- W empik go
Pamiętnik szaleńca - ebook
Pamiętnik szaleńca - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 170 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzisiaj zdarzyła mi się nadzwyczajna przygoda. Obudziłem się z rana dość późno. Kiedy mi Marta przyniosła wyczyszczone buty, zapytałem, która godzi – na. Jakem usłyszał, że już dawno wybiła dziesiąta, ubrałem się na gwałt. Wyznaję, że nie poszedłbym w ogóle do departamentu, wiedziałem bowiem z góry, jaką kwaśną minę zrobi nasz naczelnik wydziału. Od dawna mi powtarza:
– Cóż to za bigos masz wiecznie w głowie, przyjacielu? Latasz jak kot z pęcherzem, w aktach narobisz czasem takiego grochu z kapustą, że sam Belzebub w tym się nie rozezna, nagłówki piszesz małymi literami, nie kładziesz daty ani liczby dziennika… Obrzydliwa czapla! Pewnie mi zazdrości, że siedzę w gabinecie dyrektora i temperuję pióra dla jego eks-cji. Słowem, nie poszedłbym do departamentu, gdyby nie nadzieja zobaczenia skarbnika i wybłagania jakimś cudem od tego Żyda choćby niewielkiej zaliczki. I to ma być stworzenie boskie? Boże Ty mój ko – chany – prędzej się można spodziewać końca świata niż wypłacenia przez niego pensji z góry. Możesz się, człowieku, zabłagać, możesz z głodu zdychać – a ten nic: jak głaz. A u niego w domu jego własna kucharka pierze go po pysku: świat cały o tym wie.
Służba w departamencie, zdaniem moim, wcale nie jest korzystna: nie przynosi żadnych dochodów. Zarząd gubernialny, izba skarbowa i cywilna – to zupełnie co innego: jakiś tam nędzny pisarczyk siedzi w kąciku, fraczynę ma na sobie kiepściutką, gęba taka, że splunąć nie warto – a proszę spojrzeć, jakie to sobie letnisko wynajmuje! Z porcelanową pozłacaną filiżanką ani przystąpić do niego! „To – powiada – kuban dobry dla doktora.” Takiemu trzeba dać parę rysaków, powozik albo bobra za trzysta rubli. Na oko taki pokorniutki, taki delikatniulki: „Pan będzie łaskaw – prosi – pożyczyć scyzoryczka, żebym mógł zatemperować piórko.” A tylko patrzeć, jak interesanta obłuska tak, że tylko koszulę na nim zostawi. Co prawda, u nas za to, w departamencie, praca jest wytworna, czystość wszędzie taka, jakiej zarząd gubernialny jak świat światem nie widział, biurka mahoniowe, wszyscy naczelnicy mówią na pan… Wyznam szczerze, że gdyby nie ta wytworność, dawno bym porzucił służbę w departamencie.
Włożyłem stary szynel, wziąłem parasol, bo była ulewa. Na ulicach – pustki: spotykałem jedynie baby, osłaniające głowy połami swego odzienia, kupców pod parasolami, no i dorożkarzy. Z lepszej publiczności natknąłem się tylko na kamrata – urzędnika. Jakem go zobaczył na rogu, zaraz sobie pomyślałem:
„Ho, ho, kochaneczku! Nie idziesz ty do departamentu, tylko pędzisz za tą, co biegnie przed tobą, i przyglądasz się jej nóżkom”.
Cóż to za bestia, ten nasz brat-łata, urzędnik! Dali – bóg, nie ustąpi taki żadnemu oficerowi: niech tylko zobaczy jaką spódniczkę – zaraz musi zaczepić!
Kiedym tak rozmyślał, przed sklep, obok którego przechodziłem, zajechała kareta. Poznałem ją natychmiast: była to kareta naszego dyrektora.
„Cóż on miałby tu do roboty? – pomyślałem. – Z pewnością to jego córka”.
Przycisnąłem się do muru. Lokaj otworzył drzwiczki: wyfrunęła z karety jak ptaszek. Ach, jakimże wzrokiem rzuciła na lewo i na prawo, jakże mignęła okiem i brwiami… Chryste Panie, zginąłem, zginąłem z kretesem! I po cóż miałaby wyjeżdżać w taką dżdżystą porę? I niech mi teraz kto powie, że kobiety nie przepadają za gałgankami! Nie poznała mnie – zresztą, starałem się zatulić jak najszczelniej, bo szynel miałem bardzo wyszarzany, a przy tym niemodny. Teraz nosi się płaszcze z dłuższymi pelerynkami, moje zaś były krótkie – jedna na drugiej; ponadto sukno nie stępowane.
Jej suczka nie zdążyła wbiec do sklepu i została za… drzwiami na ulicy. Znam ją: wabi się Maggie. Stałem tak chwilkę, aż tu słyszę cieniutki głosik:
– Jak się masz, Maggie!
Ładny kwiat! Któż to może wołać? Obejrzałem się i zobaczyłem dwie panie pod parasolką: jedna staruszka, druga młodziutka. Ale już mnie minęły; a w pobliżu znów się rozległo:
– Nieładnie tak, Maggie!
Co u diabła? Zobaczyłem, jak Maggie obwąchuje się z psiną, która biegła za tymi paniami.