Pamiętnik - ebook
Pamiętnik - ebook
Przez lata skrywany, czasami tylko reglamentowany Pamiętnik Władysława Broniewskiego zdążył obrosnąć legendą.
Druk fragmentów w latach 60. ubiegłego wieku, najpierw w „Polityce”, później w „Miesięczniku Literackim” i „Poezji”, a nawet ogłoszenie bardzo rozszerzonych zapisów z Pamiętnika w 1984 roku nie zaspokoiły ciekawości czytelników, lecz potwierdziły tylko istnienie kontrowersyjnej części rękopisu. Niewydane fragmenty stały się niejako obietnicą i gwarancją sensacji — obietnicą do dzisiaj niespełnioną, a zarazem obietnicą do dzisiaj potrafiącą wpływać na szczególną recepcję Broniewskiego.
Niniejsza edycja pełnego tekstu, jaką czytelnik dostaje w końcu do ręki, może chociaż w części wyciszy tę sensację. I chyba tak będzie najlepiej — i nawet nie szkoda tej legendy. W końcu ten „osobliwy tom”, jakim jest Pamiętnik Władysława Broniewskiego na pewno zasługuje na staranną, żmudną, ale przede wszystkim mądrą lekturę.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64682-00-1 |
Rozmiar pliku: | 6,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Śmietnik umysłowy, drzewo wiadomości dobrego i złego, myśli swoje i cudze, rzeczy głupie i poniekąd dobre, samoanaliza i samokarykatura, małpie zwierciadło etc.
…A przede wszystkim swoboda koślawego stylu, koślawych wierszy, które wątpię, czy będą pokazane bliźnim — kinematograf własnej duszy.
Jeżeli będę kogokolwiek się wstydził, to chyba siebie samego, tego drugiego „ja” (Krasiński: „Dramat układasz”)¹. Oto zaledwie kilka wierszy napisanych, a już wspomniana biblia, dusza — boję się, żebym sam siebie nie posądził, czy we mnie nie siedzi kawałek katolika, przeto dokumentuję niniejszym moje credo metafizyczne. Religia — to najgłębsze upokorzenie myśli ludzkiej, przedwieczne głupstwo praprzodka z okresu kamienia łupanego rozdmuchane do wielkości „niezbitych prawd”, dogmatów. Bóg — istota, którą człowiek stworzył po to, aby się jej bać; na każdym kroku spotkać ślady fetyszyzmu, tak zawzięcie wyklinanego przez oficjalny kościół, a tak głęboko zakorzenionego w „duszach” inteligentnych prostaczków. Dusza — mniejszy lub większy stopień wygimnastykowania zmysłów, które starają się wniknąć w niezgłębioną nieskończoność; dusza nie istnieje u ludzi o niskim poziomie kulturalnym, a właściwie istnieje w stanie zarodkowym. Nieśmiertelność duszy — takie samo głupstwo jak istnienie boga i związane z tym pojęcia. „Człowiek jest nieśmiertelny tylko w skutkach swojego czynu”². Moja struktura umysłowa po prostu nie nadaje się do takich pojęć, jak: duch, bóstwo itd.
Człowiek jest zwierzęciem kulturalnym, a zarazem jest jedyną rzeczywistością na świecie. —
Myśli te kiełkowały we mnie od lat kilku, jednak ugruntowanie ich i usankcjonowanie we własnym przeświadczeniu zawdzięczam Kustroniowi³. Nie we wszystkim jednak potrafię się z nim zgodzić — olśniewają mnie szczegóły pomyślane genialnie; nad niektórymi rzeczami stawiam znak zapytania.
Ulżyło mi, gdym sobie tak wypisał ten indywidualny katechizm — zastrzegam się jednak (naturalnie przed samym sobą), że w życiu moim nigdy nie będę miał żadnych dogmatów i z chwilą, gdy zmienię zapatrywania powyższe, miejsce to naznaczę czerwonym ołówkiem.
------------------------------------------------------------------------
Czuję, że mi jeszcze niedostatecznie wywietrzała głowa po odbytych egzaminach — czekam, kiedy mi zupełnie wywietrzeją z głowy owe iksy i igreki, o których częstochowskich sekstyn napisałem kilkanaście⁴. Gdy czytam coś trudniejszego, tak jak dzisiaj Norwida O Słowackim⁵, zdaje mi się, że to jest ustęp z literatury, który muszę wykuć. Z trudem nieraz biec muszę za myślą autora — może powinienem na początek zabrać się do czegoś „lżejszego”? — Ciekawym, czy odniosę jaką korzyść z mego „wydziału filozoficznego”? — przygotowany jestem sam uczyć się wszystkiego — konieczną jest dla mnie psychologia, która zresztą mnie interesuje. Przy czytaniu Matuszewskiego⁶ i Norwida spotkałem kilkanaście wyrazów niezrozumiałych dla mnie — jestem zawstydzony.
------------------------------------------------------------------------
Don Juan Rittnera⁷! — Silentium, bo będzie recenzja!!
Utkwiły mi szczególnie te słowa w pamięci: „Ona przestała być dla mnie kobietą”⁸. W moich dotychczasowych stosunkach z kobietami jako finał zawsze dałoby się zdanie powyższe zastosować. Niemiłym jest każde spotkanie, każda rozmowa z kobietą, którą kiedyś całowało się w oczy i usta, a dziś każde dotknięcie jej ręki sprawia jakiś odrażający dreszcz, zapomina się o chwilach szczęścia, czy też erotycznej ekstazy — dziś nie mogę się pogodzić z myślą, że taką kobietę kiedyś kochałem. I czuję w sobie cząstkę owego nieśmiertelnego Don Juana, owo pragnienie cudzej miłości, pożądliwość pocałunków i uniesień, pragnienie kobiety, tak jak się pragnie róży, co więdnie w palcach w ciągu jednego wieczoru. Dopóki spotykać będę istoty bierne, jak dotychczas, czuć będę tylko ów „jaskółczy niepokój”⁹ — lękam się miłości prawdziwej.
------------------------------------------------------------------------
Lękam się tej istoty, co jak gdyby „z tęczy wyszła i z potoku piany”¹⁰, której nie znam i którą kiedyś widziałem … Koniec kwietnia … Aleje pączkują … Na ulicy sprzedają narcyzy … Dobiegło już południe…
W białej sukience i białym kapelusiku szła od strony Łazienek, rozmawiając z jakąś koleżanką. Przedziwna jakaś czystość linii, harmonia z bladym słońcem i zielonkawym tłem wiosny i niewysłowiony czar błękitnych oczu skrytych subtelnymi rzęsami. Niosła na piersiach bukiecik narcyzów — białe, pachnące narcyzy — a włosy złote rzucały się niedbale po ramionach. Jedno spojrzenie, które zdało mi się „długą rozmową”¹¹ i znikła pod kasztanami ulicy Szopena. I koniec… kropka. Tyle trzeba, żeby się zakochał sztubak, malarz lub poeta. Czy jestem jednym z nich? — żadnym, a po trosze każdym.
Nie opuszcza mnie marzenie o niej. Narcyzy stały się jej symbolem, a ona symbolem czystości, tęsknoty i marzenia o miłości. Nie próbuję analizować tego uczucia — może to gra wyobraźni, chwilowe zawrócenie sobie głowy lub uczucia? Dziwna rzecz jednak, że mnie to nie opuszcza. Widziałem ją potem kilka razy. Nie wiem, jak się nazywa.
------------------------------------------------------------------------
Przychodzisz do mnie rano przed świtaniem
kiedy na niebie blade gwiazdy gasną —
witają Ciebie zorze tęczą jasną,
witają Ciebie skowronki śpiewaniem —
obłok nad Tobą i pod tobą mglisty,
lecz nie tak jasny, jak Ty, nie tak czysty…
Z niezawiązanych włosów płaszcz Twój złoty
z narcyzów białych królewska korona —
przychodzisz do mnie cicha, zapłoniona
i półuśmiechem odpędzasz tęsknoty…
Cicho… nie czuję nic prócz kwiatów woni
i lilijowych Twoich rąk na skroni.
Jak baśń wysnuta z księżyca promieni
z złotego pyłu gwiazdy spadającej
ze mgły przedrannej, z rosy srebrnie lśniącej
jak sen spłynęłaś z bezkresnej przestrzeni —
Tak mi tu było i smutno i ciemno
bez ciebie szczęście! — zostań, zostań ze mną.
22 października
Nałogowo palę papierosy — zdaje mi się, że również nałogowo przychodzić będę do czytelni. Ma to dla mnie jakiś urok, a co najważniejsza, atmosfera tamtejsza usposabia mnie doskonale do pracy umysłowej. Bardzo bym sobie nie życzył wrócić teraz do wojska — znów wróciłyby te zabójcze, puste, bezmyślne dni, idiotyczne i ordynarne rozmowy z idiotycznymi kolegami, wstrętna wegetacja koszarowa. Opuściła mnie już dawno chęć pozowania na bohatera narodowego — pozostał tylko twardy nieugięty obowiązek, któremu się jednak poddam, mimo wszystko.
Rozmawiałem wczoraj z Leszkiem Serafinowiczem, vel Lechoniem, moim ekskolegą, a obecnie studentem, tak jak ja, filozofii, ale przede wszystkim „poetnikiem” dość już mocno ugruntowanym w tutejszym światku literackim¹². Znane mi dotychczas wiersze jego wydały mi się (że zacznę od wad) nieco za ciężkie, mało melodyjne; formą przypominają nieraz Norwida i styl pokrewny. Czytając jego recenzje teatralne zadawałem sobie pytanie: w jaki sposób ten człowiek w ciągu ostatnich paru lat, nie wyjeżdżając wcale z Warszawy, nabrał tak wysokiej kultury artystycznej? Mnie się zdaje, że aby pisać sprawozdania o teatrze, trzeba widzieć coś więcej niż „Rozmaitości”, a nawet „Polski” — naturalnie, jeżeli ktoś się powołuje na „wielką sztukę”. Sądzę, że krytyka teatralna ma na celu wzbogacenie estetycznych pojęć czytelnika, nie zaś li tylko zobrazowanie nastroju, jaki wywarło dane widowisko na recenzencie. Wzbudziły we mnie te krytyki podejrzenie, że pisać je może każdy, kto potrafi stylistycznie, ortograficznie itd. używać pewnych zwrotów i wyrażeń, zresztą w kółko się powtarzających.
Rozmawiając o poezjach Tuwima przekonałem się, że Lechoń czuje, i to nieraz zupełnie tak jak ja.
26 października
Od dwóch dni nie opuszcza mnie dziwny jakiś niepokój i zdenerwowanie. — Czegoś się boję, czegoś się wstydzę, nie mogę zabrać się do pracy.
Rozdrażniła mnie powieść Nałkowskiej¹³ — nie dlatego, żeby była głupia lub słaba, ale że zawsze tak na mnie drażniąco działa styl kobiecy. Na sznurku przywiązane natchnienia, sentymentalizm maskowany śmiesznie „postępem” z okresu roku 1905.
I ta drażniąca kobieca drobnostkowość, długie posiedzenia nad, dajmy na to, kolorem bluzki.
Wydaje mi się, że mózg mój zaciśnięto mocno jakąś kobiecą falbanką. Książka śmierdzi inteligencją.
Do Micińskiego muszę się zmusić¹⁴ — może tu słusznym będzie przysłowie „nie wierz gębie…itd.”¹⁵. Ale nie dziś… Ot, może i lepiej, że zamiast czytać, głupstwa te wypisuję.
------------------------------------------------------------------------
Rozmowa ze szpiclem sprawia podobne wrażenie jak dotknięcie płazu. Wszyscy jednakowi — twarz pociągnięta pergaminem, zmartwiała, zastygła, jednak żywa, bo małe królicze oczki świdrują spod wypełzłych rzęs. Pytanie jedno za drugim sączy się chciwie z półuchylonej gęby, konsekwentnie i z natręctwem pijawki.
Zawsze jak gdyby się wstydził, mówi cicho, miękko, fatalnie miękko.
Boję się o Zenka¹⁶.
------------------------------------------------------------------------
Przedwiośnie. Dzielnica fabryczna.
Świecą czerwone okienka.
Koła maszyn, pasy, turbiny kłębią się w jakimś fatalnym pośpiechu. Słychać huk młotów o rozpalone żelazo na kuźnicach. Sypią się iskry i wylatują na ulicę, toną w dymie, płyną nad marne brudne zaułki, padają na budy drewniane, zdychają gdzieś w śmierdzącym błocie rynsztoków.
Walą młoty…
Słychać oddech pracy —
Nagie kominy fabryczne czatują jak lasy szubienic i kłębami dymu urągają się błotu i nędzy.
Sypią się iskry i wylatują na ulicę…
Oto cały ich snop wyrwał się spod młota, osmalił miechy, przedarł się przez kłęby pary i wyleciał w powietrze wysoko! … Wolny…
Każda stara się odlecieć jak najdalej, zniża się i podnosi, żarzy i blednie.
Już coraz dalej roztaczają swój krąg, zaćmiły mdłe światło gazowych latarni i świecą w martwe szyby trupów-kamienic.
Zaświeciły raz jeszcze i jedna po drugiej zgasły…
I znów walą młoty, warczą motki, migają pasy, szaleją, szaleją koła… coraz prędzej, coraz dziczej…
Jęczy żelazo, opiera się, grozi, syczy — czerwienieje jak krew i rozlewa się blade, bezsilne…
Oszalały zębate maszyny…
U ich stóp pełza człowiek…
Niewolnik…
Snuje się po wnętrznościach potwora, zagląda w rozwarte czerwone paszcze, wstrzymuje i porusza miażdżące wszystko zęby żelazne, tytaniczną moc gromadzi w opancerzonych piersiach… Niewolnik…
Oto jakby na znak triumfu nad nędzą jego wykwita z wysokich kominów pyszny pióropusz białego dymu, kłębi się chwilę nieruchomo, potem płynie wolno we wszystkie strony, rozsnuwa się nad płaskimi dachami prostokątów z czerwonej cegły, w których zamknięte wiecznie życie niewolnika, zagląda przez mętne szyby do niskich izb, wciska się przez szpary u drzwi, przez wybite szyby do ciemnych wnętrz, gnieździ się po brudnych podwórkach, zagląda w oczy dzieciom bawiącym się w rynsztokach, wgryza się w piersi, dławi, truje, zabija…
Nie wywieje wiatr, co czasem od pól przybiega, tego dymu z bladych, przymglonych oczu dziecka.
.............................
Dudnią maszyny dzień i noc… sypią się iskry i wylatują na ulice. Oto jedna odpadła ze snopu; nie gaśnie i nie blednieje, opada coraz niżej, płynie nad szeroką, ciemną ulicą, prosto, daleko…
Na ulicy nie ma nikogo…
Cisza…
Iskra płynie i nie gaśnie…
Za nią wlecze się smuga czerwonego światła, rozdziera się na cienkie krwawe nitki, zwisa przed oknami i świeci…
Coraz jaśniej wszędzie!… Czerwono!…
Czerwona iskra wybuchła płomieniem na wszystkich zaułkach…
Zarumienione szyby chytrze łyskają ślepiami…
Na ulicy pusto… Cisza…
.............................
Dlaczego umilkły młoty po kuźnicach, zatrzymały się motki po przędzalniach?
Dlaczego obwisły bezsilnie pasy transmisyjne, dlaczego koła rozpędowe wstrzymały swą wieczną wędrówkę?…
Zasnęły fabryki jak dzikie zwierzęta przymrużywszy czerwone ślepia…
Nie bucha już dym z wyniosłych kominów, wygasł żar pod kotłami, a iskry czerwone wciąż lecą i lecą…
Ze zdziwieniem i groźbą zgrzytnęły ostatni raz koła zębate, gdy ostatni z niewolników wybiegał na ulicę…
Lecą czerwone iskry…
.............................
Idą…
Wyszli z ciemnych cuchnących nor, zamknęli żelazne wrota fabryki, zapomnieli o brudnych zamglonych łzą nędzy szybach swoich suteren… wyszli pośpiesznie na czerwone ulice… Idą… Dudni kamienny bruk…
Zaleli wszystkie place, zaułki, ulice, wychodzi ich coraz więcej, coraz szerzej rozlewają się po przedmieściach i nie zamkną ich już mury z czerwonej cegły…
Kłębi się, rośnie tłum, faluje masa głów i słychać gniewliwy pomruk jakby zgrzyt opadających łańcuchów, wzbierają wszystkie piersi tłumionym długo przekleństwem…
Ciemno…Jeno czerwone nitki od skier, co skądciś lecą, migają błędnie, nisko nad głowami…
Wyszli z nędznych swoich izb, uciekli z pazurów potwora i już nie wrócą do nich…
Pójdą w te jasne, szklane ulice, wedrą się do błyszczących kawiarni, wywalą bramy pałaców, wywloką z nich swoją krzywdę, uduszą, wrzucą w błoto i milion ją podepce…
Idą…
Oto prężą się wszystkie ramiona, zaciskają pięści, blade oczy świecą niesamowitym blaskiem…
Nienawistnie, ale trwożliwie patrzą na nich okna opasłych kamienic… Tam, spoza szyb pierwszego piętra spogląda ich krzywda z rozpaczą i wściekłością…
Świetne dywany i lustra, lśniące posadzki białych salonów dziwnie śmierdzą potem i nędzą…
A oni idą… miarowo spokojnie… jak fala roztopionego żelaza zalewają szerokie place, zadrzewione ulice…
Czerwone nitki iskier już nie snują się nad ulicą, wybiegły na czoło tłumu. Zlały się wszystkie w jeden krwawy sztandar i zatrzepotały tryumfalnie w powietrzu…
Idą…
W takt miarowego tupotu budzi się, nieśmiele z początku, pieśń, drży w półuchylonych wargach, kołysze się, jak szeroka fala głów, krzepnie, tężeje, grozi…
Już przestała być jeno gniewliwym pomrukiem, huczy niespokojna jak oddech tysiąca piersi, już nie jęczy, jeno grzmi…
Aż rozszalała jak piorun, zaryczała potężnym chórem zemsty, zawyła echem całego psiego życia dumnie, rozpacznie, nieustępliwie…
Za nasz pot, za głód, za ból…
Za nasze dni bez słońca…
Za nasze dni bez chleba!…
Za nasze życie bez szczęścia!…
Zapłaty za krew!…
Krwi!…
Przez las wyciągniętych pięści przedzierają się słowa pieśni, czerwone jak krew…
Słowa silne jak burza, straszne, mściwe…
Prężą się o drzwi pałaców, wyważyły, zamroziły ich wnętrza, znów wybiegły na ulicę, cisną się do lustrzanych szyb, wbiegły do kościołów, pogasiły błagalne świece, obiegły nawy dookoła i szukały boga w dumnych kopułach…
I wybiegły stamtąd szybko, bo nie było boga w kopułach ani ponad nimi, ani nigdzie…
Ha, ha, ha! Świat się kręci w kółko…Kręci się w kółko nędza ludzka i pada na twarz sama przed sobą…
Ha… ha… ha…
Zachichotały czerwone słowa pieśni, zachichotał tłum…
— Ciebie będziemy czcić Życie, ciebie Szczęście!…
Precz z męką…
Precz z krzyżem…
.............................
Na wielkim placu wzniesiono wysoki tron…
I wyciągnięto na szczyt trupa, i włożono mu koronę na skroń…
Króluj umarła nędzo!…
Króluj zdechły głodzie!…
Ha, ha, ha… Umarł stary świat, umarła krzywda, umarł stary bóg…
Niech żyje życie!…
.............................
Czerwony sztandar łopoce dźwiękiem radosnych słów pieśni…
Blednie ostatnia noc…
Wschodzące słońce patrzy w twarz trupa w koronie…
27 października
Mam zamiar napisać to wierszem. Przekonałem się, że pisząc wiersz, najlepiej jest prozą skreślić sobie schemat, aby móc oddać całkowity płód fantazji. Nieraz pisząc wiersz utknę na jakimś rymie i ucieka mi myśl przewodnia. To, com napisał, ceniłem lepiej podczas pracy niż po pierwszym przeczytaniu. Nie mam komu pokazać tego, a nie chcę durniom.
Dziwna rzecz, że od nastrojów krwawych, czerwonych przechodzę najczęściej do pogodnych, błękitnych. Snuje mi się przed oczyma Biała¹⁷ i zasłania mi widmo przedmieścia.
Obraz nakreślony, co tylko czuję najbardziej ze strony plastycznej, po malarsku. Wydaje mi się, że do zobrazowania pochodu robotników nadaje się najlepiej kolor czerwony i czarny, a czasami tylko błyśnie kolor siny (dym, twarz trupa, świt).
Do druku bym tego nie oddał…
------------------------------------------------------------------------
Zabawny flircik z młodocianą kuzynką¹⁸. Rozmowa o przydymionych diamentach w stylu motylkowym. Poza tym zaproszenie na jakieś tańce. Znów zauważyłem w sobie trochę Don Juana (tylko bez zarozumiałości).
------------------------------------------------------------------------
W Lubelskie nie chce mi się jechać — zwłaszcza teraz, gdy chcę pracować umysłowo. Spodziewam się jednak, że mnie to za parę tygodni nie minie.
28 października
Stary dom, piękny, gdzieś w lesie. Powietrze przesycone tajemnicą. Ślepa pani. Dzieci, które nigdy się nie zbliżają. Ślepa kocha cudze dzieci. Zagadka (Kipling — One)¹⁹. Kolory duszy.
29 października
Przeczytawszy Orlanda szalonego²⁰ zabieram się do Don Kiszota²¹. Don Kiszot jest moim przyjacielem — uosabia mi on poezję na tle rzeczywistości. Lubię nawet grubego Sanszo za jego naiwny realizm. Staram się utonąć w literaturze. Kogo życie oślepia, może poznawać je przez literaturę jak przez szkła oddalające. Żeby mnie tylko licho nie skusiło szukać natchnienia i zmarnować wieczór, tak jak wczoraj.
------------------------------------------------------------------------
Wchodzę w środowisko, które skądinąd jest mi wstrętne. Hamuję jednak moje obrzydzenie, mając na widoku korzyści w formie zabawy. Czy to jest etyczne? — Pluję sobie w brodę, ale brnę dalej. Powinienem nauczyć się kłamać o rzeczach poważnych.
Kobieta, która nie jest ładną, powinna być rozumną, inaczej jest nieznośną. (Dzisiejsza znajomość w paskarskiej rodzinie). Najobrzydliwszy jest ten pokost inteligencji noszony na płaskim czole przez burżuazję. Wolę bezpretensjonalną prostotę.
Kobiety brzydkie, lecz rozumne, są jednak sympatyczne, o ile pozbędą się kokieterii.
------------------------------------------------------------------------
Był maj. Byłem w „Mirage”²². Koło mnie usiadło dziewczę w koślawych bucikach i dość prymitywnym słomkowym kapeluszu, jednak o delikatnej oprawie ładnych oczu i wdzięcznie rysującym się profilu. Przy niej jakaś przyjaciółeczka mała i nieładna. Patrzyły zachwycone na widownię — zresztą na nic nie zwracały uwagi. Automatycznie napłynęły mi do głowy myśli o ataku. We własnej wyobraźni przybierałem pozę znudzonego ulicznego poszukiwacza przygód. Począłem trącać jej nogę pod krzesełkiem. Za trzecim razem manewr ten niezręcznie przeprowadzony wywołał z jej strony zapytanie: — Czy Pana przedstawienie nie zajmuje? —
— Bynajmniej Proszę Pani. —
I milczenie, aż spadła kurtyna.
— Czy pozwoli Pani odprowadzić się do domu? — zapytałem schodząc razem z nią ze schodów. Była trochę zakłopotana. — Ale ja tak daleko mieszkam. Pan się zmęczy…
— Właśnie idę w tę samą stronę —
— Ale przecież Pan nie wie w którą —
— To nic nie szkodzi — Pani mnie zaprowadzi. —
Nastąpiła śmieszna prezentacja: ja wybąknąłem jakieś nazwisko, dziewczynki zaś z powagą wyrecytowały to, co z pewnością było zapisane w ich paszportach. Były troszkę zmieszane, ale z pewnością zachwycone.
— Wie Pan, że strasznie mi się nie podoba moje imię i nazwisko —
Niestety nie pamiętałem już, ale pocieszyłem ją, że w istocie nie jest takie brzydkie —
— A co Pani się podoba? —
— ach, strasznie mi się podobał śpiew Ratolda!²³
— Strasznie? —
— Okropnie!
— A co jeszcze? —
— Ordynat Michorowski Mniszkówny²⁴… Jasia! Kiedy ty mi oddasz go? —
— To widzę, zna Pani literaturę? —
— Tak. Strasznie lubię czytać książki, tylko żeby się smutno nie kończyły.
— Przecież taki koniec bywa najprawdziwszy!
— Ale ja, jak czytam taką książkę to zaraz płaczę.
— Zbyt tkliwe ma Pani serduszko. A nad czem że Pani tak się rozczuliła.
— Czytałam Trędowatą. Aż dwa tygodnie trzymałam książkę, bo bałam się doczytać do końca. Tak mi żal było Ordynata.
— Kogo?
— Ordynata. To o nim tam pisze.
— I lubi go Pani? —
— Strasznie lubię —
— A mnie Pani lubi? —
Dziewczynki spojrzały na siebie i zaczęły chichotać. Targowały się o odniesienie książki, wreszcie przy Wiedeńskim, przyjaciółka wróciła się w kierunku domu.
Poszliśmy en deux²⁵ Alejami Jerozolimskimi.
— Ach naprawdę Pan się zmęczy — ja tak daleko mieszkam.
— Przyjemność będzie po mojej stronie.
Szliśmy, ogarnięci obleśnym uśmiechem księżyca w pełni, rozmawiając o byle czym. Przy Targowej zostałem obarczony funkcją niesienia kapelusza. Duży to dowód zaufania.
Na Żelaznej starałem się zwolnić kroku i wynaleźć jakiś zaj-mujący temat do rozmowy.
— Już pewnie niedaleko dom Pani?
— Tutaj zaraz, koło Śliskiej.
— I koniecznie zaraz pójdzie Pani spać?
— A dlaczego Pan się pyta?
— Bo w taki piękny wieczór grzechem by było kłaść się spać przed północą.
— Ale tam mama na mnie czeka…
— To Pani taka duża i jeszcze się mamy boi? Trzeba się usamodzielniać.
— O proszę Pana, ja jestem samodzielna, ja chodzę do zajęcia.
Przyszliśmy wreszcie do bramy. Na szczęście była już zamknięta. Czułem, że dziewczynka była rada z tego, bo dało to pretekst do pozostania jakiś czas jeszcze ze mną.
— Może ktoś będzie szedł!…
A że nikt nie szedł, byliśmy w możności rozpocząć rozmowę na nowo.
— Dlaczego Pani stara się na mnie nie patrzeć? Czy ja taki straszny? —
— Chyba zdaje się Panu?
— Ot, i teraz, skryła Pani oczy, a ja chciałbym się dowiedzieć, co tam w nich siedzi.
— Nic nie siedzi.
— Nieprawda. Z jednej strony siedzę ja, a z drugiej księżyc i obaj się śmiejemy.
— A z czego?
— Śmiejemy się do Pani —
— Prędzej ze mnie.
— Jakżebyśmy śmieli! Tylko księżyc jest zazdrosny, że ja jestem przy Pani, a on tak wysoko.
— Nie ma czego zazdrościć.
— A jest: tego buziaczka białego, oczu, ust.
— O, jak Pan przypochlebia.
— Mówię prawdę. Niech Pani oprze się na mnie: wspólnymi siłami dalej zajdziemy.
— Za mało się znamy, żebym mogła z Panem chodzić pod rękę. Zresztą muszę się już pożegnać z Panem, bo ktoś bramę roztwiera.
— Niech roztwiera. Nie przeszkadzajmy mu.
Wziąłem jej rękę, którą podała mi na pożegnanie, i nie wypuszczałem. Niby się wydzierała, chcąc odejść, ale coś ją przykuwało do miejsca. Bramę zatrzaśnięto. Na ulicy zrobiło się już zupełnie pusto.
— Co Pan ze mną robi? — Już tak późno. Która też może być godzina?
— Jak na złość stanął mi zegarek.
Szliśmy znów w kierunku Leszna. Noc była wyjątkowo uprzejma, bo wywietrzyła nawet nieprzyjemne zapachy żydowskiej dzielnicy. Rękę jej ciągle trzymałem w swojej. Powoli zacząłem ją podnosić, aż umieściłem ją sobie pod pachą. Milczenie było znakiem zgody. Przysunęła się nawet bliżej, tak, że szliśmy, prawie ocierając się o siebie. Milczałem, patrząc na nią. Ona nie mogła wytrzymać mojego wzroku i prawie nie podnosiła rzęs. Ogarnęło mnie nagle dziwne pragnienie pocałunków; chciałem objąć uściskiem małą osóbkę idącą koło mnie, zamknąć jej usta pocałunkami, wargami wyssać krew z jej warg. Olśniewał mnie urok niepokalanej świeżości jej ust jak czar niezdeptanego kwiatu i blask oczu o dziwnie szczerym wyrazie.
Lekko podniosłem jej rękę do ust (była czerwona i spracowana) i pocałowałem. Szarpnęła się dość silnie, lecz spokojnie, oczy jej roztworzyły się dziwnie szeroko, smutnie jakoś zdziwione.
— Dlaczego Pan to zrobił?
Pochwyciłem znów jej rękę i szeptem zbliżywszy ku niej twarz zapytałem:
— Czy mi nie wolno? nie wolno?…
Nie odpowiedziała nic, pokraśniała i skryła znów oczy pod rzęsami.
Wtedy ostrożnie zacząłem otaczać jej kibić; objąłem i mocno przycisnąłem do piersi. Pochyliłem się cały nad nią, odepchnąłem zasłaniające twarz ręce i wpiłem się ustami w jej szyję. Odchyliła głowę w tył szamocząc się i szepcząc gorączkowo: — Nie, nie chcę, niech mnie Pan puści! — Ale szeptała coraz ciszej, aż umilkła poddając drżące i rozpalone wargi pocałunkom.
— Ktoś idzie — Odskoczyliśmy nerwowo od siebie i usunęliśmy się w cień na drugą stronę ulicy. Dziewczynka była zmieszana i patrzyła w ziemię. Otoczyłem ją ramieniem. Już się nie broniła. Szliśmy tak milcząc czas jakiś. Pochyliłem się znów do pocałunków. Resztką woli starała się jeszcze odsunąć dziwnie jakoś patrząc na mnie. Ale coraz mocniej obejmowały ją moje ramiona, coraz goręcej tłukło się serce pod szarym stanikiem — zamknęła oczy i cała wtuliła się we mnie…
Staliśmy tak długo milcząc.
— Jak ci na imię?
— Zuzanna.
— Zuzik. Będziesz teraz nazywać się Zuzik. Mów mi: ty. Dlaczego nie chcesz mnie pocałować.
— Ja nie mogę zrozumieć — to wszystko tak nagle się stało.
— Nie myśl! Noc krótka. Całuj.
Podeszliśmy do bramy i przystanęliśmy w niej. Trochę kręciło mi się w głowie.
— Pocałuj mnie. Zuzik!
— Nie mogę…
— Pocałuj…
Wspięła się na palcach, zarzuciła mi ręce na szyję i lekko złączyła swe rozpalone usta z moimi. Uczułem w sobie jakiś szał, nigdy niezaspokojoną tęsknotę, głód pocałunków… Zacząłem całować bez tchu, bez pamięci usta, oczy, te ciemne, wiecznie opuszczone rzęsy, wgryzać się w wargi prawie do utraty przytomności… Czułem drażniący zapach jej włosów, jej pocałunki paliły mi krew, im bardziej mdlała mi i słoniła się w ręku, tym czułem się szaleńszy…
Aż wypiłem z policzka kilka staczających się szybko łez. Wypuściłem ją z ramion. Oparła się na pół bezwładnie o bramę.
— Dlaczegoś ty płakała Zuzik?…
Pochyliła się nagle ku mnie i patrząc mi w oczy zaczęła szeptać.
— Ja nie wiem, co się ze mną stało.
Mnie się pewnie to wszystko śni. Ja mam często dobre sny, tylko sny… Pan… ty mnie całujesz i tak dobrze jest… To pewnie mi się śni…
Mnie jeszcze nikt nie całował, a Pan tak od razu… Dlaczego Pan to zrobił?… I pomyślałam, że dzisiaj tak dobrze… a potem wszystko się skończy… Skończy się… Niech Pan już nie całuje… Niech Pan sobie już pójdzie… Wszystko mi się tylko śni, a potem już Pana nigdy nie zobaczę… Ja mam złe przeczucie… Dlaczego Pan to zrobił?… —
— Kocham Cię Zuzik!…
Zamknąłem jej usta pocałunkami…
— Przyjdę jutro i pojutrze, i co dzień będę czekał na Ciebie, będę myślał o tobie, Zuzik. O siódmej przyjdę, dobrze? Masz czas? — Tutaj będę chodził koło rogu. Nie płacz, Zuzik. To nie sen. Kocham Cię.
Przyjdę jutro…
------------------------------------------------------------------------
A jednak to był tylko sen…
O siódmej miałem ważne zajęcie.
Nie spotkałem jej nigdy.
31 października
Prawie cały wczorajszy i dzisiejszy dzień spędziłem w uniwerku.
Chodzę jak wariat na wszystkie wykłady i rozglądam się, na co by tu się zapisać. Kleinera²⁶ wykład podobał mi się, na Handelsmanie²⁷ chciałem usnąć, na francuskim przekonałem się, jak dużo jeszcze muszę pracować. Do pracy mam wyjątkowe zacięcie: czysta to korzyść z przygotowania do matury — nie mogę się odzwyczaić od pracy umysłowej. Biurokracja wstrętna: dwie godziny stałem w ogonku, zanim przyjęto moje papiery.—
2 listopada
Byłem wczoraj u Lehrów. Rzadko gdzie czuję się tak dobrze jak u nich. Jakaś „inteligentna” atmosfera panuje u nich. Może dlatego doświadczam tego wrażenia, że nie mam z kim prowadzić takiej rozmowy, jaką z Lehrem prowadzę. Doskonale odczuwam i rozumiem jego upodobania artystyczne — dopełnia on mi nieraz te myśli, których wyrazić nie potrafię. —
Na pożegnanie zostałem obdarzony serdecznym moim przyjacielem i mistrzem — Norwidem; naturalnie na czas krótki. Wróciłem około pierwszej, a pomimo to długo jeszcze nie mogłem się oderwać od czytania „czynu Testamentu”²⁸.
3 listopada
Dialog
ONA: Wyjeżdża Pan?!
POETA: Na zawsze.
O.: A dokąd i po co?…
P.: Szukać nieznanych krain, co w snach mi się złocą
i wabią niespokojnym i drażniącym blaskiem
na błękitne wybrzeża ze złoconym piaskiem,
na leśne uroczyszcza, co kryją tajemnie
przed ludźmi, którzy znają tylko rzeczywistość,
szept spadających liści, srebrnych zdrojów czystość
i smutne hymny ciszy… Wszystko to jest we mnie…
W kręgu tęczowych marzeń i tęsknię, i gonię
za białą marą, która, w noc przychodząc, kładnie
palące pocałunki na twarz mi i skronie…
Gonię, aż z oczu przepadnie…
Potem tylko jaśminu czuję woń upojną
i narcyzów zdziwione patrzą na mnie oczy
aż znowu sen mnie otoczy,
aż znowu od marzeń rojno,
co wkoło mnie się snują przejrzyste, a złudne…
O.: Ach! mówmy o czym innym! To są rzeczy nudne
i nazbyt fantastyczne, a ja z tego świata;
nie poniesie mnie w gwiazdy ta mowa skrzydlata: —
mówmy o rzeczach ludzkich… Bez górnego stylu
niech Pan wyzna przyczynę i cel swej podróży:
Rzym, Paryż, czy Neapol?… Było tam już tylu…
Kto wie! — może i Panu to niebo posłuży
do natchnienia. Pan przecież poeta? —
P.: Nie! Pani,
jam tylko łowca pereł piękna z dna otchłani,
która się zowie życiem.
O.: I znów słowa, słowa:
pustych dźwięków rozsnuta tęcza kolorowa,
a ja coś prawdziwego chcę słyszeć z ust Pana…
Słyszałam, że Pan kochał i teraz w rozpaczy
szuka Pan zapomnienia?… i w ten szlak tułaczy
wlecze Pana na sercu niezbliźniona rana.
Czy to prawda? —
P.: Nie, Pani! Ja nie szukam wcale
zapomnienia, bo pewne słowa i uśmiechy
ryją się w duszy dłutem cierpienia, jak w skale
i przez morza wracają stokrotnymi echy
i karmią głodne myśli nadziei jałmużną…
Nie uciekam przed nimi… i uciekać próżno!
Czasem jestem szczęśliwy, gdy myślę o woni
narcyzów, które więdną w lilijowej dłoni.
Cieszę się, że myśl żadna ścigać mnie nie będzie,
że wszystko tajemnicą skryte cichą, wieczną,
że tylko me marzenia będę drogą mleczną
rozsyłał zawsze i wszędzie…
Pani! jestem wesoły!…
O.: Boli Pana dusza…
Ja to czuję, lecz słowa Pańskie błędne, mgliste,
przeszkadzają zrozumieć i tylko mnie wzrusza
to uczucie nieznane mi: smutne i czyste…
Pan jeszcze kocha? —
P.: Pani! to słowo mnie dławi
i zastyga na ustach… Po co rzucać słowa
w milczącą przestrzeń?… Panią nudzi ta rozmowa…
Teraz ja proszę: skończmy!
O.: Lecz mię to ciekawi!…
Niechże Pan powie chociaż imię tej nieznanej,
której śmiech i spojrzenia duszę Pana ranią…
A może ona tylko w myśli rozigranej
żyje i dręczy Pana? — A więc?…
P.: Kocham Panią!
Pisałem 3 / XI 1918
W. Broniewski
6 listopada
Idę do wojska (niech szlag trafi) pełen rezygnacji względem moich tak ślicznie zapowiadających się studiów. Przekonałem się, że we mnie jest dwóch ludzi: jeden to ja, który ma dosyć wszelkiego stania na baczność, salutowania itp. idiotyzmów, drugi, to także ja, który sobie śpiewa pod nosem: altruizmu trochę, ufermo! Ten drugi „ja” wziął górę, przeto jadę do Krakowa²⁹. Dawno przestały mi imponować ojczyźniackie frazesy: „ojczyzna w niebezpieczeństwie” lub coś w tym rodzaju, nie pociąga mnie wcale wojna z Rusinami — pomimo to mam wrażenie, że w wojsku znajdę najodpowiedniejsze pole do działania. Robota konspiracyjna mi się nie uśmiecha: zająłbym w niej jakieś podrzędne stanowisko, bo nie znam środowiska, przy tym kiepski ze mnie mówca. W wojsku wiem, do czego dążyć będę.
Zirytował mnie dzisiejszy wiec. Co za bydło! Hurrapatriotyzm połączony ze zwierzęcym antysemityzmem — oto treść uczuć nurtujących przeciętnego obywatela akademickiego³⁰.
Mimo wszystko czuję się obecnie najbliższy frakcji³¹: nie mogę jakoś zaakceptować programu lewicy, aczkolwiek ich szanuję. Sądzę, że niedługo się zobaczę z Kustroniem — co on też powie? Jutro decydująca rozmowa z Radkiem³².
------------------------------------------------------------------------
Po upływie kilku dni tracę cały szacunek do moich pierwocin literackich. Kropka.
------------------------------------------------------------------------
Po upływie kilku miesięcy moje pierwociny literackie przedstawiają mi się lepiej: widzę błędy i poprawiam je. Kropka.
------------------------------------------------------------------------
Przeto w księdze tej, która oby była sumą mego intelektu, pragnę umieścić nieco z dawniejszych moich „arcydzieł”. Oto nastąpi wkrótce sonet, do którego natchnęła mnie, jak zwykle w moich erotykach, kobieta nierealna, marzenie o miłości, której, prawdę mówiąc, nie znam. Później nastąpi obrazek wojenny, którego genezy szukać należy pod Optową³³, a który, kilka razy przerabiany, w takiej formie wreszcie się ostał:
------------------------------------------------------------------------
Spojrzenie nieraz jest długą rozmową,
która w wiązadłach zdania się nie mieści:
głębia Twych oczu jest głębią jej treści,
a brylantowy każdy przebłysk: słowo…
Spojrzenie twoje jest baśnią tęczową,
dziwne, tajemne, snuję zeń powieści… —
duszę mą koi i myśli me pieści,
że jeszcze kochać pragnę… żyć na nowo!…
Smutek-wędrowiec wciąż włóczy się ze mną
i zrywa każdą wątłą nić marzenia: —
nie warto kochać i cierpieć daremno: —
każdy mi uśmiech szczęścia w jad się zmienia,
zawsze mi smutno będzie, zawsze ciemno…
— Promykiem słońca są Twoje spojrzenia…
------------------------------------------------------------------------
Wiśniowy, jasny sad… Narcyzy białe kwitną…
Nade mną zieleń drzew i wonne bzu okiście…
Korony pełnych grusz kwiat ubrał w biel srebrzyście,
upojna, słodka woń w dal snuje się błękitną…
Czasem w kobiercu traw koniki polne zgrzytną,
zakwili cicho ptak i przemknie się przez liście.
— Drzemie wiśniowy sad… — tak smętnie, uroczyście
szemrzą korony drzew melodią nieuchwytną.
Dziewczyno! — czy to sen? — bo marzę tak, jak we śnie,
że każdy biały kwiat twój pocałunek śle mi,
że słońca blaski te — uśmiechy są twojemi,
że wszystek ból i żal już pierzchły hen, bezkreśnie,
że jasnych szczęścia dni cień smutku mi nie ściemni…
— Dziewczyno! pozwól śnić, a całe życie prześnię!
------------------------------------------------------------------------
Błękitnym szlakiem płynie nasza łódka —
fala ją niesie śpiewna i kołysze…
Płyniem od życia w szczęście, sen i ciszę,
brzegiem nas ściga blada niezabudka…
Błękitnym szlakiem płynie nasza łódka.
Garbate wierzby w wodę zapatrzone
na naszą drogę zwiędłe miecą liście
w zadumie smętnej stoją uroczyście
i długo jeszcze patrzą w naszą stronę
garbate wierzby w wodę zapatrzone.
Fala melodią szemrze nieuchwytną
i dusze nasze jak dwie struny trąca:
ta łódź, jak harfa od dźwięków mdlejąca,
coraz to dalej płynie w dal błękitną…
fala melodią szemrze nieuchwytną…
Płyńmy! o, płyńmy!… błękity bez końca
i nie wiem, kędy w wód tonę przezroczu,
bo utonąłem w błękicie Twych oczu
i bledszym zda się mi przy nich blask słońca…
Płyńmy! o, płyńmy!… błękity bez końca…
Płyńmy do szczęsnych krain zapomnienia
zanim przeciwny wiatr o żagle muśnie
zanim błękitna fala z gniewem pluśnie…
Z hymnami ciszy bez słowa, bez tchnienia
płyńmy do szczęsnych krain zapomnienia…
------------------------------------------------------------------------
…Naprzód… Rakiety błyszczą jak motyle…
już mitraliezy³⁴ pacierz śmierci warczą…—
Czy śmierć za chwilę, zwycięstwo za chwilę:
naprzód! o! naprzód — póki siły starczą!…
szrapnele świszczą wciąż, pękają w górze
i rozkwitają jak szkarłatne róże…
Grad kul… W powietrzu jakaś zawierucha…
granatów salwy lecą… syczą… wyją —
po całym niebie ta muzyka głucha
jęczy; tam krzyknął ktoś: „Jezus, Maryjo”…
upadł… krew broczy… Ktoś rzęzi, umiera…
Naprzód!… już dalej pędzi tyraliera.
W ogniu szrapneli świecą się reduty;
już blisko: widać je, jak ogniem zioną!
Chwila przed szturmem: ktoś przecina druty;
krwi pełno, w oczach od krwi aż czerwono…
Jeszcze ostatni rozkaz: „Na bagnety!…”
.............................
Zagasły w drutach ostatnie rakiety.
.............................
Karabin trzymał jeszcze w zimnym ręku,
gdy upadł z raną krwawiącą na skroni —
wznak się obrócił i skonał bez jęku.
— Pamiętam Ciebie, towarzyszu broni!
Dzisiaj tu leżysz w tym brzozowym lasku
krzyżów, przykryty zimną warstwą piasku.
Pamiątką całą brzozowy krzyż prosty;
na krzyżu wisi maciejówka siwa,