Pamiętajcie, że byłem przeciw - ebook
Pamiętajcie, że byłem przeciw - ebook
Ze wstępem Cezarego Łazarewicza.
Chociaż pamiętała, że reporter powinien być obiektywny, to szczerze przyznawała, że nie potrafi. Tam, gdzie prokuratorzy, adwokaci i sędziowie widzieli paragrafy, Barbara Seidler widziała ludzi. I chociaż twórcy kryminałów mogą tu szukać inspiracji, bo opisane sprawy mrożą krew w żyłach, to autorce udało się – dzięki opisywaniu także procesów o miedzę, zabójstw na wiejskiej zabawie, gehenny w kwaterunkowym mieszkaniu, czynu zawiedzionego amanta czy pijackich awantur – oddać atmosferę i klimat PRL-u. Powstało fascynujące świadectwo epoki, ale także kawałek literatury napisany tak, jak dziś już nikt nie napisze.
„Chciałabym, ach, jak bardzo chciałabym umieć to zrobić… – żeby czas i ludzie, i tło, i to, co najważniejsze, odbiło się w słowie pisanym, żeby było coś z mechanizmu władzy, czasu przyspieszonego, ludzkich zakamarków…”.
Barbara Seidler
„Bardzo Państwu zazdroszczę, że po raz pierwszy będziecie mogli przeczytać jej najlepsze reportaże kryminalne. To dziś prawdziwy rarytas. Nie ma już takich tekstów w polskiej prasie, odkąd największe redakcje pozwalniały reporterów sądowych. No i nikt tak nie pisze jak ona. Proszę tylko pamiętać, że teksty te pochodzą z czasów, gdy ostatnim redaktorem był cenzor, a czytelnicy szukali prawdy między wierszami.” Cezary Łazarewicz
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-602-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej (wyd. 2 zmienione)
Iza Klementowska Szkielet białego słonia
Piotr Nesterowicz Każdy został człowiekiem
Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 2 zmienione)
Anna Mateja Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy
humanitarnej (wyd. 2)
Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci (wyd. 2)
Misha Glenny Nemezis. O człowieku z faweli i bitwie o Rio
Adam Hochschild Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku
Kate Brown Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne
Drauzio Varella Klawisze
Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier
Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 3 zmienione)
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym
Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Kryształowy fortepian. Zdrady i zwycięstwa Petra Poroszenki
Paweł Smoleński Wieje szarkijja. Beduini z pustyni Negew
Albert Jawłowski Milczący lama. Buriacja na pograniczu światów
Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego (wyd. 2)
Mariusz Szczygieł Niedziela, która zdarzyła się w środę (wyd. 3)
Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 2)
Wojciech Górecki Toast za przodków (wyd. 2)
Jonathan Schell Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu
Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 3)
Janine di Giovanni Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli. Depesze z Syrii
Wolfgang Bauer Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki
Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 2)
Bartek Sabela Afronauci. Z Zambii na Księżyc
Anna Pamuła Polacos. Chajka płynie do Kostaryki
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 3)
Cezary Łazarewicz Tu mówi Polska. Reportaże z Pomorza
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 2)
Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 4)
William Dalrymple Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych Indiach (wyd. 2)
Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 2)
Ben Rawlence Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców
Dariusz Rosiak Biało-czerwony. Tajemnica Sat-Okha
Jean Hatzfeld Więzy krwi
Aleksandra Boćkowska Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL
W serii ukażą się m.in.:
Ewa Winnicka Był sobie chłopczyk
Marcin Kącki Poznań. Miasto grzechuLekcja życia Barbary Seidler
Zaczęło się jesienią 1949 roku kilka kroków od jej obecnego mieszkania przy ulicy Bagatela. Marszałkowska 3/5 była wtedy bardzo ważnym, a może najważniejszym adresem w Warszawie. Stąd setki dziennikarzy wyruszało codziennie w teren, by zdawać relację z frontu budowy socjalistycznej ojczyzny.
Stała na drugim piętrze. Miała dziewiętnaście lat. Była nieśmiała. Pod nią drukarnia, nad nią zakład chemigrafii, w którym trawiono matryce drukarskie, przed nią długi korytarz prowadzący do ważnych redakcji: „Kuriera Codziennego”, „Gromady”, „Życia Warszawy”.
Weszła przez drzwi z napisem „Życie Warszawy”.
Gazeta zaczęła się ukazywać jeszcze przed wyzwoleniem stolicy. Miała gigantyczny nakład, redakcje lokalne i korespondentów w Polsce i na świecie.
Zaprowadzono ją do szczupłego starszego pana siedzącego z pochyloną głową za stertą papierów. Był to przedwojenny komunista, współtwórca „Życia Warszawy” i jego redaktor naczelny Wiktor Borowski.
Powiedziała mu, że chciałaby zostać dziennikarką.
Pierwszy tekst napisała na kartce wyrwanej ze szkolnego zeszytu. Skrytykowała w nim kobiety ze świetlicy Ligi Kobiet przy ulicy Willowej, że zamiast w umęczonej stolicy zająć się czymś poważnym, śpiewają piosenki. W starych rocznikach „Życia Warszawy” łatwo rozpoznać jej teksty po trzech literach, bo inicjały BAS od roku 1949 zarezerwowane są dla Barbary Seidler.
Spotkałem ją sześćdziesiąt pięć lat później, gdy poszukiwałem świadków krakowskiego procesu wielokrotnego zabójcy Władysława Mazurkiewicza z roku 1956. Znajomy reporter powiedział, że tylko ona może mi pomóc. Nie pomogła, ale się z nią zaprzyjaźniłem.
Jej reporterskie życie odmienił list Władysława Machejka, redaktora naczelnego „Życia Literackiego”, który zaproponował, by raz w miesiącu pisała do jego magazynu reportaż sądowy. Machejek chciał, by były to reportaże socjologiczne, dla których sala sądowa będzie tylko punktem wyjścia. Pierwszy taki tekst ukazał się w „Życiu Literackim” w sierpniu 1963 roku, trzy lata przed moim urodzeniem, ostatni 4 lutego 1990 roku, gdy dopiero zaczynałem swoją dziennikarską przygodę.
Była najważniejszą reporterką sądową w PRL. Relacjonowała najgłośniejsze procesy w Polsce:mięsny z lat sześćdziesiątych, w którym na śmierć skazano Stanisława Wawrzeckiego; „wampira z Sosnowca” z lat siedemdziesiątych, w którym sądzono seryjnego mordercę i gwałciciela Zdzisława Marchwickiego; Radiokomitetu z lat osiemdziesiątych, w którym sądzono przewodniczącego Macieja Szczepańskiego i jego najbliższych współpracowników. Opisywanie tych wielkich spraw zapewniło jej popularność, ale sławę przyniosły teksty o zwykłych, „codziennych” zbrodniach, które poruszają do dzisiaj.
O maturzystce Kasi, która zamordowała matkę siekierą, poćwiartowała ciało, spakowała je do wielkiej walizy i umieściła w schowku bagażowym na Dworcu Centralnym (Mrok). O samookaleczających się recydywistach, którzy planują ucieczkę ze szpitala więziennego przy Rakowieckiej (Człowiek ma prawo). O majstrze z fabryki czekolady Wedla, który z miłości czy zazdrości zamordował swojego podwładnego (Niech mnie skażą na śmierć, jeśli…).
Bo Barbara Seidler obserwuje nie tylko sam proces, ale wszystko, co się z nim wiąże – kobiety wyczekujące w korytarzach sądowych na swoich mężów, mdlejących podsądnych, których trzeba wynosić z sali rozpraw, zwierzęce ryki żon i matek po ogłoszeniu wyroków. Zagląda w oczy zabójcom i świadkom.
„Ilekroć stawiam ostatnią kropkę w reportażu, wydaje mi się on niepełny, nie dość wyrazisty, pozbawiony tej swoistej atmosfery sądów, którą jakże trudno jest, wyrywkowo nawet, przedstawić – pisała w jednej ze swoich książek. – Na sądowych korytarzach wyznaczają sobie codzienne rendez-vous małe i wielkie dramaty; tu konflikty są spiętrzone, życie ostre, a ludzkie uczucia i cechy do potęgi podniesione. Tu na każdej niemal sali znaleźć można wątek wielkiego dramatu, temat do powieści, materiał najkonkretniejszy do socjologicznych rozważań. Ale sąd przede wszystkim jest wielką lekcją życia. Dla tych, którzy ją sami przeżywają, i dla tych, którzy przypatrują się procesom z dystansu mniejszego bądź większego”.
Czy reportaże Barbary Seidler są ponadczasowe? Jestem o tym przekonany, odkąd spotkałem prawnika z Rzeszowa, który po przeczytaniu jej tekstu Pani od maszynoznawstwa ruszył tropem tej sprawy. To opowieść o sześcioipółletnim Danielku, którego konkubina ojca tak długo waliła grubym skórzanym pasem z metalową sprzączką, aż chłopiec umarł. Seidler szczegółowo opisała codzienny rytuał kar, pasy, dyscypliny, techniki bicia. Pisze prosto. Sucho. Bez upiększeń. Bez ckliwości. A i tak z każdym kolejnym akapitem skóra coraz bardziej cierpnie, narasta gniew i poczucie bezsilności. Gdy na końcu czytelnik dowiaduje się, że kobieta została skazana na piętnaście lat więzienia, to stawia sobie pytanie:dlaczego tak mało? Prawnik z Rzeszowa też je sobie postawił, ale poszedł krok dalej – postanowił sprawdzić, co się stało z czarnym charakterem tego reportażu. Gdy dowiedział się, że kobieta jest katechetką w jednej z warszawskich szkół, przyjechał do stolicy i poinformował dyrekcję szkoły o jej przeszłości.
Fala gniewu przetoczyła się przez media w 2013 roku, gdy reporter Mariusz Szczygieł opisał historię kobiety i ujawnił, że jest ona również ekspertem Ministerstwa Edukacji Narodowej do spraw mianowania nauczycieli. Pod szkołą, w której uczyła, ustawiły się od razu wozy transmisyjne i na żywo relacjonowały każdy jej krok. Rozpętała się ogólnopolska debata, czy kobieta po odbyciu kary miała prawo wrócić do szkoły i czy ktoś taki powinien w ogóle uczyć dzieci. W tej dyskusji bardzo ważnym głosem był głos Barbary Seidler, a w zasadzie jej artykuł sprzed trzydziestu lat, który natychmiast znalazł się w sieci.
„Tylko z pozoru relacjonowała procesy – pisał o niej Szczygieł. – Tak naprawdę jej reportaże to fascynujący zapis PRL-owskiej obyczajowości, mentalności i przekonań. Dziś to reportaże historyczne. Do tego tak plastyczne, że kiedy tylko zaczynam któryś czytać, włącza mi się w głowie telewizor i wyświetla dobry film kryminalny. Jednak w przeciwieństwie do amerykańskich kryminałów dzięki Barbarze Seidler zawsze mam jakiś powód, żeby myśleć o Polsce”.
Barbara Seidler urodziła się w roku 1930 w Warszawie. W czasie II wojny światowej była sanitariuszką w Szarych Szeregach, brała udział w powstaniu, skończyła prawo na Uniwersytecie Warszawskim. W latach pięćdziesiątych zajmowała się demistyfikacją PRL-owskiej rzeczywistości. Publikowała w legendarnym zielonym „Po Prostu”, a po jego zamknięciu w „Nowej Kulturze”. Pisała o Nowej Hucie, Warszawie i Ziemiach Zachodnich, o życiu małych miasteczek i wsi. Tworzyła scenariusze filmowe, teksty do komiksów, felietony kulturalne, sprawozdania sejmowe, artykuły o służbie zdrowia. Gdy w latach sześćdziesiątych telewizja zaczynała produkować własne filmy, Barbara Seidler odpowiadała za cały dział dokumentu i rozrywki (między innymi wspólnie z Andrzejem Czałbowskim napisała scenariusz do filmu o powstaniu warszawskim – 63 dni). Wydała kilkanaście książek ze swoimi reportażami – z sali sądowej, zagranicznych podróży, i pierwszą w Polsce książkę o transplantacjach nerek – Batalia o życie.
Nad swoją najważniejszą książką zaczęła pracować w grudniu 1970 roku. Była jedynym dziennikarzem z Warszawy, któremu pozwolono zameldować się w gdańskim hotelu już po wybuchu strajku na Wybrzeżu. (Pociągi dojeżdżały wtedy tylko do Tczewa). Tekst Gdańsk – Gdynia:grudzień–luty miał być opublikowany w „Życiu Literackim”, ale został mocno pokiereszowany przez cenzurę. W Biurze Prasy Komitetu Centralnego PZPR wykreślono z niego nawet nazwiska i adresy poległych stoczniowców. Wincenty Kraśko, który z ramienia Komitetu Centralnego zarządzał kulturą, powiedział Seidler, że skoro na Wybrzeżu jest już spokój, to nie ma potrzeby ludzi denerwować i przypominać im tamtych dramatycznych wydarzeń. Tekst ukazał się dopiero w lutym 1971 roku, gdy Komitet Centralny PZPR omówił sprawę i potępił poprzednie kierownictwo partii.
Barbara Seidler poświęciła następne dwadzieścia lat na dokumentowanie tej sprawy. Na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku o kulisach masakry opowiedział jej Zenon Kliszko, najbliższy współpracownik Władysława Gomułki. Dotarła do archiwum w KC PZPR, gdzie sekretarz Stanisława Kani udostępnił jej najtajniejsze z tajnych dokumentów, a w roku 1989 minister Henryk Samsonowicz otworzył przed nią rządowe archiwa. Rozmawiała ze wszystkimi najważniejszymi uczestnikami tamtych wydarzeń. Tak powstała wspaniała, ważna książka Kto kazał strzelać. Grudzień ’70, w której widać to, co od lat jest znakiem firmowym Barbary Seidler – ogrom pracy, dbałość o szczegół, barwną narrację.
Moi koledzy dziennikarze odkryli ją znacznie wcześniej – na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy prasa powracała do głośnych i niewyjaśnionych PRL-owskich procesów. Każdy, kto pisał o sprawie dyrektora Miejskiego Handlu Mięsem Warszawa-Praga Stanisława Wawrzeckiego (Mięso i inne sprawy, Nie mógł wrócić) czy o wielkiej aferze malwersacyjnej w warszawskim Hortexie (Kolory i smaki przestępstwa), musiał zapukać do jej drzwi.
Ma pamięć słonia. Jest kopalnią szczegółów. Zna nie tylko ważne fakty, ale także kontekst zdarzeń, który umyka po latach, i powiązania między ludźmi, a do tego mnóstwo anegdot.
I jeszcze jedno. Każdą opisywaną sprawę ma wzorowo zarchiwizowaną. W szarych teczkach zawiązanych sznurkiem kryją się skarby nieosiągalne w żadnym archiwum:równo poskładane wycinki prasowe, karty wstępu na sale rozpraw, kserokopie wyroków, aktów oskarżenia, odręczne notatki z procesów.
Mówi, że jeśli ktoś nie był na rozprawie, nie powinien jej opisywać, bo dopiero na sali sądowej widać, kto kłamie, a kto mówi prawdę, i żaden stenogram nie odda atmosfery rozprawy. Tylko że ja właśnie po to do niej przychodzę, żeby opowiedziała, co zapamiętała i gdzie było drugie dno. Słucham z uwagą o ludziach, których nie ma, i sprawach, które przebrzmiały. Mam wtedy poczucie, że dotykam historii.
I bardzo Państwu zazdroszczę, że po raz pierwszy będziecie mogli przeczytać jej najlepsze reportaże kryminalne. To dziś prawdziwy rarytas. Nie ma już takich tekstów w polskiej prasie, odkąd największe redakcje pozwalniały reporterów sądowych. No i nikt tak nie pisze jak ona. Proszę tylko pamiętać, że teksty te pochodzą z czasów, gdy ostatnim redaktorem był cenzor, a czytelnicy szukali prawdy między wierszami.
Cezary Łazarewicz
czerwiec 2017Hektary i pręty
Woźny nawet nie pomyśli o tym, aby wyrzec sakramentalne: „Proszę wstać, sąd idzie”. Wchodzi wprost z sieni, nie zamyka za sobą drzwi, opiera się łokciem o sędziowski stół i nachylając się, konfidencjonalnie szepce do ucha prezesowi. Prezes ma znudzoną minę, czasem pojawia się na jego twarzy wyraz zniecierpliwienia, przerywa świadkom zbyt długie oracje, upomina salę. Nie ożywia się nawet wtedy, gdy występują adwokaci. Mój Boże, przeważnie ci sami od lat bronią tu spraw podobnych. Sędziowie umieją już na pamięć zwroty, których obrońcy używają najczęściej, wiedzą, co każdy z nich powie, na jakiej zagra nucie. I sprawy są podobne, prawie niezmienne:kradzież drzewa leśnego, wypas bydła w niedozwolonych miejscach, bójka na weselu – to ze spraw karnych. A cywilne to przede wszystkim sprawy o podział gruntów, rzadziej – o ustalenie ojcostwa. Te pierwsze ciągną się latami. Jeżdżą chłopi furmankami, biwakują po pół dnia na niewielkiej łączce za czerwonym budynkiem sądu, wciągają coraz to nowych świadków, odwołują zeznania, przedstawiają dokumenty, wywlekają sprawy odległe, o których wydawałoby się, że nawet najstarsi nie pamiętają. Kłócą się zajadle o pół morgi, o ćwierć, o jeden nawrót wozem w cudzej koniczynie. Trzeba powiedzieć, że nastrój na sesjach karnych jest inny niż na cywilnych. Bo cóż tam karna sprawa, nawet najciekawsza? Najwyżej podsądny pójdzie posiedzieć albo łupną mu grzywnę. Więc zdarza się, że ktoś oprze się o kaflowy piec i zachrapie, zdarza się, że oczy patrzą przed siebie bezmyślnie otępiałe. Ale przy sporach o ziemię na sali sądowej nie ma obojętnych. Chodzi przecież o rzecz najświętszą – o posiadanie. Nawet ludowi ławnicy ożywiają się wtedy i na twarzach ich można wyczytać oznaki prawdziwego zainteresowania, ba, czasem nawet zaangażowania. Bo też zeznający przed sądem zachowują się wtedy zupełnie inaczej. Znika obojętność świadków, każdy ma swoje zdanie, zaklina się, żegna, przysięga na Boga sprawiedliwego i na wszystkie znane i mniej znane świętości. Nierzadko rozlega się lament, kobiety płaczą tu obficie, mężczyźni wygrażają pięściami i rzucają przekleństwa. Tu wszyscy wiedzą, jak być powinno, każdy ma jakieś racje, jest ich pewny. Pewniejszy niż tego, że stoi właśnie w tej salce niewielkiej zacietrzewiony, uparty.
Opowiadał mi jeden z sędziów, że ze świadkami chłopami są często duże kłopoty. Nie chcą mówić, zeznawać – i na to nie ma rady. Nie chcą się narażać sąsiadom, tym, z którymi miedza ich graniczy, którym co dzień w garnki zaglądają. Ów sędzia na poparcie swoich wywodów opowiedział mi rzecz następującą:sądził kiedyś chłopa, który zatłukł drągiem na śmierć swego sąsiada; działo się to na oczach kilku innych chłopów z tejże wsi, którzy przez sztachety płotu obserwowali scenę dziejącą się na podwórzu, przy studni. Gdy przyszło do przesłuchania świadków, ci uparcie milczeli. Sędzia i prokurator ze skóry wychodzili, żeby zmusić ich do zeznań.
– Przecież macie świetny wzrok – atakowali – staliście za sztachetami. Nic nie widzieliście?
Wreszcie jeden ze świadków zaczął mówić.
– Ja widziałem, jak oskarżony…
– Widzieliście, jak bił – przerwał sędzia.
– Nie, proszę sądu, ja widziałem, jak on przykładał kij i odejmował.
– No więc bił – zwrócił się sędzia do protokolanta.
– Nie, nie bił. Tego ja nie widziałem. Tylko przykładał kij i odejmował.
I rób, co chcesz, z takim zeznaniem!
Za to w tej sprawie wszyscy mówią dużo i chętnie, ze szczegółami, drobiazgowo, przypominają każde zdarzenie, wyliczają każdy wydany grosz, opisują każdy prezent, szafują imionami, przezwiskami, koligacjami. Powołują się na świadków. Świadkowie przeciągają przez salę w ciągu miesięcy i lat, stale nowi, zeznający na okoliczności wydawałoby się bez znaczenia, które jednak dla stron mają wagę widać przednią. Spór się bowiem toczy o ziemię. O rzecz świętą – o posiadanie.
Na stole sędziowskim pęcznieje teczka z aktami. 293/60. „60” to rok wszczęcia sporu przed sądem. Więc to już trwa ponad trzy lata. Przyjeżdżają furmankami i pociągami – jedni z pobliskiego Rybna, inni z Bydgoskiego i Poznańskiego. Przyjeżdżają adwokaci z Płocka i z Warszawy. Sekretariat sądu wysyła wezwania, powołuje biegłych, otaksowano ziemię. Już blisko trzy i pół roku, a końca sprawy nie widać. W tymże wyszkowskim sądzie są sprawy, które wloką się po dziesięć lat i więcej.
Co rok do sądów powiatowych w Polsce wpływa około dwunastu tysięcy spraw o podział gruntów. Chłopi dzielą gospodarstwa. Na coraz mniejsze i mniejsze. Tak jak chce zwyczaj. Po sprawiedliwości. Między wszystkie dzieci. Po równo, według starszeństwa, zaczynając od tej strony, z której wschodzi słońce. Takie sporządzają testamenty, tak zapisują u notariuszy. Krają, krają bez przerwy. Na morgi, na pół, na ćwierć. Karłowate gospodarstwa, cherlawe zagony, na których pługiem nieraz trudno obrócić. I jeszcze to na pół, na trzy części. Na paski, na wstążeczki ziemi. Tak jakby to było na śmiech i urągowisko, a nie na chleb.
A przecież do sądów trafiają tylko sprawy sporne. Te, w których ludzie do gardła sobie skaczą zapienieni, uparci. Do biur notarialnych zaś, których w kraju jest blisko trzysta, przychodzą, za zgodą wszystkich stron, aktem urzędowym, legalnym, z pieczęciami, rozpisać ziemię, rozdrobnić. W jednym tylko 1961 roku porozkrawano u notariuszy dwa tysiące gospodarstw.
Sądy zawalone działowymi sprawami, działacze rolni przerażeni rozdrabnianiem ziemi uderzyli na alarm. W Ministerstwie Rolnictwa i w Instytucie Ekonomiki Rolnej statystycy, naukowcy, fachowcy od spraw rolnictwa zaczęli sporządzać analizy, podsumowywać, pisać memoranda. Stwierdzono:w ciągu ostatnich dziesięciu lat powstało w Polsce siedemset tysięcy karłowatych gospodarstw. Siedemset tysięcy zagród nie zagród, siedemset tysięcy pól nie pól.
Siedemdziesiąt tysięcy hektarów ziemi marnuje się na drogi i dróżki dojazdowe tych pseudogospodarstw. Siedemdziesiąt tysięcy hektarów to tyle co średni powiat, to tyle ziemi, że obsadzona i zasiana wyżywiłaby jedno duże robotnicze miasto, takie na przykład jak Łódź.
No i druga sprawa – spłaty rodzinne. Twardo i bezwzględnie egzekwowane przez tych, którzy do miast się wynieśli, tam życie sobie ułożyli, utrzymują się z zawodów pozarolniczych, dorobili się w Nowych Hutach, Turoszowach i Tarnobrzegach. Robotnicy pierwszego pokolenia, ci, którzy wsiąkać powoli zaczynają w cywilizację miejską, przemysłową, którzy zdążyli się już niejednego nauczyć, zmienili styl życia, zdołali wykształcić w sobie nawyki nowe, dotąd nieznane. Ale tam, na dnie duszy i upartego serca, pozostało to najważniejsze, przytaszczone w inny świat – z zagonów:święte prawo posiadania, dziedziczenia. I nie popuszczają. Powodzi im się dostatnio, ale spłat od tych, co na ojcowiźnie zostali, twardo żądają. Nie przekonują ich ani listy błagalne, które z różnych Wólek i Borków przychodzą, ani przekleństwa straszne: „Żebyś sczezł, cholero, krwiopijco”. Żądają kartofli, mąki, gotówki. To nic, że się tam obora wali, że sieczkarnia popsuta, że latoś nie obrodziło. Płać, bracie, z ojcowizny, bo takie jest święte prawo, bo taki jest zwyczaj. A jeśli nie dasz po dobroci, tak jak w notariacie było ustalone, to jeszcze jest sprawiedliwość, jeszcze są sądy.
I wloką się sprawy latami, z instancji do instancji. W obliczu i majestacie prawa krają ziemię na skrawki, na paski, na wstążeczki. Nikogo nie obchodzi tu ekonomiczny sens tego, co robią. Rozwalają gospodarstwa. Od wschodu, według starszeństwa, po równo.
Sąd Najwyższy ustalił w lutym 1960 roku wytyczne, w myśl których nie wolno dzielić ziemi, jeśli jest to sprzeczne z interesem społeczno-gospodarczym. Ale interes społeczno-gospodarczy, jak prawnikom i nieprawnikom wiadomo, to płynna rzecz, trudna nieraz do określenia. Więc ustalono, że dolną granicę gospodarstw w województwach krakowskim, rzeszowskim, katowickim, w południowej części kieleckiego i lubelskiego stanowią trzy hektary. W województwach warszawskim, łódzkim, opolskim, białostockim, w północnej części kieleckiego i lubelskiego granicę tę ustalono na pięć hektarów. W pozostałych częściach kraju obowiązuje norma dla gospodarstw rolnych przynajmniej siedem, osiem hektarów. Ale wytyczne przecież nie obowiązują notariuszy. Więc jeśli jest zgoda stron co do podziału, a postępowanie notarialne właściwie opłacone, to formalnych przeszkód nie ma. Wprawdzie notariusze czasem odmawiają podpisania dokumentów działowych, ale akt działowy może być podpisany w każdym miejscu, w każdym notariacie.
W tej sprawie, toczącej się przed wyszkowskim sądem, nie było zgody. Jak tu w ogóle mówić o zgodzie? Jak tu mówić o interesie wspólnym? A jak o społeczno-gospodarczym?
Wieś leży nad Bugiem. Rzeka jest szara i płynie leniwie, krzaki i sitowie przybrzeżne rzedną już, bo to idzie ku jesieni. Po przeciwnej stronie rzeki, tam, gdzie Drogoszewo, w lasach pachną i fioletowieją wrzosy. Z tej strony, w Rybnie, jest piach, w piachu koleiny, z obu stron kolein rachityczne płotki wsi rozciągniętej wzdłuż drogi. Na drewnianym mostku, jak molo wpuszczonym w rzekę, dziewczyny zgięte wpół kijankami biją bieliznę, a pastuch głupowaty, pasący krowy na mokrych łąkach, zagląda im pod spódnice i gwiżdże na zgiętych palcach. Na jednej z chałup czerwona tabliczka sołtysa, ale drzwi na kłódkę zamknięte i tylko pies ujada na widok obcego. Pora jest przedobiednia, więc na podwórkach sąsiednich tylko dzieci bawią się w kurzu najdziwniejszymi zabawkami. W jednym z obejść mężczyzna zaprzęga konia. Próbuję:
– Czy wie pan coś o sprawie podziału ziemi po Jakubczaku?
Chłop odgarnia czapkę z czoła, patrzy na mnie badawczo.
– Aa, pani pewnie od adwokatów.
Nie zdążyłam jeszcze zaprzeczyć, już mnie ciągnie w kierunku chałupy, na maleńką ławeczkę, już idą jakieś kobiety, młodsze i starsze, i wszyscy zaczynają mówić naraz, wpadają sobie w słowo, przerywają.
– Bo ten Kierszniewski to nie wiadomo czego chce. Henryka, jak się z Rybna wynosiła, latała po rodzinie i prosiła:kupcie ziemię. Pieniądze jej były potrzebne, bo w Poznańskiem ładny kawał gruntu jej się trafiał. Wtedy to Kierszniewski gadał, że pieniędzy nie ma, a jak Jan wziął ziemię, to teraz mu do gardła skacze. Ta ziemia, co po starym Józefie została, to w tyle rąk poszła, że się nawet doliczyć nie można. Grzeszkiewicz ma łąkę, Wygryz – siedlisko, a prawda, i dróżkę wzion Wygryz. A jeszcze trzydzieści prętów pola ma Mróz, a sto pięćdziesiąt prętów łąki – Oleksiak.
Jakoś coraz rzadziej pada nazwisko rodowe Jakubczak, coraz więcej słyszę o jakichś krewnych dalekich – ten po stryju, tamten daleki kuzyn, ale po kim to już nawet najbliżsi sąsiedzi, ci właśnie Wrzesińscy, nie pamiętają. Koligacje, imiona – wszystko to zaczyna mi się plątać. Już nie wiem, kto z Jakubczaków, kto nie, kto do tej ziemi zgłasza prawa jako do ojcowizny, a kto dlatego, że kiedyś tam któremuś z rodzeństwa zapłacił i ma na to dowody z notarialnymi pieczęciami. Pod chałupą sąsiadów, na ławeczce, nie mogłam się zorientować, o co tak kłócą się zażarcie przed sądem od przeszło trzech lat, kto ma jakie pretensje i do kogo. Zrozumiałam to znacznie później, gdy poznałam wszystkich uczestników sporu, gdy w każdej niemal chałupie w Rybnie choć na chwilę przysiadłam, gdy przestudiowałam pęczniejącą teczkę akt w wyszkowskim sądzie.
Ale sąsiedzi Wrzesińscy oddali mi znakomitą przysługę. Wysłali ze mną na pola swego podrastającego syna. Chłopak podprowadził mnie pod krzyż, na którym ukrzyżowany Chrystus zwiesił głowę w cierniowej koronie, i wskazał mi kartofle po lewej stronie:
– To Jana Jakubczaka. – A potem odwrócił się w prawo i powiedział: – A to – Kierszniewskich.
Spojrzałam zdumiona. Odliczyłam kroki w lewo od krzyża i w prawo. W lewo były cztery, w prawo – pięć.
– A jak daleko ciągną się te zagony?
Chłopak spojrzał na mnie szelmowsko, piegi na zadartym nosie zmarszczyły się w uśmiechu:
– A to przecież tam, gdzie nowa dróżka, gdzie to zboże, tam się kończą zagony.
I dopiero wtedy, tam – pod drewnianym krzyżem w Rybnie nad Bugiem – zrozumiałam, o czym mówił mi sędzia Sądu Najwyższego przy Ogrodowej w Warszawie, i zobaczyłam na własne oczy całą wymowę liczb podanych mi przez dyrektora departamentu w Ministerstwie Sprawiedliwości. Chłopi rozwalają gospodarstwa. Na skrawki nierentowne, na które maszyn nie można wprowadzić, na których nie można racjonalnie gospodarować, które obniżają wydajność z hektara, na których kołyszą się rachityczne kłosy i rodzą się skarlałe kartofle.
Mówił mi inżynier rolnik w Wydziale Rolnictwa Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Wyszkowie:powiat ma sto czterdzieści dwie wsie, przeważnie trzecia klasa ziemi, ale z roku na rok spada średnia hektarów przypadających na gospodarstwo indywidualne. Jeszcze kilka lat temu średnia ta wynosiła pięć hektarów, dziś już tylko cztery. Ile będzie za lat kilka? Do sądu wpływa rocznie z powiatu kilkadziesiąt spraw działowych lub o zniesienie współwłasności. W całym powiecie jest dwanaście zestawów traktorowych i dwadzieścia jeden agregatów omłotowych. Tylko tyle. Wszędzie pług, socha, siejba z worka przewieszonego przez ramię i wpół zgięte, spocone wykopki. Na ziemi tej rodzi się żyto. Dwanaście kwintali z hektara. Ale po omłotach okazuje się czasem, że i tego nie staje. A wsie są wszystkie podobne do Rybna. I Leszczydół, i Wola Polewna, i Długosiodło, i Pniewo. I niemal w każdej wsi procesują się o ziemię. O morgę, o kilka prętów.
*
Józef Jakubczak umarł jeszcze za Niemca. Był chyba rok 1942, a może 1943. Zostawił po sobie (cytuję za pismem procesowym): „osadę włościańską składającą się z 20 morgów, czyli 11 ha 20 arów gruntu, położonego we wsi Rybno i zapisanego pod numerem 30/32 tabeli likwidacyjnej tejże wsi oraz prawo do 4 ha 30 arów ogólnego, nie podzielonego jeszcze pastwiska wsi Rybno”.
To zostało po Józefie, który wyszedł w pole, zaniemógł, jeszcze do wsi zdążył się dowlec i tu na progu chałupy życia dokonał. Ale po Józefie została nie tylko ta kwitnąca wówczas ziemia, ta osada włościańska – jak określa to pismo procesowe. Zostało po Józefie również jedenaścioro dzieci.
Oto kolejno, według starszeństwa, stan rodziny wypada przedstawić. Więc najpierw była Józefa. Nazywa się teraz Końska i w Rybnie na kawałku gruntu gospodaruje. Drugi był Antoni. Umarł już. Zostały po nim żona i dwie córki. Jedna z córek gospodaruje w Poznańskiem, druga do klasztoru wstąpiła. Żona Antoniego ma już dobrze po sześćdziesiątce, otulona w czarną chustkę z Górczewa – wsi za Rybnem, gdzie teraz mieszka – do sądu przywędrowała i z oczami czerwonymi od płaczu stare swoje krzywdy wypomina.
– Jak Antoś umierał, to Janka, młodszego brata, przywołał i mówi: „Litość nad sierotami drobnymi miej, bracie” – bo córki moje cztery i pięć lat wtedy miały, proszę Sądu – pomóż Józce na tym kawałku, co mi ojciec zapisał, gospodarzyć. Ale gdzież tam! Nawet mi zboża nie pozwolił z pola zebrać, tylko przegonił z dziećmi na poniewierkę. Więc już tak sobie mówiłam, proszę Sądu, że jak ojciec umiera, to niech tam Pan Bóg i sieroty bierze. Ale teraz to się upominam za tymi sierotkami maleńkimi, bo to ich ziemia po ojcu nieboszczyku i po starym dziadku Józefie.
Sierotki mają teraz po kilkadziesiąt lat:jedna za kratami zakonu świata nie ogląda i w pogardzie ma dawno ziemskie sprawy i swary rodzinne, a druga buduje chałupę murowaną pod Poznaniem, dostatnio jej się wiedzie, ale tamtą krzywdę sprzed lat wywlokła i adwokata z Warszawy płaci.
Trzecia z kolei, po Antonim, była Anna. Wyszła za Wróbla. Z nim dziecko kalekę miała. Mała Kazia z garbem się urodziła i dziś właśnie nie mała już, ale dorosła Kazimiera jest główną stroną procesu. W świecie gdzieś się obraca, ale o swoje po ojcu się upomina. Potem była Genowefa. Za Tryca się wydała i do Kręgów wyniosła. Piąty był Franciszek. Od niego ziemię kupiła młodsza siostra Maria, co za Kierszniewskim jest. Przedtem Maria mieszkała z mężem w Górczewie, ale jak Franciszkowi w Bydgoskiem ziemia się trafiła, to Kierszniewscy swoje, górczewskie, sprzedali, od Franciszka grunta odkupili i razem z tym, co Marii się należało, złączyli. Szósty, Edward, i ósmy, Aleksander, umarli w jednym roku, też jeszcze za Niemca. Widać jakaś kara Boża czy co? – tak mówią ci, co przy życiu zostali. Siódma, którą przepuściłam, to była właśnie Maria Kierszniewska, co od Franciszka grunt odkupiła. Dziewiąty był Jan, ale ten umarł kawalerem, więc w koligacje i podziały rodzinne zamieszania nie wprowadził. Kłopotu nie było także z dzieckiem dziesiątym – Aleksandrą. Miała siedem lat, jak z głupiej jakiejś gorączki wyjść nie mogła. Jedenaste dziecko to była Henryka. Ponoć to właśnie ona owego zamieszania narobiła, bo swoje i nie swoje obcym posprzedawała, pod Bydgoszcz się wyniosła i tam, razem ze swoim mężem, Rzępołuchem, dużą gospodarkę prowadzi. To o niej mówił mi sąsiad Wrzesiński, że tak po wsi latała i wypatrywała, komu by ziemię sprzedać, bo widać Bug i leszczyny, i krzyż przy drodze, i całe Rybno jej zbrzydło, tak się szybko chciała do tego Rzępołucha pod Bydgoszcz wynieść. Chciała mieć pieniądze, więc sprzedawała. Swoje i nie swoje:kaleki, sierot, wspólną łąkę, dróżkę niczyją, o którą się teraz ktoś upomina.
No i jak tu się wyznać, kto ma rację? I jak tym ludziom zacietrzewionym tłumaczyć, że zmarnowali piękną osadę włościańską, którą im ojciec i dziadek zostawił? Kto ma im to powiedzieć? Kogo usłuchają?
Mecenas w czarnej todze powiedział mi w kancelarii sądu:
– Chodzi o to, żeby wyrugować z ojcowizny nieprawnych właścicieli, nieskoligaconych, tych wszystkich, którzy pokupowali ziemię:Wygryza, Ciacha, Oleksiaka, Mroza.
A że Wygryz chce się budować na działce, którą kupił, co to kogo obchodzi? Mecenas spojrzał na sprawę ze swojego punktu widzenia:
– Te spory wloką się latami, jeżdżę i jeżdżę do tego Wyszkowa i co mam z tego? Dwa tysiące złotych i zwrot kosztów podróży.
Gdy zapytałam, kiedy się sprawa skończy, kierownik kancelarii wzruszył ramionami.
– Oho, nieprędko. Teraz trzeba wysłać tam biegłego geodetę. Ale geodeci zawaleni są podziałami. Rybno musi czekać w kolejności.
Młodziutka kobieta sędzia przytacza mi paragrafy Kodeksu Napoleona. „Spadkodawcy:Józef Jakubczak oraz Aleksander i Edward Jakubczaki, zmarli pod rządami Kodeksu Napoleona, wobec czego w sprawie niniejszej obowiązują zasady tegoż Kodeksu”.
Ale naprawdę zakręciło mi się w głowie, gdy wyczytałam w aktach: „Kazimiera Wróbel reprezentuje prawa do ¹∕₁₁ części majątku pozostałego po Aleksandrze Jakubczaku i do ⁶∕₂ majątku pozostałego po Edwardzie Jakubczaku, zaś Marianna Jakubczak i Stanisława Lipińska reprezentują każda z nich prawa do ¹∕₂₂ majątku pozostałego po Józefie Jakubczaku, do ³∕₈₀ pozostałego po Aleksandrze Jakubczaku i do ³∕₇₂ majątku pozostałego po Edwardzie Jakubczaku”.
Prawują się o ziemię po stryjach, którzy umarli dziećmi, stanowiąc cząstkę ogromnej rodziny, dzielą tę ziemię dziadkową na części siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. Krają i krają. A co zrobią ich dzieci i wnuki? Jakie zgłoszą pretensje do tych zagonów po obu stronach krzyża nad Bugiem? Na jakie części będą chcieli podzielić te cztery kroki w lewo i te pięć kroków w prawo? Do którego notariusza pójdą, żeby rozpisać ziemię po sprawiedliwości, według starszeństwa, od wschodu słońca? Kto będzie tu kogo spłacał i jaką wydajność z hektara zapisze wówczas urzędnik Wydziału Rolnictwa w wyszkowskich statystykach?
Co jeszcze zrobią, jak jeszcze rozwalą piękne gospodarstwo, ową starą zagrodę włościańską po Józefie Jakubczaku, który za Niemca umarł na progu własnego domu? Na jakie paski i w czyim interesie pokroją tę ziemię cierpliwą?
wrzesień 1962Tu Dante nie mieszka
W V Wydziale Warszawskiego Sądu Powiatowego, przeglądając repertorium, natknęłam się na powtarzające się regularnie te same nazwiska:Arasimowicz, Moskalewicz, Skubiszewscy. Kilka spraw karnych w ciągu roku:Moskalewicz przeciwko Skubiszewskim, Arasimowicz przeciwko Moskalewiczowi, a po dwóch−trzech miesiącach odwrotnie:Skubiszewscy przeciwko Moskalewiczowi, Moskalewicz przeciwko Arasimowiczowi.
Przewodnicząca wydziału, sędzia Jasińska, powiedziała mi:
– No nareszcie, może się ktoś tym zajmie. My już jesteśmy bezsilni. Dwadzieścia osiem spraw karnych od 1953 roku do sierpnia roku 1963. Blisko trzy sprawy rocznie. Z odwoływaniem się do sądu rewizyjnego, z powoływaniem świadków, z odraczaniem spraw. Wyzwiska i oszczerstwa, bójki i coraz groźniejsze uszkodzenia ciała. – Potem pani sędzia rozłożyła bezradnie ręce i powiedziała: – Sąd jest bezsilny. I w tej sprawie, i w setkach podobnych. Ale tam – na Pańskiej – dojdzie kiedyś do morderstwa. Tak, tak, pani redaktor, oni się pozabijają.
Kilkaset metrów od Pałacu Kultury. Samo centrum Warszawy i… nikt by w to nie uwierzył:tylko oficyny zostały po przedwojennych, czynszowych kamienicach. Śmieszne mieszkania wśród ruin i zwalisk gruzu. A to nie śmiech przecież, nie urągowisko, tylko życie codzienne, niezmiennie od lat trudne, niemal egzotyczne – w śródmieściu milionowej metropolii. Wątłe asparagusy w maleńkich okienkach, ślepe ściany, przekupki rozkładające zielony towar wprost na chodniku. Po stronie nieparzystej gruzowisko nieco uprzątnięte aż do Prostej i do Żelaznej, do baru i do budki z piwem, i do miejsca wysiedzianego na trasie, pod krzakiem, gdzie prostytutki i alfonsy odbijają co dzień ćwiartki z czerwoną kartką. Zakazana dzielnica, ten „Dziki Zachód”. Ulica Pańska. Kto zakpił sobie z ludzi tu mieszkających, kto rzucił im w twarz tę nazwę szyderczą?
Przed bramą domu numer 69 chybotliwa ławeczka, a na niej dozorca, stary Dobrowolski z parteru, co to lubi czas powstania wspominać, i garbaty bednarz imieniem Michał, co z sąsiedztwa na wieczorne rozmowy tu przychodzi.
Zrobili dla mnie miejsce obok siebie, patrzymy, kto do baru wchodzi, i na strażnika mennicy z Pereca, jak w cień się ukrył, mundur rozpiął i karabin ściągnął z ramienia. Handlarkom zielenina powiędła; zbierają do worków oklapnięte kapusty i zduszone pomidory. Jest siódma wieczór, skwar bije od rozprażonych chodników, w południe było pięćdziesiąt stopni.
Czekam na tej ławeczce na tych, o których sędzia Jasińska powiedziała, że oni się pewnie niedługo pozabijają. O, na takiej ławeczce niejednego się można dowiedzieć. Dobrowolski mieszka pod nimi, dozorca, no to wiadomo – z urzędu wiedzieć musi, co się w kamienicy dzieje, ale garbaty Michał też wie o nich wszystko. Zresztą nie tylko Michał. Cała ulica mówi o tych awanturach i bijatykach. A bo to milicja nie przyjeżdża? A bo to pogotowie ratunkowe nie było? A bo to do sądu przy Świerczewskiego co rusz to kogoś na świadka nie ciągną? U Dobrowolskich to raz się nawet żyrandol w czasie awantury jakiejś oberwał i na stole roztrzaskał, dobrze chociaż, że nikogo akurat w pokoju nie było.
Dlaczego znieważają się od lat, dlaczego grożą sobie wzajemnie? O cóż się tak biją zaciekle, po sądach włóczą? O co tu chodzi?
Chodzi o mieszkanie.
Numer 28, pierwsze piętro w oficynie, po drewnianych schodach, z sieni na prawo.
Chodzi o wspólne mieszkanie.
„Arasimowicz – dzwonić raz. Skubiszewscy – dzwonić dwa razy. Moskalewicz – stukać”.
Mroczny przedpokój, na prawo drzwi do kuchni:pusto, ciemno, nie ma żarówki (kłócą się, kto ma ją kupić, a ponieważ nie mogą dojść do porozumienia, kto ma stanąć na krześle i wkręcić sześćdziesiątkę za siedem złotych, kto ma umyć zlew i zamieść podłogę – więc kuchnia od lat jest nieużywana). Gotują na maszynkach elektrycznych, każde w swoim pokoju. Drugie drzwi z przedpokoju prowadzą do ustępu. Wspólnego ustępu. Potem jest ten pokój duży, przechodni, odgrodzony szafami i kotarą – tam mieszka Moskalewicz z żoną. Z tego pokoju wchodzi się do dwóch pokoi następnych:drzwi na lewo – kliteczka z oknem pod sufitem, zielona tapeta, głośnik na ścianie – małżeństwo Skubiszewscy, i drugi pokój – na prawo – nieco większy, gdzie mieszka Aniela Arasimowicz, siostra Walerii Skubiszewskiej.
Tak to wygląda z bliska.
Wspólny przedpokój, wspólny klozet, wspólny kawałek przejścia przez przechodni pokój, wspólny zlew. Wspólne mieszkanie. Nie łudźmy się – wspólna gehenna.
Trwa to już kilkanaście lat. I nie tylko w Warszawie. Czyż wspólnych mieszkań nie ma w Krakowie, Łodzi, Gdyni, Poznaniu?
Pisał kiedyś o mieszkaniach profesor Szczepański: „Mieszkanie jest środowiskiem regeneracji sił, wypoczynku. Dla człowieka wracającego z pracy, zmęczonego wysiłkiem codziennym, rytmem pracy, dojazdem, załatwianiem spraw – mieszkanie jest miejscem odprężenia, gdzie każdy sam sobie może ustalić rytm czynności, jest swoim szefem, reguluje czas według własnego uznania, wypoczywa, śpi, regeneruje energię życiową i rano znów wychodzi wypoczęty”.
Regeneruje? Wychodzi wypoczęty? Ze wspólnego mieszkania?! Ci z Pańskiej 69 mieszkanie 28 zamiast do pracy biegną na skargę do komitetu blokowego, do komendy dzielnicowej milicji, do adwokata po radę. Wnoszą sprawy do sądu, jedna za drugą. Każda sprawa dwieście złotych, adwokat pięćset dwadzieścia albo i więcej, jeśli dojdzie do rewizji. I zmieniają adwokatów, bo „pan mecenas powiedział, że woli już nie zarobić, a słuchać tego wszystkiego nie może. Ciągle od nowa…”.
Ciągle od nowa.
Urzędniczka sądowa położyła przede mną dwadzieścia osiem teczek z aktami. Przeglądam pozwy i wyjaśnienia, zeznania świadków i protokoły rozpraw.
Wyjmuję na chybił trafił jakieś wyjaśnienie z jednej z teczek i przepisuję, zachowując oryginalną pisownię. Moskalewicz wyjaśnia: „proszę sądu wysokiego wyjaśniam co było w dniu 29 XII 62 o godz. 7 rano Aniela Arasimowicz trzaskała drzwiami i drzwi nie zamykała do naszego pokoju ja prosiłem Anieli Arasimowicz żeby nie trzaskała drzwiami i drzwi zamykała do naszego pokoju to Aniela Arasimowicz przechodząc koło mojego łużka podnosząc spódniczkę swoją i muwiąc pocałuj mnie, wariat Wisła się pali i nazywała na mnie bandyta, wypędzała mnie z mieszkania złużka do Parku Kultury aż ja dostałem atak sercowy…”.
Następny dokument, z zupełnie innej teczki z aktami – świadectwo obdukcji Walerii Skubiszewskiej pobitej 4 lutego 1963 roku: „3 cm poniżej kąta łopatki prawej obrzęk oraz wylew krwawy na przestrzeni 12,5 × 11,0 cm”, i tak dalej, i tak dalej. Wyliczają sobie w świadectwach każdy centymetr wylewu krwawego, przelicytowywują zadraśnięcia skóry, siniaki, obrzęki. Świadectwo za świadectwem. Każde z inną datą, każde podpisane przez prawomocnego lekarza. Tylko nazwiska na świadectwach stale te same – te, co na drzwiach obok dzwonka do mieszkania.
I jeszcze jedno spostrzeżenie, proszę Wysokiego Sądu. To już ode mnie:nieprawda, że tam, za drzwiami numer 28, ktokolwiek kogoś o coś prosi, tak jak to było w wyjaśnieniu Moskalewicza. Tu się od razu krzyczy i wyzywa od najgorszych, a zaraz potem bije się gdzie popadło, na odlew, tym co pod ręką. Kijem, glinianym garnkiem, śmietniczką, kluczami. Ale po cóż ja wnoszę te poprawki? Przecież sąd i tak wie o tym, inaczej sędzia Jasińska nie powiedziałaby do mnie: „Oni się w końcu pozabijają”.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat:ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected], [email protected]
Redakcja:Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji:[email protected]
Dział promocji:ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Dział marketingu:[email protected]
Dział sprzedaży:[email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki:[email protected]
Skład:d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2017
Wydanie I