- W empik go
Pamiętnik Jana Maykowskiego, członka "Komitetu Centralnego" a następnie komisarza nadzwyczajnego Rządu Narodowego w zaborze austryackim - ebook
Pamiętnik Jana Maykowskiego, członka "Komitetu Centralnego" a następnie komisarza nadzwyczajnego Rządu Narodowego w zaborze austryackim - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 231 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Autor pamiętnika urodził się w r. 1826 we wsi Jasiennej nad Pilicą, w pobliżu Białobrzegów i Suchej, w północnym kraju woj. Sandomierskiego. Ojciec jego, Edward Maykowski był dowódzcą batalionu saperów w randze majora. Niewtajemniczony w sprzysiężenia już wówczas pułkownik w pierwszej chwili 29-go listopada wahał się co robić; ale czego mu nie wyszeptali ludzie, to powiedziała sama moc cudotwórcza. Coraz to nowy żołnierz stawał pod nowo podniesioną chorągwią na nowe hasło; lud wrzał żądzą wolności, wymierzał swą sprawiedliwość i chwytał za oręż; szaserzy Kurnatowskiego wszczynali walkę, która tylko bratobójczą być mogła; opanowanie arsenału czyniło ruch już nieodwołalnym: Maykowski dostrzegł drogę, którą pójdzie część narodu, w Królestwo Kongresowe wtłoczona, i zaraz na nią sam wszedł. Już w nocy opędzał się szaserom na Saskim Placu i Krakowskim Przedmieściu, a nad ranem bez niczyjego rozkazu stanął na posterunku obronnym przy zbiegu Nowego Świata i Placu Trzech Krzyży. W początku kwietnia porwała go nagle, jednego z pierwszych, cholera, wniesiona przez wojsko rosyjskie.
W niewielkiej wiosce została młoda, niezwykle piękna wdowa, Julia z Garczyńskich, z czworgiem drobnych dzieci. Wychowanie potomstwa, ocalenie niewielkiego mająteczku, stało się jedynem zadaniem jej życia: odrzuciła propozycye małżeństwa, aby, spełniając obowiązek względem dzieci, nie przeniewierzyć się ich ojcu. Drobiazg wzrastał w atmosferze mocno uczuciowej a podniosłej. Szczera pobożność zespala się w tym domu z bezwzględnym a bezwiednym patryotyzmem; dla nich był on jakby utajonym cieplikiem. Pan dziadek macierzysty p. Garczyński, konfederat barski, już 90-letni, ale jeszcze raźny, uosabiał dzieciom przeszłość, która pod zawołaniem Maryi, właściwie za ojczyznę walczyła. Stary Jan, towarzysz bojowy z Hiszpanii, ordynans ojca, a teraz przyjaciel i piastun dzieci, karmił je opowieściami o przygodach, w zaciętej walce narodowej przebytych, uczył chłopców musztry, opowiadał im o Napoleonie, księciu Józefie i Moskwie i urządzał zabawy w wojnę. Walter Scott z Ossyanem we dwóch także przykładali się do wykształcenia i rozpalali wyobraźnię. Przy dobrem pożyciu z ludem podania, z ust jego zbierane, budziły, jakieś tajemnicze tęsknoty, malowały nowe krainy baśni, rzucały nowe uroki na życie, co miało wszystkich ubłogosławić. Każdemu z dzieci dostało się coś z marzycielstwa i coś z zapału, każde czuło moc, która rwie za sobą i nie pyta chcesz, czy nie chcesz. Epoka ciągłych męczeństw, szubienic i kajdan wzmacniała jeszcze i pogłębiała ów nastrój patryotyczny. Gospodarstwo w Jasiennej w kobiecych rękach szło coraz gorzej. Około r. 1840, po śmierci konfederata (żył 102 lata) musiała pułkownikowa folwarczek wydzierżawić i przenieść się do do Warszawy, dokąd zabrała i obu chłopców starszych, oddanych zrazu do Radomia. Obaj ukończyli szkoły w Warszawie, i gdy nie było wyboru, dostali się do biur rządowych. Matka przez stosunki swego męża, dzieci przez swe zdolności, zalety umysłu i zamiłowanie książki, znalazły wstęp do lepszych, cichych, przed policya utajonych towarzystw stolicy. Wpływ takich Dobrzańskich, później Szumlańskich, Janiszewskich, Janickich, wreszcie Wójcickiego rozwijał i kształcił nabytki tradycyi rodzinnych, posiewy domu i szkoły. I u samej pułkownikowej zapłonęło żywsze ognisko zbiorowej myśli obywatelskiej, gdy córka jedynaczka, późniejsza Marya Ilnicka, skończywszy pensyę u Plewińskiej, zaczęła już próbować pióra. Jeżeli starzy w tych towarzystwach dawali wspomnienia i nauki, młodzi owiewali je duchem – a był to duch buntu, ciągłego buntu niepoprawnych Polaków. Obaj Maykowscy, zetknąwszy się z młodzieżą myślącą o Ojczyznie, czynami dla ojczyzny brali udział w robotach podziemnych. Starszy, Edward w r. 1850 wszedł do ówczesnego sprzysiężenia i w samych jego początkach wraz z wielu innymi zagrożony, ale od wielu innych wskutek wczesnego ostrzeżenia szczęśliwszy, uciekł za granicę; w Paryżu skończył Szkołę Centralną i przy wybitnych zdolnościach, choć Cudzoziemiec, został inżynierem na drogach zachodnich. Młodszy, który w spisku dopomagał tylko bratu, ocalał i miał dalej w Komisyi Skarbu w wydziale dóbr i lasów dosługiwał się karyery. Sekcya dóbr, w której służył, dawała mu sposobność do dłuższych corocznych przejazdów po kraju, do zaznajamiania się z ludem, poznawania jego nastroju, do paktowania z obywatelstwem ziemskiem, w którem wówczas nie było ani ugodowców, ani realistów, choć byli już Wielopolscy. Na wyrobienie ostateczne umysłu wywarło wpływ stanowczy małżeństwo siostry, która w początkach r. 1853 wyszła za Tomasza Unickiego, prawnika z powołania, urzędnika Banku Polskiego, człowieka o krystalicznie czystym charakterze, z głęboką miłością ojczyzny, surowego dla siebie i innych, a przedewszystkiem gruntownie wykształconego jeszcze w uniwersytecie warszawskim.
Młody jeszcze, dopiero 18-letni poznałem Jana Maykowskiego w r. 1858 u państwa Unickich. W salonie literackim, który się był u nich wytworzył, skoro tylko pani domu weszła w literaturę warszawską, uderzyła mnie wymowa jej brata, z początku spokojna, w miarę oporu lub rozwoju myśli rosnąca w namięność, obrazami działająca, składna, potoczysta – a nie tylko w sprawach publicznych, w polityce, ale i w rzeczach literackich, czy chodziło o powieść George Sand albo Kraszewskiego, czy o Szajnochę, Syrokomlę lub Pola, którymi wówczas w Warszawie żywo się zajmowano. Bliższe poznanie pokazało mi naturę Zapalną, o idealistycznym nastroju, ale i głowę logiczną. Przystaliśmy jakoś do siebie i mimo różnicy wieku zaprzyjaźnili się. Mieszkanie w tym samym domu ułatwiało stosunki. Zaprosiłem go do siebie na tygodniowe wieczory, od jesieni 1857 r. urządzane dla młodzieży patryotycznej: wśród młodych był młodym, jak i my. Poza kołami, do których ja sam należałem, obracał się jeszcze w innych; bywał np. u Jurgensa, nie u Narcyzy ż michowskiej. Byliśmy razem d. 18 marca 1859
i Pijarów na nabożeństwie za duszę Adama – Juliusza – Zygmunta. W biurze bliższe stosunki łączyły autora pamiętnika z Aleksandrem Adamowiczem i Bronisławem Brzezińskim. Pierwszy z nich zajmował się pilnie dziejami Polski; drugi był gorącym, czynnym, ale nie wybuchowym patryotą: obu poznałem i ściągnąłem do siebie. Z Brzezińskim związała mnie ważna sprawa już przy samym upadku powstania w r. 1864. W listopadzie 1859 r. wyjechałem do Paryża, aby się otrzeć o tę emigracyę, która nie przyjęła amnestyi, poznać jej literaturę i dochowane szczątki ludzi, a potem udać się na studya do Heidelberga. Kiedy nieprzewidziane okoliczności zmusiły mnie do powrotu już w marcu 1860 r., Jan Maykowski był już zwolennikiem jakiegoś uzewnętrzniania uczuć, czegoś, coby z dusz wyszło na zewnątrz, a było upomnieniem się o prawa. W pierwszej połowie czerwca na pogrzebie Sowińskiej objawiał młodzieńczy zapał. Pierwsza manifestacya już bezpośrednio patryotyczną, d. 29 listopada, 1860 r. na Lesznie, miała w nim głównego wykonawcę przygotowań. Ważne a wiarogodne jest w pamiętniku odsłonienie stosunku Jurgensa do tego obchodu. Są znowu inne świadectwa, że w czasie narad u Kronenberga w końcu grudnia 1862 r. Jurgens, wbrew zdaniu patryotów ze wszystkich ziem polskich, uważał powstanie za nieodzowną konieczność, a gdy już wybuchło – według zeznania zmarłego w samym początku bieżącego stulecia Dra Franciszka Śliwickiego w Warszawie – rzekomy teoretyk nilleneryzmu, jak go nazywał Mierasławski – widział jedno tylko wyjście z wąwozu: z powstaniem się łączyć.
Gdy w środku marca 1861 r., pod wrażeniem wypadków 25 i 27 lutego, a po wywiązaniu się ze skromnej missyi do Guttrego w Paryżu Poznańskim stanąłem w Warszawie, nie mogłem jej poznać; inaczej się tu teraz żyło, inaczej radowało, inaczej cierpiało, a nie szalało wcale. Nowe życie, nowy lud; tylko kamienie i mury też same. Czułeś, chwytałeś jakby już odradzanie się narodu. Kto nie widział Warszawy w tych dniach niezapomnianych, ten nie był świadkiem najwspanialszej może ewolucyi w dziejach. Podniosła się ku niebu i ku ojczyźnie skala umysłów i serc W jednej chwili pięciu ofiar ustaliło się odrazu jakieś nowe, tajemnicze, międzycząsteczkowe lgnienie, wspólne, bez różnicy klas, stanów, majątków i powołań, obywatelstwo; jakieś ogromne skierowanie się wszelkich żądz i interesów, wszelkich dążeń społecznych, zgodnych czy rozbieżnych, w jedno szerokie koryto żądzy narodowego bytu. Ludzie wyszlachetnieli, lud się umoralnił. Zadziwiająco zmniejszyła się liczba przestępstw i wykroczeń. Człowiek był i gorętszym i czystszym niż dawniej. W tym skromnym zakresie życia publicznego, jakie dawała delegacya, spełniano, co nakazywał obowiązek, nietylko z ochotą i rzetelnością, ale i z religijnem jakby poszanowaniem. Służba delegata czy konstabla nie była przywilejom dla uciechy tych, którym pozwolono na krótką chwilę odetchnąć: była twardym trudem, spełnianym przez wielkich i maluczkich z jednakową gorliwością. Pamiętam, jednej nocy na części ulicy Marszałkowskiej i na ówczesnej Próżnej znajdowałem się na stróży razem z Maykowskim i Ilnickim: nas dwóch ziąb przejął, Jan pozostał i ni – gdy nie opuszczał swej kolei. Nie byliśmy z sobą d, 8. kwietnia na Krakowskiem Przedmieściu i Placu Zamkowym, gdzie lała się tak obficie krew. Aleśmy się znaleźli obaj u Fary d. 15. października na nabożeństwie Kościuszkowskiem. Razem nas po godzinie 4-ej rano pognano. Na Placu Zamkowym i przez całą drogę (Podwale, Freta) miałem go nieopodal siebie. Na niego, jasnego blondyna, ale nie uderzającego wzrostem, wskazywali obozujący na Placu Zamkowym żołnierze "Eto (czy też w o t) p o l s k i j k o r o l", wpędzili go na jeden z ogni w mroźną noc rozpalonych i kazali mu przezeń skakać. Kiedym w samym końcu grudnia opuszczał Warszawę, Jan nie należał jeszcze do żadnego tajemnego związku, zresztą, najwcześniejsza ze wszystkich organizacya Warszawy znajdowała się dopiero w zalążkach, Czarni Bracia byli mistyfikacyą, a ruch na drogę rewolucyjną naprawdę wepchnęli dopiero Dąbrowski i Chmieliński na wiosnę 1862 r. Niesłychana była ruchu tego gwałtowność.
Na jesieni 1861 r. sprowadził się autor pamiętnika do mnie, do domu Zamoyskich przy ul. Żabiej do tego samego mieszkania, które obecnie zajmuje Tadeusz Korzon. Po nowym wyjeździe moim zagranicę w samym końcu grudnia 1861 r. przybył Maykowskiemu współlokator, Oskar Awejde, przez nas na uniwersytecie przezwany "Basikiem".
W lipcu 1862 r. dochodziły do Heidelberga pogłoski o komitecie rewolucyjnym, w końcu sierpnia, po powrocie ze Szwajcaryi, dowiedziałem się o Janie, że jest nadzwyczaj czynny i głośny. W parę tygodni później dostaliśmy "Strażnicę" z odezwą d. 1. Września; w październiku już nowi przyjezdni wymieniali nazwisko Maykowskiego, jako jednego z członków Komitetu Centralnego; powtórzył mi je Kurzyna, przybywszy na obchód listopadowy do Heidelberga. Ten pośpiech i rwanie się, ten pęd szalony przejmowały mnie zgryzotą: praca unarodowienia szkoły, 600 nowych szkółek dla ludu, rozwój umysłowy, społeczny i bądź co bądź polski: wszystko szło na marne, a nieszczęście pewne, a drabina nieszczęść – jak mawiał Aleksander Krajewski – nie mająca nigdy szczebla, któryby był ostatnim.
Gdy w końcu grudnia wróciłem do kraju, nie było już sposobu zatamować potoku: ruch ogarnąwszy masy, stał się już żywiołowym – ale, niestety, ludu wiejskiego osiadłego nie tknął. Maykowski był przeciwny powstaniu i na krótko przed wybuchem, prawie jednocześnie z Gillerem, wyszedł z Komitetu. W krótkiej przerwie między 11. a 18. stycznia wyzwolony z więzów zależności, zadrżał z trwogi o los narodu; z rozpaczliwego położenia po zamachu Wielopolskiego na młodzież całego Królestwa szukał wyjścia w wielkiem jakiemś całopaleniu, w ofierze życia tych wszystkich, na których ciążyła odpowiedzialność za nastrojenie mas miejskich na ton walki zbrojnej. D. 16. stycznia w piątek wczesnym wieczorem we wspólnem mieszkaniu naszem rozwinął przedemną pomysł zebrania się w kościele (Reformatów) i wyruszenia z godłami wiary i męki na ulice miasta, aby się dać wymordować. Zdziwiło mnie to, gdy spowiedzi z tego głęboko tragicznego stanu duszy w pamiętniku nie znalazłem. Był to jedyny moment, w którym człowiek stale płonący, energiczny, a silny w myślach ukazał mi się bez ognia, energii i sprawności umysłowej, tak dla jego indywidualności znamiennych.