Powoli zdjęła ubranie, upuszczając na podłogę czarną kaszmirową spódnicę, czarno-białą jedwabną bluzkę, apaszkę w czarne i białe geometryczne wzory. Odpięła onyksowe kolczyki, upadły na podłogę. Potem perły. Gdy wychodziła z pracy, te wszystkie drogie, starannie dobrane stroje i ozdoby przestawały jej być potrzebne. Tylko w pracy musiała jakoś się trzymać, przynajmniej udawać, że się trzyma. Aż w końcu parasolka stawała się ostatnią deską ratunku… Tak, ale w pracy wciąż była tą samą Samanthą, piękną, zadbaną. Z rodzaju tych kobiet, na których widok jej dyrektor mawiał krótko: „Cholera, ale…”. Związała włosy wysoko w węzeł i weszła do łazienki.
Odkręciła kurek i strumień gorącej wody popłynął do zielonej wanny. Kiedyś lubiła tę łazienkę. Latem kwitły tu bratki, fiołki i geranium, tapety miały delikatny fiołkowy ton, a wszystkie urządzenia sanitarne wykonano ze szmaragdowej, lśniącej francuskiej porcelany. Raz w miesiącu sprzątaczka pucowała to mieszkanie do blasku, ale blasku starczało na parę dni, potem znów, tak jak teraz, kurz grubą warstwą otulał sprzęty, stały matowe, jakby z szarego aksamitu. Dom potrzebował tego samego co i Samantha: dotknięcia ręki kochającego człowieka, tego cudu miłości, który sprawia, że kobieta pięknieje, a mieszkanie staje się najcudowniejszym, najbardziej przytulnym schronieniem kochanków.
Woda sięgała prawie do brzegów. Sam wśliznęła się w zieloną toń, leżąc wygodnie, objęła ramionami kolana i przymknęła powieki. Było tak, jakby płynęła, nie miała ani przeszłości, ani teraźniejszości, ani przyszłości.
Nie. Była i teraźniejszość, i przyszłość. Przede wszystkim praca. Agencja miała wylansować nowy typ samochodu. Samantha opracowała własną koncepcję, serię reklam adresowanych do mieszkańców wsi – konie, kowboje i ten nowy świetny wóz. To mogło się udać. Ale żeby cały projekt przeszedł, ona musiałaby być w lepszej formie… Tymczasem była zniechęcona, przerażona, rozbita, jeszcze to nieodstępujące jej ani na chwilę uczucie zmęczenia, znużenia i wyczerpania; zdawało się jej, że następnego ranka nie będzie w stanie już wstać z łóżka, bo nogi i ręce są jak z ołowiu, a mózg odmawia posłuszeństwa. Jak długo będzie w tym stanie?… Zmęczona wyszła z wanny, owinięta ogromnym liliowym ręcznikiem podreptała do sypialni boso, zostawiając na podłodze ślady mokrych stóp. Kiedyś kochała i tę sypialnię – urządzając ją, chcieli zmienić ten pokój w wiecznie kwitnący ogród, i rzeczywiście, podłogę zaścielał dywan żółtych kwiatów, podobna narzuta okrywała ogromne łoże, bukiety kwiatów jaśniały na zasłonach, wszystko tu było jasne, lekkie, miękkie.
Tylko że teraz nienawidziła tego pokoju.
Usiadła na znienawidzonym łóżku. Podparła brodę pięściami, choć łokcie boleśnie uwierały, oparte na kolanach – nie czuła tego bólu. Ponuro myślała o tym, że nie musiałaby być samotna, nie musiałaby spać sama w tym przeklętym małżeńskim łożu, zbyt dużym dla samotnej kobiety. Była naprawdę piękna i od lata miała problem nie z brakiem, a z nadmiarem propozycji. Ale nie wyobrażała sobie siebie w ramionach innego mężczyzny, wciąż liczył się tylko John, żaden mężczyzna dla niej nie istniał. Nikogo nie pragnęła. Nikt jej nie obchodził. Zupełnie, jakby zły czarnoksiężnik uwięził serce Samanthy w klatce. Więc tak ma wyglądać jej życie? Przetarła twarz dłońmi, wzdychając głęboko. Oczy zalśniły nowym potokiem łez. I aż podskoczyła na łóżku, słysząc nagły, natarczywy dźwięk dzwonka przy drzwiach na dole.
Najpierw postanowiła nie otwierać. Ale dzwonek dzwonił uparcie. Sięgnęła szybko po pikowany szlafroczek, ręcznik zsunął się na podłogę. Pobiegła do domofonu.
– Kto tam?
– Kuba Rozpruwacz. Czy mogę wejść?
W pierwszej chwili nie rozpoznała głosu wśród trzasków i buczenia na linii. Nagle parsknęła śmiechem, jej oczy rozbłysły, policzki się zarumieniły. Odmłodniała o – prawie – pół roku.
– Co ty tu robisz, Charlie?! – wołała do słuchawki.
– Zamarzłem i chciałbym trochę u ciebie odmarznąć – ciepło i czysto brzmiał teraz w słuchawce miękki baryton. – Wpuścisz mnie wreszcie czy rano chcesz na progu mieć bałwana?
Śmiejąc się, szybko nacisnęła przycisk. Po chwili na schodach zadudniły kroki.
Nie dało się zaprzeczyć, że stojący w drzwiach Charles Peterson przywodził na myśl raczej jakiegoś obwiesia i rzeczywiście Kubę Rozpruwacza. Nie wyglądał na dyrektora znakomitej agencji reklamowej Grane, Harper i Laub. Nie wyglądał też na trzydzieści siedem lat – miał pełną, chłopięcą twarz, roześmiane brązowe oczy, szopę ciemnych kędzierzawych włosów, które zdawały się nigdy nie spotykać z grzebieniem, i bujną ciemną brodę, teraz iskrzącą się kropelkami topniejącego śniegu.
– Dostanę ręcznik? – Dyszał po biegu i drżał z zimna przemoknięty do ostatniej nitki. Z wielkiego kowbojskiego kapelusza spłynął na francuski dywan strumyk wody.
– Charlie, nie siusiaj na mój dywan!
Popędziła do łazienki po ręcznik, a potem stojąc już przy drzwiach, patrzyła, jak mężczyzna energicznie i dokładnie wycierał włosy i brodę.
– A teraz… Patrz, jestem już suchy… Dostanę kawy?
Kiwnęła głową.
– Jasne.
Czuła jednak jakiś nieokreślony niepokój. Pracowali razem i doskonale się znali, lecz Charlie nie był częstym gościem w jej domu, zwłaszcza od kiedy została sama. Coś musiało go tutaj sprowadzić, coś ważnego.
– Charlie? Czy coś nie tak z moim sprawozdaniem?
– Nie. Jesteś na dobrej drodze. – Wszedł za nią do kuchni. – To będzie bardzo dobra reklama.
Uśmiechnęła się, sięgając po puszkę z kawą.
– Też tak sądzę.
Przyjaźnili się od pięciu lat. W niezliczonych kampaniach reklamowych wspólnie zdobywali nagrody, kłócili się, żartowali, pracowali po nocach, siedząc do czwartej nad ranem, by nazajutrz przedstawić klientowi uzgodniony w najdrobniejszych szczegółach, gotowy projekt. Oboje byli nazywani cudownymi dziećmi, osobistą własnością Harveya Maxwella, dyrektora generalnego agencji. Pięć lat temu Harvey zaczął się wycofywać, w jakiejś agencji wynalazł Charliego, w innej Samanthę. Szybko się okazało, że wybrał trafnie. Stanął z boku i przyglądał się z zadowoleniem temu, co tych dwoje tworzyło. Byli świetni i stary Maxwell ani przez minutę nie żałował swojej decyzji. W agencji mówiono, że gdy Harvey odejdzie w tym roku na emeryturę, jego następczynią będzie Samantha. I Sam spodziewała się tego. A dla trzydziestoletniej kobiety taki awans i takie możliwości to sukces, ogromny, nieporównywalny z niczym sukces. Sam kochała swoją pracę, tym bardziej zależało jej na awansie.
– Mój drogi, stary Charlie… – Zawahała się z filiżanką w ręce, jakby nie wiedząc, gdzie ma usiąść. – Miło cię widzieć po… aż po sześciu godzinach niewidzenia. Czy w biurze coś nowego? Artykuły Wurtzheimera?
– Wszystko dobrze, Sam, przestań. – Machnął ręką na znak, że w ogóle nie o Wurtzheimera chodzi.
Ale ostrożnie badała go nadal.
– Wiesz, łabędzie… Pamiętasz, omawialiśmy w zeszłym tygodniu możliwość wykorzystania w tej reklamie zdjęć łabędzi.
– Tylko nie łabędzie. – Zakrył komicznie głowę ramionami, osłaniając się przed jej pomysłem. – Ja chcę blasku, Sam, a łabędzie go nie mają.
Ulokował się w jednym z głębokich foteli, widziała jego brodę i zmierzwione włosy, resztę twarzy krył cień. Siorbnął krótki łyk gorącej kawy. Siedząc przy dużym stoliku, patrzyła na długie nogi Charliego, wyciągnął je rozparty wygodnie i sycił się ciepłem i zapachem kawy. Wydało jej się dziwne, że Charlie nigdy jej nie pociągał, nigdy nie zaistniał dla niej jako mężczyzna. Razem podróżowali, tyle weekendów przegadali, nie mogąc zasnąć, był jej przyjacielem, prawie bratem. Ale nigdy nie był dla Sam mężczyzną. Zresztą, miał żonę i kochał Melindę tak bardzo, jak tylko potrafił, a Melinda była idealną żoną. Obdarzona artystyczną duszą, wspaniale urządziła ich wielkie mieszkanie przy Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy; pełno tam było jasnych barwnych tkanin, plecionych koszy i miniaturowych skarbów, gdyż Melinda wciąż odkrywała i ściągała do domu nowe znaleziska – a to egzotyczne muszle i kawałki korala, a to wyjątkowej urody marmury, a to jakiś maleńki posążek z brązu. Mieli trzech synów, trzy wierne kopie Charliego. I wielkiego, kudłatego, nieznośnego psa imieniem Rags, a także ogromnego żółtego jeepa, którym od dziesięciu lat w wolnych chwilach przemierzali kraj. Melinda nigdy nie zaprzedała swojej artystycznej duszy szarej codzienności, pracowała we własnym atelier i w ciągu ostatnich lat miała kilka bardzo udanych wystaw. Samantha lubiła Melindę, obie w podobny sposób łączyły pewną delikatność, wrodzoną łagodność z brawurą, i Charlie bardzo sobie cenił to połączenie, szanując obie kobiety. Melindę kochał, ale na swój sposób kochał także Samanthę, jak brat, i nie mógł darować Johnowi, że tak podle z nią postąpił.
Charlie nie lubił Johna, uważał go za egocentrycznego gnojka. Rozwód Johna z Samanthą jedynie upewnił Charliego co do słuszności takiej oceny. Wprawdzie Melinda próbowała zrozumieć obie strony i znaleźć jakieś wytłumaczenie dla postępku Johna, ale Charlie nawet słyszeć o tym nie chciał. Po prostu martwił się o Sam i był wściekły na Johna.
– Chyba się nie gniewasz, że przyszedłem tak późno?
Pytanie Charliego sprowadziło Sam do rzeczywistości.
– Skądże. – Dolała sobie kawy i patrzyła na niego wielkimi smutnymi oczami. – Zastanawiam się tylko, co cię tu sprowadza. Chciałeś wiedzieć, jak spędzam wieczory?
– Może. Masz coś przeciwko temu? – Widział bezmiar smutku w jej oczach. Nagle ogarnęła go chęć, by wziąć Samanthę w ramiona.
– Dlaczego miałabym mieć coś przeciwko temu? To raczej miłe, że jeszcze ktoś o mnie pamięta.
– Nie muszę cię zapewniać, że i ja, i Melinda…
– Wiem. Co u Mellie?
– W porządku. Przygotowuje następną wystawę.
Uświadomił sobie, że jeśli ta rozmowa dalej tak będzie się toczyć, to nigdy nie powie tego, z czym tutaj przyszedł. Westchnął ciężko. Skąd mógł wiedzieć, jak Sam przyjmie jego propozycję?
– No więc? – Patrzyła na niego z rozbawieniem, zgadując, że przeżywa katusze. – Masz coś w zanadrzu, Charlie. Co to takiego?
– Dlaczego tak sądzisz?
– Na dworze leje deszcz, jest paskudnie zimno, jest piątkowy wieczór i mógłbyś siedzieć w domu z twoją miłą, ciepłą żoną i trójką czarujących dzieci. Trudno sobie wyobrazić, że przyszedłeś tu wyłącznie na filiżankę kawy.
– Czemu nie? Jesteś znacznie bardziej czarująca niż moje dzieci, nie sądzisz? Ale… – zawahał się – masz rację. Nie wpadłem tu bez powodu. Muszę z tobą porozmawiać. – Boże, to było okropne. Jak ma jej powiedzieć? Nagle uświadomił sobie, że ona najpewniej nic nie zrozumie i się załamie. Patrzył więc na nią i milczał.
– A zatem? Śmiało, mów, o co chodzi. – W jej oczach zamigotały niewidziane od pół roku światełka, śliczne, zwykłe u dawnej Sam.
– Posłuchaj, Sam. – Wziął głęboki oddech. – Rozmawialiśmy z Harveyem…
– O mnie? – Zesztywniała nagle. Nie znosiła, gdy ludzie o niej rozmawiali. Od lata mówili tylko o tym, co ona czuje i co jej zrobił John.
– Tak… o tobie.
– Dlaczego? Chodzi o tę kampanię? Jestem pewna, że Harvey nie zrozumiał mojego pomysłu, ale to jest… ja mu to wytłumaczę…
– Nie, nie o kampanii, Sam. O tobie.
– Co o mnie? – Myślała, że to już się skończyło, że nie będą więcej o niej mówić. Przecież nie ma o czym gadać. Separacja się skończyła, przeprowadzili rozwód, John się ożenił. Przeżyła to. – O co ci chodzi? Czuję się świetnie.
– Naprawdę? To zdumiewające. – Przyjrzał się jej trochę życzliwie, trochę kpiąco. – Nie jestem pewien, czy czujesz się aż tak dobrze, Sam, jak chcesz mi to wmówić.
– Nie mam wyboru. Poza tym jestem twardsza niż ty, dobrze to zniosłam.
– Prawdopodobnie jesteś. – Uśmiechnął się. – Ale może nie tak, jak sądzisz. Dlaczego nie weźmiesz urlopu, Sam?
Drgnęła zaskoczona.
– Co przez to rozumiesz? Mam jechać do Miami i leżeć na plaży?
– Czemu nie? – Próbował zachowywać się swobodnie.
Spojrzała na niego wstrząśnięta, oburzona.
– Co ty opowiadasz? – Nagle wpadła w panikę. – Harvey chce mnie wyrzucić? Wysłał cię tu, żebyś wykonał to niemiłe zadanie, Charlie? Nie potrzebuje mnie, bo nie jestem już tak pożyteczna jak przedtem? – Jej oczy wypełniły się łzami. – O Boże, czego się po mnie spodziewaliście? Miałam trudny okres… to było… – Zaczęła się dławić łzami. Wstała szybko, pokręciła głową. Łzy przestały płynąć. – Wszystko w porządku, do cholery. Czuję się świetnie. Dlaczego, do cholery…
Charlie chwycił ją za ramię i zmusił, by usiadła.
– Nie przejmuj się, skarbie. Wszystko będzie dobrze.
– Czy on mnie wywala, Charlie? – Żałosna, pojedyncza łza spłynęła po policzku.
Charlie zaprzeczył ruchem głowy. Był przerażony.
– Nie, Sam. Oczywiście, że nie.
– Ale… – Wiedziała. Już wiedziała: mają jej dość. Awans dostanie Charlie.
– On chce, żebyś na jakiś czas wyjechała, wypoczęła. Już dość się napracowałaś przy tej kampanii. Nie zaszkodzi staremu, jeśli dla odmiany on pomyśli o interesach. Możemy tak długo obchodzić się bez ciebie, jak długo będzie to konieczne.
– Ale nie musicie, Charlie.
– Doprawdy? – Patrzył jej prosto w oczy. – Potrafisz żyć normalnie w takiej sytuacji i nie wybuchnąć, nie załamać się? Potrafisz oglądać na ekranie swojego męża, który cię rzucił, potrafisz patrzeć co noc, jak gada w telewizji ze swoją żoną, której rośnie brzuch? Ile możesz znieść, zanim się załamiesz? Ile wytrzymasz w pracy, nie myśląc o tym? Załamiesz się wcześniej czy później. A ja, jako twój przyjaciel, nie mogę do tego dopuścić. Co ten skurwysyn ci zrobił, że ledwo chodzisz, na miłość boską? Wyjedź, jedź gdzieś się wypłakać, zapomnieć o tym, i wróć. Jesteś nam potrzebna. Jesteś nam cholernie potrzebna. Wszyscy wiedzą, jak bardzo, a ty, do cholery, wiesz jeszcze lepiej. Ale nie jesteś nam potrzebna zapłakana i załamana. Powinnaś wyjechać, jeśli nie chcesz zwariować do reszty.
– Myślisz, że to załamanie nerwowe, tak? – Zabolało. Przecież nie była…
Charlie pokręcił głową.
– Oczywiście, że nie. Ale, do cholery, kiedyś się załamiesz. Właśnie teraz powinnaś wyleczyć ten ból, Sam. Później zakorzeni się tak głęboko, że nie będziesz mogła go wyrwać.
– Jakoś z tym bólem żyję już prawie pół roku.
– To cię zabija – oświadczył stanowczo.
Nie zaprzeczyła.
– A zatem co powiedział Harvey? – Patrzyła na niego tymi swoimi smutnymi oczami. Czuła, że chociaż przegrała, powinna przynajmniej znieść to lepiej, zachować twarz.
– Chce, żebyś wyjechała.
– Dokąd? – Otarła łzę z policzka wierzchem dłoni.
– Dokąd chcesz.
– Na jak długo?
Zawahał się.
– Trzy albo cztery miesiące.
Zdecydowali z Harveyem, że powinna być daleko, dopóki Johnowi i Liz nie urodzi się dziecko. Charlie wiedział, jaki to był cios dla Samanthy, rozmawiał o tym z Harveyem przy każdym lunchu, lecz obaj nie przewidzieli spojrzenia, jaki rzuciła mu teraz Sam.
– Cztery miesiące?! Oszalałeś?! A co się stanie z naszymi klientami, do jasnej cholery?! Co będzie z moją pracą? Boże, czy ty w ogóle o tym pomyślałeś? O co tu chodzi? Chcesz zająć moje stanowisko, tak? – Odskoczyła od stolika i zaczęła krążyć po pokoju.
Charlie podszedł do niej, ujął ją za ramiona. Stali twarzą w twarz.
– Twój awans jest pewny, Sam, nikt ci go nie odbierze. Ale musisz wyjechać. Z tego mieszkania, z tego biura! Nawet z Nowego Jorku. Wiesz, o czym myślę? Powinnaś odwiedzić tę starszą panią w Kalifornii, którą tak bardzo lubisz, i pobyć z nią trochę. A potem, kiedy już nieco się uspokoisz, wrócisz tutaj. Uwierz mi, urlop postawi cię na nogi.
– Jaką starszą panią? – spytała zaskoczona Samantha.
– Tę, o której kiedyś mi opowiadałaś, tę z ranczem, Carol czy Karen, ciotka twojej koleżanki z college’u. Opowiadałaś, że ta koleżanka była twoją najbliższą przyjaciółką.
Barb była jej najbliższą powiernicą, kiedy mieszkały w akademiku. Dwa tygodnie po obronie pracy dyplomowej zginęła w katastrofie samolotowej nad Detroit. W oczach Samanthy pojawił się tkliwy uśmiech.
– Ciotka Barbary… Karolina Lord. To wspaniała kobieta. Ale dlaczego, u licha, mam tam jechać?
– Lubisz jeździć konno, prawda?
Pokiwała głową.
– Tam jest tak pięknie i zupełnie inaczej niż tu, i dostatecznie daleko od Madison Avenue. Może to ci jest właśnie potrzebne, może powinnaś wbić swoje seksowne ciało w dżinsy i uwodzić kowbojów?
– Bardzo zabawne, tego mi właśnie trzeba.
Ale pomysł jej się spodobał. Nie widziała Karoliny od lat. Odwiedzili ją kiedyś z Johnem, będąc przejazdem w Los Angeles, Johnowi zresztą ranczo nie przypadło do gustu. Nie lubił koni i nie uważał, że ranczo to odpowiednie miejsce dla niego. Sądził natomiast, że Karolina i wszyscy pracownicy patrzą na niego podejrzliwie z powodu jego miejskiego stylu bycia. Nie jeździł konno, nudził się i czuł się tam źle. Samantha była świetnym jeźdźcem, jeździła zresztą od dziecka. Wśród koni znalazł się wtedy dziki pinto pony i Sam ujeżdżała go ku przerażeniu Karoliny. Nic jej się nie stało, choć konik zrzucił ją kilkanaście razy, gdy próbowała go skłonić do posłuszeństwa. Jej zręczność zrobiła wtedy na Johnie duże wrażenie, podziwiał Sam. Ale szybko wyjechali z rancza, ku żalowi Samanthy, gdyż pobyt u Karoliny dawał jej tyle radości. Teraz tamten czas wydawał się tak odległy, kiedy siedziała tu, patrząc na Charliego.
– Nawet nie wiem, czy mnie przyjmie. Nie wiem, Charlie. To szalony pomysł. Dlaczego, chłopcy, nie zostawicie mnie, żebym mogła spokojnie skończyć pracę?
– Ponieważ cię kochamy, a ty chcesz się zamęczyć.
– Nie chcę. – Uśmiechnęła się do niego zawadiacko.
– To, co mówisz, nie ma znaczenia. Harvey podjął decyzję.
– Jaką decyzję?
– Żebyś wyjechała.
– Więc to już nieodwołalne? – Była zaskoczona, zdruzgotana i nawet nie próbowała tego ukrywać.
Pokiwał głową.
– Od dzisiaj. Trzy i pół miesiąca urlopu, możesz go przedłużyć do pół roku, jeśli będziesz chciała.
Ustalili z Harveyem, że może wrócić najwcześniej dwa tygodnie po urodzeniu dziecka przez Liz.
– I stracę stanowisko?
– Nie. – Wyjął z kieszeni jakiś list i podał Samancie do przeczytania.
Harvey na piśmie gwarantował jej pracę, nawet gdyby wyjechała na pół roku. Było to niespotykane w ich zawodzie, ale, jak trafnie ujął rzecz Harvey, Samantha Taylor była „absolutnie nieprzeciętną dziewczyną”, a Charlie zgadzał się z nim całkowicie.
Spojrzała na niego ze smutkiem.
– To znaczy, że jestem od dzisiaj wolna? – Jej usta zadrżały.
– Dokładnie tak, proszę pani. Od tej chwili jesteś na wakacjach. Cholera, sam bym tak chciał. Chyba ci zazdroszczę, Sam.
– O mój Boże. – Skuliła się w fotelu i zakryła twarz dłońmi. – Co ja mam teraz zrobić, Charlie?
Delikatnie dotknął jej ramion.
– Zrób, jak mówiłem, kochanie. Zadzwoń do tej przyjaciółki.
Pomysł był zupełnie wariacki, ale gdy Charlie wyszedł, zaczęła myśleć. Położyła się do łóżka i leżała bezsennie, jak w gorączce.
Przez najbliższe trzy i pół miesiąca nie będzie musiała nigdzie chodzić, nic robić ani widywać się z nikim. Pozostało jej tylko spotkanie z Harveyem następnego ranka, by dokładnie wszystko wyjaśnić. Potem będzie wolna.
Leżąc w ciemności, trochę wystraszona taką perspektywą, zaczęła nagle chichotać. Kompletne szaleństwo, ale skoro dali jej wolność, co u diabła ma robić od pierwszego kwietnia? Prima aprilis, jakieś żarty?… Europa? Australia? Odwiedzić matkę w Atlancie? Przez chwilę czuła się wolna jak nigdy w życiu. Po skończeniu Yale myślała tylko o Johnie, teraz nie myślała o nikim. Po raz pierwszy nie miała przed sobą żadnego celu…
Nagle sięgnęła w ciemności po książkę telefoniczną. Czemu właściwie nie miałaby posłuchać rady Charliego? Zapaliła światło i z łatwością odnalazła numer pod L. W Kalifornii była dziewiąta trzydzieści. Miała nadzieję, że nie obudzi Karoliny.
W słuchawce już po drugim sygnale odezwał się miękki głos Karoliny Lord. Sam miała wrażenie, że po latach wraca do domu, do dobrej, starej przyjaciółki. Rozpłakała się. I powiedziała o wszystkim. Starsza pani słuchała, ciepła, życzliwa. Od lat Sam nie zaznała takiej pociechy.
Pół godziny później odłożyła słuchawkę i leżąc, patrzyła w ciemność. Czy po tym wszystkim nie zwariuje?
Obiecała przylecieć do Kalifornii następnego dnia.ROZDZIAŁ 2
To był zupełnie zwariowany ranek. Samantha spakowała potrzebne rzeczy, zadzwoniła do linii lotniczych, przygotowała wiadomość oraz czek dla sprzątaczki i postarała się nie zostawić bałaganu w mieszkaniu. Potem z walizką pojechała do biura, dała Charliemu klucz i obiecała przysłać z Zachodniego Wybrzeża prezenty na Gwiazdkę dla jego synów. W końcu dotarła do Harveya i przez ponad dwie godziny wyjaśniała mu wszystko, co musiał wiedzieć o sprawach, które prowadziła.
– Wiesz, że nie musisz tego dla mnie robić, Harvey. Nie chcę wyjeżdżać – oznajmiła nagle.
Spojrzał na nią zza lśniącego marmurem i chromem biurka.
– Nieważne, czy chcesz, czy nie. Potrzebujesz urlopu, Sam. Wyjedziesz z miasta?
Harvey Maxwell był wysokim mężczyzną o stalowoszarych włosach, które nosił krótko przystrzyżone, ubierał się w białe koszule Brooks Brothers i marynarki z wywiniętymi rękawami, palił fajkę i wyglądał jak bankier, lecz za szaroniebieskimi oczami kryły się błyskotliwy umysł, niezwykły talent i piękna dusza. Dla Samanthy był jak ojciec, i kiedy teraz myślała o tym, przestało ją dziwić, że wysyłał ją na urlop.
Dotąd zresztą dyskutowali tylko o tym, co dotyczyło pracy, dopiero ona sama poruszyła niemiły temat.
– Tak, wyjeżdżam. – Uśmiechnęła się do niego ponad ogromnym biurkiem. Pamiętała dobrze, jak bała się szefa, gdy zobaczyła go po raz pierwszy, i jak szybko zaczęła go podziwiać i szanować. Zerknęła na zegarek. – Za dwie godziny mam samolot.
– No to uciekaj. – Wyjął fajkę z ust i się skrzywił.
Samantha się zawahała.
– Jesteś pewien, że dostanę tę pracę z powrotem po urlopie, Harvey?
– Przyrzekam ci to. Masz list? – Przytaknęła. – Dobrze. Jeśli więc nie dostaniesz pracy, możesz pozwać mnie do sądu.
– Nie zależy mi na sądzie. Zależy mi na pracy.
– Dostaniesz ją i prawdopodobnie moją również. Wiesz, że odchodzę na emeryturę i że ty zajmiesz mój fotel.
– Mogę wrócić za kilka tygodni. Znasz mnie – zaryzykowała.
Uśmiech w jego oczach zgasł.
– Nie, Sam, nie możesz. Najwcześniej pierwszego kwietnia. To mój warunek.
– Z jakiegoś konkretnego powodu?
Nie chciał powiedzieć jej prawdy, pokręcił tylko głową.
– Nie, po prostu ustaliliśmy taką datę. Przyślę ci wszystkie papiery, byś mogła trzymać rękę na pulsie i wiedzieć, co się tu dzieje. Dzwoń do mnie, kiedy tylko będziesz chciała. Moja sekretarka wie, gdzie cię znaleźć?
– Jeszcze nie, ale powiem jej.
– Dobrze. – Okrążył biurko i bez słowa przyciągnął ją do siebie. Stali tak przez dłuższą chwilę. Harvey pocałował ją w czubek głowy. – Nie martw się niczym, Sam. Będziemy tu tęsknić za tobą. – Jego głos zabrzmiał ochryple ze wzruszenia.
W oczach Sam zalśniły łzy. Przytuliła się do niego jeszcze na moment, po czym szybko ruszyła w stronę drzwi. I nagle poczuła się tak, jakby ją wypędzano z domu. Ogarnął ją paniczny strach i omal nie zaczęła błagać, by nie zmuszano jej do wyjazdu. Boże, dlaczego jutro rano nie może tu wrócić?!…
W holu czekał na nią Charlie. Uśmiechnął się czule, otoczył ramieniem jej plecy i przytulił lekko.
– Gotowa do drogi?
– Nie. – Uśmiechnęła się i pociągnęła nosem.
– Pojedziesz, Sam.
– Tak? Skąd ta pewność? – Powoli oddalali się od jej gabinetu. Tak bardzo chciała tu zostać. Obejrzała się. – To nie ma sensu. Wiesz o tym, prawda, Charlie? Powinnam pracować, koordynować kampanię, to nie pora, żeby… żeby brać teraz urlop…
– Mów, co chcesz, Sam. I tak nic to nie da. – Spojrzał na zegarek. – Za dwie godziny wsadzam cię do samolotu.
Zatrzymała się nagle, patrząc na niego wojowniczo, i Charlie nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Wyglądała jak śliczne, nieznośne dziecko.
– A co będzie, jeśli nie dam się wsadzić? Jeśli po prostu nie pojadę?
– Wtedy cię uśpię i pojadę z tobą.
– Melindzie by się to nie spodobało.
– Byłaby zachwycona, że ma mnie z głowy na przykład na cały tydzień. – Przystanął, patrząc na Samanthę.
Uśmiechnęła się z trudem.
– Nie będę dzwonić stamtąd do ciebie, wiesz?
– Wiem, ani do Harveya. To naprawdę nie ma znaczenia, dokąd pojedziesz, Sam, ale, do cholery, powinnaś stąd wyjechać. Nie chcesz? Nie chcesz uciec od tych wszystkich pytań, wspomnień, od możliwości natknięcia się na… nich? – Ostatnie słowo zabrzmiało okrutnie i Sam zadrżała.
– A co to za różnica? Jeśli włączę telewizor w Kalifornii, oni będą i tam. Oboje. Oni wyglądają… – Jej oczy napełniły się łzami na myśl o tych dwóch twarzach, których widok przyciągał ją jak magnes każdego wieczoru. Patrzyła na nie i potem nienawidziła siebie za to. Kiedy chciała przełączyć na inny program, nie mogła poruszyć ręką. – Oni wyglądają, jakby należeli do siebie. My nigdy tak nie wyglądaliśmy? To znaczy… my nigdy?…
Charlie bez słowa przyciągnął ją bliżej.
– Już dobrze, Sam, dobrze…
Rozpłakała się na jego ramieniu, obojętna na spojrzenia sekretarek śpieszących korytarzem.
Odgarnął jej z czoła włosy i rzekł pogodnie:
– I właśnie dlatego potrzebujesz wakacji. Moim zdaniem to jednak jest wyczerpanie nerwowe, wiesz?
Chrząknęła z dezaprobatą i zachichotała przez łzy.
– Tak się to nazywa? Tak… Chyba masz rację. – Odsunęła się od niego, westchnęła głośno i otarła łzy z policzków. – Możliwe, że potrzebuję wakacji. – Odrzuciła włosy do tyłu, podniosła głowę i spojrzała przyjacielowi w oczy. – Ale nie z tego powodu, o którym myślisz, Charlie. Czuję, że obaj po prostu macie mnie dosyć, i ustępuję.
– Masz całkowitą rację. Mamy cię dość zabeczanej, półprzytomnej. Nie możemy na ciebie patrzeć. Dlatego ciesz się, że będziesz daleko. Dość gadania.
Nagle odwrócili się, słysząc pytanie.
– Jeszcze nie wyjechałaś, Samantho? – Harvey zaciskał fajkę w zębach, a w jego oczach migotały jasne światła. – Myślałem, że chcesz złapać ten samolot do Kalifornii?
– Owszem, chce. – Charlie uśmiechnął się do Sam.
– Zawieź ją tam, na miłość boską. Zabierajcie mi się stąd szybko oboje, mam dużo roboty. – Machnął fajką i zniknął w innym korytarzu.
Charlie patrzył na Sam z całkiem niewinnym uśmiechem.
Skrzywiła się.
– Naprawdę nie musisz mnie osobiście pakować do tego samolotu, Charlie.
– Nie muszę?
Pokręciła głową w odpowiedzi. Patrzyła na drzwi swojego gabinetu jakby po raz ostatni.
Charlie pochwycił jej spojrzenie i szybko złapał płaszcz i bagaże.
– Chodźmy, zanim i ja się całkiem nie rozkleję. Jeszcze zdążymy na lotnisko.
– Tak, proszę pana.
Wyszedł szybko na zewnątrz. Sam szła za nim niepewnym krokiem. Rzuciła ostatnie spojrzenie na hol.