- W empik go
Pamiętnik - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Pamiętnik - ebook
„Pamiętnik” to zapis myśli, pragnień, wydarzeń z codziennego życia. Historii ludzkich, tajemnic, wstydliwych uczynków, jak „szkielety” z szafy, powierzonych niemym kartkom papieru. „Kajecik” ukryty głęboko w schowku nam tylko znanym. Dziennik, zapiski, wspomnienia, okruchy życia uwięzione w słowach ku pamięci.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8189-861-4 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zima 11 stycznia 2020
Zima, to chłodna, wyniosła, kapryśna dama w sukni z nieskalanej bieli i koronie wysadzanej gwiazdkami z brylantowych zamrożonych łez. Czasami mieszka w zamku na biegunie północnym, ma siedliska na szczytach niebosiężnych gór, lub chwilowo przebywa nie wiadomo gdzie. Razem z dziadkiem mrozem porusza się karetą pomiędzy wzburzonymi chmurami, rozsiewając zamęt, strach i chłód. Bywa, że się spóźnia, zwleka z przyjściem do lądów, gdzie pora jej rządów, a potem podstawia nogę wiośnie odwlekając z odejściem z kraju, gdzie wszyscy mają jej serdecznie dość. Wiele lat temu zerwałam z nią kontakty i się nie widujemy. Teraz ośmielam się ją prosić, — jako urodzona w czasie jej srogiego panowania, gdy zamarznięte soki rozsadzały konary drzew, — aby przybyła łaskawie do mojego kraju i opamiętała się. Czekają na nią zmęczone pracą pola, aby je okryła kołderką z puchu i ułożyła je do snu. Rolnikom należy się odpoczynek przy piecu, bez straszenia wichurami zrywającymi dachy domów, proszę nie siej spustoszenia, zimo, pohulaj lepiej z wiatrakami, im energii brak. Poskrom bakterie, wirusy rozpanoszone ciepłem, lodowatą szczepionką i wybij je do cna. Dzieciom nie szczędź saneczkowych szaleństw, łyżwiarzom ślizgawek. Niecierpliwym bałwanom może też swoje pięć minut szczęścia daj? Gołe gałęzie drzew nakryj płaszczem śniegu, po co ma je szczypać mróz. Zbłąkanych w mroku nie przytulaj, bajkowych zwidów nie obiecuj im, bo ci potem będzie wstyd. Z księżycem się nie targuj, pozwól mu oświetlać drogę zakochanym, zaglądać do okien tym, co lubią marzyć, układać wiersze i mrzonkami żyć, czy śnić. Z nudów może pomaluj ludziom szyby w oknach w gwiazdkowe, cudne wzory, niech się budzą w baśniowej krainie wśród firanek utkanych z parującej mgły. Nakaż mu, żeby się nie popisywał minusami pan siarczysty mróz, bo niektórym ciepłego kąta brak. Wieczorami twórz nastrój wokół, sypnij hojnie lekkimi jak piórka płatkami śniegu, czyń piękniejszym bielą, ląd. Lubisz się czasami zdenerwować i zmienić świat w sopel lodu, bo ci miłości w zimnym sercu brak. Tylko błagam, wiosną, jak będziesz odchodzić i słonko obejmie twoje lodowate serce, nie płacz, uciekaj, bo możesz spowodować potop na ziemi i skrzywdzić nas. Do mnie cię nie zapraszam, bo byś się roztopiła w mig. Lubię cię i tęsknię za tobą chwilami, może jeszcze, kiedyś, uda mi się spotkać cię..
Nowy Rok 29 grudnia 2019
Nowy Rok, to nabrzmiałe od pragnień, życzeń, błagań i nadziei słowo, więc i ja piszę do Ciebie jeszcze przed rozpoczęciem otwarty list, w imieniu wielu z nas. Próbuj zażegnać, proszę, światowe konflikty i wymieć szerzące się wokół zło. Podoba ci się ta bezwzględna rywalizacja, deptanie drugiego człowieka, przemoc? Bo mnie wcale nie, więc może zrób coś z tym, powstrzymaj ten chory trend. Przygaś nienawiść między ludźmi, miłość wyślij na pierwszy front, niech z otwartym sercem, dobrem naprawia ten świat. Miłosierdziem otocz dzieci, Kasi z parteru przywróć ojca, Maćkowi bezpieczny dom, innym dzieciństwo bez strachu i łez. Moją przyjaciółkę, prześladowaną chorobami natchnij wiarą w wyzdrowienie, chęcią do życia, aby nie załamała się. Chorym przywróć zdrowie, zapewnij im należną opiekę. Niektórych bezdusznych opiekunów ześlij na pustynię, może ich opamięta brak wody i sypiący w oczy piach. Troskliwym dodaj siły, w nagrodę ludzki szacunek, pomyślność, wdzięczność i godziwy byt. Bezradnych, biednych odziej, nakarm, przywróć im godność i wiarę w siebie. Słabym, uzależnionym dodaj otuchy, pomóż im się odbić od dna, proszę Cię. Wytęp okrucieństwo wobec ludzi, zwierząt, przyrody, to przeraża nas. Opamiętaj bezmyślnych, pazernych, przed zaśmiecaniem otoczenia, produkcją plastiku, wycinaniem drzew. Wśród betonów się podusimy, steroidy, konserwanty, sztuczna żywność powoli już zabijają nas. Głupim użycz rozumu, mądrym poleć używanie go do szlachetnych celów, budowania normalnego świata. Smutnym przywróć uśmiech z nadzieją, że przyjdą lepsze dni. Bądź łaskaw dla starych, bezradnych, samotnych, oni przecież kiedyś z mozołem budowali dla nas lepszy świat. Uszczknij grosza tym, którym się „przelewa”, sypnij go tam, gdzie bieda piszczy aż strach. „Utrzyj” nosa arogancji, bucie, cwaniactwu, od którego burzy nam się krew. Tych, co poniżają bliźnich ukarz potknięciem, niech doznają tego, co to znaczy tracić godność i grunt. Zmiłuj się nad nękaną suszą, pożarami, upalną Australią, otwórz zachmurzone wrota, ześlij spragnionej, popękanej ziemi i bohaterskim strażakom, DESZCZ. Pomyśl o tym, proszę, gdy ucichnie sylwestrowy szał, śpią jeszcze obolałe od szampana głowy. Kiedy w opustoszałych rankiem ulicach, zbudzi się otulony śnieżnym puchem, świat, w twój pierwszy, Noworoczny dzień? Napraw, co możesz, ześlij ulgę skrzywdzonym, wrażliwym duszom. Rozsiej wokół ziarna dobra, spokoju, sprawiedliwości. Każdemu z nas coś w prezencie od życia daj. Bądź hojny, proszę, obdarz nasze serca miłością, do bliźniego też. Pospiesz się, nie zapomnij, że masz przed sobą tylko 365 dni. Kłaniam Ci się nisko, nie odpisuj mi, masz przed sobą
bardzo pracowity czas..
Święta 23 grudnia
Święta, to dla wielu ludzi i dla mnie szczególne, odróżniające szarą codzienność od pełnych blasku świec, choinki, spotkań, odpoczynku i prozy życia, dni. Z dzieciństwa utkwił mi w pamięci wtedy wstydliwy, niepotrzebny nam dzieciom — wydawało mi się — wigilijny zwyczaj podania sobie rąk, przeproszenia domowników, przed kolacją za „niecności” uczynione bliskim, wybaczenia, pojednania się. Nabrał on teraz ogromnej ważności w skłóconym świecie, dusznym od nienawiści, nieporozumień, zła. Natchnieni dobrą wolą otwórzmy serca na bliźnich, życzliwość, zrozumienie, tolerancja niech przewodzą nam. Wyciągmy z lamusa przestarzałe MIŁOSIERDZIE, wywodzące się z miłości jedno z najpiękniejszych ze słownika życia, słów. Otrzepmy je z kurzu, czyńmy je w praktyce gdzie się tylko da. Nie wstydźmy się łez, uścisków, czułych gestów, dobrych uczynków, obdarzajmy nimi bliźnich hojnie nie tylko w te świąteczne dni. Samolubność, obojętność wypędźmy precz, na mróz. Pamiętajmy o samotnych, podzielmy się opłatkiem, jedzeniem też. O dziadkach, stetryczałej, złośliwej ciotce, której w życiu się źle powiodło, dobrem i miłością dzielmy się. Tutaj nie zapomnijmy o strażakach, którzy w upał, suszę, wiatr, piątek, czy święta gaszą teraz pożary. Ratują ludzkie życie, zwierzęta, domy, piękny busz, narażając się. Rodakom życzę śniegu za oknami, a na niebie gwiazd. W domu ciepła, zgody, rodzinnych spotkań, rozmów, ucztowania w blasku choinkowych świec, zgody, przyjaźni, czułych słów, radości i spokoju. Wszelkiego dobra, zdrowia, spełnienia nawet i niebotycznych marzeń, pragnień życzę każdemu w ten piękny, świąteczny czas.Tu i tam 14 grudnia
Nachodzą takie myśli, w grudniu..
To park tuż przy moim domu. Chodzę, patrzę na te drzewa i myślę sobie, gdzie ja zawędrowałam? To przecież inny świat. Przyjechałam tutaj tylko odpocząć na kilka miesięcy. Zatrzymał mnie tu Człowiek na wiele długich lat. Oderwałam moich bliskich od ich korzeni, historii rodziny, mnie tylko znanych miejsc. Urodzeniem tutaj to ich ziemia, język, słońce, ich świat. Nie znają dziadków, dramatów rodzinnych, lasu, zapachu zboża, bzu, srogiej zimy, brzóz. Zubożały jest ich świat bez tamtego dziedzictwa. Teraz widzę, jak ważne są dla człowieka miejsca, które nie odchodzą, wiecznie w nich trwają tamte wydarzenia, szkoła, dzieciństwo, morwy, zapachy, rozpacz, nad obtartym kolanem, płacz.
A tutaj, wszystko, co dla mnie przybrane, nienasiąknięte moją przeszłością, to ich normalny, znany świat.
Co po mnie pozostanie? Tam, daleko, rodzinne gniazdo, historia życia, miejsce urodzenia, może echo w czyjejś pamięci. Naderwana czasem, odległością, wątła nić. Tutaj, dom z cegieł i najbliżsi ludzie. Dla garstki sąsiadów będę znaną przez „chwilę”, mieszkającą na tej samej ulicy postacią, o której nie będzie pamiętał nikt. Taki jest rozdartego pomiędzy dwoma lądami emigranta los. Tu niezdolnego czasem „wrosnąć” w tę ziemię. Tam wydartego od korzeni — często dobrowolnie. Tutaj nie zdążyłam się zapisać i ugrząźć w pamięci ludzi. Tam, mnie zapomną z czasem i zgubią w wyblakłych wspomnieniach. Na nic nie narzekam, ani nie żałuję. Tak sobie wybrałam, albo tak mną pokierował los.
Kiedy odejdę, tutaj ukryta w cieniu słonecznego nieba będę zerkać na moich bliskich mknących samochodem przez spieczony ląd.
Tam, z pochmurnego nieba z nostalgią popatrzę na piaszczysty skrawek ziemi, na którym stała drewniana chałupka i wciąż szumiący, sosnowy las.„Bordek” 4 grudnia 2019
Barbara, w dzieciństwie mała blondynka z zadartym noskiem, przymrużonym oczkiem, obserwowała w milczeniu normalny jeszcze wtedy świat. Drobna, ale wielka duchem myślicielka, humanistka znosiła do domu jeża, ptasie pisklęta, koty, których nie chciał nikt. Słynną Kacprową z wrednym charakterem, która za nic miała nas i psa. Odważna Basia umiała poskromić woźnicę, który konia bił, z piąstkami „weszła” w awanturę w obronie pokrzywdzonej, narażając się. Uparta, nie dała się przekonać do zmiany zdania, namówić na coś, co nie pasowało jej. Modlitwą „znaczyła” ścieżkę na podwórku, nie przestała, chociaż śmialiśmy się z niej. Z umysłem światłym, ciętym jak brzytwa, w nauce nie miała sobie równych, ale nie popisywała się, nie konkurowała, uważała to za zwykłą rzecz. Skryta, zamknięta w swoim ogromnie bogatym świecie, kryła talenty nie dbając o to, aby wykorzystać je. Kochała taniec, filmy, muzykę, ma słuch absolutny, o czym przez lata nie wiedział nikt. Przyjaźniłyśmy się od dziecięcych lat. Wybrałyśmy — daleko od domu — różne szkoły. Ją nęcił las, natura, cisza, mnie pociągał wielki świat, ciągoty do podróży miałam we krwi. Ona ich nie cierpi, osiadła w rodzinnym mieście, trudno ją z niego „wywlec” nawet na jeden dzień. Tęsknię za naszymi spacerami odbywanymi lata temu w śnieżną wigilijną noc, aż do stacji kolejowej, wyznawaniem tajemnic, rozmowami do późna w noc. Wędrówkami po leśnych ścieżkach latem. Libacjami, które nam się przytrafiały, świetne, „zakrapiane” uczty, też. Barbara jest niezawodna, ale nie nudna, ani napuszona. Nie da się przekupić, trudno ją namówić do „grzechu”, przekonać do zmiany zdania. Tyle razy mnie pocieszała, tkwiła przy mnie, gdy zawalił mi się na głowę świat, wylewałam przed nią wiaderka łez. Świadomość, że ją mam znaczy dla mnie tak wiele. Barbara ma wyjątkowe, specjalne miejsce w moim sercu, którego nie zajmie nikt.
Dzisiaj Ci dziękuję za wszystko, Barbaro. Bądź zdrowa, ciesz się życiem ile się tylko da. Nie „pękaj” w szwach, siostro kochana, niech będzie dla Ciebie dobry, łaskawy, każdy dzień, miesiąc, rok. Nie zmieniaj się, bądź sobą, ale bądź… Mocno ściskam Cię.
Naprawić świat 21 listopada 2019
Myślę sobie, jakby tu naprawiać ten skomercjalizowany, skłócony do nieprzytomności, zawistny, depczący słabego, bezbronnego, łaskawy dla bezczelnych z twardymi łokciami i sercami, świat. Czas, zawstydzony naszymi niecnymi poczynaniami goni przez pola jak szalony, boi się przystanąć, odetchnąć, oglądnąć za siebie. Skraca nasze szanse naprawienia błędów i opamiętania się. Wrażliwość okopała się w załomkach duszy, ślepnie, głuchnie na cierpienie maluczkich. Staromodna, wyszydzana przez „wszechmocnych”, zagrożona linczem przez manipulowany frazesami tłum. Ja, naiwna, staroświecka, bojąca się myszy, ciemności, śmierci zwołam kilku „słabeuszy” z motykami i wyruszę na prywatną wojnę ze złem. Będę pisała listy do urzędów tym mniej sprawnym literowo i dopominała się dla nich praw i rzetelności w załatwianiu spraw. Wysłucham pijanego, przegranego, pomogę mu się podnieść z kolan. Może mnie wyśmieje, „ochrzani”, a może nie? Przymknę oko na złośliwość sąsiadki, której przeszkadza wydobywający się z komina niewłaściwy dym, lub deszczówka wkraczająca potokiem na jej niżej położony ląd. Zaproszę ją na krótki spacer, przecinek w samotności, która nęka ją — wspomagana trudnym charakterem — przez wiele lat. Wybaczę komuś tamte, kłujące jak cierń, słowa, bolące mnie do dziś. Nie wdam się w dyskusje polityczne, wybory i wierzenia religijne są dla mnie i kraju, w którym żyję, tabu, prywatne i nikomu do nich nic. Na szczęście — bo mogliby za reakcję uwięzić i mnie — nie spotkałam tutaj dręczonego kota, czy porzuconego z łańcuchem na szyi psa, tutaj grożą za to srogie kary. Zareaguję na czyjś krzyk, czy płacz. Nie będę obojętna na żaden objaw dziejącego się ludziom wokół zła. Nie jestem bohaterką, nie wybieram się na barykady, przemoc fizyczna to nie to. Spodziewam się nabyć na tej drodze wiele duchowych guzów, szyderstwa, kpin. Będę ponadto, uniosę dumnie głowę, nie dam się. Nie mogę już dłużej milczeć i patrzeć obojętnie na to, co się dzieje z nami, ludźmi. Zacznę naprawę od siebie, jeżeli uda mi się pomóc jakiemuś człowiekowi, to już będzie coś. Brak mi w sobie zacięcia działacza gotowego na przysłowiowy stos. Ale będę tępić chamstwo i bronić tych mniej uprzywilejowanych losowo. Nie zamierzam pasować się na świętą, „grzechy” wcale nie omijają mnie. Tylko jak patrzę na to co się teraz dzieje gubię wiarę w człowieczeństwo i buntuję się…Rodzina 7 listopada
Rodzina, to miłość, lojalność, przyjaźń i wsparcie. Gniazdo, do którego się wraca z różnych świata stron. Cóż może być od niej ważniejszego na świecie? To nasze korzenie, geny, bagaż emocji, zachowań nawyków. Kolor włosów, uśmiech spojrzenie. Charakter, wredność, lub łagodność. To przynależność, z więzami krwi nie do rozerwania. Ogromna siła zdolna do poświęceń. Nasza tożsamość, miejsce, dom, historia. Z dziadkiem buntownikiem, wojennym bohaterem, miłośnikiem przyrody, tłumaczem, który nauczył nas „wyznawać” się na zegarku i mówił żyj po swojemu, innym też daj żyć. I tamtym, nieznanym, dziwakiem z wstydliwą chorobą, który się zamknął w depresji na pięterku i pogniewał na cały świat. Babcią, która odeszła tak młodo. Drugą, pobożną, dzielną, która przetrwała obóz, zmarła na tyfus i jest pochowana nie wiadomo gdzie. Wujkiem, z wybujałą fantazją kochającym wesela, tańce, pracę znacznie mniej i koniem Baśką dostarczającą go w nocy śpiącego pod sam dom. Ciocią, która powiedziała mężowi w dzień ślubu wynocha, bo miał dziecko z inną. A potem, żyła na „kocią łapę” z innym wujkiem przez dziesiątki lat. Piękną siostrą, jeszcze młodą, mającą apetyt na życie jak mało, kto, której serce zamilkło nocą, na obczyźnie. Może się też trafić wrażliwy alkoholik, nieporadny na brutalną codzienność, co zamknął się w dźwiękach muzyki i uciekł na tamten świat. Po ciotce melancholiczce dostały nam się szaro — bure oczy, kupiecki zmysł z zazdrością, co nam rujnowała związki, mąciła rozum i burzyła świat. Ojcem szorstkim, prawym aż do bólu. Matką, ciepłem, miłością gotową obdarzyć cały świat. Może po niej uwielbiamy taniec, cierpimy w cichości, kiedy jest nam bardzo źle. Kochające się rodziny łączy bliskość, oddanie, w nich można się wypłakać jak dokuczy los. Pochwalić sukcesami, poradzić się na rozstajnych drogach życia, w którą stronę iść. Jest, za kim zatęsknić, jest, do kogo wrócić, jest rodzinny dom, można pożyczyć na „chleb”. Nawet się pokłócić, pogniewać, świętym nie jest nikt. O rodzinę się walczy i za nią się ginie. Dopóki istnieje rodzina jest ostoja, porządek, sens i ład. Jak ona się rozpadnie, co będzie punktem odniesienia dla człowieka, wzorcem, hamulcem, wskaźnikiem? Na świecie zapanuje chaos, zachwieje się podstawa ludzkiego życia, zabraknie miłości, bliskości, odpowiedzialności. Legnie w gruzach zwariowany, odarty z uczuć, sztuczny, pusty, zimny, zmechanizowany do absurdu, świat.
W rocznicę 28 października 2019
Tyle lat już minęło, a wydaje się, że to było przedwczoraj… Było tak zimno w tej szpitalnej sali, z rozpaczy chciało mi się krzyczeć, łykałam z bezradności łzy.. Mroczno, wielkie, gęste drzewa za oknem strzegły dostępu słońcu, ciepłu, wiatrowi. Stamtąd już nie można było żywym wyjść. Kable i rurki nie pozwalały się do ciebie przytulić, uwięziły cię. Tkwiłeś pewnie w innym, nieznanym mi świecie, z którego pragnęłam zawrócić cię. Trzymałam cię za rękę i pytałam, pamiętasz jak między stopami ściskałam nieszczelny termos, z którego uciekała kawa, gdy samochód podskakiwał na wybojach, nocą, w buszu. Wracaliśmy wtedy do domu, żółwim krokiem, przez górskie ścieżki, w gęstą jak mleko mgłę. Samochód nam się zepsuł. Trzęsłam się ze strachu, a ty trzymałeś mnie za rękę, przytuliłeś i mówiłeś „nie bój się, dowiozę cię do domu i nigdy nie zostawię cię samej, zaufaj mi”. To teraz obudź się, proszę, przyrzekłeś. Wkrótce, może z bólu, żalu, stanęło ci serce. Nie odpowiedziałeś, opuściłeś mnie. Rozpacz z latami złagodniała, otorbiła się obolała w zakamarkach serca. Łzy osuszył czas. Samotność wciąż się kołacze pomiędzy chwilami smutku, wspomnień. Śladów twojego istnienia nie zatarł czas. Pamięć zapisała w myślach to, co na stałe połączyło nas. Tęsknota nie daje zapomnieć, dopada, kiedy tylko chce. W Zaduszki zapalę ci świeczkę na mogile, moim bliskim z kraju, też. Porozmawiam z tobą szeptem, przypomnę, co było, poproszę cię o opiekę. Zapłaczę z żalu nad tym, co minęło, ale wciąż w sercu tkwi. Odejdę spokojniejsza, że modlitwy i pragnienia zaniosą do nieba płomyki świec w ten najsmutniejszy w roku dzień spotkania dusz…
„Trzy Ogrody” 19 października
Przeglądając książki, natknęłam się na „Trzy Ogrody”, Ludwika Błyszczaka, poezję, która głęboko poruszyła mnie. Jest w nich przyjazne miejsce dla każdego żywego stworzenia, roślinki, piasku, mrówki, a nawet i łzy. Człowieka i drzewa, ptaka, gwiazd. Zagnieździła się w nich wszechobecna miłość, która dotyka wszelkiego istnienia, rani, boli też. Zawarte jest w nich morze ciepła, emocji i dobra. Przyjaźni do ludzi, natury, zrozumienia dla bliźniego. Jest w nich ukryte głęboko pragnienie wolności, rozwinięcia skrzydeł do lotu w podniebną przestrzeń niczym nieograniczoną i tę ziemską bez horyzontu, granic, wiz. Poszukiwanie zakopanego gdzieś szczęścia ulotnego jak mgła, trudnego do odnalezienia. I tęsknota za bliskością kobiety, bycia z drugim człowiekiem najbliżej jak się da. Wrażliwość tkwi w każdym Ludwika wierszu. Skromna, cicha pokora stanowi dla niej tło. Mieszczą się w tomiku barwy, zapachy, wzruszenie, pragnienia. Wiara w Boga, sprawiedliwość i porządek świata, którego tak nam brak. Marzenia wyplatane ze stokrotek polnych, wyrażone słowami lekkimi jak piórko, ciepłymi jak promyk słońca, życzliwymi jak ręce matki i troskliwość ojca. To poezja płynąca z serca pięknego człowieka. Ludwiku, dziękuję, że Cię znam…
“A jedna łza Zosi, choćby ta najmniejsza
Potrafi przeważyć całe szczęście świata
A bez jej uśmiechu nawet ogród Raju
Cierniami by zarósł i w mrokach się schował”
Fragment poezji Ludwika….Być sobą 10 października
Być sobą, czuć się dobrze we własnym ciele i umyśle, nie zawsze łatwo jest. Często udajemy kogoś innego niż jesteśmy, pod wpływem innych ludzi, sytuacji, presji środowiska, trendów, mody. Rodzice nalegają, ucz się, ćwicz na skrzypcach, umyj uszy, pokaż, co potrafisz. Uśmiechnij się do pana Zenka, zgreda, który ma wpływy wszędzie. A nam cierpnie skóra na myśl o znienawidzonej matmie, od ćwiczeń gam włos nam się jeży i boli ząb. Wkuwamy przepisy prawne, bo to prestiżowy zawód, prawników nawet w przedszkolu brak. Pchają nas na psychologię, chociaż psycholog z nas będzie taki, jak z kota, pies, ale „leczenie” duszy ludzkiej to „misja” i tak ładnie brzmi. Nam się marzy budowa silników okrętowych, a matka załamuje ręce i krzyczy, synu, to nie dla ciebie, smar, śrubki, brudny kombinezon. Lepiej na medycynę idź. Wiążesz krawat do garnituru klnąc w duchu na myśl o stołku w biurze, prezesie, przekładaniu papierów, marzy ci się ogrodnikiem być. Mówią nam, to wypada, tamto jest „obciachem”, co powiedzą sąsiedzi, dziewczyna, ogarnij się, uczesz, zapuść modne wąsy. Dla świętego spokoju, z miłości, „tańczymy” jak nam zagrają, dajemy się lepić jak wosk. Chwilami szlag nas trafia, kiedy zrzucamy skórę wilka, aby w stadzie owiec z pędem iść, zamiast się wyluzować, sprzeciwić, zetrzeć z ust przylepiony uśmiech numer pięć. Robić to, co kochamy, lubimy, pragniemy, zamiast klaskać miernocie, nakładać maski trendy, uwierające naszą osobowość, ciało, mózg. Zdjąć z pleców narzucany nam przez lata garb. Zbuntować się, tupnąć nogą, wyśmiać pozerstwo, głupotę, modę. Nie kopiować innych. Wyjechać na Alaskę, na wieś, w busz. Grać na harfie, budować z bali domy, lepić garnki z gliny, wydobywać srebro z kopalni. Cokolwiek czynić, wedle upodobań. Byleby nie kraść, nie krzywdzić, szanować przyrodę. Łazić po lesie w kiecce ze straganu, nie szpanować. Robić, co się kocha, ubierać się po swojemu, mieć wolność, luz. Być sobą, gruby, czy chudy, mały, czy wielki, ale wolny, unieść się na własnych skrzydłach, „latać” w obłokach i szczęśliwym — na własną modłę — być…
Jesień 25 września
Jesień, to dojrzała, spełniona, rudowłosa czarodziejka. Ciepła, romantyczna, odziana w czerwień, brązy przetykane złotem, pachnąca macierzanką, sytością z domieszką malin i tęsknoty. Skrada się, znienacka chłopu spędzi sen z powiek czarną chmurą zbierającą się nad snopami zboża. Zdąży na dożynki, zahula oberka, pobłogosławi bochen chleba upieczonego z tegorocznych zbiorów. Dzieci pośle do szkoły w poranki skażone już chłodem. Uszczknie na szczęście listek czterolistnej koniczyny, powącha georginie, zagarnie rąbek sukni i ruszy na łąkę, przyśnie odurzona zapachem skoszonej trawy. Powłóczy się po lesie, zamota w maliniaku, zaplami suknię sokiem. Utknie pomiędzy drzewami, zaduma, wysłucha skarg wrzosów wplątanych na wieki w miłosną legendę. Wyprawi boćki w podniebne loty za dalekie morza. Zaprosi kilka żab ukrytych między sitowiem na ich pożegnanie. Zakradnie się do sadu, potrząśnie gałęziami, odciąży je z owoców dojrzałych, na posłanie z trawy. Ptakom i gryzoniom poleci uprzątnąć ziarna z kłosów porzuconych w żniwa. Uroni łzę na twarde ściernisko. Z nostalgią odprawi klucz żurawi odlatujących w szyku do ciepłych krajów. Przycupnie na miedzy odurzona dymem z pieczonych ziemniaków snującym się w wykopki po opustoszałych polach. Rozsypie wór kasztanów na kościelny ogród. Postawi chryzantemy na cmentarnych mogiłach. Zaduma się, wsłucha w ciszę, ogarnie ją nostalgia przed rozstaniem. Ogołoci drzewa z liści, otuli nimi spracowaną wydaniem plonów i deptaniem, ziemię. Trochę się zagniewa. Zawikła się w konflikt z wichurą szarpiącą wiszące na zardzewiałych zawiasach okiennice. Zastuka grochami deszczu do uśpionych okien. Czas odejść, oznajmi ze smutkiem. Posłucha rad mądrej sowy. W skrzynię utknie resztki ciepła, parę kłosów, wspomnień, ptasie piórko, rudy kasztan, gałązkę wrzosu. Nada ją na bagaż wiatrowi. Obuje trzewiki z powrósła, okryje się płaszczem z rudo — złotych liści. Otuli się szalem z mgieł, włosy nakryje chustą utkaną z pajęczyny i popłynie z obłokiem tam, gdzie chłód jej nie dokuczy. Chyłkiem, aby się nie otrzeć, nie zetknąć z wyniosłą, lodowatą, czyhającą tuż za progiem chłopskiej chaty, zimą…
Miłość 16 września
Miłość, to stan duszy i „przypadłość” serca przypisana nam urodzeniem. Nie podległa przymusom, nakazom, błaganiom, ani groźbom. Wolna jak ptak. Ma swoje stałe miejsce w każdym ludzkim sercu. Objawia się różnie. Tkliwością matki na widok łysego, bezzębnego maleństwa z pomarszczoną skórą, które w wielkich bólach wydała na świat. Tkwi w oczkach raczkującego dziecka, wodzącego wzrokiem za twarzą i sukienką matki, której nie chce stracić z pola widzenia. Nieustannym spoglądaniem w okno bezsenną nocą, za nastoletnim synem balującym gdzieś w mieście. Strachem i trzęsącymi się rękami, aby jej nie stracić, gdy córka się wyrywa w obcy, wrogi świat. Miłość, to bezpieczne, ciepłe ramiona matki tulące przerażone dziecko, wyrwane z jej objęć w progi szkoły. Codzienne gotowanie dla dzieci i niego. Czekanie z ciepłym plackiem w dni urodzin, świąt. To zryw mężczyzny do walki i poświęcenia życia dla ojczyzny w błotnistych okopach. To tęsknota za dziewczyną, z którą chce się iść przez życie. Chronić ją, przytulać, całować. Wodzić czule ręką po policzku, rudych włosach. Miłość, to czuwanie dniami i nocami przy łóżku obłożnie chorego męża, matki, dziecka. Zmienianie zimnych kompresów i zwilżanie gąbką spękanych ust po operacji. To ból i ogromne cierpienie po odejściu najbliższego człowieka „wrośniętego” w nasze myśli, serce, który stał się częścią nas. Troskliwość, czułość i wspieranie żony w walce z rakiem wtedy, kiedy utraciła włosy, zbrzydła, zmalała, przybyło jej lat. To nadludzkie wyczyny ratownicze w imię miłości do bliźniego. Słabość i znoszenie obelg opoja, który kiedyś obiecywał złote góry i wielbił jak nikt. Miłość, to przymykanie oczu na zdradę łamiącą naszą godność i serce, trwanie przy draniu choćby nie wiem, co. I ta oddana, półwieczna, niezdarnie głaskająca po siwej czuprynie zmęczonego pracą w polu męża. Zdejmowanie mu butów ze słowami odpocznij, kładź się spać. To ogromne uczucie czasami łamiące nam życie, lub wznoszące nas na same szczyty uniesienia i poświęceń. Piękne, dobre, dające nam siłę i ufność do człowieka. Lub kapryśne, zmienne i wygasające. Przychodzi nie wiadomo skąd i kiedy chce.. Odchodzi nie wiadomo gdzie…
Recepta 8 września
Powtórka, dla tych, którym „mikstura” wyczerpała się….
Recepta amatora, szarego konsumenta życia…
Szczęście łapać garściami do worka, powiesić je w szczelnej szafie. Zamknąć ją na kluczyk, uwiązany na sznurku, nosić go na szyi. Wypuszczać je na wolność małymi dawkami. Nie pławić się w nim, aby go nie wyczerpać zbyt szybko. Używać wtedy, kiedy zajdzie nagląca potrzeba. Jako lekarstwo, gdy zaboli, lub pognębi nas niemiłosiernie życie. Radość czerpać z kromki chleba, natury, pogodnego nieba, spokojnego snu. Czyjegoś dotyku, zdrowia, które jeszcze jest. Wiarę — nie tylko w dobro — zachować. Zasiać ją w sercu niech się głęboko zakorzeni i nie da się wyrwać choćby nie wiem, co.. W jej bliskim sąsiedztwie, w zakamarkach serca pielęgnować miłość. Podgrzewać ją, aby nie zmarzła, nie zagasł jej płomień. Dmuchać na nią, chuchać, dodać jej do towarzystwa czułość, która swym dotykiem ukoi ból, żal. Wzruszy na czyjeś cierpienie. Doda sił, nie lat. Nadzieję mieć przy sobie stale, w każdej chwilce życia. Nie może jej zabraknąć, bo nastąpi krach. Chować ją w myślach, kieszeniach, pamięci, każdej cząstce ciała. To bagaż niezbędny. Nie można go zgubić, ani wyczerpać, bo bez niej zapanuje rozpacz nie do opisania. Zawali nam się cały świat. Warto też byłoby nabyć siłę — jakimś sposobem — niezbędną do przetrwania, zadeptania zła. Pokonania choroby, nieszczęścia, czy rzucanych nam pod nogi przez kapryśne życie, kłód. Cierpliwość, z czasem przyjdzie do nas sama. Po przejściach, rozmyślaniach, przykrych doświadczeniach losowych, kiedy nam przybędzie lat. Dobrze byłoby, gdyby nam nie zabrakło, a nawet przybyło współczucia dla innych ludzi, umiejętności wybaczania. Zrozumienia bliźniego, tej ogromnie przydatnej zalety, przyćmiewającej nasze liczne, chociaż ludzkie wady..Ubyło nam grzechów zawiści, zazdrości, zawziętości. Tak wyposażeni, bogaci, „uwrażliwieni”, chociaż niedoskonali poruszajmy się po ścieżkach życia wyznaczonych nam przez los. Upadajmy, podnośmy się, wdrapujmy się na szczyty. Maszerujmy, spacerujmy, albo się czołgajmy dopóki nam starczy sił, aż nam nie zamkną na głucho ziemskich bram…Role 27 sierpnia
W teatrze życia każdy z nas gra jakąś rolę nadaną mu losowo, przymusowo, przypadkowo, w darze za zasługi przodków, czy karnie, za ich przewinienia? Od kołyski trenujemy swoje role nieświadomie, jedni drąc się w niebogłosy, inni chlipiąc cichutko w podusi, gdy chcą jeść, czy pić. Uśmiechając się do bezzębnego „kumpla” z wózka obok, lub w milczeniu podziwiając go. Rodzice to nasi pierwsi nauczyciele uczący nas przykładem dobrym, mądrym, lub głupim, a nawet złym. Szkoła, to tygiel mieszających się w nim charakterów, ról. Daje wiedzę, często przymyka oko na etykę, moralność, sprawiedliwość szlifujących w niej role „aktorów”. W młodości ciągle coś, czy ktoś nas „lepi”, próbuje nas ukształtować według własnych wzorców, widzeń, ambicji zwykle niespełnionych. Gramy swoje role lepiej, gorzej, sercem, sprytem dyktującym nam przeróżne grzeszne zagrania. Często udajemy innych niż jesteśmy, czujemy się w swojej roli źle. Z wiernego małżonka, ojca dzieciom, wcielamy się w rolę lowelasa wachlowanego na Hawajach liśćmi palmy przez kochanki dwie. Albo uciekamy w celibat z grzesznego życia, w roli misjonarza pragniemy zbawiać wpadający w chaos świat. Politykę, bo nas nęci władza, bezkarność, wpływy. Pozbawieni talentu w pogoni za sławą przyjmą każdą rolę, oddadzą diabłu duszę, zahandlują ciałem, aby dostać się na „szczyt”. Twardziel w garniturze agenta handlowego ruszy na wojnę do Iraku, skąd wróci okaleczony, odarty ze złudzeń, oszukany wrak. Nieporadny biedak, którego kłuje w oczy zamek dorobkiewicza, za niespłaconą pożyczkę w roli więźnia spędzi parę lat. Na starość, u schyłku życia, „aktorów”, tych, co łamali serca, ranili delikatne dusze, ogarnie tęsknota za prawdziwą miłością, której nie zaznali. Innych żałość, że nie zagrali bohatera, choćby w gwiezdnych wojnach. Nudziarze, wiecznie narzekali, zamiast się śmiać, żartować z psikusów życia, „komediowe role grać. Tym, co było za ciasno, nudno, trochę przykro, że nie dokonali żadnego odkrycia. A zwyczajni ludzie, jakich wiele, siedzą teraz z babcią z siwym koczkiem w otoczeniu szczęśliwej gromadki wnucząt i dziękują sobie, za dobrze odegraną, niekoniecznie wymarzoną rolę w zgodzie ze sobą, naturą, po ludzku. Wszystkim nam kiedyś zgasną światła teatru życia. Skończą się nasze role, brawa, gwizdy, opuści widzów tłum, zblaknie sława. Pozostanie może pamięć w ludzkich sercach… A za tę naszą przyziemną rolę, uczciwość, człowieczeństwo, ktoś uroni parę łez?
Sztuczny świat 17 sierpnia
Nie podoba mi się ten nowoczesny, sztuczny, zniewolony świat, z manipulowaną szarą masą zmierzającą przyspieszonym krokiem na niechybną „rzeż”. Na księżyc daleko, duszno, nijako i dostać się tam nie ma, czym. Wiercimy się po tej ziemi jak mrówki w poszukiwaniu słońca, dobrobytu, pożywienia, używek, albo guza na „łeb”. Tam trawa wydaje nam się bardziej zielona, chociaż tutaj, w kraju ojczystym nasze ukwiecone łąki pachną ziołami, sianem, a tuż za płotem szumi iglastą melodię sosnowy las. Tu, czy na obczyźnie wstajemy przed świtem, w wielkim tłoku jedziemy do pracy oddalonej wiele kilometrów od miejsca zamieszkania. O zmierzchu wracamy zmęczeni do domu, pragniemy dopaść łazienki, ochłonąć, zjeść procesowany, pachnący mączką rybną, stek. Na rozmowę z dziećmi, żoną, kotem, nie starcza nam czasu i chęci brak. Z obłędem w oczach pchamy się do władzy, rządzenia, rozgłosu. Kłamiemy, pastwimy się nad słabszymi by się coraz wyżej na drabinę sukcesu wspiąć. Po drodze depczemy, co się tylko da. Pracę nam zleconą w dobie wszechobecnej komputeryzacji możemy wykonać w trzy dni, ale trzeba nas czymś zająć, bo jak tu odpoczywać i za dużo myśleć przez pozostałe w tygodniu dni? Maszyny produkują samochody, budują domy, mnóstwo plastikowych przedmiotów, chłam, mączkę rybną i procesowaną żywność. Namnożyło się handlowych agentów w „wypasionych” samochodach, którzy na spotkaniach z klientami szczerzą w uśmiechu zęby, aby im wcisnąć hurtowo papier, pieprz, mydło i kadzidło, cały ten wyprodukowany złom. Jesteśmy w ciągłym ogłupieniu, ruchu, martwimy się, zamiast się radować, smakować życie powoli. Mieć czas na luz, blues, zwykły spacer, miłość, dom. Serca nam lodowacieją, przybywa zmarszczek i siwieje włos. Istnieją wśród nas ludzie dobrzy, uczciwi, szlachetni, mądrzy. Pochowali się gdzieś po kątach zawstydzeni i walkowerem oddali głupocie i podłości ten tak pięknie stworzony, chodzący jak niegdysiejszy, szwajcarski zegarek, świat. Może warto jednak podnieść dumnie głowę i wrzasnąć zbiorowo do chorej głupoty, aby przestała niszczyć naturę i człowieka i wyprowadziła się za świata kres?Tłum 4 sierpnia
Tłum mnie przeraża ograniczeniem przestrzeni, powietrza, wolności, groźbą zadeptania, hałasem, ale wzbudza podziw swoją ogromną mocą. To wielka, żywa masa ludzka pełna emocji, zbiorowej energii zdolnej swoją wrzącą siłą zburzyć, zniszczyć, unicestwić, ale i obronić idee, ochronić niewinność, wymusić sprawiedliwość. To zbiorowy gniew na krzywdę, podłość, ludzkie uciemiężenie. Jest zdolny obalić rządy, mocarstwa, królestwa. Dokonać samosądu, egzekucji. Wykrzyczeć swoje zdanie, niezadowolenie, wstawić się za słuszną racją, sprzeciwić się głupocie, zniewoleniu. Cichy pomruk tłumu sieje grozę, ale i fascynuje. Tłumne śpiewy w kościołach, modlitwy, błagania o pomoc, pragnienia to ładunek nieziemskiej energii wznoszącej się poprzez sklepienia świątyń aż do samego nieba. Tłum to zbiorowy lincz, czasami aprobata, podziw, adoracja bohaterów wracających zwycięsko z pola bitwy. Tłum przybiera zmienne oblicza. Radosne przyzwolenie, lub groźne ostrzeżenie, gdy ludzkie niezadowolenie sięgnie zenitu. Zachwyt dla czyjegoś talentu, mądrości, wielkości gromadzi tłumy wielbicieli. Tłum chuliganów, podpitych kibiców fanatyków jest zdolny do masakry podsycany niezadowoleniem, nienawiścią, chęcią odwetu na tych, co pod ręką, lub w pobliżu. Tłum podjudzany nienawiścią bywa nieobliczalną, gniewną lawą czyniącą wokół zło. Na ludzkich emocjach tak łatwo jest niektórym ludziom „grać”. Nienawiść, wiara, miłość, chociaż krańcowo różne, to najsilniejsza ludzka broń. Zranione, zdeptane, urażone są zdolne do wszelkich skrajnych poczynań, nawet poświęcenia życia w imię wielkich uczuć. Strach pomyśleć, gdy zdesperowani połączą się w gotowy na wszystko Tłum....To potężna, bywa, że śmiercionośna, rażąca pociskami gniewu, rozpaczy, czasami fanatyzmu, broń… Krzywda ludzka lubi się mścić na czyniących zło i zadających ból.Tolerancja potrzebna od zaraz 27 lipca
Tolerancja pilnie poszukiwana. Goła, ubrana, chwilowa, długoterminowa, byleby się tylko odnalazła w nas. Patrzymy na innych własnymi oczami, upodobaniami, zasadami, tak, jakbyśmy byli wzorcem metra przechowywanym w Sevres pod Paryżem. Krytykujemy bliźniego, że się ostrzygł na zero i świeci łysiną, a my nosimy włosy długie, za pas. Mówimy do przyjaciółki odzianej w zwiewne szaty: „Coś ty na siebie włożyła”? , Bo nam pękają szwy w dżinsach przywartych do ciała jak bluszcz. Patrzymy ze zgrozą na męża wcinającego tłustą golonkę, bo my się karmimy samą zieleniną na wegański styl. Wytykamy palcem chudzinę, mówiąc: „Ta to się katuje dietami”, — chociaż koścista je, co chce — a sami ważymy sto kilo, tłumacząc, że kobieta musi trochę ciała mieć. Nasze poglądy polityczne są niepodważalne, chociaż skłócają całą rodzinę, miasto, wieś. Tych, co żyją na wsi nazywamy wieśniakami, chociaż pracują ciężko w polu, żebyśmy mieli, co jeść. A sami, przed „chwilą”, ze starą walizką — wcześniej zdjęliśmy modną teraz chustkę z głowy — opuściliśmy swojską, barwną, piękną rodzinną wieś. We własnych oczach bywamy ekspertami w każdej dziedzinie życia. Skórzana kanapa, kuchnia z wysokimi stołkami przy barze, białe mebelki, to jest ten właściwy trend i dobry gust — według nas. Od drewna boli nas ząb. Ten, co składa ręce do modlitwy jest dewot. Tamten, co tego nie czyni, jest antychryst w naszym widzeniu. Mąż, który pomaga żonie sprzątać i zachęca do wyjścia z koleżankami, to pantoflarz. Bo nam się podoba mężczyzna stanowczy, taki, co to upije się czasami, powojuje, zdradzi.. Może nie przyłoży, ale krewki jest… Zdarza nam się wiedzieć wszystko najlepiej i według nas powinien być urządzony świat. Sklonować nas, czy akceptować inność? Pozwolić babciom siedzieć na ławeczce przed blokiem, porozmawiać, ponarzekać, czasem uśmiechnąć się, bo może to ich jedyny kontakt z ludźmi? Niech te, co chcą noszą kuse sukienki, malują się jak pisanki wielkanocne, a inne do samej ziemi, bez makijażu niech zachowają własny styl. Tolerujmy (uszanujmy) cudze poglądy, nawyki, wady, upodobania. Doceńmy to, co dobre w nich. Krytyka czyni nas złośliwymi. Nienawiść, złość niczego nie załatwi. Pobłażliwość łagodzi nasze obyczaje, wygładza nam zmarszczki. Uśmiech rozjaśnia twarz i umila życie. Podnieśmy jak się ktoś przewróci, pomóżmy w potrzebie. Szanujmy, akceptujmy każdego człowieka, takiego, jaki jest. Niech śpi na podłodze, czy łóżku z baldachimem. Je, co chce i ubiera się tak jak mu się podoba. Tego, co chodzi boso i tamtego, co jeździ Lamborghini. Ma bałagan, czy wzorowy porządek. Lubi ciszę, czy jarmarczny hałas, niech robi, co chce, byleby nie krzywdził innych. Niech każdy za siebie sam odpowiada, myśli po swojemu, czuje się dobrze we własnej skórze. Nie jesteśmy przecież nieomylnym pępkiem świata bez skazy i wad. Pozwólmy bliźniemu być sobą i na własną modłę żyć. … TOLERANCJA to jest właśnie TO…
Przepaść 20 lipca
Myślę sobie, dlaczego tak od siebie odbiegliśmy, tworzymy między sobą przepaść nie do pokonania, wznosimy coraz wyższy mur. Wszyscy rodzimy się nadzy, nie umiemy chodzić, mówić, sami jeść. W dzieciństwie uwielbiamy towarzystwo rówieśników, prawdziwi demokraci z nas. Różnimy się tylko wyglądem, charakterem, temperamentem, potrzeby mamy te same, jeść, spać, bawić się. W szkole zaczyna nam się wypaczać ten świat, bo jeden uczeń ma gadżety, markowe ciuchy, pewnie tatusia na „stanowisku”, które przestępstwem wcale nie musi być. Szyderstwo, szpan, wyśmiewanie się, patrzenie na kolegów słabszych, biedniejszych, z góry, to jest jego życia styl. Inny szkolniak, biedny, sfrustrowany, poniżany, chyłkiem przemyka przez szkolny plac. Linia nas dzieląca wtedy jeszcze w miarę cienka jest. Potem zaczynamy pracować, wchodzimy w świat „władnych” i „poddanych”, drapieżny, konkurencyjny, bezwzględny. Ci pierwsi mają zwykle pieniądze, władzę, wpływy. Podwładny jest zależny, czuje się mały, gorszy, daje się upokorzyć, ma chudy portfel, musi z czegoś żyć. A przecież urodzeniem jesteśmy wolni, równi. Godne traktowanie i szacunek należy się każdemu z nas. Pani sprzątaczce, bo wymiata nasze brudy, pani salowej, bo podciera nam tyłek w niemocy, dziecku, pewnie i prezydentowi, bo przecież go wybraliśmy. Sami doprowadziliśmy ten świat do absurdu, nienawiści, niesprawiedliwości, nierówności. Zaślepiła nas mamona, zbytek, sztuczny świat wykreowanych przez nas idoli, którym portier w wielogwiazdkowym hotelu kłania się w pas. Zawstydzona prostota, skromność, schowały się w ciasny kąt. Ulegliśmy bezczelności, poddaliśmy się łokciom, prawu pięści. Niewinność tępiona brutalnością jest na wygnaniu. Mądrość często nas zawodzi w zetknięciu z nagością odzianą w złote błyskotki, z makijażem kapiącym od farb. Sprawiedliwość potykająca się o łapówki, układy, obietnice ucieka daleko w las. Głupota, bałwochwalstwo dla szmiry, pozorów, snobizmu zachłysnęła nas. Bezradność wkrada się do naszych łask. Co nam pozostało? Ocknąć się. Nie dać się omamić ciemnocie, pustocie, sztuczności, przepędzić ją na cztery wiatry, precz…. Weźmy przykład z Natury, w niej każdy robak, mrówka, drzewo, chwast, strumyk, czy bagno równe prawa ma…, Chociaż i ona zmęczona naszą bezmyślną ingerencją, nieco pogubiła się…Lato 11 lipca
Lato, to gorąca pora roku odziana w suknię z ziół pachnących, przetykanych kłosami, w chuście z sitowia, stąpająca boso po rozgrzanej ziemi. Zrywa się o świcie, szturchnie słonko w boczek, pośle smugę promyków w otwarte okna śpiochów budząc rolników do obrządku, obowiązków gospodarskich w stajni i oborze. Wezwie ptaki na gałęziach do solowych występów, karmienia piskląt robaczkami pełzającymi niezdarnie po gliniastej glebie. Jaskółkom w gniazdach ulepionych z gliny pod okapem dachu wpuści chmarę muszek w rozdziawione dzioby. Sprawdzi dojrzałość wąsiatych kłosów żyta na rozległych polach. Narwie chabrów wstydliwie ukrytych w dorodnej pszenicy, ominie kąkole rzadkie, pod ochroną. Zwoła sejmik boćków na podmokłą łąkę, bo mają konflikt z żabami zakłócającymi kumkaniem wieczorną ciszę, zamiast się zająć przyrostem naturalnym. W południe, gdy słonko w zenicie wypuszcza tony żaru z niebiańskiego pieca, odwiedzi w polu strudzonych żniwiarzy odpoczywających pod klonem. Zaglądnie im w pajdy chleba, otrze pot z czoła, ześle dla ochłody zachmurzony obłoczek z nieba. Omdlałe z gorąca ruszy w chłodne ścieżki liściastego lasu. Nakarmi się jagodami, wciśnie w poplątane krzewy malin zazdrośnie strzegące dostępu do owoców. Podrapane utknie na dywanie z mchu, przyśnie ululane smętnym szumem lasu. Ocknie się, zanurzy podrapane stopy w strumyku szemrzącym między paprociami i ruszy w podróż. Zapełni piaszczyste plaże tłumem wczasowiczów, dozna słonej kąpieli we wzburzonym morzu. Albo przepłynie łódką po jeziorze, utknie pomiędzy szuwarami. Ukryje się w pachnącym tataraku, spłoszy dzikie kaczki w gnieździe. Nocna duchota wypędzi je w góry. Tam zawikła się w pląsy z wiatrem halnym, szalejącym przez trzy dni. Czasami lato pokłóci się z deszczem, który się rozleniwi i nie wypuści kropli wody na wysuszoną upałem ziemię. Albo się zagapi, nie zamknie kranów w chmurach i deszcz zalewa ziemię strumieniami przez noce i dnie. Po trzech miesiącach lato pożegna się z łąkami „obsypanymi” polnymi kwiatkami, przytuli malwy. Potem utknie spracowane w szczerym polu. Oprze się o snopek żyta, przyśnie odurzone pomiędzy kłosami. Obudzi się w ciepłych krajach, tam gdzie jego stałe miejsce jest…
Szczęście 3 lipca
Szczęście nie podlega definicjom, tezom, pewnikom, ani zasadom. Nie da się ująć w ramki, złapać na wędkę, dogonić, złowić w sieć. Jest ulotne, kapryśne, nie do zatrzymania, czy nabycia na własność za żadne pieniądze. To niezliczona ilość twarzy, gestów, zapachów, odgłosów. Dotyków, doznań błogich nie do opisania. Może być ciszą zapatrzoną w rozgwieżdżone nocą niebo. Falą ciepła zalewającą czyjeś serce na widok ukochanej. Wytchnieniem po morderczym wysiłku. To list, dwa słowa gorące jak jesienne słonko snujące się po rudawym ściernisku. Pierwszy ząbek malca niezdarnie stawiającego trzy kroki. Zwykły spokój o zmierzchu w ulubionym fotelu. Widok księżyca obejmującego podwórko baśniową poświatą. Własne łóżko po latach tułania się po obcych kątach. Łyk kawy z wyszczerbionego kubka w groszki na słonecznej werandzie. Powrót tego, za którym tęskniło się latami. Udana randka, miłość upchana w zakamarkach serca. To widok klucza żurawi w locie, szum oceanu, żywiczny zapach pokrzywionej sosny. Ulga po długotrwałym cierpieniu, zieleń trawy, spacer, słońca blask. Czułe słowa zapisane dla nas koślawym pismem na wydartej z zeszytu kartce papieru. Zdany wreszcie egzamin, smak matczynej zupy, radość w oczach ojca witającego nas w progu rodzinnego domu. Szczęście jest ulotne jak mgła otulająca pola. Głuche na zaklęcia i ludzkie błagania. Pragniemy go, gonimy za nim, modlimy się o nie, życzymy go sobie wzajemnie. Może go nie dostrzegamy spodziewając się olbrzyma z czarodziejską różdżką? A ono jest w nas, tuż obok, we fragmentach życia. Obdarza nas, czym może. Czasami zadrwi, odejdzie, zapomni na dłużej odejściem kogoś bliskiego, chorobą mówiąc ciesz się tym, co masz. Rozglądnij się dookoła, pomyśl ile szczęścia możesz innym sobą dać…
Upadek 19 czerwca
Jak łatwo jest ulec słabości, poddać się, stoczyć się ze schodów życia, przekroczyć tę pajęczą nić dzielącą dobro od zła. Jakże trudno jest nam potem wdrapać się, wczołgać na górę. Wejść, lub wbiec bez wysiłku, to jest chyba niemożliwa rzecz. Potknięcie czasami zaczyna się jednym kieliszkiem, dwoma, szklanką, szumem, chwilowym zapomnieniem. Potem butelką, snem z pijackimi majakami. Trzęsionką o świcie, pod czyjąś bramą, błaganiem o grosz na piwo. Nic już nam wtedy nie pomaga. Nie trzeźwiejemy, zawalamy pracę, „gubimy” rozum, rodzinę, niemoc, bezradność ogarnia nas. Bywa, że „działką”, trawką „wspieramy” się w graniu trudnej roli zadanej nam przez los, aby odreagować napięcie, stres, gniew. Nałóg obłapia nas niezauważalnie lepkimi, złudnymi mackami wytchnienia, obiecując odlot aż do gwiazd. Wznieca go, powoduje krach na życia giełdzie, odejście tego, bez którego nie umiemy żyć. Zdrada żony bardzo zabolała i trzeba było sięgnąć po używkę, aby stłumić rozpacz, strach. Ucieczka dziecka na kraniec świata ze słowami nienawidzę was. Gwałt, choroba, czyjaś śmierć. Czasem prozaiczna, dokonana dla zakładu, żartu, kradzież słuchawek w sklepie. Potem bardziej śmiałe przywłaszczanie sobie cudzych własności przybliża nas w tempie przyspieszonym do więziennych krat. Bo każdy nałóg to wiecznie nienasycony, niezaspokojony głód silniejszy niż miłość, szlachetność, uczciwość. Ciągnie nas nieubłaganie w czarną otchłań piekła, z którego tylko nielicznym udaje się wyjść. Jak ci się „podwinie” noga, zbłądzisz, zgłupiejesz, nikt cię nie chce wtedy znać. Ci, co kiedyś nas podziwiali, lubili odsuwają się od nas jak od trędowatych. Krytykują, wyśmiewają nieświadomi tego, że upadek może się przytrafić każdemu z nas. Podłość, podstęp, niesprawiedliwość nas też może spotkać i ani się spostrzeżemy jak zaczniemy spadać w dół. Zatem, nim tego nieboraka, brudnego, trzęsącego się z zimna, braku domu, odtrącimy z odrazą, zastanówmy się. Może podajmy mu rękę, pomóżmy się podnieść, umyć, opamiętać. Kiedyś był to normalny, przyzwoity człowiek, jak my. Bo życie jest nieprzewidywalne, przewrotne, czasami okrutne. Wybiera ofiarę na oślep, jakimś zmysłem sprawiedliwości, albo równowagi?. Wczoraj trafiło innego, dzisiaj możesz się nią stać ty, on, lub ja. Ci uprzywilejowani, rządy, dynastie, wszechwładni staczają się też z wielkim hukiem ze schodów życia, gubią grunt, władzę, łamią kark… Immunitet na upadek nie obejmuje żadnego z nas…Las 5 czerwca
Las, to dla mnie najpiękniejsze miejsce na tej ziemi. Każdemu żywemu stworzeniu da schronienie, napoi, nakarmi. Ptakom, zwierzętom, mrówkom, czy kwiatom pozwoli bezpiecznie żyć.
Człowiekowi oferuje wytchnienie, wyciszy go, uspokoi. Wśród jego drzew można krzyczeć głośno z gniewu, płakać i złorzeczyć, skarżyć się na los. Wysłucha jak na spowiedzi. Nie skarci, nie pogardzi, nie wyśmieje. Na wieki ukryje w swych gałęziach nasze najskrytsze tajemnice. Pozwoli odpocząć, czy się zdrzemnąć na dywanie z mchu. Odetchnąć pełną piersią sosnowym powietrzem. Zasłuchać się w śpiewny szum wiekowych drzew. Godzinami można wędrować po jego wyboistych korzeniami ścieżkach, czy ubitych, piaszczystych drogach. Natknąć się na leśnego duszka, sowę, usłyszeć pukanie doktora dzięcioła o chorą korę drzew. Nacieszyć zmęczone oczy wszelkimi odcieniami leśnej zieleni i barwami kwiatów. Nasycić gorzką wonią wilgotnych paproci, rześkim zapachem żywicy i grzybni ukrytej wśród liści gnijących w ziemi.
Las zmienia szaty i nastrój wraz z porami roku. Zimą otulony białym puchem przycichnie zadumany, rozmarzy się i przyśnie. Czasem wyrwie go ze snu śnieżna zawierucha, czy porywisty wiatr.
Wiosną wstaje rześki o świcie z nadzieją ustrojony w lepkie pączki liściastej zieleni i budzących się do życia pierwiosnków. Latem syci się ciepłem rozgrzanej ziemi wznosząc gałęzie ku słonku kłania się nisko niebu. Bywa, że wejdzie z wiatrem w układy prosząc go o lekki powiew i ochłodę dla drzew.
Jesienią rumieni się, trochę przyżółknie, wyschnie mu trawa. Ale humor ma dobry, bo zbiory obfite, więc szumi swoje jesienne melodie, potrząsa gałęziami gubiąc liście, marzy i śpiewa.
Wciąż rosną w nim drzewa, toczy się nieustające życie przyrody. To miejsce dostępne dla wszystkich o każdej porze, bo to jest prawdziwy, otwarty, leśny dom.. Teraz bywa zaśmiecany, wycinany, cierpi i wstydzi się pewnie za nas. Co się stanie z nami gdy zabraknie go?
Ucieczka 28 maja
Chyba każdy z nas przed czymś, kimś, w życiu uciekał. Dziecko zamykało oczka, udając, że go nie ma, chciało uciec przed „pasem”, srogością rodzica, który budził w nim lęk, czy zadawał ból. Uczeń, w szkole uciekał przed klasówką z matmy, której nijak nie mógł pojąć, ledwie dodał dwa do dwóch. Ktoś uciekał przed „złym” psem, na wsi, nocą, co sam szczerzył ze strachu groźne kły. Z domu, pod namioty z Wackiem uciekała zbuntowana nastolatka, bo jej obiecywał miłość, gnały ją rozbuchane hormony, może wabił „grzeszny” seks?. Chłopak, przed konfliktem z matką, która pragnęła z niego zrobić naukowca — a on kochał „utytłany” smarem reperować stare samochody — „zbiegł” aż na kraniec świata. Ona uciekała — dręczona wyrzutami sumienia — przed mężem, bo się nad nią znęcał psychicznie, poniżał ją, może bił? Inny, przed dziewczyną w ciąży, może bał się odpowiedzialności, roli ojca, lub nie kochał jej. Matka, sterana pracą ponad siły, brutalnością syna narkomana, też by pewnie uciekła, gdyby go nie kochała i gdyby miała gdzie. Przed prześladowaniem, wyszydzaniem w klasie trudno uciec, gdyż bywa na nie ciche przyzwolenie szkoły, społeczeństwa, może nas? Nie zawsze da się uciec przed żywiołem, powodzią, ponieważ jest siłą natury, druzgocącą, nie do powstrzymania, uniknięcia, czy ukrycia się. Żołnierze, rzadko uciekają w czasie wojny, powstrzymani honorem, lub strachem przed kulką „w łeb”. Przed prawem rzadko się udaje uciec, szczególnie fajtłapom, naiwnym, łatwowiernym. Tym bezwzględnym, cwaniakom uciec znacznie łatwiej jest. Przed odpowiedzialnością za rodzinę, dziecko, nawet siebie, ucieknie wielu, chociaż mówią na takiego tchórz. Zdarzają się ucieczki na tamtą stronę, tym, którzy nie mogą sobie poradzić z brutalnością życia, biedą, złem. Uwalniające, czy chybione, tego nie wie nikt. Ucieczka bywa rozwiązaniem problemu, ulgą, wyzwoleniem, ale i cierpieniem też. Trudno jest nam uciec przed wstydem, sumieniem, bo nas gryzie, pali, dręczy i nie daje nocą spać. Najtrudniej i chyba to jest niemożliwe uciec przed samym sobą, bo nieustępliwie wlecze się za nami, zagradza nam drogę, własny cień?…
Zima, to chłodna, wyniosła, kapryśna dama w sukni z nieskalanej bieli i koronie wysadzanej gwiazdkami z brylantowych zamrożonych łez. Czasami mieszka w zamku na biegunie północnym, ma siedliska na szczytach niebosiężnych gór, lub chwilowo przebywa nie wiadomo gdzie. Razem z dziadkiem mrozem porusza się karetą pomiędzy wzburzonymi chmurami, rozsiewając zamęt, strach i chłód. Bywa, że się spóźnia, zwleka z przyjściem do lądów, gdzie pora jej rządów, a potem podstawia nogę wiośnie odwlekając z odejściem z kraju, gdzie wszyscy mają jej serdecznie dość. Wiele lat temu zerwałam z nią kontakty i się nie widujemy. Teraz ośmielam się ją prosić, — jako urodzona w czasie jej srogiego panowania, gdy zamarznięte soki rozsadzały konary drzew, — aby przybyła łaskawie do mojego kraju i opamiętała się. Czekają na nią zmęczone pracą pola, aby je okryła kołderką z puchu i ułożyła je do snu. Rolnikom należy się odpoczynek przy piecu, bez straszenia wichurami zrywającymi dachy domów, proszę nie siej spustoszenia, zimo, pohulaj lepiej z wiatrakami, im energii brak. Poskrom bakterie, wirusy rozpanoszone ciepłem, lodowatą szczepionką i wybij je do cna. Dzieciom nie szczędź saneczkowych szaleństw, łyżwiarzom ślizgawek. Niecierpliwym bałwanom może też swoje pięć minut szczęścia daj? Gołe gałęzie drzew nakryj płaszczem śniegu, po co ma je szczypać mróz. Zbłąkanych w mroku nie przytulaj, bajkowych zwidów nie obiecuj im, bo ci potem będzie wstyd. Z księżycem się nie targuj, pozwól mu oświetlać drogę zakochanym, zaglądać do okien tym, co lubią marzyć, układać wiersze i mrzonkami żyć, czy śnić. Z nudów może pomaluj ludziom szyby w oknach w gwiazdkowe, cudne wzory, niech się budzą w baśniowej krainie wśród firanek utkanych z parującej mgły. Nakaż mu, żeby się nie popisywał minusami pan siarczysty mróz, bo niektórym ciepłego kąta brak. Wieczorami twórz nastrój wokół, sypnij hojnie lekkimi jak piórka płatkami śniegu, czyń piękniejszym bielą, ląd. Lubisz się czasami zdenerwować i zmienić świat w sopel lodu, bo ci miłości w zimnym sercu brak. Tylko błagam, wiosną, jak będziesz odchodzić i słonko obejmie twoje lodowate serce, nie płacz, uciekaj, bo możesz spowodować potop na ziemi i skrzywdzić nas. Do mnie cię nie zapraszam, bo byś się roztopiła w mig. Lubię cię i tęsknię za tobą chwilami, może jeszcze, kiedyś, uda mi się spotkać cię..
Nowy Rok 29 grudnia 2019
Nowy Rok, to nabrzmiałe od pragnień, życzeń, błagań i nadziei słowo, więc i ja piszę do Ciebie jeszcze przed rozpoczęciem otwarty list, w imieniu wielu z nas. Próbuj zażegnać, proszę, światowe konflikty i wymieć szerzące się wokół zło. Podoba ci się ta bezwzględna rywalizacja, deptanie drugiego człowieka, przemoc? Bo mnie wcale nie, więc może zrób coś z tym, powstrzymaj ten chory trend. Przygaś nienawiść między ludźmi, miłość wyślij na pierwszy front, niech z otwartym sercem, dobrem naprawia ten świat. Miłosierdziem otocz dzieci, Kasi z parteru przywróć ojca, Maćkowi bezpieczny dom, innym dzieciństwo bez strachu i łez. Moją przyjaciółkę, prześladowaną chorobami natchnij wiarą w wyzdrowienie, chęcią do życia, aby nie załamała się. Chorym przywróć zdrowie, zapewnij im należną opiekę. Niektórych bezdusznych opiekunów ześlij na pustynię, może ich opamięta brak wody i sypiący w oczy piach. Troskliwym dodaj siły, w nagrodę ludzki szacunek, pomyślność, wdzięczność i godziwy byt. Bezradnych, biednych odziej, nakarm, przywróć im godność i wiarę w siebie. Słabym, uzależnionym dodaj otuchy, pomóż im się odbić od dna, proszę Cię. Wytęp okrucieństwo wobec ludzi, zwierząt, przyrody, to przeraża nas. Opamiętaj bezmyślnych, pazernych, przed zaśmiecaniem otoczenia, produkcją plastiku, wycinaniem drzew. Wśród betonów się podusimy, steroidy, konserwanty, sztuczna żywność powoli już zabijają nas. Głupim użycz rozumu, mądrym poleć używanie go do szlachetnych celów, budowania normalnego świata. Smutnym przywróć uśmiech z nadzieją, że przyjdą lepsze dni. Bądź łaskaw dla starych, bezradnych, samotnych, oni przecież kiedyś z mozołem budowali dla nas lepszy świat. Uszczknij grosza tym, którym się „przelewa”, sypnij go tam, gdzie bieda piszczy aż strach. „Utrzyj” nosa arogancji, bucie, cwaniactwu, od którego burzy nam się krew. Tych, co poniżają bliźnich ukarz potknięciem, niech doznają tego, co to znaczy tracić godność i grunt. Zmiłuj się nad nękaną suszą, pożarami, upalną Australią, otwórz zachmurzone wrota, ześlij spragnionej, popękanej ziemi i bohaterskim strażakom, DESZCZ. Pomyśl o tym, proszę, gdy ucichnie sylwestrowy szał, śpią jeszcze obolałe od szampana głowy. Kiedy w opustoszałych rankiem ulicach, zbudzi się otulony śnieżnym puchem, świat, w twój pierwszy, Noworoczny dzień? Napraw, co możesz, ześlij ulgę skrzywdzonym, wrażliwym duszom. Rozsiej wokół ziarna dobra, spokoju, sprawiedliwości. Każdemu z nas coś w prezencie od życia daj. Bądź hojny, proszę, obdarz nasze serca miłością, do bliźniego też. Pospiesz się, nie zapomnij, że masz przed sobą tylko 365 dni. Kłaniam Ci się nisko, nie odpisuj mi, masz przed sobą
bardzo pracowity czas..
Święta 23 grudnia
Święta, to dla wielu ludzi i dla mnie szczególne, odróżniające szarą codzienność od pełnych blasku świec, choinki, spotkań, odpoczynku i prozy życia, dni. Z dzieciństwa utkwił mi w pamięci wtedy wstydliwy, niepotrzebny nam dzieciom — wydawało mi się — wigilijny zwyczaj podania sobie rąk, przeproszenia domowników, przed kolacją za „niecności” uczynione bliskim, wybaczenia, pojednania się. Nabrał on teraz ogromnej ważności w skłóconym świecie, dusznym od nienawiści, nieporozumień, zła. Natchnieni dobrą wolą otwórzmy serca na bliźnich, życzliwość, zrozumienie, tolerancja niech przewodzą nam. Wyciągmy z lamusa przestarzałe MIŁOSIERDZIE, wywodzące się z miłości jedno z najpiękniejszych ze słownika życia, słów. Otrzepmy je z kurzu, czyńmy je w praktyce gdzie się tylko da. Nie wstydźmy się łez, uścisków, czułych gestów, dobrych uczynków, obdarzajmy nimi bliźnich hojnie nie tylko w te świąteczne dni. Samolubność, obojętność wypędźmy precz, na mróz. Pamiętajmy o samotnych, podzielmy się opłatkiem, jedzeniem też. O dziadkach, stetryczałej, złośliwej ciotce, której w życiu się źle powiodło, dobrem i miłością dzielmy się. Tutaj nie zapomnijmy o strażakach, którzy w upał, suszę, wiatr, piątek, czy święta gaszą teraz pożary. Ratują ludzkie życie, zwierzęta, domy, piękny busz, narażając się. Rodakom życzę śniegu za oknami, a na niebie gwiazd. W domu ciepła, zgody, rodzinnych spotkań, rozmów, ucztowania w blasku choinkowych świec, zgody, przyjaźni, czułych słów, radości i spokoju. Wszelkiego dobra, zdrowia, spełnienia nawet i niebotycznych marzeń, pragnień życzę każdemu w ten piękny, świąteczny czas.Tu i tam 14 grudnia
Nachodzą takie myśli, w grudniu..
To park tuż przy moim domu. Chodzę, patrzę na te drzewa i myślę sobie, gdzie ja zawędrowałam? To przecież inny świat. Przyjechałam tutaj tylko odpocząć na kilka miesięcy. Zatrzymał mnie tu Człowiek na wiele długich lat. Oderwałam moich bliskich od ich korzeni, historii rodziny, mnie tylko znanych miejsc. Urodzeniem tutaj to ich ziemia, język, słońce, ich świat. Nie znają dziadków, dramatów rodzinnych, lasu, zapachu zboża, bzu, srogiej zimy, brzóz. Zubożały jest ich świat bez tamtego dziedzictwa. Teraz widzę, jak ważne są dla człowieka miejsca, które nie odchodzą, wiecznie w nich trwają tamte wydarzenia, szkoła, dzieciństwo, morwy, zapachy, rozpacz, nad obtartym kolanem, płacz.
A tutaj, wszystko, co dla mnie przybrane, nienasiąknięte moją przeszłością, to ich normalny, znany świat.
Co po mnie pozostanie? Tam, daleko, rodzinne gniazdo, historia życia, miejsce urodzenia, może echo w czyjejś pamięci. Naderwana czasem, odległością, wątła nić. Tutaj, dom z cegieł i najbliżsi ludzie. Dla garstki sąsiadów będę znaną przez „chwilę”, mieszkającą na tej samej ulicy postacią, o której nie będzie pamiętał nikt. Taki jest rozdartego pomiędzy dwoma lądami emigranta los. Tu niezdolnego czasem „wrosnąć” w tę ziemię. Tam wydartego od korzeni — często dobrowolnie. Tutaj nie zdążyłam się zapisać i ugrząźć w pamięci ludzi. Tam, mnie zapomną z czasem i zgubią w wyblakłych wspomnieniach. Na nic nie narzekam, ani nie żałuję. Tak sobie wybrałam, albo tak mną pokierował los.
Kiedy odejdę, tutaj ukryta w cieniu słonecznego nieba będę zerkać na moich bliskich mknących samochodem przez spieczony ląd.
Tam, z pochmurnego nieba z nostalgią popatrzę na piaszczysty skrawek ziemi, na którym stała drewniana chałupka i wciąż szumiący, sosnowy las.„Bordek” 4 grudnia 2019
Barbara, w dzieciństwie mała blondynka z zadartym noskiem, przymrużonym oczkiem, obserwowała w milczeniu normalny jeszcze wtedy świat. Drobna, ale wielka duchem myślicielka, humanistka znosiła do domu jeża, ptasie pisklęta, koty, których nie chciał nikt. Słynną Kacprową z wrednym charakterem, która za nic miała nas i psa. Odważna Basia umiała poskromić woźnicę, który konia bił, z piąstkami „weszła” w awanturę w obronie pokrzywdzonej, narażając się. Uparta, nie dała się przekonać do zmiany zdania, namówić na coś, co nie pasowało jej. Modlitwą „znaczyła” ścieżkę na podwórku, nie przestała, chociaż śmialiśmy się z niej. Z umysłem światłym, ciętym jak brzytwa, w nauce nie miała sobie równych, ale nie popisywała się, nie konkurowała, uważała to za zwykłą rzecz. Skryta, zamknięta w swoim ogromnie bogatym świecie, kryła talenty nie dbając o to, aby wykorzystać je. Kochała taniec, filmy, muzykę, ma słuch absolutny, o czym przez lata nie wiedział nikt. Przyjaźniłyśmy się od dziecięcych lat. Wybrałyśmy — daleko od domu — różne szkoły. Ją nęcił las, natura, cisza, mnie pociągał wielki świat, ciągoty do podróży miałam we krwi. Ona ich nie cierpi, osiadła w rodzinnym mieście, trudno ją z niego „wywlec” nawet na jeden dzień. Tęsknię za naszymi spacerami odbywanymi lata temu w śnieżną wigilijną noc, aż do stacji kolejowej, wyznawaniem tajemnic, rozmowami do późna w noc. Wędrówkami po leśnych ścieżkach latem. Libacjami, które nam się przytrafiały, świetne, „zakrapiane” uczty, też. Barbara jest niezawodna, ale nie nudna, ani napuszona. Nie da się przekupić, trudno ją namówić do „grzechu”, przekonać do zmiany zdania. Tyle razy mnie pocieszała, tkwiła przy mnie, gdy zawalił mi się na głowę świat, wylewałam przed nią wiaderka łez. Świadomość, że ją mam znaczy dla mnie tak wiele. Barbara ma wyjątkowe, specjalne miejsce w moim sercu, którego nie zajmie nikt.
Dzisiaj Ci dziękuję za wszystko, Barbaro. Bądź zdrowa, ciesz się życiem ile się tylko da. Nie „pękaj” w szwach, siostro kochana, niech będzie dla Ciebie dobry, łaskawy, każdy dzień, miesiąc, rok. Nie zmieniaj się, bądź sobą, ale bądź… Mocno ściskam Cię.
Naprawić świat 21 listopada 2019
Myślę sobie, jakby tu naprawiać ten skomercjalizowany, skłócony do nieprzytomności, zawistny, depczący słabego, bezbronnego, łaskawy dla bezczelnych z twardymi łokciami i sercami, świat. Czas, zawstydzony naszymi niecnymi poczynaniami goni przez pola jak szalony, boi się przystanąć, odetchnąć, oglądnąć za siebie. Skraca nasze szanse naprawienia błędów i opamiętania się. Wrażliwość okopała się w załomkach duszy, ślepnie, głuchnie na cierpienie maluczkich. Staromodna, wyszydzana przez „wszechmocnych”, zagrożona linczem przez manipulowany frazesami tłum. Ja, naiwna, staroświecka, bojąca się myszy, ciemności, śmierci zwołam kilku „słabeuszy” z motykami i wyruszę na prywatną wojnę ze złem. Będę pisała listy do urzędów tym mniej sprawnym literowo i dopominała się dla nich praw i rzetelności w załatwianiu spraw. Wysłucham pijanego, przegranego, pomogę mu się podnieść z kolan. Może mnie wyśmieje, „ochrzani”, a może nie? Przymknę oko na złośliwość sąsiadki, której przeszkadza wydobywający się z komina niewłaściwy dym, lub deszczówka wkraczająca potokiem na jej niżej położony ląd. Zaproszę ją na krótki spacer, przecinek w samotności, która nęka ją — wspomagana trudnym charakterem — przez wiele lat. Wybaczę komuś tamte, kłujące jak cierń, słowa, bolące mnie do dziś. Nie wdam się w dyskusje polityczne, wybory i wierzenia religijne są dla mnie i kraju, w którym żyję, tabu, prywatne i nikomu do nich nic. Na szczęście — bo mogliby za reakcję uwięzić i mnie — nie spotkałam tutaj dręczonego kota, czy porzuconego z łańcuchem na szyi psa, tutaj grożą za to srogie kary. Zareaguję na czyjś krzyk, czy płacz. Nie będę obojętna na żaden objaw dziejącego się ludziom wokół zła. Nie jestem bohaterką, nie wybieram się na barykady, przemoc fizyczna to nie to. Spodziewam się nabyć na tej drodze wiele duchowych guzów, szyderstwa, kpin. Będę ponadto, uniosę dumnie głowę, nie dam się. Nie mogę już dłużej milczeć i patrzeć obojętnie na to, co się dzieje z nami, ludźmi. Zacznę naprawę od siebie, jeżeli uda mi się pomóc jakiemuś człowiekowi, to już będzie coś. Brak mi w sobie zacięcia działacza gotowego na przysłowiowy stos. Ale będę tępić chamstwo i bronić tych mniej uprzywilejowanych losowo. Nie zamierzam pasować się na świętą, „grzechy” wcale nie omijają mnie. Tylko jak patrzę na to co się teraz dzieje gubię wiarę w człowieczeństwo i buntuję się…Rodzina 7 listopada
Rodzina, to miłość, lojalność, przyjaźń i wsparcie. Gniazdo, do którego się wraca z różnych świata stron. Cóż może być od niej ważniejszego na świecie? To nasze korzenie, geny, bagaż emocji, zachowań nawyków. Kolor włosów, uśmiech spojrzenie. Charakter, wredność, lub łagodność. To przynależność, z więzami krwi nie do rozerwania. Ogromna siła zdolna do poświęceń. Nasza tożsamość, miejsce, dom, historia. Z dziadkiem buntownikiem, wojennym bohaterem, miłośnikiem przyrody, tłumaczem, który nauczył nas „wyznawać” się na zegarku i mówił żyj po swojemu, innym też daj żyć. I tamtym, nieznanym, dziwakiem z wstydliwą chorobą, który się zamknął w depresji na pięterku i pogniewał na cały świat. Babcią, która odeszła tak młodo. Drugą, pobożną, dzielną, która przetrwała obóz, zmarła na tyfus i jest pochowana nie wiadomo gdzie. Wujkiem, z wybujałą fantazją kochającym wesela, tańce, pracę znacznie mniej i koniem Baśką dostarczającą go w nocy śpiącego pod sam dom. Ciocią, która powiedziała mężowi w dzień ślubu wynocha, bo miał dziecko z inną. A potem, żyła na „kocią łapę” z innym wujkiem przez dziesiątki lat. Piękną siostrą, jeszcze młodą, mającą apetyt na życie jak mało, kto, której serce zamilkło nocą, na obczyźnie. Może się też trafić wrażliwy alkoholik, nieporadny na brutalną codzienność, co zamknął się w dźwiękach muzyki i uciekł na tamten świat. Po ciotce melancholiczce dostały nam się szaro — bure oczy, kupiecki zmysł z zazdrością, co nam rujnowała związki, mąciła rozum i burzyła świat. Ojcem szorstkim, prawym aż do bólu. Matką, ciepłem, miłością gotową obdarzyć cały świat. Może po niej uwielbiamy taniec, cierpimy w cichości, kiedy jest nam bardzo źle. Kochające się rodziny łączy bliskość, oddanie, w nich można się wypłakać jak dokuczy los. Pochwalić sukcesami, poradzić się na rozstajnych drogach życia, w którą stronę iść. Jest, za kim zatęsknić, jest, do kogo wrócić, jest rodzinny dom, można pożyczyć na „chleb”. Nawet się pokłócić, pogniewać, świętym nie jest nikt. O rodzinę się walczy i za nią się ginie. Dopóki istnieje rodzina jest ostoja, porządek, sens i ład. Jak ona się rozpadnie, co będzie punktem odniesienia dla człowieka, wzorcem, hamulcem, wskaźnikiem? Na świecie zapanuje chaos, zachwieje się podstawa ludzkiego życia, zabraknie miłości, bliskości, odpowiedzialności. Legnie w gruzach zwariowany, odarty z uczuć, sztuczny, pusty, zimny, zmechanizowany do absurdu, świat.
W rocznicę 28 października 2019
Tyle lat już minęło, a wydaje się, że to było przedwczoraj… Było tak zimno w tej szpitalnej sali, z rozpaczy chciało mi się krzyczeć, łykałam z bezradności łzy.. Mroczno, wielkie, gęste drzewa za oknem strzegły dostępu słońcu, ciepłu, wiatrowi. Stamtąd już nie można było żywym wyjść. Kable i rurki nie pozwalały się do ciebie przytulić, uwięziły cię. Tkwiłeś pewnie w innym, nieznanym mi świecie, z którego pragnęłam zawrócić cię. Trzymałam cię za rękę i pytałam, pamiętasz jak między stopami ściskałam nieszczelny termos, z którego uciekała kawa, gdy samochód podskakiwał na wybojach, nocą, w buszu. Wracaliśmy wtedy do domu, żółwim krokiem, przez górskie ścieżki, w gęstą jak mleko mgłę. Samochód nam się zepsuł. Trzęsłam się ze strachu, a ty trzymałeś mnie za rękę, przytuliłeś i mówiłeś „nie bój się, dowiozę cię do domu i nigdy nie zostawię cię samej, zaufaj mi”. To teraz obudź się, proszę, przyrzekłeś. Wkrótce, może z bólu, żalu, stanęło ci serce. Nie odpowiedziałeś, opuściłeś mnie. Rozpacz z latami złagodniała, otorbiła się obolała w zakamarkach serca. Łzy osuszył czas. Samotność wciąż się kołacze pomiędzy chwilami smutku, wspomnień. Śladów twojego istnienia nie zatarł czas. Pamięć zapisała w myślach to, co na stałe połączyło nas. Tęsknota nie daje zapomnieć, dopada, kiedy tylko chce. W Zaduszki zapalę ci świeczkę na mogile, moim bliskim z kraju, też. Porozmawiam z tobą szeptem, przypomnę, co było, poproszę cię o opiekę. Zapłaczę z żalu nad tym, co minęło, ale wciąż w sercu tkwi. Odejdę spokojniejsza, że modlitwy i pragnienia zaniosą do nieba płomyki świec w ten najsmutniejszy w roku dzień spotkania dusz…
„Trzy Ogrody” 19 października
Przeglądając książki, natknęłam się na „Trzy Ogrody”, Ludwika Błyszczaka, poezję, która głęboko poruszyła mnie. Jest w nich przyjazne miejsce dla każdego żywego stworzenia, roślinki, piasku, mrówki, a nawet i łzy. Człowieka i drzewa, ptaka, gwiazd. Zagnieździła się w nich wszechobecna miłość, która dotyka wszelkiego istnienia, rani, boli też. Zawarte jest w nich morze ciepła, emocji i dobra. Przyjaźni do ludzi, natury, zrozumienia dla bliźniego. Jest w nich ukryte głęboko pragnienie wolności, rozwinięcia skrzydeł do lotu w podniebną przestrzeń niczym nieograniczoną i tę ziemską bez horyzontu, granic, wiz. Poszukiwanie zakopanego gdzieś szczęścia ulotnego jak mgła, trudnego do odnalezienia. I tęsknota za bliskością kobiety, bycia z drugim człowiekiem najbliżej jak się da. Wrażliwość tkwi w każdym Ludwika wierszu. Skromna, cicha pokora stanowi dla niej tło. Mieszczą się w tomiku barwy, zapachy, wzruszenie, pragnienia. Wiara w Boga, sprawiedliwość i porządek świata, którego tak nam brak. Marzenia wyplatane ze stokrotek polnych, wyrażone słowami lekkimi jak piórko, ciepłymi jak promyk słońca, życzliwymi jak ręce matki i troskliwość ojca. To poezja płynąca z serca pięknego człowieka. Ludwiku, dziękuję, że Cię znam…
“A jedna łza Zosi, choćby ta najmniejsza
Potrafi przeważyć całe szczęście świata
A bez jej uśmiechu nawet ogród Raju
Cierniami by zarósł i w mrokach się schował”
Fragment poezji Ludwika….Być sobą 10 października
Być sobą, czuć się dobrze we własnym ciele i umyśle, nie zawsze łatwo jest. Często udajemy kogoś innego niż jesteśmy, pod wpływem innych ludzi, sytuacji, presji środowiska, trendów, mody. Rodzice nalegają, ucz się, ćwicz na skrzypcach, umyj uszy, pokaż, co potrafisz. Uśmiechnij się do pana Zenka, zgreda, który ma wpływy wszędzie. A nam cierpnie skóra na myśl o znienawidzonej matmie, od ćwiczeń gam włos nam się jeży i boli ząb. Wkuwamy przepisy prawne, bo to prestiżowy zawód, prawników nawet w przedszkolu brak. Pchają nas na psychologię, chociaż psycholog z nas będzie taki, jak z kota, pies, ale „leczenie” duszy ludzkiej to „misja” i tak ładnie brzmi. Nam się marzy budowa silników okrętowych, a matka załamuje ręce i krzyczy, synu, to nie dla ciebie, smar, śrubki, brudny kombinezon. Lepiej na medycynę idź. Wiążesz krawat do garnituru klnąc w duchu na myśl o stołku w biurze, prezesie, przekładaniu papierów, marzy ci się ogrodnikiem być. Mówią nam, to wypada, tamto jest „obciachem”, co powiedzą sąsiedzi, dziewczyna, ogarnij się, uczesz, zapuść modne wąsy. Dla świętego spokoju, z miłości, „tańczymy” jak nam zagrają, dajemy się lepić jak wosk. Chwilami szlag nas trafia, kiedy zrzucamy skórę wilka, aby w stadzie owiec z pędem iść, zamiast się wyluzować, sprzeciwić, zetrzeć z ust przylepiony uśmiech numer pięć. Robić to, co kochamy, lubimy, pragniemy, zamiast klaskać miernocie, nakładać maski trendy, uwierające naszą osobowość, ciało, mózg. Zdjąć z pleców narzucany nam przez lata garb. Zbuntować się, tupnąć nogą, wyśmiać pozerstwo, głupotę, modę. Nie kopiować innych. Wyjechać na Alaskę, na wieś, w busz. Grać na harfie, budować z bali domy, lepić garnki z gliny, wydobywać srebro z kopalni. Cokolwiek czynić, wedle upodobań. Byleby nie kraść, nie krzywdzić, szanować przyrodę. Łazić po lesie w kiecce ze straganu, nie szpanować. Robić, co się kocha, ubierać się po swojemu, mieć wolność, luz. Być sobą, gruby, czy chudy, mały, czy wielki, ale wolny, unieść się na własnych skrzydłach, „latać” w obłokach i szczęśliwym — na własną modłę — być…
Jesień 25 września
Jesień, to dojrzała, spełniona, rudowłosa czarodziejka. Ciepła, romantyczna, odziana w czerwień, brązy przetykane złotem, pachnąca macierzanką, sytością z domieszką malin i tęsknoty. Skrada się, znienacka chłopu spędzi sen z powiek czarną chmurą zbierającą się nad snopami zboża. Zdąży na dożynki, zahula oberka, pobłogosławi bochen chleba upieczonego z tegorocznych zbiorów. Dzieci pośle do szkoły w poranki skażone już chłodem. Uszczknie na szczęście listek czterolistnej koniczyny, powącha georginie, zagarnie rąbek sukni i ruszy na łąkę, przyśnie odurzona zapachem skoszonej trawy. Powłóczy się po lesie, zamota w maliniaku, zaplami suknię sokiem. Utknie pomiędzy drzewami, zaduma, wysłucha skarg wrzosów wplątanych na wieki w miłosną legendę. Wyprawi boćki w podniebne loty za dalekie morza. Zaprosi kilka żab ukrytych między sitowiem na ich pożegnanie. Zakradnie się do sadu, potrząśnie gałęziami, odciąży je z owoców dojrzałych, na posłanie z trawy. Ptakom i gryzoniom poleci uprzątnąć ziarna z kłosów porzuconych w żniwa. Uroni łzę na twarde ściernisko. Z nostalgią odprawi klucz żurawi odlatujących w szyku do ciepłych krajów. Przycupnie na miedzy odurzona dymem z pieczonych ziemniaków snującym się w wykopki po opustoszałych polach. Rozsypie wór kasztanów na kościelny ogród. Postawi chryzantemy na cmentarnych mogiłach. Zaduma się, wsłucha w ciszę, ogarnie ją nostalgia przed rozstaniem. Ogołoci drzewa z liści, otuli nimi spracowaną wydaniem plonów i deptaniem, ziemię. Trochę się zagniewa. Zawikła się w konflikt z wichurą szarpiącą wiszące na zardzewiałych zawiasach okiennice. Zastuka grochami deszczu do uśpionych okien. Czas odejść, oznajmi ze smutkiem. Posłucha rad mądrej sowy. W skrzynię utknie resztki ciepła, parę kłosów, wspomnień, ptasie piórko, rudy kasztan, gałązkę wrzosu. Nada ją na bagaż wiatrowi. Obuje trzewiki z powrósła, okryje się płaszczem z rudo — złotych liści. Otuli się szalem z mgieł, włosy nakryje chustą utkaną z pajęczyny i popłynie z obłokiem tam, gdzie chłód jej nie dokuczy. Chyłkiem, aby się nie otrzeć, nie zetknąć z wyniosłą, lodowatą, czyhającą tuż za progiem chłopskiej chaty, zimą…
Miłość 16 września
Miłość, to stan duszy i „przypadłość” serca przypisana nam urodzeniem. Nie podległa przymusom, nakazom, błaganiom, ani groźbom. Wolna jak ptak. Ma swoje stałe miejsce w każdym ludzkim sercu. Objawia się różnie. Tkliwością matki na widok łysego, bezzębnego maleństwa z pomarszczoną skórą, które w wielkich bólach wydała na świat. Tkwi w oczkach raczkującego dziecka, wodzącego wzrokiem za twarzą i sukienką matki, której nie chce stracić z pola widzenia. Nieustannym spoglądaniem w okno bezsenną nocą, za nastoletnim synem balującym gdzieś w mieście. Strachem i trzęsącymi się rękami, aby jej nie stracić, gdy córka się wyrywa w obcy, wrogi świat. Miłość, to bezpieczne, ciepłe ramiona matki tulące przerażone dziecko, wyrwane z jej objęć w progi szkoły. Codzienne gotowanie dla dzieci i niego. Czekanie z ciepłym plackiem w dni urodzin, świąt. To zryw mężczyzny do walki i poświęcenia życia dla ojczyzny w błotnistych okopach. To tęsknota za dziewczyną, z którą chce się iść przez życie. Chronić ją, przytulać, całować. Wodzić czule ręką po policzku, rudych włosach. Miłość, to czuwanie dniami i nocami przy łóżku obłożnie chorego męża, matki, dziecka. Zmienianie zimnych kompresów i zwilżanie gąbką spękanych ust po operacji. To ból i ogromne cierpienie po odejściu najbliższego człowieka „wrośniętego” w nasze myśli, serce, który stał się częścią nas. Troskliwość, czułość i wspieranie żony w walce z rakiem wtedy, kiedy utraciła włosy, zbrzydła, zmalała, przybyło jej lat. To nadludzkie wyczyny ratownicze w imię miłości do bliźniego. Słabość i znoszenie obelg opoja, który kiedyś obiecywał złote góry i wielbił jak nikt. Miłość, to przymykanie oczu na zdradę łamiącą naszą godność i serce, trwanie przy draniu choćby nie wiem, co. I ta oddana, półwieczna, niezdarnie głaskająca po siwej czuprynie zmęczonego pracą w polu męża. Zdejmowanie mu butów ze słowami odpocznij, kładź się spać. To ogromne uczucie czasami łamiące nam życie, lub wznoszące nas na same szczyty uniesienia i poświęceń. Piękne, dobre, dające nam siłę i ufność do człowieka. Lub kapryśne, zmienne i wygasające. Przychodzi nie wiadomo skąd i kiedy chce.. Odchodzi nie wiadomo gdzie…
Recepta 8 września
Powtórka, dla tych, którym „mikstura” wyczerpała się….
Recepta amatora, szarego konsumenta życia…
Szczęście łapać garściami do worka, powiesić je w szczelnej szafie. Zamknąć ją na kluczyk, uwiązany na sznurku, nosić go na szyi. Wypuszczać je na wolność małymi dawkami. Nie pławić się w nim, aby go nie wyczerpać zbyt szybko. Używać wtedy, kiedy zajdzie nagląca potrzeba. Jako lekarstwo, gdy zaboli, lub pognębi nas niemiłosiernie życie. Radość czerpać z kromki chleba, natury, pogodnego nieba, spokojnego snu. Czyjegoś dotyku, zdrowia, które jeszcze jest. Wiarę — nie tylko w dobro — zachować. Zasiać ją w sercu niech się głęboko zakorzeni i nie da się wyrwać choćby nie wiem, co.. W jej bliskim sąsiedztwie, w zakamarkach serca pielęgnować miłość. Podgrzewać ją, aby nie zmarzła, nie zagasł jej płomień. Dmuchać na nią, chuchać, dodać jej do towarzystwa czułość, która swym dotykiem ukoi ból, żal. Wzruszy na czyjeś cierpienie. Doda sił, nie lat. Nadzieję mieć przy sobie stale, w każdej chwilce życia. Nie może jej zabraknąć, bo nastąpi krach. Chować ją w myślach, kieszeniach, pamięci, każdej cząstce ciała. To bagaż niezbędny. Nie można go zgubić, ani wyczerpać, bo bez niej zapanuje rozpacz nie do opisania. Zawali nam się cały świat. Warto też byłoby nabyć siłę — jakimś sposobem — niezbędną do przetrwania, zadeptania zła. Pokonania choroby, nieszczęścia, czy rzucanych nam pod nogi przez kapryśne życie, kłód. Cierpliwość, z czasem przyjdzie do nas sama. Po przejściach, rozmyślaniach, przykrych doświadczeniach losowych, kiedy nam przybędzie lat. Dobrze byłoby, gdyby nam nie zabrakło, a nawet przybyło współczucia dla innych ludzi, umiejętności wybaczania. Zrozumienia bliźniego, tej ogromnie przydatnej zalety, przyćmiewającej nasze liczne, chociaż ludzkie wady..Ubyło nam grzechów zawiści, zazdrości, zawziętości. Tak wyposażeni, bogaci, „uwrażliwieni”, chociaż niedoskonali poruszajmy się po ścieżkach życia wyznaczonych nam przez los. Upadajmy, podnośmy się, wdrapujmy się na szczyty. Maszerujmy, spacerujmy, albo się czołgajmy dopóki nam starczy sił, aż nam nie zamkną na głucho ziemskich bram…Role 27 sierpnia
W teatrze życia każdy z nas gra jakąś rolę nadaną mu losowo, przymusowo, przypadkowo, w darze za zasługi przodków, czy karnie, za ich przewinienia? Od kołyski trenujemy swoje role nieświadomie, jedni drąc się w niebogłosy, inni chlipiąc cichutko w podusi, gdy chcą jeść, czy pić. Uśmiechając się do bezzębnego „kumpla” z wózka obok, lub w milczeniu podziwiając go. Rodzice to nasi pierwsi nauczyciele uczący nas przykładem dobrym, mądrym, lub głupim, a nawet złym. Szkoła, to tygiel mieszających się w nim charakterów, ról. Daje wiedzę, często przymyka oko na etykę, moralność, sprawiedliwość szlifujących w niej role „aktorów”. W młodości ciągle coś, czy ktoś nas „lepi”, próbuje nas ukształtować według własnych wzorców, widzeń, ambicji zwykle niespełnionych. Gramy swoje role lepiej, gorzej, sercem, sprytem dyktującym nam przeróżne grzeszne zagrania. Często udajemy innych niż jesteśmy, czujemy się w swojej roli źle. Z wiernego małżonka, ojca dzieciom, wcielamy się w rolę lowelasa wachlowanego na Hawajach liśćmi palmy przez kochanki dwie. Albo uciekamy w celibat z grzesznego życia, w roli misjonarza pragniemy zbawiać wpadający w chaos świat. Politykę, bo nas nęci władza, bezkarność, wpływy. Pozbawieni talentu w pogoni za sławą przyjmą każdą rolę, oddadzą diabłu duszę, zahandlują ciałem, aby dostać się na „szczyt”. Twardziel w garniturze agenta handlowego ruszy na wojnę do Iraku, skąd wróci okaleczony, odarty ze złudzeń, oszukany wrak. Nieporadny biedak, którego kłuje w oczy zamek dorobkiewicza, za niespłaconą pożyczkę w roli więźnia spędzi parę lat. Na starość, u schyłku życia, „aktorów”, tych, co łamali serca, ranili delikatne dusze, ogarnie tęsknota za prawdziwą miłością, której nie zaznali. Innych żałość, że nie zagrali bohatera, choćby w gwiezdnych wojnach. Nudziarze, wiecznie narzekali, zamiast się śmiać, żartować z psikusów życia, „komediowe role grać. Tym, co było za ciasno, nudno, trochę przykro, że nie dokonali żadnego odkrycia. A zwyczajni ludzie, jakich wiele, siedzą teraz z babcią z siwym koczkiem w otoczeniu szczęśliwej gromadki wnucząt i dziękują sobie, za dobrze odegraną, niekoniecznie wymarzoną rolę w zgodzie ze sobą, naturą, po ludzku. Wszystkim nam kiedyś zgasną światła teatru życia. Skończą się nasze role, brawa, gwizdy, opuści widzów tłum, zblaknie sława. Pozostanie może pamięć w ludzkich sercach… A za tę naszą przyziemną rolę, uczciwość, człowieczeństwo, ktoś uroni parę łez?
Sztuczny świat 17 sierpnia
Nie podoba mi się ten nowoczesny, sztuczny, zniewolony świat, z manipulowaną szarą masą zmierzającą przyspieszonym krokiem na niechybną „rzeż”. Na księżyc daleko, duszno, nijako i dostać się tam nie ma, czym. Wiercimy się po tej ziemi jak mrówki w poszukiwaniu słońca, dobrobytu, pożywienia, używek, albo guza na „łeb”. Tam trawa wydaje nam się bardziej zielona, chociaż tutaj, w kraju ojczystym nasze ukwiecone łąki pachną ziołami, sianem, a tuż za płotem szumi iglastą melodię sosnowy las. Tu, czy na obczyźnie wstajemy przed świtem, w wielkim tłoku jedziemy do pracy oddalonej wiele kilometrów od miejsca zamieszkania. O zmierzchu wracamy zmęczeni do domu, pragniemy dopaść łazienki, ochłonąć, zjeść procesowany, pachnący mączką rybną, stek. Na rozmowę z dziećmi, żoną, kotem, nie starcza nam czasu i chęci brak. Z obłędem w oczach pchamy się do władzy, rządzenia, rozgłosu. Kłamiemy, pastwimy się nad słabszymi by się coraz wyżej na drabinę sukcesu wspiąć. Po drodze depczemy, co się tylko da. Pracę nam zleconą w dobie wszechobecnej komputeryzacji możemy wykonać w trzy dni, ale trzeba nas czymś zająć, bo jak tu odpoczywać i za dużo myśleć przez pozostałe w tygodniu dni? Maszyny produkują samochody, budują domy, mnóstwo plastikowych przedmiotów, chłam, mączkę rybną i procesowaną żywność. Namnożyło się handlowych agentów w „wypasionych” samochodach, którzy na spotkaniach z klientami szczerzą w uśmiechu zęby, aby im wcisnąć hurtowo papier, pieprz, mydło i kadzidło, cały ten wyprodukowany złom. Jesteśmy w ciągłym ogłupieniu, ruchu, martwimy się, zamiast się radować, smakować życie powoli. Mieć czas na luz, blues, zwykły spacer, miłość, dom. Serca nam lodowacieją, przybywa zmarszczek i siwieje włos. Istnieją wśród nas ludzie dobrzy, uczciwi, szlachetni, mądrzy. Pochowali się gdzieś po kątach zawstydzeni i walkowerem oddali głupocie i podłości ten tak pięknie stworzony, chodzący jak niegdysiejszy, szwajcarski zegarek, świat. Może warto jednak podnieść dumnie głowę i wrzasnąć zbiorowo do chorej głupoty, aby przestała niszczyć naturę i człowieka i wyprowadziła się za świata kres?Tłum 4 sierpnia
Tłum mnie przeraża ograniczeniem przestrzeni, powietrza, wolności, groźbą zadeptania, hałasem, ale wzbudza podziw swoją ogromną mocą. To wielka, żywa masa ludzka pełna emocji, zbiorowej energii zdolnej swoją wrzącą siłą zburzyć, zniszczyć, unicestwić, ale i obronić idee, ochronić niewinność, wymusić sprawiedliwość. To zbiorowy gniew na krzywdę, podłość, ludzkie uciemiężenie. Jest zdolny obalić rządy, mocarstwa, królestwa. Dokonać samosądu, egzekucji. Wykrzyczeć swoje zdanie, niezadowolenie, wstawić się za słuszną racją, sprzeciwić się głupocie, zniewoleniu. Cichy pomruk tłumu sieje grozę, ale i fascynuje. Tłumne śpiewy w kościołach, modlitwy, błagania o pomoc, pragnienia to ładunek nieziemskiej energii wznoszącej się poprzez sklepienia świątyń aż do samego nieba. Tłum to zbiorowy lincz, czasami aprobata, podziw, adoracja bohaterów wracających zwycięsko z pola bitwy. Tłum przybiera zmienne oblicza. Radosne przyzwolenie, lub groźne ostrzeżenie, gdy ludzkie niezadowolenie sięgnie zenitu. Zachwyt dla czyjegoś talentu, mądrości, wielkości gromadzi tłumy wielbicieli. Tłum chuliganów, podpitych kibiców fanatyków jest zdolny do masakry podsycany niezadowoleniem, nienawiścią, chęcią odwetu na tych, co pod ręką, lub w pobliżu. Tłum podjudzany nienawiścią bywa nieobliczalną, gniewną lawą czyniącą wokół zło. Na ludzkich emocjach tak łatwo jest niektórym ludziom „grać”. Nienawiść, wiara, miłość, chociaż krańcowo różne, to najsilniejsza ludzka broń. Zranione, zdeptane, urażone są zdolne do wszelkich skrajnych poczynań, nawet poświęcenia życia w imię wielkich uczuć. Strach pomyśleć, gdy zdesperowani połączą się w gotowy na wszystko Tłum....To potężna, bywa, że śmiercionośna, rażąca pociskami gniewu, rozpaczy, czasami fanatyzmu, broń… Krzywda ludzka lubi się mścić na czyniących zło i zadających ból.Tolerancja potrzebna od zaraz 27 lipca
Tolerancja pilnie poszukiwana. Goła, ubrana, chwilowa, długoterminowa, byleby się tylko odnalazła w nas. Patrzymy na innych własnymi oczami, upodobaniami, zasadami, tak, jakbyśmy byli wzorcem metra przechowywanym w Sevres pod Paryżem. Krytykujemy bliźniego, że się ostrzygł na zero i świeci łysiną, a my nosimy włosy długie, za pas. Mówimy do przyjaciółki odzianej w zwiewne szaty: „Coś ty na siebie włożyła”? , Bo nam pękają szwy w dżinsach przywartych do ciała jak bluszcz. Patrzymy ze zgrozą na męża wcinającego tłustą golonkę, bo my się karmimy samą zieleniną na wegański styl. Wytykamy palcem chudzinę, mówiąc: „Ta to się katuje dietami”, — chociaż koścista je, co chce — a sami ważymy sto kilo, tłumacząc, że kobieta musi trochę ciała mieć. Nasze poglądy polityczne są niepodważalne, chociaż skłócają całą rodzinę, miasto, wieś. Tych, co żyją na wsi nazywamy wieśniakami, chociaż pracują ciężko w polu, żebyśmy mieli, co jeść. A sami, przed „chwilą”, ze starą walizką — wcześniej zdjęliśmy modną teraz chustkę z głowy — opuściliśmy swojską, barwną, piękną rodzinną wieś. We własnych oczach bywamy ekspertami w każdej dziedzinie życia. Skórzana kanapa, kuchnia z wysokimi stołkami przy barze, białe mebelki, to jest ten właściwy trend i dobry gust — według nas. Od drewna boli nas ząb. Ten, co składa ręce do modlitwy jest dewot. Tamten, co tego nie czyni, jest antychryst w naszym widzeniu. Mąż, który pomaga żonie sprzątać i zachęca do wyjścia z koleżankami, to pantoflarz. Bo nam się podoba mężczyzna stanowczy, taki, co to upije się czasami, powojuje, zdradzi.. Może nie przyłoży, ale krewki jest… Zdarza nam się wiedzieć wszystko najlepiej i według nas powinien być urządzony świat. Sklonować nas, czy akceptować inność? Pozwolić babciom siedzieć na ławeczce przed blokiem, porozmawiać, ponarzekać, czasem uśmiechnąć się, bo może to ich jedyny kontakt z ludźmi? Niech te, co chcą noszą kuse sukienki, malują się jak pisanki wielkanocne, a inne do samej ziemi, bez makijażu niech zachowają własny styl. Tolerujmy (uszanujmy) cudze poglądy, nawyki, wady, upodobania. Doceńmy to, co dobre w nich. Krytyka czyni nas złośliwymi. Nienawiść, złość niczego nie załatwi. Pobłażliwość łagodzi nasze obyczaje, wygładza nam zmarszczki. Uśmiech rozjaśnia twarz i umila życie. Podnieśmy jak się ktoś przewróci, pomóżmy w potrzebie. Szanujmy, akceptujmy każdego człowieka, takiego, jaki jest. Niech śpi na podłodze, czy łóżku z baldachimem. Je, co chce i ubiera się tak jak mu się podoba. Tego, co chodzi boso i tamtego, co jeździ Lamborghini. Ma bałagan, czy wzorowy porządek. Lubi ciszę, czy jarmarczny hałas, niech robi, co chce, byleby nie krzywdził innych. Niech każdy za siebie sam odpowiada, myśli po swojemu, czuje się dobrze we własnej skórze. Nie jesteśmy przecież nieomylnym pępkiem świata bez skazy i wad. Pozwólmy bliźniemu być sobą i na własną modłę żyć. … TOLERANCJA to jest właśnie TO…
Przepaść 20 lipca
Myślę sobie, dlaczego tak od siebie odbiegliśmy, tworzymy między sobą przepaść nie do pokonania, wznosimy coraz wyższy mur. Wszyscy rodzimy się nadzy, nie umiemy chodzić, mówić, sami jeść. W dzieciństwie uwielbiamy towarzystwo rówieśników, prawdziwi demokraci z nas. Różnimy się tylko wyglądem, charakterem, temperamentem, potrzeby mamy te same, jeść, spać, bawić się. W szkole zaczyna nam się wypaczać ten świat, bo jeden uczeń ma gadżety, markowe ciuchy, pewnie tatusia na „stanowisku”, które przestępstwem wcale nie musi być. Szyderstwo, szpan, wyśmiewanie się, patrzenie na kolegów słabszych, biedniejszych, z góry, to jest jego życia styl. Inny szkolniak, biedny, sfrustrowany, poniżany, chyłkiem przemyka przez szkolny plac. Linia nas dzieląca wtedy jeszcze w miarę cienka jest. Potem zaczynamy pracować, wchodzimy w świat „władnych” i „poddanych”, drapieżny, konkurencyjny, bezwzględny. Ci pierwsi mają zwykle pieniądze, władzę, wpływy. Podwładny jest zależny, czuje się mały, gorszy, daje się upokorzyć, ma chudy portfel, musi z czegoś żyć. A przecież urodzeniem jesteśmy wolni, równi. Godne traktowanie i szacunek należy się każdemu z nas. Pani sprzątaczce, bo wymiata nasze brudy, pani salowej, bo podciera nam tyłek w niemocy, dziecku, pewnie i prezydentowi, bo przecież go wybraliśmy. Sami doprowadziliśmy ten świat do absurdu, nienawiści, niesprawiedliwości, nierówności. Zaślepiła nas mamona, zbytek, sztuczny świat wykreowanych przez nas idoli, którym portier w wielogwiazdkowym hotelu kłania się w pas. Zawstydzona prostota, skromność, schowały się w ciasny kąt. Ulegliśmy bezczelności, poddaliśmy się łokciom, prawu pięści. Niewinność tępiona brutalnością jest na wygnaniu. Mądrość często nas zawodzi w zetknięciu z nagością odzianą w złote błyskotki, z makijażem kapiącym od farb. Sprawiedliwość potykająca się o łapówki, układy, obietnice ucieka daleko w las. Głupota, bałwochwalstwo dla szmiry, pozorów, snobizmu zachłysnęła nas. Bezradność wkrada się do naszych łask. Co nam pozostało? Ocknąć się. Nie dać się omamić ciemnocie, pustocie, sztuczności, przepędzić ją na cztery wiatry, precz…. Weźmy przykład z Natury, w niej każdy robak, mrówka, drzewo, chwast, strumyk, czy bagno równe prawa ma…, Chociaż i ona zmęczona naszą bezmyślną ingerencją, nieco pogubiła się…Lato 11 lipca
Lato, to gorąca pora roku odziana w suknię z ziół pachnących, przetykanych kłosami, w chuście z sitowia, stąpająca boso po rozgrzanej ziemi. Zrywa się o świcie, szturchnie słonko w boczek, pośle smugę promyków w otwarte okna śpiochów budząc rolników do obrządku, obowiązków gospodarskich w stajni i oborze. Wezwie ptaki na gałęziach do solowych występów, karmienia piskląt robaczkami pełzającymi niezdarnie po gliniastej glebie. Jaskółkom w gniazdach ulepionych z gliny pod okapem dachu wpuści chmarę muszek w rozdziawione dzioby. Sprawdzi dojrzałość wąsiatych kłosów żyta na rozległych polach. Narwie chabrów wstydliwie ukrytych w dorodnej pszenicy, ominie kąkole rzadkie, pod ochroną. Zwoła sejmik boćków na podmokłą łąkę, bo mają konflikt z żabami zakłócającymi kumkaniem wieczorną ciszę, zamiast się zająć przyrostem naturalnym. W południe, gdy słonko w zenicie wypuszcza tony żaru z niebiańskiego pieca, odwiedzi w polu strudzonych żniwiarzy odpoczywających pod klonem. Zaglądnie im w pajdy chleba, otrze pot z czoła, ześle dla ochłody zachmurzony obłoczek z nieba. Omdlałe z gorąca ruszy w chłodne ścieżki liściastego lasu. Nakarmi się jagodami, wciśnie w poplątane krzewy malin zazdrośnie strzegące dostępu do owoców. Podrapane utknie na dywanie z mchu, przyśnie ululane smętnym szumem lasu. Ocknie się, zanurzy podrapane stopy w strumyku szemrzącym między paprociami i ruszy w podróż. Zapełni piaszczyste plaże tłumem wczasowiczów, dozna słonej kąpieli we wzburzonym morzu. Albo przepłynie łódką po jeziorze, utknie pomiędzy szuwarami. Ukryje się w pachnącym tataraku, spłoszy dzikie kaczki w gnieździe. Nocna duchota wypędzi je w góry. Tam zawikła się w pląsy z wiatrem halnym, szalejącym przez trzy dni. Czasami lato pokłóci się z deszczem, który się rozleniwi i nie wypuści kropli wody na wysuszoną upałem ziemię. Albo się zagapi, nie zamknie kranów w chmurach i deszcz zalewa ziemię strumieniami przez noce i dnie. Po trzech miesiącach lato pożegna się z łąkami „obsypanymi” polnymi kwiatkami, przytuli malwy. Potem utknie spracowane w szczerym polu. Oprze się o snopek żyta, przyśnie odurzone pomiędzy kłosami. Obudzi się w ciepłych krajach, tam gdzie jego stałe miejsce jest…
Szczęście 3 lipca
Szczęście nie podlega definicjom, tezom, pewnikom, ani zasadom. Nie da się ująć w ramki, złapać na wędkę, dogonić, złowić w sieć. Jest ulotne, kapryśne, nie do zatrzymania, czy nabycia na własność za żadne pieniądze. To niezliczona ilość twarzy, gestów, zapachów, odgłosów. Dotyków, doznań błogich nie do opisania. Może być ciszą zapatrzoną w rozgwieżdżone nocą niebo. Falą ciepła zalewającą czyjeś serce na widok ukochanej. Wytchnieniem po morderczym wysiłku. To list, dwa słowa gorące jak jesienne słonko snujące się po rudawym ściernisku. Pierwszy ząbek malca niezdarnie stawiającego trzy kroki. Zwykły spokój o zmierzchu w ulubionym fotelu. Widok księżyca obejmującego podwórko baśniową poświatą. Własne łóżko po latach tułania się po obcych kątach. Łyk kawy z wyszczerbionego kubka w groszki na słonecznej werandzie. Powrót tego, za którym tęskniło się latami. Udana randka, miłość upchana w zakamarkach serca. To widok klucza żurawi w locie, szum oceanu, żywiczny zapach pokrzywionej sosny. Ulga po długotrwałym cierpieniu, zieleń trawy, spacer, słońca blask. Czułe słowa zapisane dla nas koślawym pismem na wydartej z zeszytu kartce papieru. Zdany wreszcie egzamin, smak matczynej zupy, radość w oczach ojca witającego nas w progu rodzinnego domu. Szczęście jest ulotne jak mgła otulająca pola. Głuche na zaklęcia i ludzkie błagania. Pragniemy go, gonimy za nim, modlimy się o nie, życzymy go sobie wzajemnie. Może go nie dostrzegamy spodziewając się olbrzyma z czarodziejską różdżką? A ono jest w nas, tuż obok, we fragmentach życia. Obdarza nas, czym może. Czasami zadrwi, odejdzie, zapomni na dłużej odejściem kogoś bliskiego, chorobą mówiąc ciesz się tym, co masz. Rozglądnij się dookoła, pomyśl ile szczęścia możesz innym sobą dać…
Upadek 19 czerwca
Jak łatwo jest ulec słabości, poddać się, stoczyć się ze schodów życia, przekroczyć tę pajęczą nić dzielącą dobro od zła. Jakże trudno jest nam potem wdrapać się, wczołgać na górę. Wejść, lub wbiec bez wysiłku, to jest chyba niemożliwa rzecz. Potknięcie czasami zaczyna się jednym kieliszkiem, dwoma, szklanką, szumem, chwilowym zapomnieniem. Potem butelką, snem z pijackimi majakami. Trzęsionką o świcie, pod czyjąś bramą, błaganiem o grosz na piwo. Nic już nam wtedy nie pomaga. Nie trzeźwiejemy, zawalamy pracę, „gubimy” rozum, rodzinę, niemoc, bezradność ogarnia nas. Bywa, że „działką”, trawką „wspieramy” się w graniu trudnej roli zadanej nam przez los, aby odreagować napięcie, stres, gniew. Nałóg obłapia nas niezauważalnie lepkimi, złudnymi mackami wytchnienia, obiecując odlot aż do gwiazd. Wznieca go, powoduje krach na życia giełdzie, odejście tego, bez którego nie umiemy żyć. Zdrada żony bardzo zabolała i trzeba było sięgnąć po używkę, aby stłumić rozpacz, strach. Ucieczka dziecka na kraniec świata ze słowami nienawidzę was. Gwałt, choroba, czyjaś śmierć. Czasem prozaiczna, dokonana dla zakładu, żartu, kradzież słuchawek w sklepie. Potem bardziej śmiałe przywłaszczanie sobie cudzych własności przybliża nas w tempie przyspieszonym do więziennych krat. Bo każdy nałóg to wiecznie nienasycony, niezaspokojony głód silniejszy niż miłość, szlachetność, uczciwość. Ciągnie nas nieubłaganie w czarną otchłań piekła, z którego tylko nielicznym udaje się wyjść. Jak ci się „podwinie” noga, zbłądzisz, zgłupiejesz, nikt cię nie chce wtedy znać. Ci, co kiedyś nas podziwiali, lubili odsuwają się od nas jak od trędowatych. Krytykują, wyśmiewają nieświadomi tego, że upadek może się przytrafić każdemu z nas. Podłość, podstęp, niesprawiedliwość nas też może spotkać i ani się spostrzeżemy jak zaczniemy spadać w dół. Zatem, nim tego nieboraka, brudnego, trzęsącego się z zimna, braku domu, odtrącimy z odrazą, zastanówmy się. Może podajmy mu rękę, pomóżmy się podnieść, umyć, opamiętać. Kiedyś był to normalny, przyzwoity człowiek, jak my. Bo życie jest nieprzewidywalne, przewrotne, czasami okrutne. Wybiera ofiarę na oślep, jakimś zmysłem sprawiedliwości, albo równowagi?. Wczoraj trafiło innego, dzisiaj możesz się nią stać ty, on, lub ja. Ci uprzywilejowani, rządy, dynastie, wszechwładni staczają się też z wielkim hukiem ze schodów życia, gubią grunt, władzę, łamią kark… Immunitet na upadek nie obejmuje żadnego z nas…Las 5 czerwca
Las, to dla mnie najpiękniejsze miejsce na tej ziemi. Każdemu żywemu stworzeniu da schronienie, napoi, nakarmi. Ptakom, zwierzętom, mrówkom, czy kwiatom pozwoli bezpiecznie żyć.
Człowiekowi oferuje wytchnienie, wyciszy go, uspokoi. Wśród jego drzew można krzyczeć głośno z gniewu, płakać i złorzeczyć, skarżyć się na los. Wysłucha jak na spowiedzi. Nie skarci, nie pogardzi, nie wyśmieje. Na wieki ukryje w swych gałęziach nasze najskrytsze tajemnice. Pozwoli odpocząć, czy się zdrzemnąć na dywanie z mchu. Odetchnąć pełną piersią sosnowym powietrzem. Zasłuchać się w śpiewny szum wiekowych drzew. Godzinami można wędrować po jego wyboistych korzeniami ścieżkach, czy ubitych, piaszczystych drogach. Natknąć się na leśnego duszka, sowę, usłyszeć pukanie doktora dzięcioła o chorą korę drzew. Nacieszyć zmęczone oczy wszelkimi odcieniami leśnej zieleni i barwami kwiatów. Nasycić gorzką wonią wilgotnych paproci, rześkim zapachem żywicy i grzybni ukrytej wśród liści gnijących w ziemi.
Las zmienia szaty i nastrój wraz z porami roku. Zimą otulony białym puchem przycichnie zadumany, rozmarzy się i przyśnie. Czasem wyrwie go ze snu śnieżna zawierucha, czy porywisty wiatr.
Wiosną wstaje rześki o świcie z nadzieją ustrojony w lepkie pączki liściastej zieleni i budzących się do życia pierwiosnków. Latem syci się ciepłem rozgrzanej ziemi wznosząc gałęzie ku słonku kłania się nisko niebu. Bywa, że wejdzie z wiatrem w układy prosząc go o lekki powiew i ochłodę dla drzew.
Jesienią rumieni się, trochę przyżółknie, wyschnie mu trawa. Ale humor ma dobry, bo zbiory obfite, więc szumi swoje jesienne melodie, potrząsa gałęziami gubiąc liście, marzy i śpiewa.
Wciąż rosną w nim drzewa, toczy się nieustające życie przyrody. To miejsce dostępne dla wszystkich o każdej porze, bo to jest prawdziwy, otwarty, leśny dom.. Teraz bywa zaśmiecany, wycinany, cierpi i wstydzi się pewnie za nas. Co się stanie z nami gdy zabraknie go?
Ucieczka 28 maja
Chyba każdy z nas przed czymś, kimś, w życiu uciekał. Dziecko zamykało oczka, udając, że go nie ma, chciało uciec przed „pasem”, srogością rodzica, który budził w nim lęk, czy zadawał ból. Uczeń, w szkole uciekał przed klasówką z matmy, której nijak nie mógł pojąć, ledwie dodał dwa do dwóch. Ktoś uciekał przed „złym” psem, na wsi, nocą, co sam szczerzył ze strachu groźne kły. Z domu, pod namioty z Wackiem uciekała zbuntowana nastolatka, bo jej obiecywał miłość, gnały ją rozbuchane hormony, może wabił „grzeszny” seks?. Chłopak, przed konfliktem z matką, która pragnęła z niego zrobić naukowca — a on kochał „utytłany” smarem reperować stare samochody — „zbiegł” aż na kraniec świata. Ona uciekała — dręczona wyrzutami sumienia — przed mężem, bo się nad nią znęcał psychicznie, poniżał ją, może bił? Inny, przed dziewczyną w ciąży, może bał się odpowiedzialności, roli ojca, lub nie kochał jej. Matka, sterana pracą ponad siły, brutalnością syna narkomana, też by pewnie uciekła, gdyby go nie kochała i gdyby miała gdzie. Przed prześladowaniem, wyszydzaniem w klasie trudno uciec, gdyż bywa na nie ciche przyzwolenie szkoły, społeczeństwa, może nas? Nie zawsze da się uciec przed żywiołem, powodzią, ponieważ jest siłą natury, druzgocącą, nie do powstrzymania, uniknięcia, czy ukrycia się. Żołnierze, rzadko uciekają w czasie wojny, powstrzymani honorem, lub strachem przed kulką „w łeb”. Przed prawem rzadko się udaje uciec, szczególnie fajtłapom, naiwnym, łatwowiernym. Tym bezwzględnym, cwaniakom uciec znacznie łatwiej jest. Przed odpowiedzialnością za rodzinę, dziecko, nawet siebie, ucieknie wielu, chociaż mówią na takiego tchórz. Zdarzają się ucieczki na tamtą stronę, tym, którzy nie mogą sobie poradzić z brutalnością życia, biedą, złem. Uwalniające, czy chybione, tego nie wie nikt. Ucieczka bywa rozwiązaniem problemu, ulgą, wyzwoleniem, ale i cierpieniem też. Trudno jest nam uciec przed wstydem, sumieniem, bo nas gryzie, pali, dręczy i nie daje nocą spać. Najtrudniej i chyba to jest niemożliwe uciec przed samym sobą, bo nieustępliwie wlecze się za nami, zagradza nam drogę, własny cień?…
więcej..