- W empik go
Pamiętnik ze starej szafy - ebook
Pamiętnik ze starej szafy - ebook
Zabawna opowieść o dorastaniu młodej, zakompleksionej dziewczyny w czasach chylącego się ku upadkowi socjalizmu i początkach wolnej Polski. Zwariowana rodzina, nieobliczalni przyjaciele, a wreszcie proza życia przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, widziana oczami młodości, gdzie wzniosłość przemian przegrywa z drapieżną chęcią przeżycia przygody. Historie czwórki przyjaciół wkraczających w dorosłe życie, szalonego dziadka Staśka i ciotek: Felicji, której największym pragnieniem jest powtórne zamążpójście, i Amelii – despotki wzbudzającej strach całej rodziny. Dawka śmiechu gwarantowana.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-752-0 |
Rozmiar pliku: | 450 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najgorszy komplement, jaki usłyszałam w życiu? „Jesteś mądrym chłopcem…”.
Miałam czternaście lat i tysiąc kompleksów. Owym wyszukanym komplementem uraczyła mnie nowa koleżanka mojej mamy, tak zwana dama z wyższych sfer. Moja matka bardzo chciała się zaprzyjaźnić z panią Wandzią i jej wizytę traktowała jako nobilitację, niestety wszystko zepsułam. Mój nieco starszy straszny brat Olek kwiczał ze śmiechu cały wieczór, mama była przerażona, a pani Wandzia już nigdy więcej się nie pojawiła. Bardzo żałowałam, bo chciałam się jej odwdzięczyć tekstem w rodzaju: „Jaki piękny sweterek. Ile ważył?” albo: „Ta pani sąsiadka z naprzeciwka jest okropna, mówi, że pani codziennie goli brodę”. No cóż, może kiedyś będzie okazja.
Faktem jest, że wyglądałam jak chłopak i głosik miałam grubszy niż niejeden mój kolega z klasy, ale żeby zaraz…
Jak się okazało, pani Wandzia nie była ostatnia.
Mieszkaliśmy w tym czasie w starej kamienicy, w czteropokojowym mieszkaniu z tak zwanymi wygodami. Owe wygody wyglądały następująco: w największym pokoju, zwanym stołowym, mieszkali moi rodzice, w następnym dziadek Stasiek, w kolejnym znienawidzona przeze mnie ciotka Felicja, w ostatnim zaś ja i mój straszny brat. Olek dłubał w nosie, puszczał metal, bekał do rytmu i oglądał gazety z gołymi kobietami. Były to czasy bez komputerów i Internetu, a w telewizji królowały dwa programy: pierwszy i drugi. W końcu, jako osóbka wrażliwa, nie mogłam dłużej tego zdzierżyć i powiesiłam wzdłuż pokoju zasłonkę. Dzięki temu nie musiałam już oglądać palucha w nosie mojego brata ani gołych bab, niemniej jednak wrażenia akustyczne pozostały.
Moją ciotkę Felicję przestałam lubić od pierwszego dnia jej pobytu, z dwóch powodów. Co prawda nie puszczała metalu i nie dłubała przy mnie w nosie, ale zaanektowała pokój, który miał być mój. Ciotka była świeżo po rozwodzie i — jak twierdziła — dla świętego spokoju pozostawiła cały dobytek byłemu mężowi, przez co zburzyła nadzieję na mój święty spokój. „Wszystko” nie obejmowało żywego inwentarza, zatem ciotka przyprowadziła się do nas wraz ze ślepym psem o wdzięcznym imieniu Heniek, dwoma sikającymi gdzie popadnie kotami (Docentem i Mecenasem) oraz wszystkożernym królikiem, Bolkiem, który wyglądał jak po chemioterapii. Do kompletu były jeszcze rybki o dziwnym wyglądzie, ale możliwe, że po prostu były jedynie zbyt dobrze odżywione. Drugą kwestią, za którą nie lubili jej wszyscy, były niekontrolowane napady szlochania. W najmniej spodziewanych momentach. Ilości potłuczonych naczyń oraz plam na obrusach nie da się policzyć.
Z dziadkiem Staśkiem też było sporo problemów. Był nad wyraz żywotny, stary jak kamienica, w której mieszkaliśmy, i miał problemy z głową. Lubił dość często wracać do czasów wojennych, ale nie tylko we wspomnieniach, jak moglibyście pomyśleć — zakładał hełm, mundur polowy i chodził po mieszkaniu z dubeltówką (na szczęście nienabitą). Hełm i dubeltówka były zresztą jedynymi rzeczami, których nie obgryzł królik, za to obsikały koty. Stukot butów (jak dziadek miał wartę), na który wszyscy, łącznie z sąsiadami, byli uodpornieni, doprowadzały do szału Heńka. Padło podejrzenie, iż on też mógł pamiętać czasy wojny, chociaż psy z natury tak długo nie żyją. Kiedy dziadek Stasiek ruszał na patrol po pokojach, do domu nie mógł wejść nikt obcy. Ani listonosz, ani inkasent, ani, niestety, nasi znajomi.
Pośród tych wszystkich dziwolągów kręciła się jedyna normalna osoba, moja mama. Ojca prawie nie było w domu. Pewnie uciekał. Wcale mu się nie dziwię, bo ja również często miałam takie myśli. Żeby więc nieco poprawić swoją sytuację lokalową, co dawało nikłą nadzieję, że nie zwariuję, w końcu postanowiłam zdobyć swój kawałek podłogi…
Jak w każdym tego typu mieszkaniu oprócz normalnych pokoi były tam rozliczne pomieszczenia typu składzik opału, spiżarnia czy izba na szczotki. Jeden z takich obiektów przysposobiłam na swój pokoik. Było nawet okno. Spałam na rozkładanym fotelu, który w takiej pozycji zajmował całą powierzchnię. Miało to tę dobrą stronę, że tarasował drzwi i nikt nie mógł znienacka wieczorem do mnie wtargnąć. Zła wiadomość to taka, że jak zachciało mi się siusiu, musiałam złożyć fotel, żeby się wydostać. Gdyby ogłoszono konkurs na składanie i rozkładanie takich foteli na czas, zapewne byłabym mistrzynią. Latem w tej norze panował chłód, zimą niestety też.
Cieszyłam się jednak, że mam swój azyl. I była to wręcz pełnia radości, do momentu aż mój straszny brat wymyślił, że owo pomieszczenie służyło niegdyś jako ustęp dla służby (co nie było prawdą) i z perwersyjną satysfakcją informował o tym wszystkich wokół. Zaraził tym, na moją zgubę, całe otoczenie i później, gdy pytano, gdzie jestem, padała odpowiedź: „W sraczu”.
Pewnego razu przybyli do nas z kilkudniową wizytą krewni. Wujek po podaniu przez domowników miejsca mojego pobytu ze współczuciem powiedział: „To dlatego ona jest taka chuda. Bidulka całymi dniami siedzi w ustępie”. Mniejsza jednak o krewnych, w końcu wyjechali, ale przychodził, na przykład, do mnie chłopak, a mój straszny brat mówił do niego: „Poczekaj, chyba jest w sraczu”. Bardzo romantyczny początek randki. O ile w ogóle fatygant dostał się do domu, bo dziadek Stasiek nie pełnił akurat służby.
Mimo tych niedogodności postanowiłam zostać sławną i poczytną pisarką. Wiedziałam, że nic tak nie szlifuje warsztatu, jak prowadzenie dziennika. Mój pierwszy wpis brzmiał: „Gołębie obsrały mi parapet”.
Nie trzeba się zbyt mocno wysilać, żeby zgadnąć, że w owym czasie do szkoły także chodziłam. Zanim jednak wyszłam z domu, największym problemem było zabezpieczenie mojego skromnego dobytku przed domownikami. W naszym domu każdy przywłaszczał sobie różne rzeczy, nie pytając o pozwolenie. Ja też. Jedynie dziadek nic nie przywłaszczał, ale za to wpuszczał do mnie koty, które uznały mój pokoik za najlepszą kuwetę (może w istocie był tu kiedyś ustęp). Ciotka Fela twierdziła, że to im z czasem minie, bo jej koty są dobrze wychowane i jedynie oznaczają teren. Najwyraźniej jednak nie dotyczyło to pomieszczenia, w którym rezydowałam.
Mówiąc o ciotce Feli, muszę napomknąć, że notorycznie korzystała z mojej zagranicznej kredki do oczu, za każdym razy mlaskając i mrucząc z zachwytem, jak to na Zachodzie potrafią wszystko dobrze zrobić. Kredkę tę dostałam od brata, Olka, który postanowił zostać świętym. Wytrwał w tym postanowieniu jakieś trzy godziny, ale tyle wystarczyło, żebym zdążyła dostać ten wspaniały prezent. Kredka miała naklejoną cenę z jakiegoś zachodnioniemieckiego sklepu i była powiewem wielkiego świata. Po pewnym czasie okazało się, że była to zwykła, miękka kredka ołówkowa, a cena pochodziła nie wiadomo skąd. Kiedy się odkleiła, oczom ukazał się napis w rodzimym języku: „Kredka szkolna Pajacyk”. Może to nie był akurat „pajacyk” tylko „misio”, pamiętam jedynie moment głębokiego rozczarowania. Ja, dla odmiany, użyłam kilka razy szamponu do włosów ciotki Feli, który co prawda ani się nie pienił, ani też nie pachniał, ale wyjątkowo dobrze robił mi na włosy. Niestety i tu nastąpił krach. Okazało się bowiem, że był to szampon na pchły Heńka, przelany do buteleczki ze słodkim napisem „Szampon wzmacniający Biała Róża”. Tu też mogę się mylić co do kwiatka. Na szczęście włosy mi nie wypadły, co do pcheł wiedzy nie posiadam.
Kiedy już opuszczałam dom, o godzinie siódmej dwadzieścia, czekała mnie batalia o dostanie się do autobusu. Przystanek przypominał nasz pobliski sklep mięsny przed rzuceniem szynki — jak to w tamtych czasach bywało, chętnych było znacznie więcej niż towaru. Z autobusami było podobnie. Rozkład jazdy istniał jedynie w teorii, autobusy się psuły, zamarzały, spóźniały albo porywali je kosmici. Jeśli udało mi się dostać do pierwszego autobusu, wyrokowałam, że czeka mnie dobry dzień. Niejednokrotnie słyszałam: „Gdzie się pchasz, łobuzie” albo „Do poprawczaka z takim”, co było kwintesencją stwierdzenia pani Wandzi. Zanim nabyłam sobie bilet miesięczny, należało zaopatrzyć się w bilety zwykłe. Osoba przy kasowniku miała przechlapane, bo zewsząd docierały prośby o skasowanie biletu. Ja także prosiłam. Bilety czasami wracały do mnie, a niekiedy nie. Nie bałam się kanarów; nawet jeśli jakiś dostał się do środka, to nie był w stanie przepchać się przez tłum ludzi. Najbardziej upartych wysadzano na następnym przystanku. Winnych nie było.
Moja wróżba o zależności między szczęściem w komunikacji miejskiej a pomylnością danego dnia przylgnęła do mnie i kiedy czekało mnie w szkole coś istotnego, pchałam się do autobusu niczym taran. Tak też było przed klasówką z fizyki. Szłam do szkoły w charakterze betonu, tępej dzidy, ciemnej masy. Postanowiłam liczyć na cud i oczywiście, by zyskać potwierdzenie tego cudu, wepchnęłam się do pierwszego autobusu. Z narażeniem życia stałam na ostatnim stopniu, z nadzieją że jednak kierowcy uda się zamknąć drzwi. Udało się, z tym że ja i pasek od mojej teczki byliśmy w środku, a teczka na zewnątrz. Szarpnęłam za pasek. Teczka poturlała się po chodniku. Niestety, mimo mojej determinacji musiałam wysiąść na następnym przystanku. Odzyskałam zgubę, zniknął jedynie portfelik. Cudu nie było, rzecz jasna, i dostałam dwóję (jedynek i szóstek jeszcze wtedy w polskim szkolnictwie nie wynaleziono).
Oprócz fizyki złe oceny miałam także z rosyjskiego, ponieważ nauka tego języka była w złym guście. Padało podejrzenie o sympatyzowanie z „wielkim bratem”, co — jak wiadomo — było passé. Nad przydatnością tego języka w przyszłości nikt się nie zastanawiał. W mojej rodzinie do PZPR-u należał tylko ojciec. Przez trzy miesiące, bo jakoś go namówiono. Po kwartale przekonywano go jednak, żeby zrezygnował. Nie z powodu wywrotowych poglądów, ale dlatego, że notorycznie przysypiał na zebraniach, chrapiąc tak głośno i natarczywie, że zakłócał obrady. Na tym zakończyła się kariera polityczna mojego ojca. W latach pięćdziesiątych uznano by takie drzemki za wrogie, ale w późniejszych latach nikt tego nie traktował poważnie. Z polskiego byłam pilną uczennicą, wszak miałam zostać drugą Margaret Mitchell, inne zaś przedmioty traktowałam mniej poważnie albo wręcz niepoważnie, jak to oceniała moja matka po każdej wywiadówce. Nie zamierzając zmieniać swojego nastawienia, dałam jej wtedy superradę — żeby po prostu przestała chodzić na zebrania, bo po co się niepotrzebnie stresować. Tak też zrobiła i reagowała jedynie na telefony ze szkoły do jej zakładu pracy.