- W empik go
Pamiętnik ex-dziedzica z dopiskami ex-pachciarza. Część 2 szkice podwjóną kredką w oświetleniu Jankla Maślanki - ebook
Pamiętnik ex-dziedzica z dopiskami ex-pachciarza. Część 2 szkice podwjóną kredką w oświetleniu Jankla Maślanki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 293 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
…Na schodach już spotkaliśmy Stasia Zawilskiego. Później dopiero zmiarkowałem, że on coś musiał przeczuwać, robił bowiem wrażenie jakby przygotowanego na schwycenie ofiary. Zkąd przeczuwał, zkąd wiedział, że Woś chce grać, że się z nim spotka? – nie wiadomo. Dość, że całe to jego wychodzenie w chwili, kiedyśmy zajeżdżali, było jakby sztuczne. Trzeba było Wosiem być, żeby tego nie spostrzedz.
– Ah! jak się macie?… – rzekł do nas protekcyonalnym nieco tonem, który Wosia tak martwił…Ścisnęli sobie ręce bez entuzyazmu. – Zapewne do klubu? – rzekł Woś z pewną boleścią w głosie, bo go to z głębi serca bo – lało, że sam do klubu nie należy, w czem uległ tylko woli obydwóch starych.
– Może pójdziesz ze mną? – odparł zimno Staś – wolno mi wprowadzić, jako członkowi, kogo zechcę…
– Dziękuję – odparł Woś opryskliwie – albo się jest członkiem, albo się nie jest. Protekcyi nie lubię. Ponieważ nim nie jestem, więc wolałbym się zabawić gdzieindziej, np. tu, w hotelu.
– Jakto zabawić się? – odparł Staś. – Tak we trzech, jakoś nie powiemy sobie wiele nowego… A możeś kogo zaprosił? Olbryś przyjdzie? Wiem, że jest w Warszawie. Widział go na wyścigach ten żydek… wiesz… ten, twego pachciarza krewny. Bestye żydki! oni wszystko wiedzą, wszędzie się wkręcą. Możeś go widział?
Woś nie przyznał się, że go widział istotnie; udał, że nie słyszy i rzekł:
– Na Olbrysia niema co liczyć. Mniejsza o niego. Was tu przecie mieszka w Angielskim pół kopy.
– Więc co zrobimy? – zagadnął Staś. Spojrzałem tedy na Stasia uważnie. Zmienił się od kilku lat, od czasu, kiedy więcej w Warszawie przebywał, niż w naszej parafii, którą miano trochę (może nie bez słuszności) za kąt zacofany i deskami zabity. Lekko wyłysiał, zapuścił blond faworyty, ubrany był z tą wyszukaną elegancyą, wyglądającą jednak na zaniedbanie… Że to niby on na codzień jest taki, a my, szlagony z prowincyi, tylko od święta ściągamy długie buty i maciejówki, pakujemy się gwałtem w żakiety, cylindry i krawaty.
Bogiem a prawdą, Woś – nietyle może, co Olbryś, ale zawsze trochę – prowincyą zalatywał. Niby ubrany bez zarzutu, a jednak wszystko to wyglądało na nim zbyt nowo. Nie ruszał się swobodnie w miejskiem ubraniu. Przytem, kłaniając się kapeluszem, chwytał za niego czasem jak za czapkę. A kiedy go uchylił, widać było czoło zbyt białe przy twarzy opalonej i wywianej wiatrem na brązowo. Miał tez zwyczaj, że dorożkarzy zwykle w kark walił, a służbie hotelowej i restauracyjnej wymyślał czasami w sposób niebardzo przyzwoity.
Staś traktował go z lekkim odcieniem ironii, niekiedy z przesadną grzecznością, która miała być niby-to pańska, co Wosia, przyzwyczajonego do sąsiedzkich manier sans-façon, ogromnie detonowało, czasami nawet niecierpliwiło, mianowicie, kiedy Staś do rozmowy wtrącał frazesy francuskie, co robił umyślnie, wiedząc, że Woś nie zawsze zrozumie.
Na prowincye dochodziły wieści, że Staś w Warszawie siedzi przeważnie dla gry i to nie byle jakiej, ale grubej, a nawet, że dwa razy puszczał się za granicę, zkąd ostatnim razem wrócił podobno nie bez poważniejszego rezultatu.
Ile było w tem prawdy, nie wiem. Faktem było tylko, że gospodarstwo nieco zaniedbał, a jednak żył po pańsku. Na prowincye zresztą dochodzą w tych wypadkach wieści przesadne, mianowicie co do cyfr, tak w razie wygranej, jak przegranej. Ponieważ Staś istotnie wygrał w jakimś klubie zagranicą 30 do 40 tysięcy franków, więc cyfrę tę kumoszki (gdzież ich niema!) w naszym powiecie podniosły we własnej imaginacyi do kroci. Ogromnie to podziałało i na żydków, lubiących w gruncie wszelki hazard, a tego, który przypadkiem wygrał, uważających za bohatera. Nawet Frędzel, uchodzący za najbardziej chuchem pomiędzy żydkami z naszych stron, cmokał w palce, mówiąc o Stasiu Zawilskim i twierdził, że "un jest bardzo fajn".
To wszystko wyrabiało w Stasiu pewność siebie i maniery wielkoświatowe, niekoniecznie te prawdziwe, ale zawsze imponujące w różnych sferach. Naiwnych nigdy nie brak. Wosia ta wyższość światowa Stasia truła strasznie, a nie wiedział, jak sobie z nią radzić. Brak sympatyi, jaką czuli obadwaj do siebie zdawna, mianowicie Woś, rosła i potęgowała się, choć na oko byli niby-to bardzo dobrze ze sobą, jako sąsiedzi, znajomi od dziecka, a nawet przez Myszewskich zdaleka skoligaceni. Staś ostentacyjnie mówił do pani Stefanii: "chère cousine… " i prawił jej po francusku komplementy, co także Wosia w niedobry humor wprawiało, tem więcej, że nie zawsze rozumiał, o co chodzi. Przytem marzeniem Wosia było ograć Stasia, choć, jak już wyżej rzekliśmy, działo się stale całkiem przeciwnie. O ile mi się zdaje, wtedy już przegrał był Woś do niego rozmaitemi czasy kilka tysięcy rubli – czy to na jarmarkach, czy w kawalerskich domach sąsiedzkich, lub w Warszawie.
Więc kiedy Staś zapytał go teraz "co zrobimy… " Woś odrazu wpadł w pułapkę i rzekł bez ogródki:
– Najpierw możnaby coś przetrącić, a potem, jeśli się kompania zbierze, a ty nic przeciw temu nie masz, możemy jaką skromną partyjkę urządzić… I dodał:
– Na wyścigach grubo wygrałem…
– Grubo? – rzekł Staś.
– No, kilkaset rubli…
– To nazywasz grubo? – rzekł ironicznie Staś – przyznaję, że dla kilkuset rubli nie warto mi psuć partyi stałej w klubie…
Woś przygryzł wargi i odrzekł: Kilkaset z wygranych, a resztę drobnemi.
– Staś uśmiechnął się znów ironicznie i odparł przez zęby:
– Va pour Ia reste drobnemi… Wyglądało to zupełnie, jakby Staś pieniądze Wosia już z góry za swoje uważał i tylko się dowiadywał, czy warto się po nie schylić.
Tak gawędząc, zaszliśmy do bufetu. Woś z punktu wychylił ogromny kieliszek starki, zauważywszy, że jest "świństwo", i byłby chętnie wymyślał odrazu, gdyby nie był zauważył, że gruba dama za bufetem wcale po polsku nie rozumie i rozmawia po francusku ze Stasiem, chętnie się z francuzczyzną popisującym, a nawet dla szyku "graseliującym" z paryska, co mu się zresztą nie bardzo udawało. Dla pokazania, że jest człowiekiem zachodnim, zaproponował, czyby nie wypić lepiej absyntu jako aperitif
– Co to takiego ten aperytyf? – spytał Woś.
– No! une petite absinthe comme apéritif – rzekł znów Staś, z leciutkim odcieniem ironii. Gruba dama, z za bufetu także się nieznacznie uśmiechnęła, "Woś czuł się" kompletnie zdetonowany. Dla rehabilitacyi kazał sobie dać to samo, "co ten pan. " Kiedyśmy jednak usiedli przy stole i kiedy Woś, naśladując Stasia, zmącił absynt z wodą przez cukier i spróbował, skoczył jak oparzony, zaczął okrutnie spluwać i wymyślać, jak można takie brzydactwo do ust brać!…
Skutkiem tego, dla spędzenia złego smaku, kazał sobie dać drugi kieliszek starki.
– Niech was dyabli! – zawołał – z waszemi jakiemiś aperytywami! To poprostu piołunówka z cukrem i z wodą. Nienawidzę. Piołunówkę czystą mam w Kalinówce dla ludzi od choleryny. Ale samemu to pić, w dodatku z cukrem i z wodą… Tfu! do dyabła!…
Sala restauracyjna zaczęła się zapełniać: uważałem, że na nas zwracano uwagę i uśmiechano się przy bliższych stolikach. Nawet gruba dama z za bufetu pochyliła się dyskretnie, aby się śmiać bez skompromitowania swej godności. Staś robił minę zażenowanego, jakby chciał dać poznać, że to jemu, człowiekowi z tak dużego świata, bywalcowi klubów krajowych i zagranicznych, siedzieć przyszło za jednym stołem z ludźmi, cuchnącymi parafią i wyzutymi świeżo z długich butów. Uważałem, ie dawał sobie jakieś znaki z dwoma panami, rozmawiającymi półgłosem przy trzecim stoliku, a nawet zamieniał od czasu do czasu uśmiech politowania z grubą damą. Pomimo, że Woś tego wszystkiego nie spostrzegł i plótł dalej głośno, nie żenując się wcale, rozmowa jakoś nie kleiła się. Wosiowi po starce zachciało się nagle ostryg. Z ironiczną wyższością kiwnął Staś głową na to, pogłaskał się po faworytach i rzekł:
– Raki latem, mój drogi Wosiu, ostrygi zimą. Takie prawo natury…
Woś trochę się skonfundował. Wnet jednak nabrał znów rezonu i po pierwszem daniu zaproponował, czyby nie można tak butelczynę węgierskiego.
– Węgierskie, mój drogi Wosiu – rzekł znów tym samym tonom i z tym samym gestem Staś – dobre u księdza proboszcza na odpuście, Tu daj nam z tem pokój, jeśliś łaskaw.
Woś znów się zmartwił, poczuwszy się pobitym. Przekonał się, że na tym punkcie nie zdzierży takiemu bywalcowi, który na bruku stołecznym, zda – la od pól wiejskich, gdzie Woś czuł się bardziej u siebie, zaczął mu nawet trochę imponować. Milczał więc chwilę, zdawszy dalsze losy gastronomicznej komendy swemu antagoniście. Ale zazdrość w nim nurtowała widocznie; trochę także i starka, no i inne trunki, podawane kolejno według rozkazów wielkoświatowca. Czerwonego Woś nie znosił, a choć było wcale niezłe, łykał z widocznem niezaufaniem. Bąknął tylko coś o francuskim atramencie, ale półgłosem. Imponowało mu też, że przed każdem nowem winem Staś poważnie naradzał się po francusku z grubą damą z za bufetu, nad temperaturą wina, rokiem żniwa, pochodzeniem, dysputując nad przymiotami rozmaitych znanych i głośnych domów i firm zagranicznych, z któremi piwnica pierwszorzędnego wówczas istotnie hotelu utrzymywała stosunki handlowe.
Woś, jak każdy wieśniak i jarmarkowicz, rozumiał tylko dwa wina: węgierskie na mniejszą uroczystość, a szampańskie od wielkiej okazyi. Resztę nazywał faramuszkami i pijał półgębkiem. To też humor odzyskał dopiero przy szampańskiem, z okazyi czego rozpoczął Staś nową uczoną dysertacyę z otyłą damą, zastanawiając się głębiej, która marka zasługuje na więcej uznania: Röderer, czy modny wówczas bardzo Cliquot, twierdząc jednak, że Francuzi sami najchętniej Moëta pijają, która to marka mało wówczas jeszcze znaną była w kraju, nad czem bolał.
Jakoś przy drugiej butelce Obadwaj panowie z trzeciego stolika, którzy z początku uśmiechali się z Wosia, dając sobie znaki ze Stasiem, znaleźli się przy naszym stole. Po zwykłych prezentowaniach, okazało się niebawem, że jeden z nich był z Wosiem w dalekiem powinowactwie i że o sobie już słyszeli, nie znając się, albowiem ciotka tego pana pochodziła z naszych stron. Woś z punktu ogromnie się do nowego kuzyna rozczulił, w czem, co prawda, szampańskie znakomitą grało rolę. Wogóle uważałem, że kłopoty i opały całodzienne, przez jakie przechodził i ledwo z nich wybrnął, podziałały mu nieco na osłabienie mocnej zwykle głowy.
Przy trzeciej butelce, którą z obowiązku musiałem kazać podać, już sobie Woś z naszym kuzynem mówili: ty.
Spostrzegłem nadto, że ten kuzyn, który mi się zresztą niebardzo z wejrzenia podobał, choć był ogromnie correct, a którego Staś konfidencyonalnie Kajtusiem nazywał, był z nim widocznie w dużej zażyłości, jako towarzysz owej historycznej podróży za granicę, z której to Staś jako tryumfator z kilkunastu, czy więcej tysiącami franków powrócił, co było istotnie faktem wyjątkowym, zważywszy, że prawie zawsze dzieje się odwrotnie i że nie przywozi się ztamtąd franków, ale pozostawia ruble.
Zdaje mi się, że tego właśnie Woś najbar – dziej Stasiowi zazdrościł. Marzył on zawsze o Wiesbadenie, Homburgu, Baden-Baden, Spaa i t… d… które to zdrojowiska znane były wówczas jeszcze jako miejscowości, nie tyle kuracyjne, czem dziś są wyłącznie, ale przedewszystkiem jako szulernie,. upozorowane źródłami i kąpielami. Ale, niestety! znał je tylko z nazwiska, od czasu zaś ożenienia się, stracił nadzieję, czy je ujrzy kiedykolwiek.
To też milczał, słuchając z namaszczeniem, jak Kajtuś ze Stasiem opowiadać zaczęli dziwy o swym pobycie w tych Eldoradach ówczesnego prawdziwego i fałszowanego beau monde'u, rzucając przytem, jak piłkami, rozmaitemi nazwiskami udzielnych i nieudzielnych książąt, z którymi grywali za jednym zielonym stolikiem, używając przytem technicznej nazwy: au mame tapis, czego Woś z początku nie rozumiał.
Tamci zresztą łgali co wlazło. Naturalnie awantury romantyczne służyły za piękną koloryzacyę opowiadania. Przypominano sobie o jakiejś wielkiej damie, Hiszpance, czy Włoszce, która szalała za Stasiem, a nawet zniknęła z nim na kilka tygodni z Homburga, aż oboje wypłynęli nagle w Wiesbadenie. Staś tajemniczo się uśmiechał, zawsze gładząc faworyty. A to wszystko na tle krociów, przewalających się z banku do gracza, od gracza napowrót do banku i t… d. Jak to jakiś lord nagle na stół skoczył, wyjął rewolwer i w łeb sobie strzelił, jak tamta margrabina, przegrawszy wszystko, ściągała pierścionki z palców i sprzedawała je czekającym naokoło domu gry przekupniom i lichwiarzom, aby módz grać dalej, jak tam znowu jakiś książę rumuński sprzedał bankierowi greckiemu żonę i t… d., i t… d. Kajtuś przytem ślicznie naśladował wołania Krupierów: Messieurs-faites le jeu – … Rrrien ne va plus!… Trrente deux… rouge, paire et paaasse… i t… d…
Wszystko to ogromnie Wosiowi imponowało. Kiedy mu zaś Kajtuś tłómaczyć zaczął o "systemach", o masse égale, o Martingale, a nawet o La montante, dite d'Alembert, to chłopak, choć sprytny z natury, nic nie rozumiał i wprost zdębiał, otwierając już bez ceremonii usta szeroko. Przytem jednak widoczne było, że rosła w nim zazdrość i wzbierała zarazem wściekła chęć do gry, jeśli już nie w Homburgu lub Wiesbadenie, to przynajmniej choćby tymczasem w lichym numerku w hotelu Angielskim. Oczy zaczynały mu błyszczeć źle tajoną namiętnością, podniecaną opowiadaniem i trunkiem.
Tylko kilka razy, w momentach dramatycznego naprężenia opowiadanych sytuacyj, wyrywało mu się typowe:
– To ci ps. krew!…
Przy czarnej kawie zaczął mu się już trochę język plątać, głównie z powodu jakiegoś nieznanego mu przedtem likieru, w którym jakoś zagustował. W miarę tego czułość do Kajtusia potężniała coraz bardziej, a kiedy mu tenże w dodatku po – wiedział, że, nie znając go, słyszał o nim, jako o jednym z lepszych znawców koni, Woś o mało się nie rozpłakał. Nie mogąc inaczej zamanifestować wzruszenia, objął go w ramiona i zaczął ściskać tak namiętnie, że to znów obudziło powszechną wesołość na sali. Wogóle stół nasz, dzięki przeważnie Wosiowi, stawał się coraz bardziej celem uwagi wszystkich gości, niezwykle licznych, jak zwykle w sezonie wyścigów; wśród nich przeważała oczywiście prowincya.
Towarzysz Kajtusia, długo poważnie milczący, okazał się w końcu również bardzo miłym człowiekiem, przedewszystkiem jako mocno versé w rzeczach wysokiego sportu. Ten znów zaimponował Wosiowi wyliczaniem znakomitych koni zagranicznych, które brały rozmaite nagrody, nawet Derby w Epsom, na co Woś oczy wytrzeszczał, a choć tak znany – jak twierdził Kajtaś – koneser koni, nie zawsze rozumiał przeróżnych angielskich terminów sportowych, jakimi towarzysz Kajtusia obficie i z widocznym rozmysłem rozmowę szpikował.
W końcu i mnie zaczęło szumieć trochę w głowie. Nie wiem już, z jakiej okazyi, usłyszałem nagle, że Woś odezwał się:
– No, zrobimy partyjkę?…
Wtedy Staś udając, że nie słyszy, zwrócił się do Kajtusia z wyrazem żałości, że choć mu tak miło w naszem towarzystwie, przykro mu jednak, że stracił wieczór, przeznaczony na pójście do klubu, gdzie miało być dziś wyjątkowo liczne zebranie, z czego zapewne zrobiłaby się doskonała partya, że obiecał księciu X., hrabiemu Y. i wielu innym swą bytność, że pewnie przyślą niebawem po niego z klubu, że nie wie, co zrobić… i t… d.
– Jakto? – zawołał Woś – więc nie będzie partyi?…
– I… i… i – rzekł Kajtuś, na pozór z wielką obojętnością – dopierośmy się poznali, pokochali i już mamy się ogrywać? Wiesz co, mój drogi, możeby lepiej przejechać się trochę, w Aleje po tej kolacyjce. Po deszczu zrobiło się ślicznie, a to będzie zdrowiej…
– Co? – krzyknął Woś zrozpaczony – zdrowiej?! przejechać się? Jestem zdrów, chwała Bogu? Ja mam dosyć jazdy w domu. Nie na tom w Warszawie, żeby na spacerki jeździć. Niech sobie szewcy w niedzielę jeżdżą po spacerkach!… Zresztą Staś prawie obiecał, że zostanie. Prawda, Stasiu? Obiecałeś, jak Boga kocham! – Tu zwrócił się do mnie:
– Tyś świadek!
Nie wiem dlaczego, przyświadczyłem skinieniem głowy.
– A widzisz! a widzisz, Stasiu! – mówił Woś prawie błagalnie, biorąc Stasia pod ramię z taką serdecznością, jakiej nigdy przedtem, ani potem między nimi nie widziałem. Tak go wino usposobiło rozczulająco – no, i chęć gry szalona. Wszystko byłby oddał, byle tylko zachcenie zadowolić.
Tak! tak. Tylko ciotka Ewa i Jankiel Maślanka znali go na wylot; trochę ja także przenikać go zaczynałem. Nie wiem zkąd, przyszła mi wtedy właśnie na myśl rozmowa, jakiej mój rządca pomiędzy Jankiem i Frędzlem w miasteczku był świadkiem, a mnie na wyjezdnem do Warszawy powtórzył. Wspominałem już wyżej o moim rządcy, że człek niezły, ale plotkarz; przytem lubi się popisywać, że dobrze Żydów udaje, z którym to talentem miewa podobno dużo powodzenia w kółkach oficynowych. Co do mnie, nie lubię krotochwilek ekonomskich i niechętnie ich słucham; przyznać jednak muszę, że bestya istotnie Żydów naśladuje wcale nieźle. Dzięki temu właśnie, dowiedziałem się więcej o stanie interesów Wosia, aniżeli on sam domyślać się mógł tego.
Powiedział mi rządca, że się Jankiel z Frędzlem trochę pospierali w końcu, że Frędzel chciał Jankla do szybkiego działania namówić, że naglił, by napierać Wosia o nowe (a więc były dawne, i to kilka) weksle, coby je "una podpisała", na co chytry Jankiel miał odrzec:
– Ty niby taki chuchem Fryndzel, a ty ich nie znasz i jego nie znasz. Trzeba czekać, aż czas przyjdzie, jak się jemu bardzo gorąco co zachce. To jak musze bardzo zachce, to un zrobi, co ty zechcesz. Un jest jak dżecko. Jak mu się za – chciało tego czwartego kasztana do czwórki, to un dał za niego trzy razy tyle, co buł wart; jeszcze miał zbite biodro, choć nie było znać, bo buł bardzo spasiony. Poczekaj ty Fryndzel, aż mu się takiego kasztana zachce… Jak mu się bardzo zachce na sto, to un podpisze na tysząc, a jak mu się zachce na tysząc, to un podpisze na dżeszencz, dwadżeszcza, na sto tyszonców. Jaksze Maćkowi zachciało bardzo jeść na spożymek, to un mnie podpisał na trzy korce pszenicy za pół korca jęczmień; jesce buł spleśniały, a ona mi dodała potem gęsz… Niech się jemu zachce rubla, jak na jego kieszeń przyjdzie spożymek…
Cała psychologia Wosia i potrosze nas wszystkich była w tej żydowskiej kalkulacyi.
Jemu się teraz właśnie tak grać zachciało, więc przyszła mi na pamięć mimowoli owa relacya mego rządcy. A że byłem trochę pod wrażeniem obfitej kolacyjki, choć po mnie tego znać nie było, więc mnie te słowa Jankla prześladowały i nie mogłem ich zapomnieć, patrząc na Wosia. Przytem zauważyłem, że w tem czułem jakby wahaniu się Stasia i Kajtusia, w tem niby-to bronieniu się od zielonego stolika, była nuta fałszywa, udana. W gruncie sami widocznie chcieli grać. Podejrzewałem, że polowali na kilkaset, czy tysiąc rubli Wosiowych, kto wie nawet, czy i na mnie trochę nie liczyli. To podejrzenie miało się niebawem zamienić w pewność. Później przekonałem się, że to było poprostu z góry ukartowane. Po niewczasie doszły mnie dopiero słuchy, jakiej opinii używał nasz Staś i cała jego kompania. Ale wtedy był on dopiero na początku swej działalności, czyli że tak rzeknę: "karyery".
Kiedyśmy się załatwiali z rachunkami, uważałem pomiędzy Stasiem, a świeżo odkrytym kuzynem jakieś znaki tajemnicze.
– Mamy dwa numera przy sobie, można drzwi otworzyć – zauważył nagle kuzyn Kajtuś, zwracając się do Wosia.
– Tak? – rzekł Woś, ogromnie ucieszony – a stolik i karty są?…