Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętnik Munia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 czerwca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
12,99

Pamiętnik Munia - ebook

Jeden z ostatnich utworów Michała Bałuckiego. W powieści autor obwinia miasto za źródło moralnej zgnilizny świata. Przykładem miejskiej degeneracji i snobizmu są dekadenci, spotykający się w salonie prowadzonym przez ciocię Dorcię. W artystycznym świecie króluje rozpusta i nonsens. Bałucki pod koniec życia jednostronnie krytykuje ideę nowej sztuki.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi. W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-264-4421-6
Rozmiar pliku: 456 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Przede wszystkim, jako człowiek dobrze wychowany, uważam sobie za obowiązek przedstawić się państwu: nazywam się Edmund Masiupiński, ale w towarzystwie, w którym się obracam, nazywają mnie zwykle Muniem; mam lat dwadzieścia cztery i wąsik, bez którego przy mojej delikatnej cerze i drobnej twarzy wyglądałbym na kobietę – według opinii cioci Dorci.

Kończyłem uniwersytet w Grazu, uczęszczając tam na wydział prawniczy. Że jednak moja mama zauważyła, iż zanadto zordynarniałem w burszowskim życiu, że zanadto czuć mnie knajpą; więc dla nabycia lepszych manier – i otarcia się w lepszych towarzystwach wysłano mnie na ostatni rok prawa do Krakowa, pod opiekę cioci Dorci, która tu prowadzi dom otwarty i ma liczne stosunki i znajomości.

Salon jej to istna arka Noego, w której znajdziesz przynajmniej po parze z każdego gatunku ludzi, należących do lepszego towarzystwa Krakowa – uczeni, literaci, artyści, dziennikarze, sfery finansowe i urzędnicze – a nawet dla omasty paru hrabiów – lub od biedy jaki baron świeżo upieczony.

Ale bo też ciocia umie sobie szturmem zdobywać znajomości. Na kogo zagnie parol, kogo życzy sobie mieć u siebie, ten już nie wyplącze się z jej sieci. Podziwiać musiałem zręczność, z jaką umie brać upatrzone okazy, każdemu inną podając ponętę na wabika. Dla amatorów płci pięknej ma zawsze parę ładnych twarzyczek w swoim salonie, dla próżnych pochlebne słówka, głaszczące mile miłość własną, dla młodych literatów i artystów jakąś znakomitość o głośnym nazwisku, smakoszów przywabia dobrą kuchnią, karierowiczom rzuca na przynętę w rozmowie nazwisko jakiej wpływowej osobistości, która zaszczyca jej jourfiksy swoją obecnością. A wszystko to robi tak od niechcenia, rzucając nawiasowo tu słówko, tam dowcip lub spojrzenie, że nikt się nawet ani spostrzeże, jak połknął przynętę, która go potem mimowolnie ciągnie do salonu cioci Dorci na jej środowe wieczory.

Jeżeli się czasem trafi taka oporna ryba, która nie daje się wziąć na te przynęty, to ciocia po prostu wysyła do niego z wizytą swego męża, poważną figurę, radcę sądu, albo jeżeli idzie o pozyskanie małżeńskiej pary – idzie z nim razem składać wizytę, wmawiając w męża, że to jest koniecznym dla utrzymania stosunków towarzyskich, no i pan radca pakuje na swoją otyłą figurę frakowe jarzmo, jasne rękawiczki i idzie z żoną, jak wół prowadzony na ofiarę, a po takiej wizycie para małżonków czuje się w obowiązku rewizytować państwa radcostwa i bywać potem od czasu do czasu na jourfiksach cioci Dorci.

To polowanie na coraz nowe znajomości jest rodzajem sportu, któremu się ciocia oddaje _con amore._ I nie robi tego nawet dla żadnych materialnych korzyści, nie z wyrachowania, ale po prostu przez ambicję, żeby móc o sobie powiedzieć, że w jej salonach zgromadza się _tout Cracovie –_ wszystko, co Kraków ma najlepszego, najsławniejszego, najgłośniejszego, że ona jest tym ogniskiem, w którym skupiają się wszystkie sprawy, interesy, polityka, literatura, młodość, piękność, flirt, dobroczynność – wszystko.

Dla zaspokojenia tej ambicji poświęca ona dochody swoje, wszystkie godziny dnia i większą część nocy, swoje siły, zdolności, nieraz i zdrowie, bo się nieraz zdarza, że z ogromną migreną lub inną jaką dolegliwością śmieje się, bawi, rozmawia, znarkotyzowana morfiną lub cofeiną dla tej ambicji należy do wszystkich stowarzyszeń dobroczynnych, urządza wenty, loterie, teatry amatorskie, zabawy tańcujące, chodzi na sesje, zebrania, odczyty, oddaje wizyty – słowem, jest tak czynną, niezmordowaną, że podziwiać trzeba jej niewyczerpane siły, umiejętność korzystania z każdej chwili, podzielenia czasu, tak, żeby jej na wszystkie te obowiązki towarzyskie starczyło – wliczając w to jeszcze czas, którego potrzebuje na toalety i dbałość o swoją powierzchowność, a to stanowi także niemałą rubrykę w jej codziennych zajęciach.

Bo powierzchowność cioci Dorci wymaga ciągłej staranności, reparacji dla zatarcia niektórych śladów, jakie nieubłagany czas czyni w najpiękniejszej kobiecie. Tu się ząbek wyszczerbi, tam się pokaże jakaś plamka czarna, która wymaga dłuższej konferencji z dentystą; włosy także potrzebują ciągłej opieki fryzjera, bo cioci, która z natury, jak to wiem od matki mojej, była brunetką, zachciało się koniecznie być jasną blondynką o złocistym połysku. Odpowiednio do tego trzeba było zachować kolor ciała. Jakimi środkami ciocia dokazywała tej sztuki, nie wiem, bo nawet mnie, z którym była na bardzo poufałej stopie, nie wtajemniczała nigdy w swoje sekrety toaletowe, ale miała zawsze płeć świeżą, białą, o alabastrowym połysku.

U modniarki, która ją ubierała, przesiadywała także po parę godzin dziennie, szczególniej, gdy przyszło naradzać się nad sprawieniem nowej sukni, bo ubierała się zawsze gustownie, oryginalnie, trzymając się mody o tyle tylko, o ile ona przyczyniała się do uwydatnienia wszystkich zalet jej kształtnej budowy. W elegancji jej było zawsze jakieś sztuczne zaniedbanie, artystyczny nieład – tak, że nie można było powiedzieć o niej: „A to się dopiero wystroiła”, taki popis z toaletą uważała nie w dobrym tonie, a jednak toalety jej zwracały uwagę, był w nich gust, szyk i artyzm wielki. Gdy szła przez ulicę, podtrzymując zręcznie drobną rączką w duńskich rękawiczkach misternie ułożone fałdy angielskiego kostiumu, który uwydatniał rozkoszne zaokrąglenie jej bioder falistych, odsłaniając przy tym od niechcenia, bezwiednie niby i falbanki jedwabnej spódniczki, i czarną pończoszkę z oryginalnym haftem, i elegancki lakierowany bucik, każdy musiał na nią zwrócić uwagę i podziwiać jej kształtność i szyk. Było w niej coś z kokoty paryskiej, coś z damy lepszego towarzystwa, coś z artystki, a całość przedstawiała się nadzwyczaj pięknie i harmonijnie i nikt by nie posądził ją o te lata, jakie miała.

Ja tylko jeden, który wiedziałem, że była zaledwie o cztery lata młodszą od mojej mamy, mogłem mieć dokładne pojęcie o jej wieku, innym nie przyszło nawet na myśl zastanawiać się nad tym.

Ja sam, jakkolwiek byłem jej siostrzeńcem, zapomniałem zupełnie o różnicy lat, o tym, że mi była ciocią, a widziałem w niej tylko piękną kobietę, w całej pełni rozwiniętych wdzięków, które drażniły młodzieńczą fantazję, nie oswojoną jeszcze z bliskim towarzystwem kobiet, wywoływały przyspieszenie tętna, szczególniej, gdy ciocia tytułem pokrewieństwa, jakie nas łączyło, zachowywała się względem mnie z całą swobodą i poufałością.

Gdyśmy np. wspólne czasem przy lampie oglądali jakie pisma ilustrowane, ona wtedy dla lepszego przypatrzenia się rysunkom opierała się bez ceremonii całym ciężarem swoich niezasznurowanych wdzięków na moich plecach, pochylona ku mnie tak blisko, że ciepły oddech jej rozgrzewał mi twarz i szyję, a jasne kosmyki jej włosów łaskotały mnie. Robiła to bezwiednie; ale mnie takie bezpośrednie zetknięcie się z plastycznymi kształtami jej ciała, które z anatomiczną dokładnością odczuwałem na swoich plecach, rozbudzało zmysłowe pragnienia i gorącymi rumieńcami rozpalało mi twarz.

Nieraz, gdy wybierała się na bal, wzywała mnie, także tytułem naszego pokrewieństwa, do rozmaitych drobnych posług, jak zapięcia bransolety na obnażonych po ramię rękach, sznurowania bucików lub poprawienia pewnych nierówności w dekolcie pleców. A miała plecy prześlicznie utoczone, z dwoma dołeczkami wdzięków, jakie się tworzą zwykle na uśmiechniętych policzkach. Jej plecy zdawały się tak samo uśmiechać i to sprawiło, że kiedy raz poprawiałem jej coś w tej okolicy, krew uderzyła mi nagle do głowy, oczy mgłą zaszły i sam nie wiem, jak i kiedy usta moje znalazły się na jednym z tych dołeczków, a równocześnie ręką objąłem zgrabną kibić cioci i przyciągnąłem ją mocno do siebie.

– Ato co! – zawołała oburzona tą moją śmiałością i odepchnęła mnie tak gwałtownie, że potoczyłem się pod ścianę i zaczęła mi sypać burę o karczemnym zachowaniu się, braku uszanowania, niesłychanym zuchwalstwie moim itd.

Wysłuchałem tej całej reprymendy w pokorze, jak skruszony grzesznik, a za całe usprawiedliwienie rzekłem:

– To czemu ciocia ma takie rozkoszne plecy, ja nie mogłem się wstrzymać, nie byłem panem siebie. _C’est plus fort, que moi._

Gdybym to był powiedział po polsku, może by nie poskutkowało, ale zdanie każde powiedziane po francusku miało dla cioci powagę dogmatu i widocznie ją rozbroiło, bo złagodniał surowy wyraz jej oczów i nawet coś w rodzaju uśmiechu i zadowolenia błysnęło w nich. Odwróciła się ode mnie, bym tego nie spostrzegł, i dla utrzymania powagi dodała:

– Jak ty śmiałeś zrobić coś podobnego? A gdyby była weszła Józia lub kto inny?

– Na drugi raz będę ostrożniejszy, cioteczko.

– Nigdy tego nie powinieneś robić.

– Dobrze, cioteczko – i pokornie pocałowałem ją w rękę.

Odtąd trzymała mnie w przyzwoitej odległości od siebie; nie wpuszczała mnie nigdy do pokoju, gdy się ubierała, w ogóle była ostrożniejszą i unikała wszelkiej ze mną poufałości.

Ale to nie trwało długo.

Ciocia miała zbyt żywe usposobienie, aby wytrwać w tej przybranej powadze, a przy tym bywałem tak częstym gościem w jej domu, tak często potrzebowała moich usług, mojego towarzystwa, czy to na koncert, czy do teatru, czy wreszcie aby ją odprowadzać na sesje, wizyty, tak często musiałem na jourfiksach u niej zastępować ciągle nieobecnego męża, grać rolę gospodarza, że przymusowy, oficjalny stosunek między nami długo utrzymać się nie mógł i po paru tygodniach wróciliśmy znowu do dawnej poufałości i swobody, z tą tylko różnicą, że nie byłem już nigdy tak gwałtownie niegrzeczny i gdy przyszła mi kiedy ochota pocałować ją czy w ramię, czy w usta, czy nawet w te rozkoszne dołeczki, to prosiłem o to, jak dobrze wychowany chłopczyk, napierający się zabawki lub słodyczy, i zabezpieczywszy się pierwej, że nikogo nie ma w bliskości, odzywałem się grzecznie, z pewną nieśmiałością:

– Cioteczko, można?

– Co takiego? – pytała zajęta swoją toaletą albo inną jaką robotą.

A ja wtedy wskazując nieśmiało miejsce, które było przedmiotem moich pragnień, mówiłem błagalnie: tu.

– No, całuj, całuj – mówiła pobłażliwie – skoro ci to taką przyjemność sprawia, ty, ty, zepsuty dzieciaku.

Czasem sama całowała mnie, gdy była łaskawszą na mnie, a chociaż robiła to z należytą powagą, to jednak miała taki jakiś dziwny sposób całowania, że potem długo jeszcze czułem dotknięcie jej mięsistych warg na moich ustach i rozkoszne gorąco w nerwach.

Taki całus dostawał mi się zwykle wtedy, gdy ciocia była z czegoś bardzo zadowoloną, gdy zrobiłem dla niej coś takiego, co jej przyjemność sprawiało. Jeżeli np. raut się udał, jeżeli na jourfiksy sprowadziłem kilka nowych osobistości, które były atrakcją wieczoru i pisano o tym na drugi dzień w gazetach. Wprawiało ją to w taki różowy humor, że byłaby wszystkich ściskała i całowała z wielkiej uciechy, a że wszystkich nie mogła, bo to nie wypadało, więc na mojej osobie wyładowywała ten cały zapas swego zadowolenia.

Ja bowiem, jak to już wspomniałem, zajmowałem się głównie urządzaniem jej przyjęć tygodniowych, w zastępstwie nieobecnego męża, który zwykle o tej porze wysiadywał w resursie przy taroku, ja sprowadzałem młodzież, bawiłem damy, dyrygowałem służbą, układałem program wieczoru i odprowadzałem potem do domu te panie, którym brakło młodzieży do odprowadzania.

Na fiksach bowiem u cioci bywały najczęściej panie bez mężów, gdyż ciocia obecność mężów, szczególniej starszych, uważała za rzecz bardzo nudną i psującą wszelką zabawę. Bywali mężczyźni, ale nie mężowie, panowie ile możności młodzi, zabawni, weseli lub utalentowani. Każdy co miał sławę dobrego _causera,_ dowcipnego bawidamy, bywał mile widziany na salonach cioci.

O czym tam nie mówiono. Dyskusje o najmodniejszych prądach w literaturze, muzyce i malarstwie, których reprezentanci lub wielbiciele bywali tu stałymi gośćmi, mieszały się z pikantnymi anegdotkami, dwuznacznymi dowcipami, którym inteligentne niewiasty przysłuchiwały się bez zarumienienia i fałszywej pruderii. Z równą gorliwością rozprawiano o strojach i polityce w cieniu rododendronów, palm i dracen, przy akompaniamencie muzyki Griega, Maseneta, Mascagniego – jakby za parawanem; uprawiano flirt w różnych odmianach, wśród wyzywających spojrzeń, nerwowych, sekretnych uścisków dłoni, naukowe, poważne rozmowy ożywiano popijaniem _sherry, bordeaux,_ zajadaniem _petits fourów,_ pasztetów, cukrów, którymi stoliki obficie były zastawione. Krytykowano sztuki teatralne, opowiadano sobie zakulisowe skandaliki, rozwiązywano zagadnienia społeczne, kwestie kobiet, przyszłość Europy, słowem – był to kalejdoskop, w którym barwy, przedmioty, wypadki przesuwały się i splatały ze sobą, jak zręcznie ułożony felieton. A ciocia brała w tym wszystkim żywy udział, interesując się każdą sprawą, zabierając głos w wielu kwestiach, pomagając sobie w tym względzie więcej intuicją i sprytem, jak istotną wiedzą.

Podziwiać musiałem zręczność, z jaką nieraz umiała rozprawiać o książce, której wszystkich kartek nawet nie miała czasu poprzecinać, jak prawiła komplementy autorom, o których dziełach wiedziała tylko ze słyszenia. Miała talent szybkiego orientowania się. Z kilku kartek przeczytanych odgadywała całość, z posłyszanych mimochodem zdań urabiała sobie sąd o rzeczy – i tym zdobyła sobie opinię bardzo inteligentnej kobiety. Nie było rzeczy, o której by nie wiedziała, której by nie rozumiała, a przynajmniej udawała, że rozumie. Najekscentryczniej sze np. utwory młodych dekadentów, nad którymi powagi naukowe wzruszały z politowaniem ramionami, przyznając się z całą szczerością, że ich nic a nic nie rozumieją w niej znajdowały entuzjastyczną wielbicielkę, stosującą się w tym do mody panującej w sferach inteligentnych kobiet, nie afiszując jednak zbytnio swego entuzjazmu, żeby sobie nie narazić osób przeciwnego zdania.

Pod tym względem była ona dyplomatką, wiedziała, co gdzie powiedzieć, nie stawiała nigdy kwestii żadnej na ostrzu miecza i umiała się stosować do osób, z którymi rozmawiała. Była niby antysemitką, bo te przekonania miały mir w sferach konserwatywnych i klerykalnych, ale to jej nie przeszkadzało kupować po tańszych cenach towarów u Żydów i mieć znajomości z kilkoma inteligentnymi, postępowymi Żydówkami, skłaniającymi się do socjalizmu. Otaczała się młodzieżą dekadencką, której swobodne rozmowy, nastrojowe usposobienie i życie nie rachujące się wcale z etyką filistrów odpowiadało bardzo jej gustom i upodobaniu, a równocześnie okazywała głęboki szacunek dla autorów dawnych kierunków, którzy raczyli zaszczycać jej salon swoją obecnością; lubiła w towarzystwie elegantek rozprawiać o strojach, a obok tego należała do stowarzyszenia pracy i oszczędności, jakie się w tym czasie zawiązało w Krakowie, potrafiła nawet nudzić się w towarzystwie starych powag urzędowych, które raz w tydzień schodziły się u jej męża na karty, udając wielkie zainteresowanie się ich grą, na której się nic a nic nie rozumiała, a robiła to dlatego, aby przy tej sposobności urabiać interesy swoich protegowanych, polecić któremu z prezesów sprawę jakiego stowarzyszenia, pozyskać salę magistratu na odczyty, wyrobić gratis przedstawienie w teatrze na cel dobroczynny, sprzedać kilkadziesiąt biletów loteryjnych lub uzyskać zapomogę dla Towarzystwa św. Wincentego à Paulo.

W ten sposób umiała sobie pozyskać wszystkich, wyrabiała sobie stosunki, zdobywała stanowisko w świecie i z czasem stała się osobą którą wszyscy znali, do której się udawali o pomoc, poradę, i stała się niezbędną w towarzyskich stosunkach miasta.

Wprawdzie malkontenci mieli jej to i owo do zarzucenia, ale pokątne ich gadania ginęły w chórze ogólnej adoracji dla cioci, nie mając śmiałości wypełzać na światło dzienne, i co najwyżej zdobywały się czasem na jaki złośliwy anonim, który ciocia stosownie do treści przyjmowała z lekceważącym uśmiechem lub pogardliwą obojętnością. Szkodzić one nie mogły jej opinii ani zachwiać ogólnego szacunku, jakiego używała w świecie.II.

Fiksy cioci Dorci rozpoczynały się około szóstej i trwały do ósmej, czasem do dziewiątej i przez tych parę godzin przesunęło się przez jej salony kilkadziesiąt osób, po większej części same grube ryby, orderowi panowie, tajni radcy, prezesowie towarzystw dobroczynnych, poważniejsze panie z miasta, mające znaczenie bądź przez mężów, bądź przez własną działalność i stanowisko, czasem pojawiła się jakaś przejeżdżająca znakomitość, głośny uczony albo artysta, przybywający dla dania koncertu i chcący się dać poznać pierwej w towarzystwie. Zeszło się tych dostojników i znakomitości czasem tyle, że i salon, i jadalny pokój, i buduar cioci były nimi zapełnione, rojno było i gwarno, jak w ulu. Pomiędzy tym ruchliwym zebraniem służba przeciskała się, roznosząc herbatę, ciasta, dla panów koniak i kanapki podawano w jadalnej sali, gdzie także można było palić. Więc w obłokach niebieskawego dymu majaczyły niewyraźnie twarze panów, popijających likiery lub czarną kawę i rozmawiających z poważnymi minami o polityce lub miejscowych wypadkach, a obok nich niekiedy pojawiały się delikatniejsze rysy pań, które tu także się chroniły dla puszczenia paru dymków z egipskich papierosów i porozmawiania z panami.

W salonie od czasu do czasu słychać było śpiewy, popis jakiego artysty na fortepianie, deklamację, po skończeniu której następowały oklaski. Kozerzy bawili damy rozmową, przysiadając się to do jednej, to do drugiej, niby motyle z krzaczka na krzaczek, wywołując uśmiechy lub rumieńce na ich twarzyczkach, zasłoniętych do połowy wachlarzami, spoza których rzucały strzeliste spojrzenia.

A wśród tego gwarnego zebrania ciocia z promieniejącą zadowoleniem twarzą przesuwała się, mając baczne oko na wszystko, co się działo, zatrzymując się tam, gdzie obecność jej była potrzebną. Tu witała świeżo przybyłych gości, przedstawiała i poznawała ich z towarzystwem, tam przysiadała się do jakiegoś dygnitarza lub kanonika ze złotym krzyżem na piersiach i bawiła go rozmową, obserwując równocześnie służbę, toalety pań, kombinacje, w jakie grupowali się goście w salonie.

Czasem przywoływała mnie do siebie spojrzeniem i polecała po cichu bawić panie, które siedziały zapomniane i nikt się nimi nie zajmował, to znowu sama zrywała się do tych, które wcześniej odchodzić chciały, i zatrzymywała je serdeczną prośbą, żeby zostały jeszcze, tłumacząc im, że to jeszcze tak wcześnie, żeby nie dawały złego przykładu, i dla poparcia swej prośby dodawała serdeczne uściski, pocałunki i wyrazy uprzejmej gościnności.

Około dziewiątej gościnność cioci folgowała już w swojej natarczywości i nie zatrzymywała tych, co odejść chcieli. Toteż salony przerzedzały się prędko, oficjalni i poważni goście znikali jeden po drugim i na kolacji zostawało tylko szczupłe grono wybranych, z którymi ciocię łączyły bliższe stosunki przyjaźni lub serdeczniejszej znajomości – kilku panów najprzyjemniejszych, najdowcipniejszych, zadomowionych niejako przez częstsze bywanie i kilka pań. Gromadka ta stanowiła rodzaj dworu cioci, w otoczeniu którego czuła się swobodniejsza, bawiła się i odpoczywała po trudach oficjalnego przyjęcia.

Pierwszą damą w tym dworze, a zarazem najserdeczniejszą przyjaciółką cioci, była pani Eulalia, nazywana zwykle Frou-frou z powodu żywości swego usposobienia, kobieta bardzo piękna, bardzo zgrabna, bardzo elegancka, a zarazem bardzo nieszczęśliwa, jak mówiła ciocia Dorcia, bo mąż jej, którego w naszym towarzystwie tytułowano utartym mianem: „tyrana”, po kilku latach bardzo niby wesołego i bardzo szczęśliwego małżeńskiego pożycia, nagle ku wielkiemu zdumieniu wszystkich zostawił ją w mieście z dziećmi, ze służbą, z mieszkaniem, urządzonym z niesłychanym komfortem, wyznaczył jej ośm tysięcy złotych reńskich rocznego utrzymania i wyjechał do swego majątku na wieś, gdzie oddał się całkiem gospodarstwu, fabrykom i żył tam w zupełnym odosobnieniu, w towarzystwie jakiejś guwernantki, która nie była ani młoda, ani piękna i w ogóle pod żadnym względem nie mogła równać się z panią Eulalią. Dlaczego właściwie to zrobił, nie mogłem się nigdy dokładnie dowiedzieć, choć ciocia nieraz szeroko opowiadała mi o tym skandalicznym jego postępku. Z opowiadania wynikało tylko tyle, że pani Eulalia była jak anioł niewinna w tym względzie i wszystkiemu tylko mąż był winien, mąż, który nie umiał ocenić takiego anioła, jakim go los obdarzył, nie umiał zastosować się do jej pojęć, upodobań, usposobienia i był dla niej za poważny, za zimny, zanadto milczący.

Po tym skandalicznym postępku męża, pani Eulalia, jakkolwiek – jak mi mówiła ciocia – nie była w nim znowu tak bardzo zakochaną z powodów wyżej wyrażonych, wpadła w szaloną rozpacz, z której jej nic nie mogło uleczyć, ani czas, ani żadne środki, którymi próbowała się leczyć. Jeździła biedaczka ze swoją rozpacządo wszystkich główniejszych miejsc kąpielowych, do Francensbadu, Wiesbadenu, do Hall, do Cean, Mentony, nawet do Kairu, wyrzucała bez rachuby pieniądze na zbytkowne stroje, kosztowne życie, przysyłając mężowi rachunki modniarek, hotelarzy, aby takim szalonym marnotra wstwem pieniędzy zmusić go do odezwania się, przybycia i zaprotestowania przeciw takiemu życiu, które mogło grozić w końcu ruiną.

Dla dokuczenia mu i zemszczenia się za jego obojętność rzucała się w szalony wir zabaw, flirtu, głośnych romansów, których echa dochodziły do kraju. Chciała w ten sposób obudzić w nim zazdrość, wywołać dawną miłość, ale i to nic nie pomogło. Mąż milczał jak zaklęty, płacił przysyłane rachunki, pensję nawet podwyższył, ale nie odzywał się wcale. Tyle tylko, że przez swego pełnomocnika zrobił jej uwagę, aby ograniczyła swoje wydatki, choćby ze względu na dzieci, które taka rozrzutność matki może w końcu pozbawić majątku.

To ją trochę opamiętało.

Zaprzestała obwozić swoją rozpacz po świecie i wróciła do Krakowa, gdzie próbowała przez znajomych pogodzić się z mężem. Przyrzekła przebaczyć mu wszystko, zapomnieć o upokorzeniu, jakiego doznała od niego, i obiecywała dla dobra dzieci żyć z nim znowu jak dawniej pod jednym dachem, decydowała się nawet parę letnich miesięcy mieszkać na wsi, co dla osoby tak światowej, rozbawionej, lubiącej towarzystwo, ruch, życie błyszczące – było już niesłychanym poświęceniem, ale i to nie zdołało zmiękczyć serca nielitościwego tyrana.

Zgnębiona takim niepowodzeniem, straciwszy wszelką nadzieję pogodzenia się z mężem, szukała pociechy w religii, a specjalnie w kościele OO. Jezuitów, gdzie przesiadywała po parę godzin dziennie, w towarzystwie znajomych pań, skarżąc się Panu Bogu i swojemu spowiednikowi na los nieszczęśliwy, na swoje osamotnienie, pustkę w sercu i brak celu życia.

Na szczęście trafiła na spowiednika, który dając jej pociechy religijne, wskazał zarazem, że cel jej życia jest taki bliski a tak piękny zarazem, bo wychowanie dzieci. Rada ta jak jasny promień wpadła w ponure ciemności jej skarg i żalów i zreflektowała ją. Dziwiła się, że sama przedtem nie spostrzegła tego, że jej to nigdy na myśl nie przyszło, i z całym zapałem oddała się wychowaniu dzieci.

Ale czyniła to na swój sposób, przesadnie, z entuzjazmem i zapałem. Otoczyła dzieci bonami, ochmistrzyniami, trzymała dla nich stałego lekarza, przyjęła profesorów, osobno dla dziewczynki, osobno dla chłopca; ciągnęła je na spacery, do kościołów, po wizytach, ubrane co dzień inaczej, tak że szwaczki, które trzymała w domu, nastarczyć jej nie mogły z szyciem i trzeba było dokupywać nowe, gotowe suknie w magazynie i to według najnowszej, nieraz nadzwyczaj ekscentrycznej mody. Sama także wystrojona w fantastyczne kapelusze, w najmodniejsze materie, pokazywała się wszędzie w towarzystwie wystrojonych dzieci, chodziła z nimi do teatru na ludowe sztuki, na jasełka, mgliste obrazy, kinematografy, teatrzyki dziecinne, loterie fantowe, przekonana jak najmocniej, że jest matką, jak mało, że żyje tylko dla szczęścia swoich dzieci, im całkiem oddana.

Ciocia i inne panie z naszego towarzystwa zachwycały się nią, nazywały wzorem matek, rzucały pioruny oburzenia na „tego tyrana męża”, który nie umiał ocenić takiej kobiety, i patrząc na nią ze współczuciem i ubolewaniem, nie nazywały jej inaczej tylko: biedna Locia, nieszczęśliwa Locia, poczciwa Locia.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: