Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętnik Maksima - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętnik Maksima - ebook

Posłaniec Nowowarszawskiej Centrali Pocztowej Maksim Kobuszewski w drodze powrotnej do domu zwanego Nową Rzeczpospolitą natrafia w dobrze znanym sobie przybytku na tajemniczą kopertę, która sprowadza na niego kłopoty w postaci kogoś, kogo po czasie zaczyna nazywać Nieśmiertelnymi. Mechaniczne diabły rozpoczynają pościg za dzielnym posłańcem oraz jego równie dzielnej towarzyszki imieniem Natasza. Dwójka podróżników, którym towarzyszy psiak Zyzuś musi stawić czoła nie tylko nowej rzeczywistości, ale również tajemnicom, ukrytym gdzieś głęboko pod powierzchnią ziemi.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397040939
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Mi­nęły do­kład­nie trzy doby od mo­mentu prze­kro­cze­nia gra­nicy No­wej Rzecz­po­spo­li­tej, która od prze­szło trzy­dzie­stu wio­sen jest do­mem dla ta­kich jak ja. A mó­wiąc kon­kret­nie, dla po­słańca No­wo­war­szaw­skiej Cen­trali Pocz­to­wej.

Moja po­dróż na szlaku trwa od do­brych kilku mie­sięcy, lecz do­piero kiedy wkro­czy­łem w do­brze znane so­bie progi, za­częły ła­pać mnie skur­cze ły­dek. Może świa­do­mość, że je­stem pra­wie u celu, spra­wia, że emo­cje zwią­zane z po­dróżą opadają, dając tym sa­mym sy­gnał ciału, że czas w końcu zro­bić so­bie dłuż­szą prze­rwę od po­dróży.

Nie­stety od­po­czy­nek musi po­cze­kać, do sto­licy bo­wiem po­zo­stał jesz­cze szmat nie­bez­piecz­nej i wy­bo­istej drogi. Rów­nie do­brze, za­nim tam do­trę, mogę do­stą­pić za­szczytu uda­nia się na wieczny spo­czy­nek, co tak na­prawdę roz­wiąże raz na za­wsze pro­blemy mego stru­dzo­nego ciała. Na szczę­ście widok ośnie­żo­nych ste­pów oraz za­mar­z­nię­tych je­zior wpra­wia mój umysł w na­strój ni­czym nie­ska­la­nego spo­koju, po­zwa­la­jąc po­słań­cowi, choć na krótką chwilę wy­tchnie­nia.

I tak ga­da­jąc sam do sie­bie, par­łem przez ko­lejne za­spy śniegu.

Roz­mowy z od­lu­dziem na­uczył mnie mój już nie­ży­jący men­tor, choć oso­bi­ście wo­la­łem go na­zy­wać prze­wod­ni­kiem. Za­wsze po­wta­rzał, że gdy znajdę się w sa­mot­nej po­dróży, mu­szę spro­wo­ko­wać swoje dru­gie „Ja” do kon­wer­sa­cji. Z po­czątku wy­da­wało się to dla mnie po­zba­wione sensu, wszak jak można samemu do sie­bie ga­dać?

A no można… a na­wet trzeba.

Pa­mię­tam, jak pod­czas pierw­szej sa­mot­nej po­dróży, ma­jąc na karku dwu­dzie­stą wio­snę, zi­gno­ro­wa­łem tę radę, my­śląc na­iw­nie, że ję­zyka nie da się za­po­mnieć. Ja­kiż ja by­łem głupi! Po wie­lo­mie­sięcz­nej wę­drówce na wschód, kiedy to do­tar­łem do noworosyj­skiej osady, oka­zało się, że mia­łem pro­blem, aby wy­du­kać pod­sta­wowe wy­razy. Na moje szczę­ście wschodni bra­cia za­wczasu zo­rien­to­wali się, co jest tego przy­czyną i przy po­mocy hek­to­li­trów wódki prze­pro­wa­dzili przy­spie­szony kurs przy­po­mi­na­jący ję­zyk w gę­bie. Do dziś pa­mię­tam kaca, który na długo po­zo­stał pa­miątką z po­wodu mej py­chy, jak i igno­ran­cji.

I to jest wła­śnie główna przy­czyna ga­da­nia do sa­mego sie­bie.

Choć… Jest jesz­cze druga, a mia­no­wi­cie ta­kową roz­mową tworzę my­ślowy pa­mięt­nik. Je­dy­nie ża­łuję, że nikt ni­gdy nie bę­dzie miał oka­zji, aby go prze­czy­tać. Ale może to i do­brze, któż bo­wiem by chciał za­po­znać się z re­la­cjami po­cho­dzą­cymi z „mar­twego świata”.

À pro­pos „mar­twego świata”. Nic tak jak stą­pa­nie po za­mar­z­nię­tym grun­cie oto­czo­nym przez ośnie­żone lasy oraz sza­rawe ni­sko uno­szące się chmury nie wpra­wia czło­wieka w uczu­cie bez­na­dziei i braku sensu ży­cia. Nie­mniej za­raz mroźny po­wiew wia­tru roz­bu­dza mnie z tej me­lan­cho­lii, przez co na­cią­gam na twarz weł­niany szal.

To całe pi­sa­nie my­ślo­wego pa­mięt­nika ma rów­nież inną ważną za­letę. A mia­no­wi­cie świet­nie po­trafi oszu­kać czas, dzięki czemu w „kilka chwil póź­niej” zna­la­złem się po­środku nie­gdyś naj­więk­szego je­ziora Śniar­dwy. Zaw­sze, gdy mam oka­zję być sa­mot­nie w ta­kim miej­scu, pa­dam na ko­lana, wzno­sząc ręce do góry, po czym za­czy­nam zma­wiać mo­dli­twę. Podobno i mogę to po­twier­dzić z wła­snego do­świad­cze­nia, lód staje się wtedy tward­szy.

Dla­tego też uklękną­łem, wy­po­wia­da­jąc oto te słowa:

„Oj­cze nasz, który je­steś w nie­bie, niech się święci imię Twoje!

Niech przyj­dzie kró­le­stwo Twoje; niech Twoja wola speł­nia się na ziemi, tak jak i w nie­bie.

Chleba na­szego po­wsze­dniego daj nam dzi­siaj i prze­bacz nam na­sze winy, jak i my prze­ba­czamy tym, któ­rzy prze­ciw nam za­wi­nili i nie do­puść, aby­śmy ule­gli po­ku­sie, ale nas za­cho­waj od złego!”

We­dług sta­ro­daw­nych po­dań po­wyż­sza mo­dli­twa uwa­żana była daw­niej za bajki dla do­ro­słych, ja jed­nak zo­sta­łem jej na­uczony przez wspo­mnia­nego wy­żej prze­wod­nika peł­nią­cego funk­cję duchow­nego w Nowym Ko­ściele Ka­to­lickim. Za­pewne czy­tel­nik za­daje so­bie do­kład­nie to samo py­ta­nie, które za­da­wa­łem wła­snej oso­bie, kiedy to do­piero od­kry­wa­łem ota­cza­jący mnie świat. Dla­czego więk­szość nazw za­czyna się od słowa „Nowy”? Od­po­wie­dzi jest całe mul­tum, lecz my­ślę, że jest to jedna z roz­pacz­li­wych prób przy­wró­ce­nia cza­sów sprzed „Wiel­kiego Wymie­ra­nia”.

Wspo­mniane wy­mie­ra­nie na­dal sza­le­nie mnie in­try­guje, jaka bo­wiem siła spra­wiła, że lu­dzie umie­rali ca­łymi mi­lio­nami, do­pro­wa­dza­jąc do upadku daw­nej cy­wi­li­za­cji, o któ­rej na­dal mało wiemy.

Je­dyną szansą na zna­le­zie­nie ja­kiej­kol­wiek wska­zówki jest Rada Star­szych, nie­stety nasi przy­wódcy nie są sko­rzy do dzie­le­nia się wie­dzą ze zwy­kłym lu­dem, choć po­dej­rze­wam, że sami nie po­sia­dają żad­nych kon­kret­nych in­for­ma­cji na te­mat na­szej prze­szło­ści. Od tam­tego czasu mi­nęło bez mała trzy ty­siące lat. Nie­liczni, któ­rzy prze­trwali, nie mieli czasu, aby zaj­mo­wać się ra­to­wa­niem wie­dzy i osią­gnięć daw­nej cy­wi­li­za­cji, co spra­wiło, że Matka Na­tura z chę­cią przy­jęła je na swoje łono. Oczy­wi­ście od czasu do czasu udaje się na­tra­fić na sta­rodawne po­zo­sta­ło­ści. Do od­naj­dy­wa­nia pra­daw­nej wie­dzy wy­sy­łane są spe­cjalne grupy „Po­szu­ki­wa­czy”, któ­rzy nad wy­raz czę­sto tracą ży­cie, pró­bu­jąc od­zy­skać cząstkę sta­rego świata. Współ­cze­śni są jed­nak co­raz bar­dziej ne­ga­tyw­nie na­sta­wieni do po­my­słu po­szu­ki­wań. Nie­któ­rzy wy­cho­dzą z za­ło­że­nia, że skoro „tamci” wy­gi­nęli, to le­piej po­zo­sta­wić ich ta­jem­nice w spo­koju. Sam jed­nak my­ślę, że ci wszy­scy prze­ciw­nicy po­peł­niają błąd, wszakże na­szym obo­wiąz­kiem jest do­wie­dzieć się, co było przy­czyną tam­tej ka­ta­strofy. Dzięki ta­ko­wej wie­dzy ist­nieje szansa, że zdo­łamy unik­nąć błę­dów po­przed­nich miesz­kań­ców tej jakże wspa­nia­łej i róż­no­rodnej pla­nety.

Glę­dze­nie do sa­mego sie­bie przy­nio­sło ko­lejne re­zul­taty. Wła­śnie na po­wrót zna­la­złem się na twar­dym grun­cie po­kry­tym skrzy­pią­cym śnie­giem, bu­dząc uśpione du­chy lasu, któ­rych sko­wyt wzmaga mój marsz.

Spoj­rzaw­szy na ze­ga­rek, stwier­dzam, że dwie go­dziny mar­szu dzieli mnie od do­tar­cia do głów­nej drogi pro­wa­dzą­cej do No­wej War­szawy. Moi przy­ja­ciele czę­sto py­tają się mnie, cze­muż to nie cha­dzam tylko i wy­łącz­nie „Głów­nymi”? Moja od­po­wiedź za­wsze jest taka sama: „Po­słańcy nie mają czasu na taki luk­sus”. I wbrew po­zo­rom główne drogi pod­czas tak sro­giej zimy wcale nie są bez­piecz­niej­sze od „dzikusów”, czyli tak zwa­nej drogi na skróty. Pa­trole straż­ni­ków pod­czas mro­zów i śnież­nej za­wie­ru­chy nie­chęt­nie wy­peł­niają swoje za­da­nie, przez co two­rzą do­godne okazje dla ban­dy­tów, któ­rzy po­zwa­lają so­bie na wię­cej.

Na szczę­ście szansa, że ban­dyci za­in­te­re­sują się moją osobą, jest zni­koma. Nie mam bo­wiem przy so­bie nic, co by­łoby przez nich po­żą­dane, wszak ubra­nie zi­mowe, so­lidne buty oraz sztu­cer zwany wdzięcz­nie „Ma­ry­sia” są już tak po­wszechne, że ich war­tość na rynku jest śmiesz­nie ni­ska. Je­dy­nie pakowny ple­cak mógłby paść ofiarą ra­bunku. Acz­kol­wiek na­wet nie cho­dzi o niego sa­mego co o jego za­war­tość, która po­spo­li­temu rze­zi­miesz­kowi nie przy­prawi ra­czej uśmie­chu na ustach. Bo co mogą zro­bić z setką li­stów w nie­zro­zu­mia­łym (za­zwy­czaj urzęd­ni­czym) ję­zyku? Użyć jako pod­pałki? Po­de­trzeć ty­łek? Choć jeśli tak... To fak­tycz­nie mam nie lada pro­blem.

Śnieg i wi­chura wzmo­gły się, co spo­wolni mój i tak już trudny marsz.

Za­cią­gam kap­tur, na­stęp­nie na­kła­dam szklane go­gle, dzięki któ­rym płatki śniegu prze­stają szczy­pać mnie w oczy.

Tem­pe­ra­tura wy­raź­nie spa­dła. To za­pewne znów atak jed­nego z fron­tów at­mos­fe­rycz­nych. Jeżeli na czas nie do­trę do przy­bytku na roz­sta­jach, to mogę się zgu­bić, co skoń­czy się za­mar­z­nię­ciem na amen. Paru chło­pa­ków w tym roku już do­stą­piło tego smut­nego za­szczytu.

Kom­pas wska­zuje, że idę w do­brym kie­runku, choć igła pra­cuje co­raz go­rzej.

Po­mimo że chwilę temu wsze­dłem na mniej grząską na­wierzch­nię, to nie mogę zwięk­szyć tempa. Spo­ce­nie się w ta­kich wa­run­kach by­łoby ka­ta­stro­falne w skut­kach.

Po­dobno, choć to tylko ko­lejna plotka, kie­dyś na ziemi było o wiele cie­plej, a ta­kie zimy pa­mię­tali tylko naj­starsi, któ­rzy twier­dzili, że lu­dzie spe­cjal­nie wal­czyli, aby ta­kie wa­runki, w ja­kich się obecnie znaj­duję, po­wró­ciły.

Nie­nor­malni...

Co ja bym dał, aby wio­sna ni­gdy się nie koń­czyła. Jest to bo­wiem ide­alna pora roku dla po­słańca prze­mie­rza­jącego wschodni szlak. Dzień staje się co­raz dłuż­szy, a niebo przez więk­szość czasu jest po­godne, dzięki czemu po­ko­ny­wa­nie ko­lej­nych dy­stan­sów przy­cho­dzi czło­wie­kowi z nie lada ła­two­ścią. Lato na­to­miast można po­rów­nać do zimy. Gwał­towne na­wał­nice ata­ku­jące znie­nacka, tor­nada, pu­stynny upał po­wo­du­jący prze­możne pra­gnie­nie, które czę­sto koń­czy się śmier­cią. Do­brze, że trwa je­dy­nie dwa mie­siące. Pierw­sze miej­sce w nie­chlub­nym ran­kingu pór roku zaj­muje jed­nak je­sień, pod­czas któ­rej świat wy­gląda, jakby sama Matka Natura na­ro­biła na wła­sny dy­wan. Dla­tego też Noworosyj­scy bra­cia prze­cho­dzą na ten czas w wy­soko pro­cen­towy je­sienny sen, aby prze­trwać do zimy, którą nie wiem czemu, ale sza­le­nie wiel­bią ni­czym ja­kieś bó­stwo. Cza­sem ca­łymi go­dzi­nami po­tra­fią bie­gać na go­lasa po mro­zie, śpie­wa­jąc przy tym ra­do­sne pie­śni. Na samą myśl o tych wy­czy­nach moje przy­ro­dze­nie znacz­nie się kur­czy.

Mu­sia­łem za­milk­nąć na pół go­dziny, aby sku­pić się na trzy­ma­niu wła­ści­wego kie­runku, co przez le­żący śnieżny puch jest sza­le­nie trudne do zro­bie­nia.

Po dru­gim z rzędu kwa­dran­sie we­dług na­wi­ga­cji zli­cze­nio­wej po­wi­nie­nem znaj­do­wać się do­kład­nie na głów­nej dro­dze. Wpraw­dzie jak można się do­my­ślić, przez wszech­obecną biel po­now­nie zgu­bi­łem wła­ściwy szlak.

Po­kręcę się chwilę w kółko, li­cząc, że śnie­życa nieco osłab­nie, po­zwa­la­jąc mej zmę­czo­nej oso­bie obrać wła­ściwy kie­ru­nek marszu.

Z każdą mi­ja­jącą mi­nutą by­łem co­raz bar­dziej prze­ko­nany, że za­mar­znę tu w tym jakże po­nu­rym i sa­mot­nym miej­scu. Jed­nakże za­raz na po­moc przy­szła ko­lejna z rzędu mo­dli­twa, która ku mo­jemu za­sko­cze­niu spra­wiła, że śnie­życa za­częła słab­nąć, uka­zu­jąc kon­tury kra­jo­brazu. Na­tych­miast ob­ra­łem po­prawny kurs i co sił w no­gach ru­szy­łem przed sie­bie.

Gdy na­wał­nica jesz­cze tro­chę ze­lżała, zo­rien­to­wa­łem się, że stą­pam po dro­dze, wszak z oby­dwu stron ota­czały mnie igla­ste drzewa ro­snące w rów­nym rzę­dzie. Dzięki nim wie­dzia­łem, że znaj­duję się do­kład­nie po­środku „Głów­nej”. Po cha­rak­te­ry­stycz­nym ka­mie­niu przy­po­mi­na­ją­cym otyłą ko­bietę wiem rów­nież, że za mniej wię­cej kwa­drans dojdę do przy­bytku na roz­sta­jach, gdzie na mo­ment będę mógł od­sap­nąć i kto wie, może po raz pierw­szy od dawna po­roz­ma­wiać z po­dob­nymi so­bie.

Wi­dok dwóch po­łą­czo­nych ze sobą drew­nia­nych chat sta­no­wią­cych je­den przy­by­tek ura­do­wał me serce, jak­bym na wła­sne oczy zo­ba­czył Stwórcę świata. Już nie mogę się do­cze­kać kle­istego krup­niku z god­nym ka­wał­kiem psiego mięsa. Choć za tym ostat­nim nie­zbyt prze­pa­dam, lecz mięso trzeba jeść, a w obec­nym świe­cie nie ma miej­sca na wy­brzy­dza­nie.

Bochna, wła­ści­cielka wi­dzia­nego w od­dali przy­bytku za­wsze ra­czy ta­kich stru­dzo­nych po­słań­ców jak ja po­dwójną por­cją tego pysz­nego po­siłku. W po­dzię­ko­wa­niu prawię jej kom­ple­menty w no­wo­ro­syj­skim, ma­lu­jąc na okrą­glut­kich po­licz­kach ma­li­nowe ru­mieńce, a na ustach ry­su­jąc sze­roki uśmiech ko­jący me zszar­gane nerwy.

Po­dobno no­wo­ro­syj­ski brzmiał kie­dyś ina­czej, lecz dzięki wspól­nemu trwa­niu w po­koju przez wiele stu­leci ję­zyk na­szych braci i sióstr ze wschodu wy­ewo­lu­ował, przez co o wiele ła­twiej nam się dziś do­ga­dy­wać. Zresztą ich mowa jest dru­gim ję­zy­kiem urzę­do­wym w No­wej Rzecz­po­spo­li­tej.

Roz­my­śla­jąc nad po­do­bień­stwami ję­zy­ko­wymi, nie za­uwa­ży­łem, że zna­la­złem się tuż przed sa­mymi drzwiami przy­bytku.

— W końcu! — krzyk­ną­łem tak mocno, aż moje zmro­żone uszy za­pro­te­sto­wały.

Mimo to za­miast wejść do środka stoję jak po­sąg, na­dal nie wie­rząc, że udało mi się tu­taj do­trzeć ca­łym i zdrów. Choć… rozej­rzaw­szy się na­około, za­nie­po­koił mnie brak mno­giej liczby śla­dów ozda­bia­ją­cych wej­ście. Na­wet pod­czas śnie­życy wy­cie­raczka roi się od nich, wszak go­ście mu­szą cza­sem wyjść na ze­wnątrz, aby opróż­nić żo­łądki po­draż­nione wy­so­ko­pro­cen­to­wymi trun­kami.

Coś tu nie gra...

Po­ło­żyw­szy dłoń na klamce, chwilę ją ma­so­wa­łem, po czym na­ci­sną­łem z ca­łej siły, na­pie­ra­jąc jed­no­cze­śnie na drzwi, które wy­dały z sie­bie taki zgrzyt, jakby od da­wien dawna nie na­oliwiano za­wia­sów.

Prze­kro­czyw­szy próg, ude­rzył mnie wszech­obecny mrok wraz z głu­chą ci­szą. Nie wiem dla­czego, ale to ta ci­sza przy­pra­wiła mnie o ciarki na ca­łym ciele. Za­pewne mój umysł przy­zwy­cza­jony, że obecne miej­sce wy­peł­nione jest gwa­rem roz­mów i cy­klicz­nym stu­ko­tem szkla­nych na­czyń na­dal nie po­tra­fił zro­zu­mieć, dla­czego jest tu tak pu­sto i ciemno, jakby przy­by­tek zo­stał opusz­czony ja­kiś czas temu.

Sła­bo­wite świa­tło wpa­da­jące przez otwarte drzwi wspo­mo­gło mój zmę­czony wzrok, który po zdję­ciu go­gli na­dal nie w pełni za­adap­to­wał się do pa­nu­ją­cej ciem­no­ści. Co gorsza, tem­pe­ra­tura w przy­bytku nie różni się zbyt­nio od tej na ze­wnątrz, a świad­czy o tym para wy­do­by­wa­jąca się z mych spie­czo­nych od mrozu ust.

Jed­nakże, gdy w końcu do­strze­głem pierw­sze szcze­góły, za­mar­łem w miej­scu. Główna sala wy­glą­dała tak, jakby prze­szło przez nią tor­nado, po któ­rym od mie­sięcy nikt nie po­sprzą­tał. Stoły le­żące do góry no­gami, po­ła­mane krze­sła i roz­bite bu­telki wpra­wiły me serce w sza­leń­czy rytm. Chłód w jednej chwili od­dał pola prze­moż­nemu cie­płu, po­py­cha­jąc mnie do przodu.

Idąc, od­pią­łem z za­czepu ple­caka Ma­ry­się. Trzy­ma­jąc pew­nie swą to­wa­rzyszkę, sta­wia­łem ostroż­nie kroki, cza­sem na­dep­tu­jąc na ka­wa­łek szkła. Do­sze­dłem w ten spo­sób do baru, gdzie za­wsze stała uśmiech­nięta Bochna czysz­cząca ku­fel czy na­le­wa­jąca ko­lejny ku­bek grza­nego wina.

Każdy mię­sień mo­jego ciała jest na­pięty do gra­nic moż­li­wo­ści, a serce na­dal ko­ła­cze, jak­bym na­po­tkał na swej dro­dze wa­tahę wil­ków. Dziwi mnie to tro­chę, wszak jak na ra­zie je­stem je­dyną żywą osobą w oko­licy. Na­pięte nerwy to za­pewne efekt słu­cha­nia opo­wie­ści o na­wie­dzo­nych do­mach, które opo­wia­da­li­śmy so­bie z ko­le­gami, kiedy to mie­li­śmy na karku za­le­d­wie kilka wio­sen.

Po doj­ściu do lady wi­dzę pu­stą półkę za­miast sze­regu bu­te­lek sto­ją­cych ni­czym po­słuszna ar­mia cze­ka­jąca, aż ktoś w końcu za­ży­czy so­bie, aby ru­szyły na gar­dłowy front.

Wtem zza na wpół roz­su­nię­tej ko­tary za­sła­nia­ją­cej za­ple­cze wy­do­było się ko­biece stęk­nię­cie. Po­ło­żyw­szy Ma­ry­się na bla­cie, ostroż­nie wspią­łem się na la­dzie, prze­ska­ku­jąc na drugą stronę. Ponow­nie po­miesz­cze­nie na­wie­dził od­głos roz­kru­sza­nego szkła.

Ma­jąc z po­wro­tem moją Ma­ry­się w rę­kach, ru­szy­łem w stronę za­ple­cza.

Za­glą­da­jąc do środka, przy­wi­tała mnie ni­czym nie­ska­lana ciem­ność. Pomimo mroku po­sta­no­wi­łem zro­bić kilka kroków do przodu. Po wy­ko­na­niu trze­ciego na­dep­ną­łem na coś, co przy­po­mi­nało… Ludzką nogę!

Wy­brzmiały jęk, uświa­do­mił mi, że na­leży nie do kogo in­nego jak do sa­mej...

— Bochna?! To ty?

Ukuc­ną­łem i zdjąw­szy rę­ka­wice, pró­bo­wa­łem wy­ma­cać jej twarz. Gdy do­tkną­łem na­puch­niętych po­liczków, usły­sza­łem głos, który po­mimo pa­nu­ją­cego chłodu jesz­cze bar­dziej zmro­ził me serce.

— Mak… Maksim? — ode­zwał się obo­lały i sza­le­nie ochry­pły głos Bochny.

— Nie ru­szaj się, za­raz ci po­mogę — ode­zwa­łem się prze­jęty.

Za­ło­żyw­szy Ma­ry­się na plecy, schwy­ci­łem bez­władne ciało, uno­sząc je do góry, po czym prze­nio­słem do głów­nej sali, gdzie go­ściło jesz­cze tro­chę świa­tła.

Po­ło­ży­łem Bochnę po­mię­dzy prze­wró­co­nymi sto­li­kami, aby uchro­nić ją przed za­wo­dzą­cym wia­trem wpa­da­ją­cym przez otwarte drzwi. Jed­no­cze­śnie zdją­łem swą kurtkę, okry­wa­jąc jej ciało.

Za­ni­ka­jące świa­tło dnia po­zwo­liło mi uj­rzeć jej na­puch­niętą i na­zna­czoną przez liczne rany cięte oraz si­niaki twarz.

— Co ci się stało? — za­py­ta­łem, głasz­cząc ją po po­licz­kach.

— Trzy dni… — mó­wiła z tru­dem — trzy dni temu na­wie­dziła nas śnie­życa stu­le­cia.

Bochna na mo­ment prze­rwała z po­wodu utraty tchu. W cza­sie gdy pró­bo­wała ze­brać w so­bie siły, przy­po­mnia­łem so­bie o wiel­kiej czar­nej chmu­rze na ho­ry­zon­cie, kiedy prze­kro­czy­łem gra­nicę. Te­raz wiem, że za­ła­ma­nie po­gody, na które się na­tkną­łem, było po­zo­sta­ło­ścią wspo­mnia­nego przez Bochnę zja­wi­ska.

— Po­wstała wi­chura spra­wiła — mó­wiła da­lej — że wraz z mo­imi dwoma pra­cow­ni­kami oraz trzema klien­tami zo­sta­li­śmy od­cięci od świata.

Po­now­nie prze­rwała, za­chły­snęła się bo­wiem wła­sną śliną.

Na­tych­miast unio­słem jej głowę i klep­nąw­szy de­li­kat­nie w plecy, sta­ra­łem się po­móc po­wstrzy­mać ka­szel. Kiedy ustał, rze­kłem:

— Wspo­mnia­łaś, że ktoś tu­taj jesz­cze z tobą był. Kim byli ci lu­dzie?

— Dwóch mo­ich pra­cow­ni­ków, Hen­ryk i Sta­szek, lecz nie wi­dzia­łam ich od mo­mentu, gdy stra­ci­łam przy­tom­ność. Mam… mam na­dzieję, że są cali i zdrów.

— Po­sta­ram się ich zna­leźć — po­wie­dzia­łem.

I gdy chcia­łem po­wstać, usły­sza­łem:

— Ten je­den był ja­kiś dziwny — za­ka­słała Bochna.

— Cho­dzi ci o two­ich pra­cow­ni­ków?

— Nie… O jed­nego z trzech je­dy­nych klien­tów, któ­rych go­ści­li­śmy.

— Czemu był dziwny?

— Dwóch z nich to byli Noworosja­nie, a ten trzeci był… Był chyba An­glo­sa­sem.

An­glo­sas? — In­for­ma­cja ta wpra­wiła mnie w zdu­mie­nie, po­nie­waż ża­den z miesz­kań­ców za­chod­nich krain nie za­pusz­czał się tak da­leko w głąb na­szej oj­czy­zny, a tym bar­dziej w po­je­dynkę.

— Czy wiesz, czego szu­kał tak da­leko od domu? — zapy­ta­łem.

— Nie... Cały czas sie­dział w swoim po­koju na gó­rze. Cza­sem scho­dził tylko po śli­wo­wicę i coś do je­dze­nia. Choć… Wczo­raj wie­czo­rem po­padł w kon­flikt z jed­nym z Noworosjan, który go za­cze­pił.

— A wiesz, o co po­szło?

— Mo­jemu ro­da­kowi nie spodo­bało się, że...

Słowa Bochny prze­rwał wi­cher, który wpadł przez otwarte wej­ście. Zi­ry­to­wany nie­spo­dzie­wa­nym wtrą­ce­niem się Matki Na­tury do na­szej roz­mowy po­wsta­łem, aby za­mknąć drzwi.

W przy­bytku na po­wrót za­pa­no­wał mrok.

Bochna ła­mią­cym się gło­sem po­ra­dziła, abym z szafki nad ba­rem wy­jął lampę naf­tową.

Chwilę trwało, za­nim ją zlo­ka­li­zo­wa­łem. Gdy się mi to udało, z kie­szeni spodni wy­ją­łem awa­ryjne za­pałki i po chwili długi pło­mień oświe­tlił po­miesz­cze­nie żół­to­po­ma­rań­czową po­światą, uka­zu­jąc chaos pa­nu­jący na­około.

Jed­nakże mój po­dziw nad wi­dzia­nym ba­ła­ga­nem prze­rwało stęk­nię­cie Bochny. Natych­miast do niej pod­sze­dłem i ukuc­nąw­szy, przy­stą­pi­łem do oglę­dzin.

Po­sta­wiw­szy lampę obok, pod­wi­ną­łem le­żącą na jej ciele kurtkę. Widok, który uj­rza­łem, spra­wił, że za­lała mnie fala go­rąca, a serce wy­ko­nało kilka moc­niej­szych ude­rzeń, od­bie­ra­jąc mi na krótką chwilę dech w pier­siach.

— Matko Prze­naj­święt­sza! — krzyk­ną­łem, wi­dząc, że na brzu­chu Bochny wid­nieje roz­le­gła rana cięta. — Mu­szę spro­wa­dzić le­ka­rza!

— Chyba bę­dzie z tym pro­blem — od­parła ocię­żale, wska­zu­jąc wzro­kiem oszro­nione okna.

Prze­klą­łem w du­chu sy­tu­ację, w któ­rej się zna­la­złem, lecz z dru­giej strony nie mo­głem tak klę­czeć bez­rad­nie i prze­kli­nać wszystkiego wo­koło. Dla­tego też otrzą­snąw­szy się z pierw­szego szoku, ode­zwa­łem się nad wy­raz spo­koj­nie:

— Moja droga… Czy ma­cie gdzieś tu­taj ja­kieś me­dy­ka­menty?

— Tak — ski­nęła głową, ro­biąc jed­no­cze­śnie gry­mas na twa­rzy — są… są na gó­rze w ostat­nim po­koju miesz­czą­cym się na końcu ko­ry­ta­rza.

— W ta­kim ra­zie idę ich po­szu­kać. Czy po­ra­dzisz so­bie beze mnie?

Nic nie od­po­wie­działa, je­dy­nie po­now­nie bo­le­śnie ski­nęła głową.

Uno­sząc lampę do góry, wy­ko­na­łem przy­ja­ciel­ski uśmiech, aby do­dać Boch­nie otu­chy, po czym ru­szy­łem w stronę scho­dów.

Zna­la­zł­szy się przed drew­nia­nymi stop­niami, po­sta­wi­łem stopę na pierw­szym i zła­paw­szy się chy­bo­czą­cej po­rę­czy, za­par­łem się na no­gach, aby spraw­dzić, czy po­pę­kane de­ski za­skrzy­pią, uno­sząc echo po ca­łym przy­bytku.

I tak się stało.

Sto­jąc dłuż­szą chwilę, upew­nia­łem się, czy na wy­dany przez schody dźwięk usły­szę ja­ki­kol­wiek szmer do­cho­dzący z góry, wszak oprawca lub co gorsza, oprawcy Bochny mogą się ukry­wać, cze­ka­jąc, aby i mnie przy­ozdo­bić raną ciętą.

Sze­dłem po­woli, sta­wia­jąc naj­de­li­kat­niej, jak po­tra­fi­łem ko­lejne kroki. Wbrew po­zo­rom taka ostrożna wspi­naczka jest bar­dziej mę­cząca niż kil­ku­krotne wbie­gnię­cie po scho­dach. Całe ciało, jak i umysł jest na­pięte do gra­nic moż­li­wości, spra­wia­jąc, że ma się wra­że­nie, jakby czło­wiek wspi­nał się po stro­mej ścia­nie góry, któ­rej szczyt otu­lają pie­rza­ste chmury.

W końcu udało mi się do­trzeć na pię­tro, lecz by­łem tak zma­chany, że mu­sia­łem chwilę od­sap­nąć przed dal­szą wę­drówką. Trzy­ma­jąc się okrą­głego za­koń­czenia po­rę­czy, mój wzrok po­dążał za po­światą trzy­ma­nej przeze mnie lampy. Po­mimo że mia­łem nie­raz oka­zję prze­mie­rzać ten ko­ry­tarz, to przez brak świa­tła pa­da­ją­cego ze świe­co­wych ży­ran­doli umiej­sco­wio­nych na drew­nia­nych ścia­nach po­mię­dzy ob­ra­zami na­ma­lo­wa­nymi ręką Bochny, wzma­gało się moje po­czu­cie, że prze­mie­rzam obcy mi świat.

Po chwili od­po­czynku ru­szy­łem wzdłuż ko­ry­ta­rza, bacz­nie ob­ser­wu­jąc ko­lejne z rzędu mi­jane drzwi. Gdy znaj­do­wa­łem się w po­ło­wie drogi, moją uwagę zwró­cił po­kój, któ­rego wrota jako je­dyne były otwarte na oścież.

Sta­nąw­szy w progu, ro­zej­rza­łem się wpierw na boki, aby upew­nić się, czy na pewno je­stem sam, po czym unio­słem lampę, oświe­tla­jąc wnę­trze po­koju.

Na­gle zdę­bia­łem tak jak wtedy, gdy uj­rza­łem ranę Bochny. Po­środku po­koju twa­rzą skie­ro­waną ku za­ku­rzo­nemu dy­wa­nowi le­żał męż­czy­zna. Jego plecy no­siły liczne rany po ostrym na­rzę­dziu. Było ich tak wiele, że me serce wy­ko­nało parę nie­re­gu­lar­nych kop­nia­ków, aby w końcu wy­ko­nać so­lidne ude­rze­nie ni­czym młot ko­wal­ski ude­rza­jący o roz­grzaną do czer­wo­no­ści stal.

Ukuc­nąw­szy przy męż­czyź­nie, spraw­dzi­łem jego tętno, lecz już sam do­tyk ciała oraz bla­dość skóry da­wało ja­sno do zro­zu­mie­nia, że jest mar­twy od dłuż­szego czasu. Je­dy­nie co mo­głem zro­bić to przyj­rzeć się jego ra­nom, któ­rych ilość była tak wielka, że prze­kra­czała sumę pal­ców u stóp, jak i dłoni. Ich wi­dok wy­mie­szany ze smrodem stę­chli­zny wzbu­dziły we mnie tak prze­możną falę go­rąca, że mia­łem ochotę otwo­rzyć po­bli­skie okno, aby wy­sko­czyć na ze­wnątrz i wpaść z ra­do­ścią w ob­ję­cia chłodu śnież­nych zasp.

Lecz pierw­szy szok mi­nął tak na­gle, jak się po­ja­wił, wszak świa­do­mość, że tam na dole czeka na mnie na­dal żywa Bochna, spra­wiła, że prze­staw­szy się roz­wo­dzić nad cia­łem nie­bosz­czyka, unio­słem się do góry.

Ostatni raz ro­zej­rza­łem się po po­koju, w któ­rym pa­no­wał istny ba­ła­gan i czym prę­dzej ru­szy­łem ku wyj­ściu. I gdy mia­łem opu­ścić po­kój, ką­tem oka do­strze­głem le­żące na biurku roz­rzu­cone nie­dbale li­sty. Każdy nor­malny czło­wiek by je zi­gno­ro­wał, jed­nakże dla po­słańca ta­kiego jak ja jest to wy­jąt­kowy wi­dok, obok któ­rego nie mo­głem przejść obo­jęt­nie.

Po­sta­wiw­szy lampę przy kupce, za­czą­łem przy­glą­dać się każ­demu li­stowi z osobna. Oka­zało się jed­nak, że po­pla­mione od krwi ko­perty są albo pu­ste, albo za­wie­rają we­wnątrz je­dy­nie za­pi­saną nie­dbale kartkę pa­pieru. Prze­kła­da­jąc ko­lejny list, moją uwagę przy­cią­gnęła je­dyna nie­na­ru­szona i czy­sta ni­czym łza za­la­ko­wana ko­perta. Co jesz­cze cie­kaw­sze, świa­tło lampy uka­zało le­dwo wi­doczny znak wodny. Zdu­miony wi­dzia­nym zja­wi­skiem spoj­rza­łem na nie jesz­cze raz i upew­niw­szy się, że nie jest to prze­wi­dze­nie, za­mie­ni­łem się w po­sąg. Zro­zu­mia­łem bo­wiem, że to, co wi­dzę, jest an­glo­sa­skim zna­kiem wod­nym. Ale co u li­cha an­glo­sa­ski list ro­bił tak da­leko od na­szej głów­nej cen­trali pocz­to­wej? Prze­cież ich po­słańcy wraz z li­stami mogą je­dy­nie do­cie­rać do No­wej War­szawy i być czy­tane na miej­scu pod czuj­nym okiem urzęd­ni­ków. Gdyby ten czło­wiek wpadł w ręce straż­ni­ków, zo­stałby…

Spoj­rzaw­szy na le­żące ciało, do­koń­czy­łem: — zabity.

Ale w nie tak bru­talny spo­sób. Je­dyną osobą, która może coś wie­dzieć, jest… Bochna.

Scho­wa­łem list do kie­szeni spodni, ru­sza­jąc żywo na ko­niec ko­ry­ta­rza. W kilka se­kund do­tar­łem przed drzwi składu me­dycz­nego, po któ­rych otwar­ciu uj­rza­łem ko­lejny po­ra­ża­jący wi­dok. Dwójka mar­twych męż­czyzn sie­działa do sie­bie ple­cami, a z ich otwar­tych sze­roko oczu biło zdzi­wie­nie, jakby nie spo­dzie­wali się losu, jaki ich spo­tkał. Ciała tych bie­da­ków rów­nież na­zna­czały liczne rany jak w przy­padku je­go­mo­ścia spo­tka­nego w po­koju z li­stami.

Tym ra­zem jed­nak mu­sia­łem za­cho­wać się ni­czym ra­sowy psy­cho­pata i zi­gno­ro­wać ten jakże przej­mu­jący wi­dok. Na całe szczę­ście ap­teczka pierw­szej po­mocy le­żała na sa­mym wierz­chu w to­wa­rzy­stwie po­tłu­czo­nych bu­te­lek ze spi­ry­tu­sem.

Ma­jąc ją w rę­kach, ru­szy­łem z po­wro­tem na dół, lecz za­cią­gnię­cie się silną spi­ry­tu­sową wo­nią spra­wiło, że gdy zbie­ga­łem po scho­dach, o mało nie po­dzie­li­łem losu obec­nych w przy­bytku nie­szczę­śni­ków.

Koniec koń­ców do­tar­łem szczę­śli­wie do Bochny. Ukuc­nąw­szy przy niej, do­strze­głem, jak jej szkli­ste oczy ob­rzu­cają mnie jej we­wnętrzną ra­do­ścią. Na­to­miast na ustach po­kry­tych za­krze­płą krwią po­ja­wił się sze­roki uśmiech i po krót­kiej chwili moje uszy otu­lił ko­jący głos:

— Maksimie… Dzię­kuję, że by­łeś przy mnie...

— Nic nie mów, za­raz...

Za­nie­mó­wi­łem, wi­dząc jak jej żywe jesz­cze uła­mek se­kundy temu oczy, za­marły.

Klamra… Czu­łem, jak że­la­zna klamra ści­ska moje serce, chcąc wy­ci­snąć z niego ostat­nie tchnie­nie. Nie po­tra­fi­łem wy­ko­nać na­wet drob­nego ru­chu, tak jakby czas w tym oto mrocz­nym miej­scu za­trzy­mał się na za­wsze. Nie był to pierw­szy raz, gdy wi­dzia­łem śmierć czło­wieka. Wi­dzia­łem ich wiele na każ­dym kroku, lecz ni­gdy nie wi­dzia­łem śmierci czło­wieka o czy­stej ni­czym jak łza du­szy. Świa­do­mość, że już ni­gdy nie zo­ba­czę jej pro­mien­nego uśmie­chu, nie usły­szę jej me­lo­dyj­nego głosu, do­pro­wa­dziła mnie skraj za­ła­ma­nia.

Nie wiem, ile trwa­łem w ża­łob­nym bez­ru­chu. Może se­kundy, a może mi­nuty lub go­dziny. W końcu jed­nak wy­ko­na­łem znak krzyża, po czym zmó­wi­łem mo­dli­twę za zmar­łych, aby nasz Pan wy­na­gro­dził Bochnie w Kró­le­stwie Nie­bie­skim jej męki na ziem­skim pa­dole.

Gdy po skoń­czo­nej mo­dli­twie chcia­łem po­wstać, oka­zało się, że moje nogi prze­mie­niły się w watę. Do­piero po kil­ku­na­stu se­kun­dach po­czu­łem do­kucz­liwe mro­wie­nie, a po ko­lej­nych roz­cho­dzące się po ca­łej dłu­go­ści koń­czyn cie­pło.

Po­wró­ciw­szy do w pełni spraw­no­ści, po­now­nie spoj­rza­łem na mar­twe ob­li­cze Bochny otu­lone przez ciepłą po­światę lampy. O dziwo jej twarz wy­glą­dała zu­peł­nie ina­czej niż wcze­śniej. Smu­tek oraz ból od­dały pola de­li­kat­nemu uśmie­chowi, a sze­roko otwarte oczy spra­wiały wra­że­nie, jakby chciały się na­cie­szyć ostat­kiem ziemskiego ży­cia.

Z tru­dem na­chy­li­łem się nad nią i uca­ło­waw­szy ją w czoło, opu­ści­łem jej po­wieki.

Przez mo­ment za­sta­na­wia­łem się co po­cząć z jej cia­łem, wszak nie mo­głem zo­sta­wić jej po­śród tego ca­łego ba­ła­ganu. Po chwili roz­my­ślań po­sta­no­wi­łem za­nieść Bochnę do jej po­koju znaj­du­ją­cego się na pię­trze nie­opo­dal miej­sca, w któ­rym to zna­la­złem ten dziwny list z an­glo­sa­skim zna­kiem wod­nym.

Przy­cze­piw­szy lampę do pa­ska spodni, się­gną­łem po ciało i trzy­ma­jąc je pew­nie, ru­szy­łem w stronę scho­dów.

Po ko­lej­nej wy­czer­pu­ją­cej wspi­naczce do­tar­łem przed wrota od kom­naty Bochny.

Oby­dwoje zna­leź­li­śmy się we wnę­trzu po­koju, w któ­rym pa­no­wał rów­nie wielki ba­ła­gan co na dole. Choć o dziwo je­dy­nym me­blem nie­wy­wró­co­nym do góry no­gami było łóżko.

Po­ło­żyw­szy zwiot­czałe ciało, uło­ży­łem je równo i się­gnąw­szy po le­żący na ziemi koc, wy­trzepa­łem go z ku­rzu. Przy­kryw­szy Bochnę, zo­sta­wi­łem na wierz­chu jej po­grą­żoną w wiecz­nym śnie twarz.

Usiadł­szy na kra­wę­dzi łóżka, usły­sza­łem, jak w ściany przy­bytku po­now­nie ude­rzyła śnie­życa. Wie­dzia­łem, że będę ją mu­siał prze­cze­kać w tym jakże po­nu­rym i wy­peł­nio­nym śmier­cią miej­scu.

Po chwili mil­cze­nia po­sta­no­wi­łem zejść na dół po resztę ekwi­punku.

Po­wró­ciw­szy do po­koju i za­mknię­ciu drzwi pod­sze­dłem do łóżka i uca­ło­waw­szy Bochnę w po­li­czek, po­ło­ży­łem się obok niej. Przy­krę­ciw­szy lampę sto­jącą na pod­ło­dze, przy­tu­li­łem do sie­bie zimną kolbę Ma­rysi, sta­ra­jąc się zwal­czyć drę­czące mnie wy­rzuty su­mie­nia. Nie wiem, ile trwała moja walka, aby za­snąć, lecz gdy po raz ko­lejny otwo­rzy­łem oczy, uj­rza­łem nad głową po­ły­sku­jącą w świe­tle po­ran­nych pro­mieni słońca lufę ka­ra­binu.

***

— Nie ru­szaj się — rzekł bar­czy­sty gość o si­wej bro­dzie się­ga­ją­cej pra­wie do czar­nego jak smoła pa­ska oka­la­ją­cego oliw­kowe bo­jówki.

Usłu­chaw­szy po­kor­nie tej rady, za­mar­łem w bez­ru­chu, błą­dząc je­dy­nie oczami po po­koju, w któ­rym znaj­do­wało się jesz­cze trzech rów­nie wiel­kich, jak gość sto­jący przede mną męż­czyzn. Bro­dacz, jak i jego kom­pani przy­glą­dali się cie­kaw­sko mej oso­bie, jakby nie spo­dzie­wali się, że za­staną w przy­bytku ja­ką­kol­wiek żywą osobę.

Wszy­scy byli ubrani tak samo. Czapka na­uszna z za­ło­żo­nymi na niej go­glami, sza­ro­zie­lona woj­skowa kurtka oraz spodnie bo­jówki, któ­rych koń­cówki wło­żone były w bor­dowe żoł­nier­skie buty.

W ta­kiej chwili czło­wiek za­daje so­bie tylko jedno py­ta­nie. Kim oni do cho­lery są? Ra­czej nie byli to ban­dyci, ich ubiór był bo­wiem zbyt ele­gancki i nie przy­po­mi­nali po­spo­li­tych rze­zi­miesz­ków, któ­rzy za­zwy­czaj mają na so­bie po­darte i ozdo­bione licz­nymi dziu­rami ła­chy.

Wy­tę­żyw­szy do­piero co roz­bu­dzony wzrok w stronę sto­jącego nade mną je­go­mo­ścia, uj­rza­łem na jego szyi zna­jomy ta­tuaż w kształ­cie dwóch pół­księ­ży­ców, po­mię­dzy któ­rymi znaj­do­wał się krzyż po­chy­lony w prawo.

Mój nie­po­kój nieco ze­lżał, zda­łem so­bie bo­wiem sprawę, że mu­szą to być żoł­nie­rze Gwar­dyj­skiego Kor­pusu Obrony No­wej Rze­czpo­spo­li­tej. Z dru­giej jed­nak strony, je­żeli znaj­do­wali się tak da­leko od sto­licy w tak par­szywą po­godę, to zna­czy, że mu­siało wy­da­rzyć się coś nie­do­brego.

Na­gle silne ręce bro­da­cza po­sta­wiły mnie do pionu, a z jego ust wy­do­były się ochry­płe słowa wraz z do­mieszką ty­to­niu:

— To ty ich wszyst­kich za­bi­łeś? — Jego wzrok po­wę­dro­wał ku Bochnie. — Tylko mów szcze­rze, bo wy­czuję na­wet naj­drob­niej­sze kłam­stwo.

Rów­nież spoj­rzaw­szy na ciało Bochny, od­par­łem z pew­no­ścią w gło­sie:

— Nie. Przy­by­łem tu wczo­raj tuż przed na­sta­niem nocy. Le­żącą tu­taj Bochnę zna­la­złem na za­ple­czu. Sta­ra­łem się jej po­móc, ale — mój głos za­czął się ła­mać — się spóź­ni­łem. Gdy umarła na mo­ich rę­kach za­nio­słem ją tu­taj, aby nie le­żała sa­mot­nie tam na dole po­śród tego ca­łego ba­ła­ganu.

Po mi­nie bro­da­cza za­uwa­ży­łem, że moje słowa go po­ru­szyły. Po krót­kiej chwili mil­cze­nia ode­zwał się, lecz tym ra­zem jego ton był spo­koj­niej­szy:

— Po two­ich sło­wach stwier­dzam, że mu­sia­łeś ją do­brze znać.

— Czy do­brze? Tego nie wiem, lecz jako po­sła­niec kur­su­jący do Nowej Ro­sji by­wam tu­taj dość czę­sto.

— Po­sła­niec? — spy­tał za­sko­czony bro­dacz.

Nie­spo­dzie­wa­nie zła­pał mnie za prawy nad­gar­stek, pod­wi­ja­jąc rę­kaw mego sza­rego swe­tra. Uj­rzaw­szy wy­ta­tu­owaną ko­pertę, rzekł ra­do­śnie:

— Chło­pie! Trzeba było mó­wić od razu!

— Mógł sza­nowny pan za­py­tać — za­żar­to­wa­łem.

Za­śmiaw­szy się, za­py­tał:

— To wiesz może, co się tu­taj wy­da­rzyło?

Opo­wie­dzia­łem bro­da­czowi swoją wer­sję wy­da­rzeń. Z po­czątku był nie­ufny moim sło­wom, lecz po cza­sie za­czął ener­gicz­nie ki­wać głową, dzięki czemu z serca spadł mi wielki ka­mień.

Gdy skoń­czy­łem, spoj­rzał na śpiącą wiecz­nym snem Bochnę.

— To już trzeci przy­by­tek w tym mie­siącu, który stał się miej­scem śmierci nie­win­nych osób. Zo­sta­li­śmy wy­słani w ten re­jon, aby ostrzec wła­ści­cieli. Nie­stety opóź­niła nas śnie­życa.

Na twa­rzy bro­da­cza ma­lo­wał się szczery żal.

— A czy wie­cie, kto do­ko­nuje tych bru­tal­nych na­pa­ści? — za­py­ta­łem.

— Nie — od­parł gorzko bro­dacz — mie­li­śmy na­dzieję, że to ty masz coś z tym wspól­nego i sprawa zo­sta­nie roz­wią­zana raz na za­wsze. Nie­stety wi­dzę, że na­dal miesz­kańcy No­wej Rze­czpo­spo­li­tej nie będą mo­gli czuć się bez­piecz­nie. — Po­now­nie ob­rzu­cił mnie nie­uf­nym spoj­rze­niem, do­da­jąc: — Chyba nie masz nic prze­ciwko temu, aby­śmy od­pro­wa­dzili cię do sto­licy i upew­nili się, że je­steś tym, za kogo się na­prawdę po­da­jesz?

Ski­ną­łem je­dy­nie głową, wszak i tak było to moje miej­sce do­ce­lowe, a w to­wa­rzy­stwie bę­dzie raź­niej, szcze­gól­nie z tak do­brze uzbro­jo­nym.

— To pa­kuj ma­natki i ru­szamy, póki po­goda nam sprzyja — rzekł po­śpiesz­nie bro­dacz.

Się­ga­jąc po swoje rze­czy, na po­wrót do­strze­głem ob­li­cze Bochny. Miała tu­taj zo­stać sama bez od­pra­wienia ob­rządku po­grze­bo­wego przez jed­nego z na­szych du­chow­nych? Prze­cież tak nie można! — krzy­cza­łem w my­ślach. Musi zo­stać po­cho­wana z ho­no­rami. Gdyby nie jej po­świę­ce­nie na tym od­lu­dziu za­pewne tacy jak ja czę­ściej by ozda­biali ne­kro­log wy­wie­szony w holu cen­trali pocz­to­wej. Dla­tego też po­ło­ży­łem dłoń na ra­mie­niu bro­da­cza, mó­wiąc:

— Prze­pra­szam, ale czy mo­gli­by­śmy za­brać jej ciało? — Wska­za­łem pal­cem na łóżko. — Nie chcę, aby bez od­po­wied­niego ob­rządku jej ciało po­żarły ro­bale… Za­słu­guje na coś wię­cej niż za­po­mnie­nie w tym po­nu­rym miej­scu.

Bro­dacz ob­rzu­cił Bochnę li­to­ści­wym spoj­rze­niem i po­gła­dziw­szy brodę, rzekł:

— Ciężko bę­dzie... Nie mamy no­szy, a po­goda znów się za­pewne spie­przy. Naj­le­piej by­łoby po­cho­wać ją tu­taj przed do­mo­stwem, lecz zie­mia jest tak, skuta lo­dem, że bez od­po­wied­nich na­rzę­dzi, któ­rych przy so­bie nie mamy, nie uda się wy­ko­pać dołu. — Dra­piąc się po twa­rzy, bro­dacz zdra­dzał oznaki bez­rad­no­ści. I gdy chcia­łem mu za­pro­po­no­wać pewne roz­wią­za­nie, uprze­dził mnie, mó­wiąc do­wód­czym to­nem: — Za­pewne dużo nie waży, dla­tego też przy­cze­pimy ją do ple­ców Jo­achima. — Od­wró­cił wzrok w stronę go­ścia sto­ją­cego w drzwiach, mó­wiąc: — Jo­achim, weź­miesz ją na plecy?

— Słu­cham? Mam tar­gać trupa tyle ki­lo­me­trów?

Jego po­garda dla ciała Bochny wpra­wiła mnie w tak wielką iry­ta­cję, że chcia­łem mu wy­ce­dzić so­czy­stego li­ścia w tę jego ozdo­bioną licz­nymi bli­znami twarz. Szczę­śli­wie dla pulch­nego nosa w mig się po­wstrzy­ma­łem, wie­dzia­łem bo­wiem, że nie­po­trzebna bójka jest tylko stratą czasu, co w obec­nie pa­nu­ją­cych wa­run­kach jest nad wy­raz nie­bez­pieczne.

W mig jed­nak rozka­zu­jąca mina bro­da­cza utem­pe­ro­wała niż­szego stop­niem kom­pana, który je­dy­nie po­kor­nie ski­nął głową, pod­cho­dząc do łóżka.

Po za­mo­co­wa­niu ciała Bochny na plecy Jo­achima cała grupa ze­szła na dół. Przed wyj­ściem na ze­wnątrz bro­dacz wy­dał ostat­nie roz­kazy, po czym opu­ści­li­śmy przy­by­tek, wy­cho­dząc na skrzy­piący śnieg oświe­tlony przez ośle­pia­jące pro­mie­nie słońca.

Gdyby nie śnieżny puch, który się­gał nam do ko­lan, nasz marsz byłby na­wet przy­jemny. Nie­stety nocna śnie­życa spra­wiła, że co go­dzinę mu­sie­li­śmy ro­bić od­po­czy­nek.

Sie­dząc na ple­caku, ob­ser­wo­wa­łem śnieżny ho­ry­zont, na­pa­wa­jąc się tym jakże me­lan­cho­lij­nym wi­do­kiem. Po pew­nym cza­sie od­sze­dłem na bok i ko­rzy­sta­jąc z chwili sa­mot­no­ści, wy­ją­łem z kieszeni spodni zna­le­ziony w przy­bytku list. Mia­łem po­kusę, aby go otwo­rzyć i zaj­rzeć do środka, lecz na­dal był za­pie­czę­to­wany i świa­do­mość, że zła­mał­bym za­sady, które przy­się­ga­łem ho­no­ro­wać, na­pa­wały mnie prze­moż­nym stra­chem.

Scho­waw­szy go na po­wrót do kie­szeni, po­now­nie spoj­rza­łem na ośle­pia­jący ho­ry­zont, wy­obra­ża­jąc so­bie, że za po­bli­skim pa­gór­kiem uj­rzę tak długo wy­cze­ki­wany wi­dok No­wej War­szawy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: