- W empik go
Pamiętnik Maksima - ebook
Pamiętnik Maksima - ebook
Posłaniec Nowowarszawskiej Centrali Pocztowej Maksim Kobuszewski w drodze powrotnej do domu zwanego Nową Rzeczpospolitą natrafia w dobrze znanym sobie przybytku na tajemniczą kopertę, która sprowadza na niego kłopoty w postaci kogoś, kogo po czasie zaczyna nazywać Nieśmiertelnymi. Mechaniczne diabły rozpoczynają pościg za dzielnym posłańcem oraz jego równie dzielnej towarzyszki imieniem Natasza. Dwójka podróżników, którym towarzyszy psiak Zyzuś musi stawić czoła nie tylko nowej rzeczywistości, ale również tajemnicom, ukrytym gdzieś głęboko pod powierzchnią ziemi.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397040939 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Minęły dokładnie trzy doby od momentu przekroczenia granicy Nowej Rzeczpospolitej, która od przeszło trzydziestu wiosen jest domem dla takich jak ja. A mówiąc konkretnie, dla posłańca Nowowarszawskiej Centrali Pocztowej.
Moja podróż na szlaku trwa od dobrych kilku miesięcy, lecz dopiero kiedy wkroczyłem w dobrze znane sobie progi, zaczęły łapać mnie skurcze łydek. Może świadomość, że jestem prawie u celu, sprawia, że emocje związane z podróżą opadają, dając tym samym sygnał ciału, że czas w końcu zrobić sobie dłuższą przerwę od podróży.
Niestety odpoczynek musi poczekać, do stolicy bowiem pozostał jeszcze szmat niebezpiecznej i wyboistej drogi. Równie dobrze, zanim tam dotrę, mogę dostąpić zaszczytu udania się na wieczny spoczynek, co tak naprawdę rozwiąże raz na zawsze problemy mego strudzonego ciała. Na szczęście widok ośnieżonych stepów oraz zamarzniętych jezior wprawia mój umysł w nastrój niczym nieskalanego spokoju, pozwalając posłańcowi, choć na krótką chwilę wytchnienia.
I tak gadając sam do siebie, parłem przez kolejne zaspy śniegu.
Rozmowy z odludziem nauczył mnie mój już nieżyjący mentor, choć osobiście wolałem go nazywać przewodnikiem. Zawsze powtarzał, że gdy znajdę się w samotnej podróży, muszę sprowokować swoje drugie „Ja” do konwersacji. Z początku wydawało się to dla mnie pozbawione sensu, wszak jak można samemu do siebie gadać?
A no można… a nawet trzeba.
Pamiętam, jak podczas pierwszej samotnej podróży, mając na karku dwudziestą wiosnę, zignorowałem tę radę, myśląc naiwnie, że języka nie da się zapomnieć. Jakiż ja byłem głupi! Po wielomiesięcznej wędrówce na wschód, kiedy to dotarłem do noworosyjskiej osady, okazało się, że miałem problem, aby wydukać podstawowe wyrazy. Na moje szczęście wschodni bracia zawczasu zorientowali się, co jest tego przyczyną i przy pomocy hektolitrów wódki przeprowadzili przyspieszony kurs przypominający język w gębie. Do dziś pamiętam kaca, który na długo pozostał pamiątką z powodu mej pychy, jak i ignorancji.
I to jest właśnie główna przyczyna gadania do samego siebie.
Choć… Jest jeszcze druga, a mianowicie takową rozmową tworzę myślowy pamiętnik. Jedynie żałuję, że nikt nigdy nie będzie miał okazji, aby go przeczytać. Ale może to i dobrze, któż bowiem by chciał zapoznać się z relacjami pochodzącymi z „martwego świata”.
À propos „martwego świata”. Nic tak jak stąpanie po zamarzniętym gruncie otoczonym przez ośnieżone lasy oraz szarawe nisko unoszące się chmury nie wprawia człowieka w uczucie beznadziei i braku sensu życia. Niemniej zaraz mroźny powiew wiatru rozbudza mnie z tej melancholii, przez co naciągam na twarz wełniany szal.
To całe pisanie myślowego pamiętnika ma również inną ważną zaletę. A mianowicie świetnie potrafi oszukać czas, dzięki czemu w „kilka chwil później” znalazłem się pośrodku niegdyś największego jeziora Śniardwy. Zawsze, gdy mam okazję być samotnie w takim miejscu, padam na kolana, wznosząc ręce do góry, po czym zaczynam zmawiać modlitwę. Podobno i mogę to potwierdzić z własnego doświadczenia, lód staje się wtedy twardszy.
Dlatego też uklęknąłem, wypowiadając oto te słowa:
„Ojcze nasz, który jesteś w niebie, niech się święci imię Twoje!
Niech przyjdzie królestwo Twoje; niech Twoja wola spełnia się na ziemi, tak jak i w niebie.
Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i przebacz nam nasze winy, jak i my przebaczamy tym, którzy przeciw nam zawinili i nie dopuść, abyśmy ulegli pokusie, ale nas zachowaj od złego!”
Według starodawnych podań powyższa modlitwa uważana była dawniej za bajki dla dorosłych, ja jednak zostałem jej nauczony przez wspomnianego wyżej przewodnika pełniącego funkcję duchownego w Nowym Kościele Katolickim. Zapewne czytelnik zadaje sobie dokładnie to samo pytanie, które zadawałem własnej osobie, kiedy to dopiero odkrywałem otaczający mnie świat. Dlaczego większość nazw zaczyna się od słowa „Nowy”? Odpowiedzi jest całe multum, lecz myślę, że jest to jedna z rozpaczliwych prób przywrócenia czasów sprzed „Wielkiego Wymierania”.
Wspomniane wymieranie nadal szalenie mnie intryguje, jaka bowiem siła sprawiła, że ludzie umierali całymi milionami, doprowadzając do upadku dawnej cywilizacji, o której nadal mało wiemy.
Jedyną szansą na znalezienie jakiejkolwiek wskazówki jest Rada Starszych, niestety nasi przywódcy nie są skorzy do dzielenia się wiedzą ze zwykłym ludem, choć podejrzewam, że sami nie posiadają żadnych konkretnych informacji na temat naszej przeszłości. Od tamtego czasu minęło bez mała trzy tysiące lat. Nieliczni, którzy przetrwali, nie mieli czasu, aby zajmować się ratowaniem wiedzy i osiągnięć dawnej cywilizacji, co sprawiło, że Matka Natura z chęcią przyjęła je na swoje łono. Oczywiście od czasu do czasu udaje się natrafić na starodawne pozostałości. Do odnajdywania pradawnej wiedzy wysyłane są specjalne grupy „Poszukiwaczy”, którzy nad wyraz często tracą życie, próbując odzyskać cząstkę starego świata. Współcześni są jednak coraz bardziej negatywnie nastawieni do pomysłu poszukiwań. Niektórzy wychodzą z założenia, że skoro „tamci” wyginęli, to lepiej pozostawić ich tajemnice w spokoju. Sam jednak myślę, że ci wszyscy przeciwnicy popełniają błąd, wszakże naszym obowiązkiem jest dowiedzieć się, co było przyczyną tamtej katastrofy. Dzięki takowej wiedzy istnieje szansa, że zdołamy uniknąć błędów poprzednich mieszkańców tej jakże wspaniałej i różnorodnej planety.
Ględzenie do samego siebie przyniosło kolejne rezultaty. Właśnie na powrót znalazłem się na twardym gruncie pokrytym skrzypiącym śniegiem, budząc uśpione duchy lasu, których skowyt wzmaga mój marsz.
Spojrzawszy na zegarek, stwierdzam, że dwie godziny marszu dzieli mnie od dotarcia do głównej drogi prowadzącej do Nowej Warszawy. Moi przyjaciele często pytają się mnie, czemuż to nie chadzam tylko i wyłącznie „Głównymi”? Moja odpowiedź zawsze jest taka sama: „Posłańcy nie mają czasu na taki luksus”. I wbrew pozorom główne drogi podczas tak srogiej zimy wcale nie są bezpieczniejsze od „dzikusów”, czyli tak zwanej drogi na skróty. Patrole strażników podczas mrozów i śnieżnej zawieruchy niechętnie wypełniają swoje zadanie, przez co tworzą dogodne okazje dla bandytów, którzy pozwalają sobie na więcej.
Na szczęście szansa, że bandyci zainteresują się moją osobą, jest znikoma. Nie mam bowiem przy sobie nic, co byłoby przez nich pożądane, wszak ubranie zimowe, solidne buty oraz sztucer zwany wdzięcznie „Marysia” są już tak powszechne, że ich wartość na rynku jest śmiesznie niska. Jedynie pakowny plecak mógłby paść ofiarą rabunku. Aczkolwiek nawet nie chodzi o niego samego co o jego zawartość, która pospolitemu rzezimieszkowi nie przyprawi raczej uśmiechu na ustach. Bo co mogą zrobić z setką listów w niezrozumiałym (zazwyczaj urzędniczym) języku? Użyć jako podpałki? Podetrzeć tyłek? Choć jeśli tak... To faktycznie mam nie lada problem.
Śnieg i wichura wzmogły się, co spowolni mój i tak już trudny marsz.
Zaciągam kaptur, następnie nakładam szklane gogle, dzięki którym płatki śniegu przestają szczypać mnie w oczy.
Temperatura wyraźnie spadła. To zapewne znów atak jednego z frontów atmosferycznych. Jeżeli na czas nie dotrę do przybytku na rozstajach, to mogę się zgubić, co skończy się zamarznięciem na amen. Paru chłopaków w tym roku już dostąpiło tego smutnego zaszczytu.
Kompas wskazuje, że idę w dobrym kierunku, choć igła pracuje coraz gorzej.
Pomimo że chwilę temu wszedłem na mniej grząską nawierzchnię, to nie mogę zwiększyć tempa. Spocenie się w takich warunkach byłoby katastrofalne w skutkach.
Podobno, choć to tylko kolejna plotka, kiedyś na ziemi było o wiele cieplej, a takie zimy pamiętali tylko najstarsi, którzy twierdzili, że ludzie specjalnie walczyli, aby takie warunki, w jakich się obecnie znajduję, powróciły.
Nienormalni...
Co ja bym dał, aby wiosna nigdy się nie kończyła. Jest to bowiem idealna pora roku dla posłańca przemierzającego wschodni szlak. Dzień staje się coraz dłuższy, a niebo przez większość czasu jest pogodne, dzięki czemu pokonywanie kolejnych dystansów przychodzi człowiekowi z nie lada łatwością. Lato natomiast można porównać do zimy. Gwałtowne nawałnice atakujące znienacka, tornada, pustynny upał powodujący przemożne pragnienie, które często kończy się śmiercią. Dobrze, że trwa jedynie dwa miesiące. Pierwsze miejsce w niechlubnym rankingu pór roku zajmuje jednak jesień, podczas której świat wygląda, jakby sama Matka Natura narobiła na własny dywan. Dlatego też Noworosyjscy bracia przechodzą na ten czas w wysoko procentowy jesienny sen, aby przetrwać do zimy, którą nie wiem czemu, ale szalenie wielbią niczym jakieś bóstwo. Czasem całymi godzinami potrafią biegać na golasa po mrozie, śpiewając przy tym radosne pieśni. Na samą myśl o tych wyczynach moje przyrodzenie znacznie się kurczy.
Musiałem zamilknąć na pół godziny, aby skupić się na trzymaniu właściwego kierunku, co przez leżący śnieżny puch jest szalenie trudne do zrobienia.
Po drugim z rzędu kwadransie według nawigacji zliczeniowej powinienem znajdować się dokładnie na głównej drodze. Wprawdzie jak można się domyślić, przez wszechobecną biel ponownie zgubiłem właściwy szlak.
Pokręcę się chwilę w kółko, licząc, że śnieżyca nieco osłabnie, pozwalając mej zmęczonej osobie obrać właściwy kierunek marszu.
Z każdą mijającą minutą byłem coraz bardziej przekonany, że zamarznę tu w tym jakże ponurym i samotnym miejscu. Jednakże zaraz na pomoc przyszła kolejna z rzędu modlitwa, która ku mojemu zaskoczeniu sprawiła, że śnieżyca zaczęła słabnąć, ukazując kontury krajobrazu. Natychmiast obrałem poprawny kurs i co sił w nogach ruszyłem przed siebie.
Gdy nawałnica jeszcze trochę zelżała, zorientowałem się, że stąpam po drodze, wszak z obydwu stron otaczały mnie iglaste drzewa rosnące w równym rzędzie. Dzięki nim wiedziałem, że znajduję się dokładnie pośrodku „Głównej”. Po charakterystycznym kamieniu przypominającym otyłą kobietę wiem również, że za mniej więcej kwadrans dojdę do przybytku na rozstajach, gdzie na moment będę mógł odsapnąć i kto wie, może po raz pierwszy od dawna porozmawiać z podobnymi sobie.
Widok dwóch połączonych ze sobą drewnianych chat stanowiących jeden przybytek uradował me serce, jakbym na własne oczy zobaczył Stwórcę świata. Już nie mogę się doczekać kleistego krupniku z godnym kawałkiem psiego mięsa. Choć za tym ostatnim niezbyt przepadam, lecz mięso trzeba jeść, a w obecnym świecie nie ma miejsca na wybrzydzanie.
Bochna, właścicielka widzianego w oddali przybytku zawsze raczy takich strudzonych posłańców jak ja podwójną porcją tego pysznego posiłku. W podziękowaniu prawię jej komplementy w noworosyjskim, malując na okrąglutkich policzkach malinowe rumieńce, a na ustach rysując szeroki uśmiech kojący me zszargane nerwy.
Podobno noworosyjski brzmiał kiedyś inaczej, lecz dzięki wspólnemu trwaniu w pokoju przez wiele stuleci język naszych braci i sióstr ze wschodu wyewoluował, przez co o wiele łatwiej nam się dziś dogadywać. Zresztą ich mowa jest drugim językiem urzędowym w Nowej Rzeczpospolitej.
Rozmyślając nad podobieństwami językowymi, nie zauważyłem, że znalazłem się tuż przed samymi drzwiami przybytku.
— W końcu! — krzyknąłem tak mocno, aż moje zmrożone uszy zaprotestowały.
Mimo to zamiast wejść do środka stoję jak posąg, nadal nie wierząc, że udało mi się tutaj dotrzeć całym i zdrów. Choć… rozejrzawszy się naokoło, zaniepokoił mnie brak mnogiej liczby śladów ozdabiających wejście. Nawet podczas śnieżycy wycieraczka roi się od nich, wszak goście muszą czasem wyjść na zewnątrz, aby opróżnić żołądki podrażnione wysokoprocentowymi trunkami.
Coś tu nie gra...
Położywszy dłoń na klamce, chwilę ją masowałem, po czym nacisnąłem z całej siły, napierając jednocześnie na drzwi, które wydały z siebie taki zgrzyt, jakby od dawien dawna nie naoliwiano zawiasów.
Przekroczywszy próg, uderzył mnie wszechobecny mrok wraz z głuchą ciszą. Nie wiem dlaczego, ale to ta cisza przyprawiła mnie o ciarki na całym ciele. Zapewne mój umysł przyzwyczajony, że obecne miejsce wypełnione jest gwarem rozmów i cyklicznym stukotem szklanych naczyń nadal nie potrafił zrozumieć, dlaczego jest tu tak pusto i ciemno, jakby przybytek został opuszczony jakiś czas temu.
Słabowite światło wpadające przez otwarte drzwi wspomogło mój zmęczony wzrok, który po zdjęciu gogli nadal nie w pełni zaadaptował się do panującej ciemności. Co gorsza, temperatura w przybytku nie różni się zbytnio od tej na zewnątrz, a świadczy o tym para wydobywająca się z mych spieczonych od mrozu ust.
Jednakże, gdy w końcu dostrzegłem pierwsze szczegóły, zamarłem w miejscu. Główna sala wyglądała tak, jakby przeszło przez nią tornado, po którym od miesięcy nikt nie posprzątał. Stoły leżące do góry nogami, połamane krzesła i rozbite butelki wprawiły me serce w szaleńczy rytm. Chłód w jednej chwili oddał pola przemożnemu ciepłu, popychając mnie do przodu.
Idąc, odpiąłem z zaczepu plecaka Marysię. Trzymając pewnie swą towarzyszkę, stawiałem ostrożnie kroki, czasem nadeptując na kawałek szkła. Doszedłem w ten sposób do baru, gdzie zawsze stała uśmiechnięta Bochna czyszcząca kufel czy nalewająca kolejny kubek grzanego wina.
Każdy mięsień mojego ciała jest napięty do granic możliwości, a serce nadal kołacze, jakbym napotkał na swej drodze watahę wilków. Dziwi mnie to trochę, wszak jak na razie jestem jedyną żywą osobą w okolicy. Napięte nerwy to zapewne efekt słuchania opowieści o nawiedzonych domach, które opowiadaliśmy sobie z kolegami, kiedy to mieliśmy na karku zaledwie kilka wiosen.
Po dojściu do lady widzę pustą półkę zamiast szeregu butelek stojących niczym posłuszna armia czekająca, aż ktoś w końcu zażyczy sobie, aby ruszyły na gardłowy front.
Wtem zza na wpół rozsuniętej kotary zasłaniającej zaplecze wydobyło się kobiece stęknięcie. Położywszy Marysię na blacie, ostrożnie wspiąłem się na ladzie, przeskakując na drugą stronę. Ponownie pomieszczenie nawiedził odgłos rozkruszanego szkła.
Mając z powrotem moją Marysię w rękach, ruszyłem w stronę zaplecza.
Zaglądając do środka, przywitała mnie niczym nieskalana ciemność. Pomimo mroku postanowiłem zrobić kilka kroków do przodu. Po wykonaniu trzeciego nadepnąłem na coś, co przypominało… Ludzką nogę!
Wybrzmiały jęk, uświadomił mi, że należy nie do kogo innego jak do samej...
— Bochna?! To ty?
Ukucnąłem i zdjąwszy rękawice, próbowałem wymacać jej twarz. Gdy dotknąłem napuchniętych policzków, usłyszałem głos, który pomimo panującego chłodu jeszcze bardziej zmroził me serce.
— Mak… Maksim? — odezwał się obolały i szalenie ochrypły głos Bochny.
— Nie ruszaj się, zaraz ci pomogę — odezwałem się przejęty.
Założywszy Marysię na plecy, schwyciłem bezwładne ciało, unosząc je do góry, po czym przeniosłem do głównej sali, gdzie gościło jeszcze trochę światła.
Położyłem Bochnę pomiędzy przewróconymi stolikami, aby uchronić ją przed zawodzącym wiatrem wpadającym przez otwarte drzwi. Jednocześnie zdjąłem swą kurtkę, okrywając jej ciało.
Zanikające światło dnia pozwoliło mi ujrzeć jej napuchniętą i naznaczoną przez liczne rany cięte oraz siniaki twarz.
— Co ci się stało? — zapytałem, głaszcząc ją po policzkach.
— Trzy dni… — mówiła z trudem — trzy dni temu nawiedziła nas śnieżyca stulecia.
Bochna na moment przerwała z powodu utraty tchu. W czasie gdy próbowała zebrać w sobie siły, przypomniałem sobie o wielkiej czarnej chmurze na horyzoncie, kiedy przekroczyłem granicę. Teraz wiem, że załamanie pogody, na które się natknąłem, było pozostałością wspomnianego przez Bochnę zjawiska.
— Powstała wichura sprawiła — mówiła dalej — że wraz z moimi dwoma pracownikami oraz trzema klientami zostaliśmy odcięci od świata.
Ponownie przerwała, zachłysnęła się bowiem własną śliną.
Natychmiast uniosłem jej głowę i klepnąwszy delikatnie w plecy, starałem się pomóc powstrzymać kaszel. Kiedy ustał, rzekłem:
— Wspomniałaś, że ktoś tutaj jeszcze z tobą był. Kim byli ci ludzie?
— Dwóch moich pracowników, Henryk i Staszek, lecz nie widziałam ich od momentu, gdy straciłam przytomność. Mam… mam nadzieję, że są cali i zdrów.
— Postaram się ich znaleźć — powiedziałem.
I gdy chciałem powstać, usłyszałem:
— Ten jeden był jakiś dziwny — zakasłała Bochna.
— Chodzi ci o twoich pracowników?
— Nie… O jednego z trzech jedynych klientów, których gościliśmy.
— Czemu był dziwny?
— Dwóch z nich to byli Noworosjanie, a ten trzeci był… Był chyba Anglosasem.
Anglosas? — Informacja ta wprawiła mnie w zdumienie, ponieważ żaden z mieszkańców zachodnich krain nie zapuszczał się tak daleko w głąb naszej ojczyzny, a tym bardziej w pojedynkę.
— Czy wiesz, czego szukał tak daleko od domu? — zapytałem.
— Nie... Cały czas siedział w swoim pokoju na górze. Czasem schodził tylko po śliwowicę i coś do jedzenia. Choć… Wczoraj wieczorem popadł w konflikt z jednym z Noworosjan, który go zaczepił.
— A wiesz, o co poszło?
— Mojemu rodakowi nie spodobało się, że...
Słowa Bochny przerwał wicher, który wpadł przez otwarte wejście. Zirytowany niespodziewanym wtrąceniem się Matki Natury do naszej rozmowy powstałem, aby zamknąć drzwi.
W przybytku na powrót zapanował mrok.
Bochna łamiącym się głosem poradziła, abym z szafki nad barem wyjął lampę naftową.
Chwilę trwało, zanim ją zlokalizowałem. Gdy się mi to udało, z kieszeni spodni wyjąłem awaryjne zapałki i po chwili długi płomień oświetlił pomieszczenie żółtopomarańczową poświatą, ukazując chaos panujący naokoło.
Jednakże mój podziw nad widzianym bałaganem przerwało stęknięcie Bochny. Natychmiast do niej podszedłem i ukucnąwszy, przystąpiłem do oględzin.
Postawiwszy lampę obok, podwinąłem leżącą na jej ciele kurtkę. Widok, który ujrzałem, sprawił, że zalała mnie fala gorąca, a serce wykonało kilka mocniejszych uderzeń, odbierając mi na krótką chwilę dech w piersiach.
— Matko Przenajświętsza! — krzyknąłem, widząc, że na brzuchu Bochny widnieje rozległa rana cięta. — Muszę sprowadzić lekarza!
— Chyba będzie z tym problem — odparła ociężale, wskazując wzrokiem oszronione okna.
Przekląłem w duchu sytuację, w której się znalazłem, lecz z drugiej strony nie mogłem tak klęczeć bezradnie i przeklinać wszystkiego wokoło. Dlatego też otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, odezwałem się nad wyraz spokojnie:
— Moja droga… Czy macie gdzieś tutaj jakieś medykamenty?
— Tak — skinęła głową, robiąc jednocześnie grymas na twarzy — są… są na górze w ostatnim pokoju mieszczącym się na końcu korytarza.
— W takim razie idę ich poszukać. Czy poradzisz sobie beze mnie?
Nic nie odpowiedziała, jedynie ponownie boleśnie skinęła głową.
Unosząc lampę do góry, wykonałem przyjacielski uśmiech, aby dodać Bochnie otuchy, po czym ruszyłem w stronę schodów.
Znalazłszy się przed drewnianymi stopniami, postawiłem stopę na pierwszym i złapawszy się chyboczącej poręczy, zaparłem się na nogach, aby sprawdzić, czy popękane deski zaskrzypią, unosząc echo po całym przybytku.
I tak się stało.
Stojąc dłuższą chwilę, upewniałem się, czy na wydany przez schody dźwięk usłyszę jakikolwiek szmer dochodzący z góry, wszak oprawca lub co gorsza, oprawcy Bochny mogą się ukrywać, czekając, aby i mnie przyozdobić raną ciętą.
Szedłem powoli, stawiając najdelikatniej, jak potrafiłem kolejne kroki. Wbrew pozorom taka ostrożna wspinaczka jest bardziej męcząca niż kilkukrotne wbiegnięcie po schodach. Całe ciało, jak i umysł jest napięte do granic możliwości, sprawiając, że ma się wrażenie, jakby człowiek wspinał się po stromej ścianie góry, której szczyt otulają pierzaste chmury.
W końcu udało mi się dotrzeć na piętro, lecz byłem tak zmachany, że musiałem chwilę odsapnąć przed dalszą wędrówką. Trzymając się okrągłego zakończenia poręczy, mój wzrok podążał za poświatą trzymanej przeze mnie lampy. Pomimo że miałem nieraz okazję przemierzać ten korytarz, to przez brak światła padającego ze świecowych żyrandoli umiejscowionych na drewnianych ścianach pomiędzy obrazami namalowanymi ręką Bochny, wzmagało się moje poczucie, że przemierzam obcy mi świat.
Po chwili odpoczynku ruszyłem wzdłuż korytarza, bacznie obserwując kolejne z rzędu mijane drzwi. Gdy znajdowałem się w połowie drogi, moją uwagę zwrócił pokój, którego wrota jako jedyne były otwarte na oścież.
Stanąwszy w progu, rozejrzałem się wpierw na boki, aby upewnić się, czy na pewno jestem sam, po czym uniosłem lampę, oświetlając wnętrze pokoju.
Nagle zdębiałem tak jak wtedy, gdy ujrzałem ranę Bochny. Pośrodku pokoju twarzą skierowaną ku zakurzonemu dywanowi leżał mężczyzna. Jego plecy nosiły liczne rany po ostrym narzędziu. Było ich tak wiele, że me serce wykonało parę nieregularnych kopniaków, aby w końcu wykonać solidne uderzenie niczym młot kowalski uderzający o rozgrzaną do czerwoności stal.
Ukucnąwszy przy mężczyźnie, sprawdziłem jego tętno, lecz już sam dotyk ciała oraz bladość skóry dawało jasno do zrozumienia, że jest martwy od dłuższego czasu. Jedynie co mogłem zrobić to przyjrzeć się jego ranom, których ilość była tak wielka, że przekraczała sumę palców u stóp, jak i dłoni. Ich widok wymieszany ze smrodem stęchlizny wzbudziły we mnie tak przemożną falę gorąca, że miałem ochotę otworzyć pobliskie okno, aby wyskoczyć na zewnątrz i wpaść z radością w objęcia chłodu śnieżnych zasp.
Lecz pierwszy szok minął tak nagle, jak się pojawił, wszak świadomość, że tam na dole czeka na mnie nadal żywa Bochna, sprawiła, że przestawszy się rozwodzić nad ciałem nieboszczyka, uniosłem się do góry.
Ostatni raz rozejrzałem się po pokoju, w którym panował istny bałagan i czym prędzej ruszyłem ku wyjściu. I gdy miałem opuścić pokój, kątem oka dostrzegłem leżące na biurku rozrzucone niedbale listy. Każdy normalny człowiek by je zignorował, jednakże dla posłańca takiego jak ja jest to wyjątkowy widok, obok którego nie mogłem przejść obojętnie.
Postawiwszy lampę przy kupce, zacząłem przyglądać się każdemu listowi z osobna. Okazało się jednak, że poplamione od krwi koperty są albo puste, albo zawierają wewnątrz jedynie zapisaną niedbale kartkę papieru. Przekładając kolejny list, moją uwagę przyciągnęła jedyna nienaruszona i czysta niczym łza zalakowana koperta. Co jeszcze ciekawsze, światło lampy ukazało ledwo widoczny znak wodny. Zdumiony widzianym zjawiskiem spojrzałem na nie jeszcze raz i upewniwszy się, że nie jest to przewidzenie, zamieniłem się w posąg. Zrozumiałem bowiem, że to, co widzę, jest anglosaskim znakiem wodnym. Ale co u licha anglosaski list robił tak daleko od naszej głównej centrali pocztowej? Przecież ich posłańcy wraz z listami mogą jedynie docierać do Nowej Warszawy i być czytane na miejscu pod czujnym okiem urzędników. Gdyby ten człowiek wpadł w ręce strażników, zostałby…
Spojrzawszy na leżące ciało, dokończyłem: — zabity.
Ale w nie tak brutalny sposób. Jedyną osobą, która może coś wiedzieć, jest… Bochna.
Schowałem list do kieszeni spodni, ruszając żywo na koniec korytarza. W kilka sekund dotarłem przed drzwi składu medycznego, po których otwarciu ujrzałem kolejny porażający widok. Dwójka martwych mężczyzn siedziała do siebie plecami, a z ich otwartych szeroko oczu biło zdziwienie, jakby nie spodziewali się losu, jaki ich spotkał. Ciała tych biedaków również naznaczały liczne rany jak w przypadku jegomościa spotkanego w pokoju z listami.
Tym razem jednak musiałem zachować się niczym rasowy psychopata i zignorować ten jakże przejmujący widok. Na całe szczęście apteczka pierwszej pomocy leżała na samym wierzchu w towarzystwie potłuczonych butelek ze spirytusem.
Mając ją w rękach, ruszyłem z powrotem na dół, lecz zaciągnięcie się silną spirytusową wonią sprawiło, że gdy zbiegałem po schodach, o mało nie podzieliłem losu obecnych w przybytku nieszczęśników.
Koniec końców dotarłem szczęśliwie do Bochny. Ukucnąwszy przy niej, dostrzegłem, jak jej szkliste oczy obrzucają mnie jej wewnętrzną radością. Natomiast na ustach pokrytych zakrzepłą krwią pojawił się szeroki uśmiech i po krótkiej chwili moje uszy otulił kojący głos:
— Maksimie… Dziękuję, że byłeś przy mnie...
— Nic nie mów, zaraz...
Zaniemówiłem, widząc jak jej żywe jeszcze ułamek sekundy temu oczy, zamarły.
Klamra… Czułem, jak żelazna klamra ściska moje serce, chcąc wycisnąć z niego ostatnie tchnienie. Nie potrafiłem wykonać nawet drobnego ruchu, tak jakby czas w tym oto mrocznym miejscu zatrzymał się na zawsze. Nie był to pierwszy raz, gdy widziałem śmierć człowieka. Widziałem ich wiele na każdym kroku, lecz nigdy nie widziałem śmierci człowieka o czystej niczym jak łza duszy. Świadomość, że już nigdy nie zobaczę jej promiennego uśmiechu, nie usłyszę jej melodyjnego głosu, doprowadziła mnie skraj załamania.
Nie wiem, ile trwałem w żałobnym bezruchu. Może sekundy, a może minuty lub godziny. W końcu jednak wykonałem znak krzyża, po czym zmówiłem modlitwę za zmarłych, aby nasz Pan wynagrodził Bochnie w Królestwie Niebieskim jej męki na ziemskim padole.
Gdy po skończonej modlitwie chciałem powstać, okazało się, że moje nogi przemieniły się w watę. Dopiero po kilkunastu sekundach poczułem dokuczliwe mrowienie, a po kolejnych rozchodzące się po całej długości kończyn ciepło.
Powróciwszy do w pełni sprawności, ponownie spojrzałem na martwe oblicze Bochny otulone przez ciepłą poświatę lampy. O dziwo jej twarz wyglądała zupełnie inaczej niż wcześniej. Smutek oraz ból oddały pola delikatnemu uśmiechowi, a szeroko otwarte oczy sprawiały wrażenie, jakby chciały się nacieszyć ostatkiem ziemskiego życia.
Z trudem nachyliłem się nad nią i ucałowawszy ją w czoło, opuściłem jej powieki.
Przez moment zastanawiałem się co począć z jej ciałem, wszak nie mogłem zostawić jej pośród tego całego bałaganu. Po chwili rozmyślań postanowiłem zanieść Bochnę do jej pokoju znajdującego się na piętrze nieopodal miejsca, w którym to znalazłem ten dziwny list z anglosaskim znakiem wodnym.
Przyczepiwszy lampę do paska spodni, sięgnąłem po ciało i trzymając je pewnie, ruszyłem w stronę schodów.
Po kolejnej wyczerpującej wspinaczce dotarłem przed wrota od komnaty Bochny.
Obydwoje znaleźliśmy się we wnętrzu pokoju, w którym panował równie wielki bałagan co na dole. Choć o dziwo jedynym meblem niewywróconym do góry nogami było łóżko.
Położywszy zwiotczałe ciało, ułożyłem je równo i sięgnąwszy po leżący na ziemi koc, wytrzepałem go z kurzu. Przykrywszy Bochnę, zostawiłem na wierzchu jej pogrążoną w wiecznym śnie twarz.
Usiadłszy na krawędzi łóżka, usłyszałem, jak w ściany przybytku ponownie uderzyła śnieżyca. Wiedziałem, że będę ją musiał przeczekać w tym jakże ponurym i wypełnionym śmiercią miejscu.
Po chwili milczenia postanowiłem zejść na dół po resztę ekwipunku.
Powróciwszy do pokoju i zamknięciu drzwi podszedłem do łóżka i ucałowawszy Bochnę w policzek, położyłem się obok niej. Przykręciwszy lampę stojącą na podłodze, przytuliłem do siebie zimną kolbę Marysi, starając się zwalczyć dręczące mnie wyrzuty sumienia. Nie wiem, ile trwała moja walka, aby zasnąć, lecz gdy po raz kolejny otworzyłem oczy, ujrzałem nad głową połyskującą w świetle porannych promieni słońca lufę karabinu.
***
— Nie ruszaj się — rzekł barczysty gość o siwej brodzie sięgającej prawie do czarnego jak smoła paska okalającego oliwkowe bojówki.
Usłuchawszy pokornie tej rady, zamarłem w bezruchu, błądząc jedynie oczami po pokoju, w którym znajdowało się jeszcze trzech równie wielkich, jak gość stojący przede mną mężczyzn. Brodacz, jak i jego kompani przyglądali się ciekawsko mej osobie, jakby nie spodziewali się, że zastaną w przybytku jakąkolwiek żywą osobę.
Wszyscy byli ubrani tak samo. Czapka nauszna z założonymi na niej goglami, szarozielona wojskowa kurtka oraz spodnie bojówki, których końcówki włożone były w bordowe żołnierskie buty.
W takiej chwili człowiek zadaje sobie tylko jedno pytanie. Kim oni do cholery są? Raczej nie byli to bandyci, ich ubiór był bowiem zbyt elegancki i nie przypominali pospolitych rzezimieszków, którzy zazwyczaj mają na sobie podarte i ozdobione licznymi dziurami łachy.
Wytężywszy dopiero co rozbudzony wzrok w stronę stojącego nade mną jegomościa, ujrzałem na jego szyi znajomy tatuaż w kształcie dwóch półksiężyców, pomiędzy którymi znajdował się krzyż pochylony w prawo.
Mój niepokój nieco zelżał, zdałem sobie bowiem sprawę, że muszą to być żołnierze Gwardyjskiego Korpusu Obrony Nowej Rzeczpospolitej. Z drugiej jednak strony, jeżeli znajdowali się tak daleko od stolicy w tak parszywą pogodę, to znaczy, że musiało wydarzyć się coś niedobrego.
Nagle silne ręce brodacza postawiły mnie do pionu, a z jego ust wydobyły się ochrypłe słowa wraz z domieszką tytoniu:
— To ty ich wszystkich zabiłeś? — Jego wzrok powędrował ku Bochnie. — Tylko mów szczerze, bo wyczuję nawet najdrobniejsze kłamstwo.
Również spojrzawszy na ciało Bochny, odparłem z pewnością w głosie:
— Nie. Przybyłem tu wczoraj tuż przed nastaniem nocy. Leżącą tutaj Bochnę znalazłem na zapleczu. Starałem się jej pomóc, ale — mój głos zaczął się łamać — się spóźniłem. Gdy umarła na moich rękach zaniosłem ją tutaj, aby nie leżała samotnie tam na dole pośród tego całego bałaganu.
Po minie brodacza zauważyłem, że moje słowa go poruszyły. Po krótkiej chwili milczenia odezwał się, lecz tym razem jego ton był spokojniejszy:
— Po twoich słowach stwierdzam, że musiałeś ją dobrze znać.
— Czy dobrze? Tego nie wiem, lecz jako posłaniec kursujący do Nowej Rosji bywam tutaj dość często.
— Posłaniec? — spytał zaskoczony brodacz.
Niespodziewanie złapał mnie za prawy nadgarstek, podwijając rękaw mego szarego swetra. Ujrzawszy wytatuowaną kopertę, rzekł radośnie:
— Chłopie! Trzeba było mówić od razu!
— Mógł szanowny pan zapytać — zażartowałem.
Zaśmiawszy się, zapytał:
— To wiesz może, co się tutaj wydarzyło?
Opowiedziałem brodaczowi swoją wersję wydarzeń. Z początku był nieufny moim słowom, lecz po czasie zaczął energicznie kiwać głową, dzięki czemu z serca spadł mi wielki kamień.
Gdy skończyłem, spojrzał na śpiącą wiecznym snem Bochnę.
— To już trzeci przybytek w tym miesiącu, który stał się miejscem śmierci niewinnych osób. Zostaliśmy wysłani w ten rejon, aby ostrzec właścicieli. Niestety opóźniła nas śnieżyca.
Na twarzy brodacza malował się szczery żal.
— A czy wiecie, kto dokonuje tych brutalnych napaści? — zapytałem.
— Nie — odparł gorzko brodacz — mieliśmy nadzieję, że to ty masz coś z tym wspólnego i sprawa zostanie rozwiązana raz na zawsze. Niestety widzę, że nadal mieszkańcy Nowej Rzeczpospolitej nie będą mogli czuć się bezpiecznie. — Ponownie obrzucił mnie nieufnym spojrzeniem, dodając: — Chyba nie masz nic przeciwko temu, abyśmy odprowadzili cię do stolicy i upewnili się, że jesteś tym, za kogo się naprawdę podajesz?
Skinąłem jedynie głową, wszak i tak było to moje miejsce docelowe, a w towarzystwie będzie raźniej, szczególnie z tak dobrze uzbrojonym.
— To pakuj manatki i ruszamy, póki pogoda nam sprzyja — rzekł pośpiesznie brodacz.
Sięgając po swoje rzeczy, na powrót dostrzegłem oblicze Bochny. Miała tutaj zostać sama bez odprawienia obrządku pogrzebowego przez jednego z naszych duchownych? Przecież tak nie można! — krzyczałem w myślach. Musi zostać pochowana z honorami. Gdyby nie jej poświęcenie na tym odludziu zapewne tacy jak ja częściej by ozdabiali nekrolog wywieszony w holu centrali pocztowej. Dlatego też położyłem dłoń na ramieniu brodacza, mówiąc:
— Przepraszam, ale czy moglibyśmy zabrać jej ciało? — Wskazałem palcem na łóżko. — Nie chcę, aby bez odpowiedniego obrządku jej ciało pożarły robale… Zasługuje na coś więcej niż zapomnienie w tym ponurym miejscu.
Brodacz obrzucił Bochnę litościwym spojrzeniem i pogładziwszy brodę, rzekł:
— Ciężko będzie... Nie mamy noszy, a pogoda znów się zapewne spieprzy. Najlepiej byłoby pochować ją tutaj przed domostwem, lecz ziemia jest tak, skuta lodem, że bez odpowiednich narzędzi, których przy sobie nie mamy, nie uda się wykopać dołu. — Drapiąc się po twarzy, brodacz zdradzał oznaki bezradności. I gdy chciałem mu zaproponować pewne rozwiązanie, uprzedził mnie, mówiąc dowódczym tonem: — Zapewne dużo nie waży, dlatego też przyczepimy ją do pleców Joachima. — Odwrócił wzrok w stronę gościa stojącego w drzwiach, mówiąc: — Joachim, weźmiesz ją na plecy?
— Słucham? Mam targać trupa tyle kilometrów?
Jego pogarda dla ciała Bochny wprawiła mnie w tak wielką irytację, że chciałem mu wycedzić soczystego liścia w tę jego ozdobioną licznymi bliznami twarz. Szczęśliwie dla pulchnego nosa w mig się powstrzymałem, wiedziałem bowiem, że niepotrzebna bójka jest tylko stratą czasu, co w obecnie panujących warunkach jest nad wyraz niebezpieczne.
W mig jednak rozkazująca mina brodacza utemperowała niższego stopniem kompana, który jedynie pokornie skinął głową, podchodząc do łóżka.
Po zamocowaniu ciała Bochny na plecy Joachima cała grupa zeszła na dół. Przed wyjściem na zewnątrz brodacz wydał ostatnie rozkazy, po czym opuściliśmy przybytek, wychodząc na skrzypiący śnieg oświetlony przez oślepiające promienie słońca.
Gdyby nie śnieżny puch, który sięgał nam do kolan, nasz marsz byłby nawet przyjemny. Niestety nocna śnieżyca sprawiła, że co godzinę musieliśmy robić odpoczynek.
Siedząc na plecaku, obserwowałem śnieżny horyzont, napawając się tym jakże melancholijnym widokiem. Po pewnym czasie odszedłem na bok i korzystając z chwili samotności, wyjąłem z kieszeni spodni znaleziony w przybytku list. Miałem pokusę, aby go otworzyć i zajrzeć do środka, lecz nadal był zapieczętowany i świadomość, że złamałbym zasady, które przysięgałem honorować, napawały mnie przemożnym strachem.
Schowawszy go na powrót do kieszeni, ponownie spojrzałem na oślepiający horyzont, wyobrażając sobie, że za pobliskim pagórkiem ujrzę tak długo wyczekiwany widok Nowej Warszawy.