- W empik go
Pamiętnik ex-dziedzica z dopiskami ex-pachciarza. Część 1 szkice podwójną kredką w oświetleniu Jankla Maślanki - ebook
Pamiętnik ex-dziedzica z dopiskami ex-pachciarza. Część 1 szkice podwójną kredką w oświetleniu Jankla Maślanki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 308 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie fałszywa skromność, lecz niechęć istotna do strojenia się w cudze pióra, zniewala mnie do wyznania, że praca, którą zamierzam poddać łaskawej ocenie czytelników, nie jest wytworem fantazyi autorskiej, lecz odbiciem prawdy życiowej, popartej szeregiem piśmiennych dokumentów głównych działaczów. Zasługą moją jedynie – o ile traf szczęśliwy zasługą zwać się godzi – iż cenny ten materyał, niezaprzeczenie autentyczny (o czem poniżej), dostał się do rąk moich, i że zeń w miarę sił i zdolności odpowiedni użytek dla literatury i społeczeństwa wyciągnąć zapragnąłem.
Mojego tu właściwie nic niema, a całe zadanie, jako pisarza, schodzi do roli krawca, jednakże bez samolubnych, a zwykłych ludziom tego zawodu instynktów, budzących we mnie zawsze niesmak i oburzenie. Nie staję przeto przed czytelnikiem z rachunkiem w ręku, a przechwałką na ustach: " zrobiałem państwu to a to,…" jak to zwykł czynić dostawca mojej garderoby, utrzymujący w takich oko – licznościach, iż "zrobiał dla mnie garnitur," choć praca jego ograniczała się do uszycia, b oć zarówno kort, jak nici, guziki i inne dodatki, to wytwory cudzego (chciałem powiedzieć: łódzkiego) przemysłu fabrycznego – lecz…
… Nie chcę narażać się ludziom i cofam porównanie. Nużby je wziął do siebie który z autorów, mniej na lingwistyczne odcienia wrażliwy! Aby jednak prawda nie poniosła szwanku, przybieram sympatyczniejszą postać fotografa, dla którego obiektywą są rękopiśmienne notatki Wosia Kalinowskiego, negatywą nieczytelne wykrętasy Jankla Maślanki, i składając wywołaną pozytywę przed areopagiem czytelników, proszę o pobłażliwy retusz dla wszelkich niedokładności i uchybień, niewprawnem okiem dyletanta pominiętych.
Nie będzie to nawet przypuszczalnie rzeczą zbyt trudną. Rodzina Kalinowskich, rozgałęziona po całym kraju, żyła szeroko, zawierając liczne znajomości, z samym zaś Wosiem łatwo się można było spotkać czy to na walnych jarmarkach w Łęcznej lub Łowiczu, czy podczas "wełny" w Warszawie, czy wreszcie na piknikach i balikach obywatelskich, w których zawsze chętny brał udział. Znano go i lubiono; niewątpliwie więc niema gniazda ziemiańskiego, gdzieby miłych wspomnień, żywo w pamięci zachowanych, nie zostawił. Jestem tego pewny. Napełnia mnie to otuchą, że choćbym nawet skrzywił linię, przeprowadzoną między dwoma punktami – rękopisem Wosia a uwagami Jankla Maślanki – krzywizna ta znajdzie w rodzinnych wspomnieniach czytelników sprostowanie, a uzupełniony w ten sposób obraz odtworzy dokładnie historyę popularnego w kołach ziemiańskich współobywatela. Reszty dokona intuicyjnie skalpel bezstronnego, daj Boże! krytyka, bezstronnego w mojem pojęciu o tyle, o ile jako mieszkaniec miasta z Wosiem obcować nie mógł i sądzić go będzie jedynie po jego uczynkach. Życzę sobie tego z głębi duszy dla mojej pracy, gdyż niema nic gorszego nad nepotyzm krytyczny, występujący zazwyczaj przy ocenach zdarzeń i ludzi, których się osobiście znało lub na własne widziało oczy. Wtedy mimowoli sąd zaprawiony bywa subiektywizmem, cc przy rozbiorze spraw nieznanych, rzecz prosta, zdarzać się nie powinno.
Nie wywnętrzyłbym się przed czytelnikiem dostatecznie, pomijając okoliczności, towarzyszące odnalezieniu cennych dokumentów. Nie pozostają one wprawdzie w żadnym związku ścisłym z treścią niniejszej pracy, niemniej dostarczyły piszącemu te słowa niejakiej podstawy do luźnych wniosków i domyślników i jako takie, na wyłuszczenie zasługują.
W karnawale roku ubiegłego zostałem zaszczycony zaproszeniem państwa Alfredowstwa…ckich, z…skiego, na jednę z tych zabaw wiejskich, z których już rezydencya gościnnych gospodarstwa, śliczna majętność Kalinówka, szeroko zasłynęła.
Nie będę opisywał przebiegu samej zabawy, wspomnę jedynie mimochodem, że pani Alfredowa, z domu Baberówna, w klejnotach rodzinnych wyglądała czarująco, a kochany Fredzio, rozhulawszy się na dobre, tak szczodrze podlewał węgrzyna, że po białym mazurze najpierw stary hrabia… wicz, a zanim wszyscy, jak jeden mąż, na klęczkach wysączaliśmy z trzewiczka nadobnej pani domu staropolskie "kochajmy się!" przyczem hrabia, zazwyczaj wstrzemięźliwy w zawieraniu stosunków ściślejszych, zaproponował teściowi Alfreda, sędziwemu panu Baberowi "bruderschaft." Zaczęli sobie mówić per ty, c o dało pochop do dalszej pijatyki, wynikiem której było, że zamiast powrócić do siebie, nocowałem, a raczej "dniówkowałem" w Kalinówce.
Umieszczono mnie w lewem skrzydle pałacu, przebudowanego ze starego dworu, w pokoju zwykle przez starego Babera zamieszkiwanym. (Pan Baber lato spędzał rok rocznie u córki, zimą rezydował w Warszawie).
Tu, kiedy ocknąwszy się przed wieczorem, poszukiwałem jakiegoś potrzebnego mi przedmiotu, natrafiłem w kącie (już to nasza służba porządkiem nie grzeszy) na plik starych, pomiętych papierów, przewiązanych krajką, zakurzonych, porzuconych tu widocznie oddawna.
Odezwała się żyłka pisarska, wziąłem ją do ręki, rozwinąłem, i o dziwo! na pierwszy rzut oka rozpoznałem znany mi zresztą dobrze (posiadam dotąd dwa rewersy i kilka listów tegoż pióra) charakter pisma Wosia Kalinowskiego. Przeleciało mi przez głowę wspomnienie, że Kalinówka była jeszcze przed paru laty własnością Wosia i z tem większem zaciekawieniem jąłem się odczytywania pisarskiej puścizny znajomego.
– Gdzie on się teraz obraca? Kiedy ten człowiek miał czas na wszystko? – rozmyślałem, prze – rzucając pożółkłe karty, zdaje się, notatnik z jakiegoś kalendarza wydarty, na których Woś w dorywczych, a jednak dosadnych rysach, kreślił ważniejsze wytyczne ze swego życia. Tu i owdzie były nawet daty i cyfry, co mi ułatwiło chronologiczne uporządkowanie dokumentów i ujęcie w pewną systematyczną całość.
Tyle faktów prawdziwych. A teraz hypoteza: Przeglądając znaleziony rękopis, natrafiłem na niektórych kartach (były one na jednej tylko stronie ręką Wosia zapisane) na jakieś nieortograficznie kreślone dopiski, pełne wyrażeń żargonowych. Nadto na niektórych u góry były jakieś rachunki z kupionych sprawunków, z podpisem hebrajskim Jankla Maślanki. Kilka kwitów, ręką Wosia na niezapisanych stronicach rękopisu (nazwijmy rękopis "Pamiętnikiem, " gdyż zawierał i bruliony listów do różnych osób pisanych), na imię tegoż Jankla Maślanki wystawionych, czynią prawdopodobnym domysł, że tenże zajmował w dominium Kalinowskiem za czasów Wosia wpływowe stanowisko pachciarza. Woś, widocznie, notując w wolnych chwilach w kalendarzu obchodzące go wypadki i zdarzenia, wyrywał następnie w braku papieru zaczernione już karty i pisał na drugiej stronie dyspozycye dla pachciarza, ten zaś, odczytawszy urywek pamiętnika, bawił się niekiedy w komentatora swego dziedzica.
Mogło być zresztą inaczej. Powtarzam, że to hypoteza, pozbawiona realnego podkładu. Nie starałem się o jej zgłębienie z dwóch przyczyn. Po pierwsze – osobistość i rodzaj zajęcia Jankla Maślanki, jako drugoplanowe szczegóły, mniej we mnie budziły interesu. Po drugie – nie czyniłem należnych poszukiwań w obawie, aby sędziwy pan Baber, z właściwym ludziom starszym uprzedzeniem, nie sprzeciwił się ogłoszeniu drukiem niniejszej pracy.
Bądź co bądź, rękopisy Wosia były remanentem Kalinówki, legalnie razem z nieruchomością przez pana Babera nabytym. Zabrałem je bez wiedzy prawego właściciela.
Taką jest geneza niniejszej pracy, która, nie mając historycznej wartości w szerszeni znaczeniu, niemniej, jako przyczynek do dziejów rodzin szlacheckich, jako materyał obyczajowy, rzuci niejeden promień światła na tyle ważną dla kraju rolniczego kwestyę agrarną i na elementy, które na bieg jej wpłynęły i wpływają.
Wobec obfitości faktycznych danych, postanowiłem całość objętą ogólnym tytułem "Pamiętnik ex-dziedzica i t… d., " podzielić na rozdziały, cytując na czele każdego odnośne aneksy. Będą one dla mnie, jak i dla czytelnika, drogowskazem, za którym pamięć nasza śladami Wosia Kalinowskiego kroczyć winna.ROZDZIAŁ I. – WOŚ KUPUJE KALINÓWKĘ.
Aneksa. "(Data nieczytelna). Dziś objąłem Kalinówkę. Chwała Bogu, że się to już raz skończyło. Już mam miłej rodzinki do syta! Najgorsza Helenka, chociaż i Mania także… Przy mnie to niby namawiały ojca: "Niech tatko odda Kalinówkę Wosiowi… Po co się tatko ma męczyć gospodarstwem…" a jak przyszło do czego, to pierwsze z opozycyą… "A czy będzie regularnie płacił procenty? Czy będzie pilnował gospodarstwa? Czy się wypłaci w terminie? bo i nam potrzeba… Czy lasu nie wytnie?" Juści, że wytnę, bylem się o serwitut ułożył. Z czegóżbym szacunek zapłacił!? To się łatwo mówi: siedemdziesiąt pięć tysięcy… ale jest o czem myśleć. Mógł mi też ojciec taniej puścić, i byłby puścił, gdyby nie Helenka… Utroiło im się, że Kalinówka to złote jabłko… Przepłacić, nie przepłaciłem, lecz, bądź co bądź, należało mi się większe ustępstwo…"
(Kilka wierszy zamazanych, a później rachunek):
"Ziemi ornej włók 25, łąk i pastwisk 8, lasu 20, nieużytków 4 włóki, ogółem 57 włók. Szacunek sto tysięcy. Cztery włóki wyłączone, jako wynagrodzenie za serwitut. Nie dam tyle! Towarzystwa 20, posag Helenki 25, Mani 25, moja scheda 25 tysięcy. Dziesięć tysięcy zatrzymał ojciec dla siebie… Mam płacić 7 procent z góry… Inwentarz niezły, ale wyjazdowe pod psem! Muszę sobie dobrać czwórkę… Takiemi wywłokami niepodobna konkurować…. Żeby mnie tak Stefa Myszewska chciała! Podoba mi się dyabelnie, a stary Mysio ciepły… Mówią o pięćdziesięciu tysiącach na rękę, a po najdłuższem życiu… Jankiel wspominał, że za czarkę Kalinowską możnaby wziąć (suma nieczytelna). Byle się tylko z chłopami ułożyć."
(Na drugiej stronie):
"Kwit. Niech Jankiel przywiezie: pół garnca oliwy do młockarni, 2 garnce tranu do chomont, 25 kóp nóżek dla chartów, mięsa 20 funtów, tytuniu pół funta (średni). Niech wstąpi do krawca, czy liberya dla Wieka gotowa.
W. Kalinowski."
(Poniżej niewprawną ręką kilka zygzaków hebrajskich, które w tłómaczeniu polskiem brzmią): "Dobrze, że się pan Woś utrzymał. Z młodym będzie łatwiej handlować. Dałem mu przy kontrakcie (po 12 rubli od sztuki) 200 rubli. Muszę zrobić spółkę z Joskiem, bo sam nie wystarczę. Młody jest, potrzebuje się bawić. Jak Chaskiel da dobre faktorne, to mu każę sprzedać 200 par. Pan Woś mówił dziś, że chce sprzedać. Z "nowego" odda. Frendzel kazał mi pilnować lasu. On chce dać zadatek… żeby mieć pierwszeństwo, jak się z serwitutami skończy…"
Wosia Kalinowskiego spotkałem po raz pierwszy z niezwykłych okolicznościach. Lat temu… no! kawał czasu – ale pamiętam, jakby to wczoraj było.
Polowaliśmy u Olbrysia Bliskiego, a raczej z Olbrysiem, bo wówczas nikt o granicę nie pytał, jeździło się z wioski do wioski, z majątku do majątku, po całym powiecie… Polowaliśmy tedy zaproszeni przez Olbrysia, ja i z dziesięciu jeszcze sąsiadów, w kilkanaście strzelb, w kilka sfor chartów, to z flintami po kniejach, to naprzemian harcując za szarakiem z psami, o ile pole dopisało, a koty na miękkim śniegu zapadały, przenosząc się całą kawalkatą z miejsca na miejsce, obozując po lasach, noclegując po karczmach lub w najbliższym dworku szlacheckim.
Tłukliśmy się tak od tygodnia, zbobrowawszy sąsiednią Olbrysiowym Wydmuchom okolicę, z dobrym zresztą rezultatem, bo oprócz jakiejś setki szaraków, padło i kilka rogaczy i zabłąkany ze Świętokrzyskiego jeleń. Humory były złote, amunicyi żołądkowej nie brakło, że zaś do domu nie było pilno, przeto, wypocząwszy w niedzielę w Pogwizdowie pod dachem Fortusia Jangrota, który się był niedawno z siostrą Olbrysia, z panną Bronią ożenił, wyruszyliśmy w poniedziałek w dalszym ciągu do lasów Obręczny, majątku pana Antoniego Myszewskiego, jednego z najpoważniejszych obywateli, człowieka zamożnego, ojca trzech ślicznych córek, pod – tenczas zaledwie podlotków, bo najstarsza zaledwie piętnasty rok zaczynała.
W Obręcznej była stolica dzików. Las dębowy z podszywką nietknięty. Przygotowaliśmy się odpowiednio, wziąwszy kilkudziesięciu obławy. Charty i ogary zostały w Pogwizdowie, natomiast Fortuś zebrał trzy pary pijawek, które wołu stanowiły, i rankiem w knieje!
Do dworu Obręcznej nie dawaliśmy znać nawet o naszej wyprawie, bo wtenczas – jak to już nadmieniłem – nie było w zwyczaju prosić o pozwolenie zapolowania, obiecując sobie wieczorem wraz z trofeami myśliwskiemi najechać niespodzianie kochanego Mysia – lecz zabrawszy po drodze gajowych, dla wskazania najlepszych stanowisk, ruszyliśmy w sześć lubianych sani prosto w lasy.
Dzień wstał, jasny, wyiskrzony, chociaż śnieg zlekka prószył, zasypując stare tropy, i lekki wiatr od różanego wschodu pociągał. W lesie natomiast była zupełna cisza, tylko niekiedy młody dębczak strząsnął okiścią, lub stadko wron w przelocie zatrzepotało nad siecią drzewnych konarów.
Na polankach leśnych, na przecinkach, jeden obraz biały, z sinym refleksem. W górze migotliwe barwy rozświetli, płynącej wśród płatków śnieżnych z błękitnego nieba.
Mróz brał na dzień.
Przybyliśmy na jednę z polanek, gdzie już oczekiwała nas obława. Kilkadziesiąt chłopa z kołatkami i kijami w ręku, w kożuchach rozpiętych na piersiach, stało przestępując z nogi na nogę, gwarząc półgłosem, aby zwierza przed czasem nie płoszyć.
Nie zwlekając, zaczynamy. My na stanowiska, a gajowi na skrzydłach obławy w głąb lasu. Trzech psiarków z dyzami także. Sanie z kuchnią i wiktuałami odesłaliśmy do najbliższej leśniczówki.
Pierwszy zakład wypadł do granicy Pogwizdowa, ku traktowi, wiodącemu do miasteczka.
Zagrały trąbki – obława ruszyła.
Mnie dostało się stanowisko na samym brzeżku lasu, gdzie, jak upewniał stary gajus, ruszone świnie muszą przechodzić, chcąc się przedostać do leżącej za traktem gęstej poręby. Najbliżej mnie stał Tomek Skalski, znakomity strzelec, dalej Olbryś i Staszek Zawilski, pierwszy raz będący na tego rodzaju łowach.
Stoimy – zrazu nic… tylko hukanie obławy i tępy łoskot uderzeń kijami o pnie drzewne. Nagle jakby i to nacichło, bo na chwilę tylko skrzypienie opalonej sosny, pod którą mnie ustawiono, słyszałem, a potem… rozległ się wrzask, ściśniętą mrozem ziemią, mimo powłoki śniegowej, poszedł głuchy tętent, słychać było łomot łamanych gałęzi i dziwny szum, podobny do stękania, przebiegł urywanem echem przez gąszcz leśny.
Naganka ruszyła całe stado. Pomknęło jednak widocznie daleko, bo między głosami hukającej naganki a odgłosem pędzącego zwierza zalegała miarowa przestrzeń ciszy; echa goniły się, ścierały, plątały w chaotyczne kłębowiska gwaru i łoskotu, nim zlane w jeden dudniący akord rozgrzmiały przeciągłą, wyjącą rozkołysanym rytmem wrzawą…
Spojrzałem machinalnie na odwiedzione półkurcza, dłoń lekko dotknęła cyngla i zwrócony twarzą do linii, czekam…
Tomek Skalski zaczął mi dawać na migi jakieś znaki, ale nie rozumiałem, czego chce, a za jedno odezwanie się na… stanowisku smyczą po grzbiecie.
Zresztą nie było czasu na porozumienia się, bo już nam zwierz migał między pniami dębów, o jakie dwieście kroków.
Naganka szła teraz pędem, hałasując w niebogłosy. Rozróżniałem już warkot puszczonych na: trop pijawek.Ścisnąłem silniej Lepażówkę i poprawiwszy się na sosnowym odziomku, upatruję, trzymając flintę na pogotowiu.
Przyznaję, że mi serce zabiło, gdy pierwszą bestyę na oko wziąłem i już o mało nie palnąłem rozgorączkowany. Powstrzymałem się jednak w porę, ile ie dziki szły wprost ku mnie, szyjąc na sztych młodą na ukrajku lasu rosnącą dębinkę.
Myślę:
– Dopuszczę na staje, a potem… co Bóg da!
Trzymam oko na wizyerze… wodzę lufą po warchlaku jak cielak, który się przed stadem wyborował. Już! już!…
Wtem… jakby wiatrem zdmuchnął! najpierw warchlak, a potem całe stado za nim w bok! I tylem ich widział!
Nim się opamiętałem, huknął strzał jeden, potem drugi i trzeci. Spojrzałem, a tu dziki, obszedłszy stroną, szorują prosto traktem ku owej porębie.
Kroków z pięćset… Strzelać nie sposób… Zakląłem… Patrzę, a Staś Zawilski najspokojniej pali cygaro, Olbryś z Fortusiem wygrażają mu dymiącemi flintami, on to bowiem spłoszył zwierza. Dziki, poczuwszy dym, zawróciły! ale o tem potem… Tylko jeden Tomek Skalski, nie straciwszy głowy, biegnie na przełaj polem ku traktowi… Skoczył na pryzmę… złożył się… Miał prawdziwy belgijski sztucer. Zresztą, stojąc dalej odemnie, zyskiwał dużo na dystansie. Pada strzał! Zakotłowało w gromadzie! Bestye sunęły w bok! ale jedna zakoziołkowała, zaryła się w śnieg, poczem porwawszy się zaczęła biedz na oślep traktem! Strzał był celny, ale za daleki, i na miejscu nie mógł położyć trupem.
Kilku z naganki, jedna para pijawek, no i zapalony Tomek w pogoń!
Zdetonowany nieco, ruszyłem w pogoń za Tomkiem. Tymczasem Olbryś ze szwagrem wzięli Zawilskiego w obroty. Biegnąc słyszałem, jak mu wymyślali.
Raniona maciora szorowała, farbując, prosto traktem ku miasteczku. Psy, wydobywszy się z kopnego śniegu na utarty gościniec, za nią, ciamiąc przeraźliwie. Tomek ze sztucerem w ręku wyrywał cwałem, nabijając broń w biegu.
Przystanąłem, bo zdawało mi się, że to perduta la fatiga – ile, że rozwścieczony zwierz oddalał się coraz bardziej, gdy nagle o dobrą wiorstę od nas zamajaczył na gościńcu jakiś punkt czarny. Było to na zakręcie, w tem miejscu bowiem szosa wyginała się pałąkowato za niewielką wyniosłość, więc po chwili dopiero rozróżniłem sunące od strony miasteczka sanie.
Dreszcz mnie przeszedł. Rozwścieczona maciora! będzie wypadek! Na szczęście, psy już dochodziły!
– Rany Boskie! – wrzeszczę na Tomka.
On spostrzegłszy co się święci, strzela na wiatr, w nadziei, że huk spłoszy zwierza. Gdzietam! kosmata bestya z ryjem zniżonym wali, nie pyta! Rany Boskie! rozpłata, ani chybi, rozpłata!
Wrzasnąłem z całej siły na nagankę. Wrzasnęli i chłopi: oha! oha!
Jeszcze w tej chwili ciarki mnie przechodzą na samo wspomnienie.
Cała nadzieja w psach!
Jakoś rzeczywiście doszły, skubnęły raz, drugi… Zwierz sfolgował.
Tomek woła:
– Pal w powietrze!
Palnąłem z obu luf.
Wtem jeszcze się był dym od strzału nie rozszedł, gdy na trakcie mkną sanie, a oczom moim przedstawia się następujący widok: Przez pola obok szosy cwałują rozhukane konie, w rowie przydrożnym sterczy z zaspy śnieżnej jakaś masa czarna, a na szosie psy stanowią maciorę… Tylko, że mi się wydała teraz jeszcze większa, jakby wyrosła w dwójnasób na poczekaniu. Tomek, rzuciwszy sztucer, pędzi w cwał z kordelasem w ręku.
Zgłupiałem do reszty.
Przez chwilę mieniło mi się wszystko w oczach, dopiero na głos jednego z chłopów: "Ktoś wielmożny panie na dziku siedzi!" – oprzytomniałem. Oczom nie wierzę! Istotnie na dziku siedział okrakiem jakiś człowiek, wymachując rękoma i tłukąc bestyę po łbie trzymaną w ręku laską. Nawoływał przytem na psy zachęcająco: "Alala pieski! alala! bierz go!"
– Krótko mówiąc, był to ośmnastoletni Woś Kalinowski.
Nim zdążyliśmy dobiedz, psy rozciągnęły rannego zwierza, a Woś z tryumfującą miną stał w pozycyi kawalerzysty nad drgającem konwulsyjnie cielskiem, okładając z całych sił trzcinową laską z ołowianą gałką po zakrwawionym czerepie.
Usłyszawszy nasze głosy, zwrócił się ku nam z uśmiechniętą twarzą, a widząc pędzącego z kordelasem Tomka, jął wołać, trącając nogą stygnące zwierzę:
– Już nie trzeba! Ma prawie! Dogodziłem jej, ale mi napędziła Pietra!
Zaśmiał się wesoło od ucha do ucha, a widząc przed sobą nieznajomych, uchylił barankowej czapki, mówiąc:
– Pozwolą panowie, że się zaprezentuję. Jestem Wojciech Kalinowski…
– Syn pana Michała? – wymówiliśmy równocześnie ze Skalskim, jeszcze oszołomieni wypadkiem.
– A tak! udało mi się! prawda?
– Chwała Bogu! bo mógł być straszny wypadek! – zawołałem, biorąc młodego człowieka w ramiona. – Dajże gęby, zuchu! Zaimponowałeś nam! powinszować! Dopiero się ojczysko ucieszy, że takiego syna wychował!
– Bohater! bohater! – wołał ze swojej strony
Tomek Skalski, nie puszczając Kalinowskiego z ramion.
– Nadbiegli chłopi pozdejmowali czapki, przyglądając się z podziwem.
Tomek dobył manierki.
– Za twoje zdrowie, kolego! – zwrócił się do tryumfatora.
Chłopak nie był od tego. Wypił, nie zachłysnąwszy się.
Nadeszli inni. Zrobił się prawdziwy jarmark powitań, wykrzykników i pochwał. Woś pokraśniał od mrozu i radości, bo prawie że go na rękach noszono.
Tymczasem chłopi zaczęli wyciągać z rowu połamane sanie i potłuczonego żyda furmana. Kilku chłopaków, z naganki puściło się w ślad za końmi j my rozlokowaliśmy się obok traktu, przysiadłszy na najbliższej pryzmie kamieni, w oczekiwaniu na furmanki, po które posłano.
Woś z ust nie schodził.
Recz prosta, że o dalszem polowaniu nie mogło być mowy, natomiast obiecywaliśmy sobie wyprawić tęgą hulankę in gratiam tego niezwykłego zdarzenia, rozumie się, że z Wosiem, który czynem niezwykłej przytomności i odwagi odrazu się wkupił we wszystkich serca.
Woś jednak w miarę, jak pierwsze wrażenie przechodziło, smutniał. Zauważyłem to, a sądząc, że młodego chłopca onieśmielają zbytnie pochwały, w zamiarze zwrócenia rozmowy na inny temat, spytałem:
– Wszystko to dobrze! Ale zkąd to bogowie, w dodatku żydowską, furmanką, prowadzą? Czyżby już ze szkół, na święta?…
Spojrzał filuternie, choć nie bez chmury.
– Ze szkół, ale nie na święta! – zaczął.
A po małej przerwie dodał, spoglądając po nas pytająco:
– Co tu obwijać w bawełnę. Drapnąłem ze szkół, bo mi to ślęczenie nad książką już kością w gardle stanęło!… Co mi tam kaci po grece! Wolę strzelbę, niż Homera!