Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętniki (1703-1711) - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętniki (1703-1711) - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 376 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1703

Moim za­my­słem nie jest tu spi­sa­nie hi­sto­rii na­ro­du wę­gier­skie­go czy też wy­szcze­gól­nie­nie, co z nim uczy­nio­no od chwi­li, gdy, po­zba­wio­ny wol­no­ści za­gwa­ran­to­wa­nej mu pra­wa­mi, zo­stał pod­po­rząd­ko­wa­ny pa­no­wa­niu ob­ce­go na­ro­du. Jego grze­chy ścią­gnę­ły nań że­la­zną lagę ob­cych wład­ców, któ­rą tak moc­no zo­stał ude­rzo­ny przez bo­ską spra­wie­dli­wość, że cio­sy jej od­czu­ły wszyst­kie sta­ny kró­le­stwa. Żą­dza wła­dzy nie zna­ją­cej pra­wa roz­ple­ni­ła się wszę­dzie.

Ja sam do­tąd nie­wie­le do­świad­czy­łem tych nie­do­li, prze­ciw któ­rym wal­czył na­ród, mło­dość bo­wiem spę­dzi­łem za gra­ni­cą: naj­pierw przez pięć lat stu­diu­jąc w Cze­chach, póź­niej przez kil­ka lat – we Wło­szech, wresz­cie dal­sze lata stra­wi­łem na dwo­rze wie­deń­skim, na pło­chych roz­ryw­kach mło­de­go wie­ku.

Kie­dy jed­nak na nowo osia­dłem w oj­czyź­nie, znie­wa­gi oso­bi­ste, a jesz­cze bar­dziej pu­blicz­ne, spra­wi­ły, iż jarz­mo, pod któ­rym ję­czał na­ród, sta­ło się dla mnie bar­dzo do­tkli­we. Jako że opo­wie­dzia­łem już o tym szcze­gó­ło­wo w pierw­szej księ­dze mo­ich Wy­znań, nie chcę po­wta­rzać wszyst­kie­go raz jesz­cze. Jest to przy­czy­na, dla któ­rej nie będę już wię­cej opi­sy­wać tego, co się ze mną dzia­ło przed moim uwię­zie­niem, w trak­cie nie­wo­li i po uciecz­ce – jako fak­tów zwią­za­nych w więk­szo­ści z oso­bą pry­wat­ną, oby­wa­te­lem mi­łu­ją­cym wol­ność – aby przejść do opo­wie­ści o tym, co uczy­ni­łem jako oso­ba pu­blicz­na pod­czas owej woj­ny.

Nie oba­wiam się szcze­rze Ci wy­znać, Od­wiecz­na Praw­do, któ­rej po­świę­ci­łem te Pa­mięt­ni­ki, że je­dy­nie umi­ło­wa­nie wol­no­ści i pra­gnie­nie wy­zwo­le­nia oj­czy­zny spod ob­ce­go jarz­ma było ce­lem wszyst­kich mo­ich po­czy­nań. Nie kie­ro­wa­ło mną ani pra­gnie­nie ze­msty, ani pra­gnie­nie zdo­by­cia ko­ro­ny czy księ­stwa, ani też żą­dza wła­dzy. Je­dy­nie próż­na chwa­ła pły­ną­ca z wy­peł­nie­nia obo­wiąz­ku wzglę­dem oj­czy­zny i ziem­skie po­czu­cie god­no­ści, któ­re mia­ło swe źró­dła w na­tu­ral­nej wiel­ko­dusz­no­ści, po­bu­dza­ły mnie do dzia­łań wy­stęp­nych w sto­sun­ku do Cie­bie, mój Boże!, al­bo­wiem wszyst­kie te po­bud­ki wy­pły­wa­ły ze mnie i na mnie się koń­czy­ły. Dla­te­go też od chwi­li, gdy wy­sze­dłem z wię­zie­nia i zna­la­złem w oso­bie hra­bie­go Berc­sény­ie­go wier­ne­go to­wa­rzy­sza mej doli, wszyst­kie na­sze roz­mo­wy zmie­rza­ły do wy­ko­rzy­sta­nia dla na­szej oj­czy­zny oko­licz­no­ści wiel­kiej woj­ny, jaka za­gra­ża­ła Eu­ro­pie. Hra­bia jed­nak, za­wie­dzio­ny w na­dzie­jach, ja­kie po­kła­dał w kró­lu pol­skim Au­gu­ście, po­zba­wio­ny był po­mo­cy i rady. Nie po­zo­sta­wa­ło mi nic in­ne­go, jak li­czyć na opie­kę i po­moc kró­la Fran­cji na mocy trak­ta­tów za­war­tych nie­gdyś z moim pra­dzia­dem, Je­rzym I. któ­re roz­cią­ga­jąc się rów­nież na spad­ko­bier­ców gwa­ran­to­wa­ły po­par­cie mo­je­go rodu w księ­stwie Sied­mio­gro­du w ra­zie elek­cji. Nie bę­dąc jed­nak w po­sia­da­niu au­ten­tycz­ne­go do­ku­men­tu stwier­dza­ją­ce­go za­war­cie so­ju­szu z Fran­cją oraz po­dob­ne­go so­ju­szu ze Szwe­cją, łu­dzi­łem się, że będę mógł się po­wo­łać na pa­mięć o tych do­ku­men­tach i że po­mo­że mi w tym ak­tu­al­ny stan rze­czy.

Opie­ra­jąc się na ta­kim ro­zu­mo­wa­niu, wy­ja­wi­łem swe pro­jek­ty mar­ki­zo­wi du Héron, pod­ów­czas am­ba­sa­do­ro­wi kró­la Fran­cji przy dwo­rze pol­skim. Przed moim uwol­nie­niem z wię­zie­nia i przy­by­ciem do Pol­ski hra­bia Berc­sényi wy­ja­śnił kró­lo­wi pol­skie­mu oraz rze­czo­ne­mu mi­ni­stro­wi, ja­kie udo­god­nie­nia i ko­rzy­ści wy­ni­kły­by z wy­wo­ła­nia woj­ny na Wę­grzech. To­też ów am­ba­sa­dor był przy­chyl­nie uspo­so­bio­ny do na­sze­go pro­jek­tu.

Tym­cza­sem, ze wzglę­du na to, iż woj­na już roz­po­czę­ta we Wło­szech w imie­niu kró­la Hisz­pa­nii z dość nie­for­tun­ne­go pod­usz­cze­nia, jak się po­tem oka­za­ło, nie zo­sta­ła jesz­cze ofi­cjal­nie wy­po­wie­dzia­na przez Ar­cy­chrze­ści­jań­skie­go Mo­nar­chę, am­ba­sa­dor oświad­czył mi, że jego wład­ca z tego po­wo­du nie może wziąć mnie jaw­nie pod swą opie­kę, lecz że zro­bi wszyst­ko, co tyl­ko bę­dzie ko­niecz­ne, aby za­gwa­ran­to­wać bez­pie­czeń­stwo mo­jej oso­by. W tej sy­tu­acji, w ocze­ki­wa­niu na wy­buch woj­ny mię­dzy Fran­cją a ce­sa­rzem, mu­sia­łem po­zo­sta­wać w ukry­ciu pod przy­ja­ciel­ską opie­ką kil­ku pol­skich pa­nów. Ta­kie po­sta­wie­nie spra­wy przez kró­la fran­cu­skie­go uświa­do­mi­ło mi od sa­me­go po­cząt­ku, że nie mogę li­czyć na pa­mięć o rze­czo­nym so­ju­szu.

Zwa­żyw­szy wsze­la­ko, że król pol­ski i więk­sza część wiel­mo­żów na­le­że­li do stron­nic­twa ce­sa­rza, ży­łem cią­gle w wiel­kim nie­bez­pie­czeń­stwie. Mu­sia­łem więc pójść za radą am­ba­sa­do­ra, któ­ry strze­gąc mo­jej oso­by z wiel­kim od­da­niem, czuj­no­ścią i żar­li­wo­ścią, nie wi­dział ni­ko­go wśród pol­skich ma­gna­tów wier­nych in­te­re­som Fran­cji, komu mógł­by z więk­szym za­ufa­niem po­wie­rzyć opie­kę nad moją oso­bą niż wo­je­wo­dzi­nie beł­skiej, któ­ra pod­czas ostat­niej elek­cji była nie­zwy­kle od­da­na stron­nic­twu księ­cia Con­tie­go. Dama ta od­zna­cza­ła się siłą du­cha, mę­ską od­wa­gą i wiel­ko­dusz­no­ścią nie­zwy­kłą dla osób jej płci. Po­nie­waż jed­nak prze­by­wa­ła w Karls­ba­dzie w Cze­chach, usta­li­li­śmy, że bę­dzie­my ocze­ki­wać jej po­wro­tu w do­brach sta­ro­sty – ka­pi­ta­na Mę­ciń­skie­go, któ­ry da­rzył wiel­ką przy­jaź­nią i sym­pa­tią hra­bie­go Berc­sény­ie­go. Miesz­ka­li­śmy więc w zam­ku w Miń­sku pra­wie mie­siąc, aż do przy­jaz­du wo­je­wo­dzi­ny, po czym uda­li­śmy się do War­sza­wy, ni­ko­mu nie zna­ni.

Zo­sta­łem prze­ję­ty przez ową damę w spo­sób świad­czą­cy o wiel­kiej i szla­chet­nej przy­jaź­ni. Ode­sła­no nas do jej męża, pana ze zna­ko­mi­te­go rodu Sie­niaw­skich, z któ­rym łą­czy­ło mnie da­le­kie po­kre­wień­stwo po­przez Ba­to­rych i Kost­ków. Po­zo­sta­wa­li­śmy pod jego tro­skli­wą opie­ką i cał­ko­wi­cie na jego utrzy­ma­niu, na­ra­że­ni na wie­le śmier­tel­nych nie­bez­pie­czeństw; pi­sa­łem o nich po tro­sze w in­nym moim dzie­le, koń­cząc na roku, któ­re­go wy­da­rze­nia będę te­raz re­la­cjo­no­wał.

W cią­gu tych dwóch lat mar­kiz du Héron, mój ogrom­nie od­da­ny przy­ja­ciel, zo­stał na­gle za­trzy­ma­ny w War­sza­wie i ode­sła­ny do Fran­cji z roz­ka­zu kró­la pol­skie­go, któ­ry po­dej­rze­wał go o po­ta­jem­ną ko­re­spon­den­cję z kró­lem szwedz­kim. Na­stęp­cą du Héro­na na tym urzę­dzie zo­stał mar­kiz de Bon­nac, któ­ry re­zy­do­wał w Gdań­sku. Otrzy­mał on roz­kaz od swe­go wład­cy opie­ko­wa­nia się nami i wy­pła­ca­nia nam rocz­nej pen­sji w wy­so­ko­ści dwu­na­stu ty­się­cy liw­rów dla mnie oraz ośmiu ty­się­cy liw­rów dla hra­bie­go Berc­sény­ie­go. Jed­nak­że w spra­wie za­sad­ni­czej.

czy­li w tym, co do­ty­czy­ło roz­po­czę­cia woj­ny na Wę­grzech, wszyst­ko po­su­wa­ło się bar­dzo po­wo­li, zwa­żyw­szy, że mia­łem per­trak­to­wać z mi­ni­strem, któ­re­go nie zna­łem, dwór zaś fran­cu­ski nie stwa­rzał na­wet ja­kich­kol­wiek na­dziei na za­dość­uczy­nie­nie moim proś­bom. Moje zaś pro­po­zy­cje za­wie­ra­ły się w na­stę­pu­ją­cych punk­tach:

I. Nie­chaj w Gdań­sku będą przy­go­to­wa­ne pie­nią­dze, jako nie­zbęd­ny mo­tor dzia­łań wo­jen­nych, niech cze­ka­ją ofi­ce­ro­wie i wszel­kie ro­dza­je uzbro­je­nia.

II. Nie­chaj pol­scy ma­gna­ci zo­sta­ną na­kło­nie­ni do wy­sta­wie­nia 4000 kon­nych i ty­luż pie­cho­ty, abym mógł z nimi wkro­czyć na Wę­gry; w kró­le­stwie tym bo­wiem nie było wów­czas od­dzia­łów ce­sar­skich, gar­ni­zo­ny były źle za­opa­trzo­ne, for­te­ce zaś i umoc­nie­nia – źle strze­żo­ne. Łac­no więc mo­głem przy­pusz­czać, że po­ru­szy się lud i szlach­ta i że przy ich po­mo­cy za­wład­nę for­te­ca­mi; mia­łem na­dzie­ję po­łą­czyć moje siły z si­ła­mi elek­to­ra ba­war­skie­go i wy­nieść tego księ­cia, za zgo­dą ca­łe­go kró­le­stwa, na tron Wę­gier. Do owej chwi­li za­wład­nął on już Lin­zem i Pas­sau, mia­sta­mi w Gór­nej Au­strii. Wsze­la­ko pro­jek­ty te, choć była pod­kre­śla­na i ła­twość ich wy­ko­na­nia, i wszel­kie ko­rzy­ści z nich pły­ną­ce, zo­sta­ły le­d­wie roz­pa­trzo­ne przez po­sła i dwór, któ­ry zu­peł­nie nie orien­to­wał się w spra­wach wę­gier­skich, i uzna­ne za nie­moż­li­we do speł­nie­nia. I cho­ciaż cał­ko­wi­cie ich nie od­rzu­co­no, są­dzo­no ra­czej, że zro­dzi­ły się z roz­pa­czy i za­mia­ru od­wo­ła­nia się do osta­tecz­no­ści. Uwa­ża­łem, że dla uła­twie­nia ich wy­ko­na­nia by­ło­by wska­za­ne, aby król fran­cu­ski ja­kim­kol­wiek spo­so­bem na­mó­wił Tur­ków do udzie­le­nia po­mo­cy Thököly­emu. Tak oto na po­wol­nym roz­trzą­sa­niu po­dob­nych pro­jek­tów mi­nę­ły dwa lata mego wy­gna­nia w Pol­sce.

Tym­cza­sem lud wę­gier­ski był nadal gnę­bio­ny wszel­kie­go ro­dza­ju ha­ra­cza­mi i nie­zno­śnym pod­wyż­sza­niem po­dat­ków. Roz­ka­za­no, aby ko­mi­ta­ty wy­sta­wi­ły po dwa­na­ście ty­się­cy lu­dzi, któ­rzy mie­li być wy­sła­ni do Włoch lub ce­sar­stwa. Cena soli, któ­rej zło­ża są w kró­le­stwie bar­dzo bo­ga­te, zo­sta­ła tak pod­nie­sio­na przez na­rzu­ce­nie opłat cel­nych, że bied­ny lud zmu­szo­ny był jeść cbleb bez soli. Wszyst­kie te cię­ża­ry łą­czy­ły się jesz­cze z wie­lo­ma nad­uży­cia­mi i wszel­kie­go typu szal­bier­stwem w urzę­dach i przy po­bie­ra­niu po­dat­ków. Po­dwo­jo­no stra­że cel­ne, a te ucie­ka­ły się do ta­kich okru­cieństw, że wszy­scy, któ­rzy na­ru­szy­li roz­po­rzą­dze­nie, zgnę­bie­ni i za­stra­sze­ni groź­bą kary i tor­tur, stra­ciw­szy ja­ką­kol­wiek na­dzie­ję na prze­ba­cze­nie, zmu­sze­ni byli ukry­wać się po la­sach i w gó­rach. Zna­leź­li się wśród nich rów­nież moi pod­da­ni z księ­stwa Mun­kacz.

Z po­cząt­kiem wio­sny tego roku oni to pierw­si wy­sła­li do Pol­ski wspo­mnia­ne­go Lász­ló Bige wraz z pew­nym ru­skim księ­dzem, aby upew­nić się, czy jesz­cze żyję. Błą­ka­li się dłu­go przy gra­ni­cy i wresz­cie dzię­ki nie spraw­dzo­nej po­gło­sce do­wie­dzie­li się, że w Brze­ża­nach miesz­ka kil­ku Wę­grów. Skie­ro­wa­li więc tam swo­je kro­ki i po dłu­gich po­szu­ki­wa­niach od­na­leź­li mnie. Przed­sta­wi­li mi skraj­ną nie­do­lę ludu i roz­pacz, któ­ra po­py­cha­ła ich do po­chwy­ce­nia bro­ni, je­śli­by tyl­ko uzy­ska­li ode mnie obiet­ni­cę po­mqcy. Oznaj­mi­li mi, ze w kra­ju poza gar­ni­zo­na­mi jest bar­dzo mało od­dzia­łów ce­sar­skich, że na­wet re­gi­ment Mon­te­cuc­co­le­go otrzy­mał już roz­kaz wy­mar­szu do Włoch. To­też, je­śli na­de­szła­by choć­by skrom­na po­moc, ła­two by­ło­by skło­nić lud do wal­ki zbroj­nej, szlach­ta zaś z pew­no­ścią przy­łą­czy­ła­by się do niej wraz z od­dzia­ła­mi wy­sta­wio­ny­mi przez ko­mi­ta­ty, ak­tu­al­nie roz­pro­szo­ny­mi po kra­ju, al­bo­wiem były one zmu­szo­ne do za­cią­gu, czy­li do opusz­cze­nia oj­czy­zny i ro­dzin. Na­le­ża­ło wresz­cie dać im na­dzie­ję na jak naj­szyb­szą po­moc z oba­wy, żeby ci, któ­rzy byli zdol­ni do no­sze­nia bro­ni, nie zo­sta­li zmu­sze­ni do opusz­cze­nia kra­ju.

Ta­kie były pro­po­zy­cje ludu, nie­zbyt prze­my­śla­ne, i by­ło­by nie­roz­trop­nie go­dzić się na nie. Nie na­le­ża­ło ich wsze­la­ko cał­kiem zlek­ce­wa­żyć. Dla­te­go też po na­ra­dzie z hra­bią Berc­sény­im po­sta­no­wi­li­śmy wy­słać na­sze­go po­słań­ca, aby prze­ko­nać się o praw­dzi­wo­ści owych do­nie­sień, a zwłasz­cza, aby z całą pew­no­ścią prze­ko­nać się o na­stro­jach i se­kret­nych po­czy­na­niach ludu znad Cisy. Dla speł­nie­nia tej mi­sji wy­bra­li­śmy sta­jen­ne­go hra­bie­go, mło­dzień­ca z na­tu­ry po­jęt­ne­go i szcze­rze nam od­da­ne­go. Miał on za­pew­nić mych pod­da­nych, że je­stem cały i zdrów, że miesz­kam w po­bli­żu i że go­tów je­stem ich wspo­móc, je­śli tyl­ko będę mógł li­czyć na ich go­to­wość, po­słu­szeń­stwo, od­da­nie i chęć wal­ki. Czło­wiek ten w cią­gu dwóch dni ob­je­chał więk­szą część mo­ich wło­ści oraz kraj za­ci­sań­ski, lud zaś dał mu za to­wa­rzy­sza dro­gi po­wrot­nej Mi­hálya Papa. Wszę­dzie spo­ty­kał lu­dzi za­pa­lo­nych i go­to­wych do wal­ki, wy­star­czy­ło więc wy­dać roz­ka­zy i po­słać sztan­da­ry, żeby ten tłum bez przy­wód­cy ukon­sty­tu­ował się w je­den or­ga­nizm, któ­re­go część, nie mo­gą­ca już znieść swej nie­do­li i od­wle­ka­nia chwi­li wy­bu­chu po­wsta­nia, schro­ni­ła się w gó­rach, by tam cze­kać na moje roz­ka­zy. Sko­ro spra­wy za­szły tak da­le­ko, a na­sta­wie­nie lud­no­ści było tak po­myśl­ne, są­dzi­li­śmy, iż na­le­ży sko­rzy­stać z owej go­rącz­ki, w ja­kiej zna­la­zły się wszyst­kie umy­sły, i na­ka­za­li­śmy spo­rzą­dze­nie sztan­da­rów i cho­rą­gwi. Ry­chło były one go­to­we, wy­sła­li­śmy więc emi­sa­riu­szy, za­opa­trzo­nych w li­sty pod­pi­sa­ne prze­ze mnie i hra­bie­go Berc­sény­ie­go, w któ­rych obie­cy­wa­li­śmy na­szą po­moc. Su­ro­wo przy­ka­za­li­śmy, żeby nie roz­wi­ja­no tych sztan­da­rów aż do wy­da­nia na­stęp­nych roz­ka­zów oraz żeby nie gra­bio­no szlach­ty. Nad­to za­le­ca­li­śmy spró­bo­wać ja­kie­goś wo­jen­ne­go for­te­lu, za­jąć tym spo­so­bem kil­ka twierdz strze­żo­nych przez Au­stria­ków.

Wy­sław­szy emi­sa­riu­szy po­je­cha­li­śmy zo­ba­czyć się z przy­ja­ciół­mi, księ­ciem Wi­śnio­wiec­kim i Po­toc­kim, wo­je­wo­dą ki­jow­skim. Chcie­li­śmy pro­sić ich o wy­sta­wie­nie pew­nej licz­by od­dzia­łów woj­sko­wych, w za­staw pro­po­nu­jąc na­sze ma­jąt­ki. Po po­wro­cie z tej po­dró­ży, któ­ra uwień­czo­na zo­sta­ła po­wo­dze­niem, uwa­ża­łem za słusz­ne, żeby hra­bia Berc­sényi udał się do War­sza­wy, a stam­tąd, je­śli oka­za­ło­by się ko­niecz­ne, po­je­chał aż do Gdań­ska w celu prze­pro­wa­dze­nia ne­go­cja­cji z mar­ki­zem de Bon­nac. Hra­bia miał mu do­nieść o wszyst­kich po­czy­nio­nych już kro­kach oraz bła­gać o ma­te­rial­ne po­par­cie tego tak waż­ne­go przed­się­wzię­cia, któ­re mo­gło w przy­szło­ści mieć bar­dzo do­nio­słe na­stęp­stwa. W ocze­ki­wa­niu na re­zul­ta­ty jego po­dró­ży po­sta­no­wi­łem za­trzy­mać się w Ole­szy­cach, u wo­je­wo­dzi­ny beł­skiej, żeby być w po­bli­żu i móc taj­ny­mi dro­ga­mi kie­ro­wać roz­po­czę­ty­mi spra­wa­mi na Wę­grzech oraz aby pod­trzy­my­wać ki­pią­cy za­pał ludu na­dzie­ją ry­chłej po­mo­cy.

Mniej wię­cej w dwa ty­go­dnie po wy­jeź­dzie hra­bie­go Berc­sényi-ego po­je­cha­łem ze wspo­mnia­ną wo­je­wo­dzi­ną do jej dóbr w Droz­do­wi­cach, gdzie prze­by­wał wo­je­wo­da po­dol­ski, Kąt­ski, ge­ne­rał ar­ty­le­rii i nasz ser­decz­ny przy­ja­ciel. Z li­stów przy­wie­zio­nych do wo­je­wo­dzi­ny do­wie­dzia­łem się, że wie­lu wę­gier­skich szlach­ci­ców przy­by­ło do Lwo­wa. Z oba­wy, żeby nie zo­sta­ła roz­gło­szo­na przy­czy­na ich przy­jaz­du, ka­za­łem ich we­zwać do Droz­do­wic.

Do­nie­sio­no mi, że w chwi­li przy­jaz­du na­szych emi­sa­riu­szy na wi­dok sztan­da­rów lud oży­wio­ny na­dzie­ją mego przy­wódz­twa nie mógł po­wstrzy­mać się od chwy­ce­nia za broń i roz­po­czę­cia wspól­nej wal­ki o wy­zwo­le­nie oj­czy­zny spod ob­ce­go jarz­ma. Na ich cze­le stał István Ma­jos. któ­ry wła­śnie do nas przy­je­chał wraz z Mi­hály­em Pa­pem. Był to szlach­cic męż­ny, lecz ubo­gi. Po­wia­do­mił nas, że kil­ka ty­się­cy osób z ludu chwy­ciw­szy za broń ocze­ku­je na gra­ni­cy mego przy­by­cia i że w ich imie­niu pro­si mnie, bym nie opusz­czał tak wiel­kiej rze­szy, któ­ra przy­by­ła w te stro­ny wie­dzio­na na­dzie­ją, za­ufa­niem oraz wia­rą w moją po­moc. Do­dał też, iż nie bra­ku­je im ani ser­ca, ani od­wa­gi do ści­słe­go wy­ko­na­nia roz­ka­zów, lecz po­trzeb­ny im jest przy­wód­ca umie­ją­cy wy­ko­rzy­stać za­pał i nie­na­wiść tego ludu, któ­re­go licz­ba zwięk­sza­ła się z każ­dym dniem i któ­ry nie umiał po­zo­sta­wać w bez­czyn­no­ści. Dla­te­go też przy­sła­no go tu wraz z ko­mi­li­to­na­mi, li­cząc na to, że wró­cą ze mną lub przy­najm­niej z mo­imi no­wy­mi roz­ka­za­mi.

Oto, z czym przy­by­wa­ło po­sel­stwo tego zbun­to­wa­ne­go ludu, któ­ry od pew­ne­go cza­su gra­so­wał na ru­bie­żach ko­mi­ta­tów Mára­ma­ros, Ugoc­sa i Szat­már, gra­bił szlach­tę, plą­dro­wał ko­ścio­ły i mły­ny, roz­wi­nąw­szy sztan­da­ry wbrew moim za­mia­rom i roz­ka­zom, któ­re im po­sła­łem. Wzbu­rzy­ło to tak szlach­tę owych ko­mi­ta­tów, że po­chwy­ci­ła za broń, ów zaś zło­dziej­ski od­dział czu­jąc się w po­trza­sku schro­nił się na gra­ni­cy z Pol­ską.

Ko­men­dan­tem Ko­szyc był wów­czas mar­kiz Ni­grel­li, ce­sar­ski ge­ne­rał ar­ty­le­rii, ro­dem z Włoch. Zda­wał on so­bie spra­wę z sy­tu­acji Wę­gier i na­sta­wie­nia lud­no­ści, to­też z bra­ku re­gu­lar­nych od­dzia­łów na­ka­zał w imie­niu ce­sa­rza wy­ru­szyć szlach­cie swo­ich ko­mi­ta­tów z ba­nem na cze­le, aby ści­ga­li łu­pież­ców. Ge­ne­rał ten po­wziął szcze­gól­ne po­dej­rze­nie co do wier­no­ści hra­bie­go Káro­ly­ie­go i od chwi­li wy­bu­chu bun­tu, wy­wo­ła­ne­go przez nie­ja­kie­go To­ka­jie­go, ze spe­cjal­ną uwa­gą ob­ser­wo­wał jego za­cho­wa­nie. Tam­ten, chcąc za wszel­ką cenę roz­pro­szyć owe po­dej­rze­nia, był jesz­cze ak­tyw­niej­szy niż inni i sam zmu­szał szlach­tę, żeby ści­ga­ła ów lud, któ­ry pod mymi sztan­da­ra­mi do­ko­ny­wał gra­bie­ży. Po wy­pę­dze­niu zaś ich z gra­nic swe­go ko­mi­ta­tu po­sta­no­wił ści­gać i roz­bi­jać ich wszę­dzie, do­kąd­kol­wiek by się uda­li.

Kie­dy przy­był Ma­jos, nic o tym wszyst­kim nie wie­dzia­łem, nie mo­głem jed­nak za­apro­bo­wać tego burz­li­we­go przed­się­wzię­cia, pod­ję­te­go wbrew mym roz­ka­zom. Po­sił­ki obie­ca­ne przez pol­skich wiel­mo­żów cią­gle jesz­cze nie nad­cho­dzi­ły. Po­trze­bo­wa­łem pie­nię­dzy, a nie wie­rzy­łem zbyt­nio w obiet­ni­ce czy­nio­ne mi przez fran­cu­skie­go po­sła. Dla­te­go też trud­no­ści, któ­re w tej mie­rze na­ra­sta­ły ze wszyst­kich stron, oraz nie­pew­ność, w ja­kiej się zna­la­złem, skła­nia­ły mnie do odło­że­nia wy­jaz­du. Wsze­la­ko to, co mi do­nie­sio­no o na­stro­jach ludu, uświa­do­mi­ło mi nie­bez­pie­czeń­stwo, ja­kie mo­gło wy­nik­nąć z dal­szej zwło­ki.

Zda­wa­łem so­bie spra­wę, że za­pał ludu nie może trwać zbyt dłu­go i że po wy­ga­śnię­ciu pierw­sze­go pło­mie­nia, dru­gi nie jest już nig­dy tak sil­ny. Po­my­śla­łem, że gdy­by to woj­sko lu­do­we, tak pod­nie­sio­ne na du­chu wia­rą w moje na­dej­ście z od­sie­czą, zo­sta­ło po­bi­te, wów­czas po­wszech­na opi­nia przy­pi­sy­wa­ła­by klę­skę mo­jej nie­obec­no­ści, cho­ciaż owe od­dzia­ły pod­ję­ły wal­kę wbrew moim roz­ka­zom. Lu­dzie ci nie oskar­ża­li­by sie­bie sa­mych o brak prze­zor­no­ści, lecz ob­ró­ciw­szy się prze­ciw­ko mnie wie­rzy­li­by świę­cie, że opu­ści­łem ich w po­trze­bie.

Na­ra­dzi­łem się w tej tak waż­nej spra­wie z wo­je­wo­dą, u któ­re­go miesz­ka­łem, a któ­ry był moim przy­ja­cie­lem i czło­wie­kiem wiel­ce roz­waż­nym. Ato­li po do­kład­nym prze­ba­da­niu wszyst­kich ar­gu­men­tów tak z jed­nej, jak i z dru­giej stro­ny uznał, że nie jest w sta­nie udzie­lić mi rady w tak de­li­kat­nej ma­te­rii. De­cy­zję pod­su­nę­ła mi wresz­cie moja wła­sna py­cha, mi­łość do oj­czy­zny, a tak­że pra­gnie­nie uczy­nie­nia wszyst­kie­go, co było w mo­jej mocy, aby póź­niej nie mieć so­bie nic do za­rzu­ce­nia. Wie­rząc tedy w słusz­ność mo­jej spra­wy i zda­jąc się na po­moc Boga, po­że­gna­łem się z przy­ja­ciół­mi i po­śród wie­lu czu­łych łez wy­je­cha­łem pod wie­czór pew­ne­go bar­dzo desz­czo­we­go dnia, w asy­ście za­le­d­wie ma­łej garst­ki żoł­nie­rzy z przy­bocz­nej gwar­dii wo­je­wo­dy.

Prze­by­łem już pół dro­gi i by­łem wła­śnie w Dro­ho­by­czu, od­da­lo­nym za­le­d­wie o je­den dzień dro­gi od gra­ni­cy Wę­gier, kie­dy nad­je­cha­li ku­rie­rzy z wie­ścią, iż owe uzbro­jo­ne masy, bez do­wód­ców ni stra­ży, za­mro­czo­ne wi­nem i po­grą­żo­ne we śnie, zo­sta­ły roz­bi­te przez Káro­ly­ie­go w miej­sco­wo­ści Do­lha (Do­vgoe) w ko­mi­ta­cie Mára­ma­ros, że utra­co­no sztan­da­ry, a ucie­ki­nie­rzy błą­ka­ją­cy się po oko­li­cach wy­co­fa­li się w góry, ocze­ku­jąc na me roz­ka­zy.

Taki nie­szczę­sny po­czą­tek mia­ła owa woj­na wę­gier­ska, któ­rą pod­ją­łem – przy­zna­ję – wbrew wszel­kim re­gu­łom roz­sąd­ku, po­bu­dzo­ny go­rącz­ką mło­do­ści i mi­ło­ścią do oj­czy­zny. Mo­głem się jesz­cze z niej wy­co­fać i miał­bym po temu wszel­kie ra­cje, wsze­la­ko po­krze­pio­ny je­dy­nym pra­gnie­niem za­słu­że­nia so­bie na za­ufa­nie i mi­łość ludu oraz prze­ko­na­ny o słusz­no­ści wy­zna­czo­ne­go celu, wy­sła­łem Istvána Kál­nán­sy­ego do księ­cia Wi­śnio­wiec­kie­go i wo­je­wo­dy ki­jow­skie­go Po­toc­kie­go, aby przy­spie­szyć na­dej­ście obie­ca­nych po­sił­ków. Po­sta­no­wi­łem więc je­chać da­lej z za­mia­rem ze­bra­nia roz­pro­szo­nych od­dzia­łów i ukry­cia ich w po­bli­żu pol­skiej gra­ni­cy aż do chwi­li przy­by­cia po­sił­ków, aby nie do­pu­ścić do wy­sty­gnię­cia za­pa­łu, jaki roz­pa­lił się w ser­cach ludu. Do­nie­sio­no mi, że z ła­two­ścią zbio­rę roz­pro­szo­ne woj­sko i że tyl­ko w moim księ­stwie Mun­ka­czu go­to­wych jest pięć ty­się­cy pie­chu­rów i pię­ciu­set kon­nych.

Na­za­jutrz do­tar­łem do mia­stecz­ka Sko­le w Pol­sce, w asy­ście – jak już wspo­mnia­łem – żoł­nie­rzy wo­je­wo­dy po­dol­skie­go, wy­sła­nych pod pre­tek­stem od­zy­ska­nia resz­ty za­le­głych pie­nię­dzy na­leż­nych ar­ty­le­rii; tym­cza­sem miesz­kań­cy tej miej­sco­wo­ści za­gro­dzi­li mi dro­gę. Kie­dy jed­nak pod­czas kłót­ni zo­sta­łem roz­po­zna­ny przez ja­kie­goś Żyda, spór na­tych­miast ustą­pił miej­sca po­wszech­nym ozna­kom ra­do­ści. Na wieść o moim przy­by­ciu pe­wien po­czci­wy sta­rzec – był to Pe­tro­niusz Ka­mień­ski, wów­czas prze­ło­żo­ny znaj­du­ją­ce­go się w tych oko­li­cach klasz­to­ru ru­skich mni­chów, któ­ry nie­gdyś ko­ły­sał mnie jako dziec­ko w swo­ich ra­mio­nach – roz­czu­lił się wiel­ce na mój wi­dok i aby do­sta­tecz­nie się mną na­cie­szyć, od­pro­wa­dził mnie aż do sa­mej gra­ni­cy. W na­stęp­nych la­tach od­dał mi wie­le cen­nych usług, a słu­żąc jako po­seł przy per­trak­ta­cjach z mo­skiew­skim ca­rem, otrzy­mał bi­skup­stwo ob­rząd­ku ru­skie­go w Mun­ka­czu. Po tak spę­dzo­nym dniu wie­czo­rem zna­leź­li­śmy się w gó­rach, za­gu­bie­ni na prze­łę­czy. Po­nie­waż zaś na­za­jutrz rano nie uda­ło nam się do­trzeć do wy­zna­czo­ne­go miej­sca, za­trzy­ma­li­śmy się w mia­stecz­ku Kli­miec (Kli­mec), po­ło­żo­nym u stóp Be­ski­dów, od­dzie­la­ją­cych Pol­skę od Wę­gier. Było to, o ile do­brze so­bie przy­po­mi­nam, 16 czerw­ca 1703 r.

Dla więk­szej pew­no­ści roz­ka­za­łem, żeby przy­pro­wa­dzo­no mi od­dzia­ły znaj­du­ją­ce się po dru­giej stro­nie gór. Przy­by­ły oko­ło po­łu­dnia, uzbro­jo­ne w kije i kosy, ale za­miast pię­ciu ty­się­cy lu­dzi przy­by­ło za­le­d­wie pięć­dzie­się­ciu kon­nych oraz dwu­stu pie­szych ze zwy­czaj­ny­mi chłop­ski­mi fu­zja­mi. Ich do­wód­ca­mi byli wie­śniak, Ta­más Esze, mój pod­da­ny z miej­sco­wo­ści Tar­pa, i Al­bert Kiss, zło­czyń­ca i zło­dziej, wy­gna­ny za po­peł­nio­ne prze­stęp­stwa. Wśród tych, któ­rzy do­wo­dzi­li tą zbie­ra­ni­ną, za­le­d­wie Mó­ri­cza i Ho­rva­tha moż­na było na­zwać żoł­nie­rza­mi. Pierw­szy z nich był kie­dyś zwy­kłym żoł­nie­rzem w twier­dzy mun­ka­czew­skiej, dru­gi – słu­żył nie­gdyś jako sier­żant w woj­sku au­striac­kim. Co do resz­ty, były to szu­mo­wi­ny, któ­rych rze­mio­sła wo­jen­ne­go na­uczył roz­bój. Ma­jos, któ­ry przy­był wraz ze mną, pra­gnął nimi do­wo­dzić z ra­cji swe­go szla­chec­twa, ale bę­dąc mło­dzień­cem skłon­nym do kie­lisz­ka, py­szał­kiem i za­dzio­rą, nie­zbyt nada­wał się do tej roli. Owa tłusz­cza nie chcia­ła zaś być pod jego roz­ka­za­mi z po­wo­du na­tu­ral­nej nie­na­wi­ści mię­dzy lu­dem a szlach­tą wę­gier­ską. Mi­hály Pap, bro­da­ty sta­rzec i tęgi pi­jak, przed­sta­wi­ciel chło­pów, chciał do­wo­dzić kon­ni­cą. Fak­tycz­nie, wszy­scy oni byli igno­ran­ta­mi, skłó­co­ny­mi mię­dzy sobą i nie­zdol­ny­mi do speł­nia­nia na­wet za­dań ka­pra­la. Jed­nak­że po­wa­żał ich lud i nie spo­sób było ode­brać im owych sta­no­wisk ani też zna­leźć lep­szych na ich miej­sce.

Uj­rzaw­szy mnie za­tem, ta garst­ka wie­śnia­ków, opa­no­wu­jąc wy­bu­chy ra­do­ści i za­prze­staw­szy strze­la­ni­ny, wy­słu­cha­ła mej po­wi­tal­nej ora­cji nie ską­pią­cej po­chlebstw. Jed­ni roz­po­zna­wa­li mnie po spo­so­bie mó­wie­nia, inni zaś wąt­pi­li, czy to na­praw­dę je­stem ja we wła­snej oso­bie. Na ko­niec pierz­chły wszel­kie wąt­pli­wo­ści, kie­dy z całą żar­li­wo­ścią wy­ra­zi­łem mą mi­łość do oj­czy­zny i szcze­re przy­wią­za­nie do nich sa­mych; wów­czas ra­do­śnie i z całą gor­li­wo­ścią za­przy­się­gli mi wier­ność. Mu­sia­łem sam od­po­wied­nio usze­re­go­wać cały ten mo­tłoch, skła­da­ją­cy się ze zwy­kłych band. Wy­zna­czy­łem stra­że, a gdy ro­bi­łem noc­ny ob­chód, ukrad­kiem słu­cha­łem po­uf­nych roz­mów, żeby le­piej po­znać ich na­sta­wie­nie do mo­jej oso­by i do do­wód­ców. Pro­wiant dzie­lo­no w mo­jej obec­no­ści, ba­czy­łem przy tym pil­nie, aby tej nie­zdy­scy­pli­no­wa­nej tłusz­czy nie roz­da­wa­no wina ani wód­ki. Ka­za­łem pu­blicz­nie ogło­sić moje za­rzą­dze­nia i wy­zna­czy­łem sę­dzie­go dla utrzy­ma­nia dys­cy­pli­ny; da­jąc tedy od sa­me­go po­cząt­ku przy­kła­dy spra­wie­dli­wo­ści i su­ro­wo­ści prze­ciw­ko prze­nie­wier­com, sta­ra­łem się utrzy­mać w kar­no­ści te lu­do­we sze­re­gi pod groź­bą kary.

Dwa dni upły­nę­ły mi na po­dob­nych za­ję­ciach, kie­dy to wieść o moim przy­by­ciu ro­ze­szła się sze­ro­kim echem po księ­stwie Mun­kacz i aż trud­no mi było uwie­rzyć w ra­dość i gor­li­wość ludu, z jaką nad­cią­gał ze wszyst­kich stron. Przy­cho­dzi­li ca­ły­mi gru­pa­mi, przy­no­sząc ze sobą chleb, mię­so i inne nie­zbęd­ne rze­czy. Lu­dzie ci przy­by­wa­li wraz z żo­na­mi i dzieć­mi, a wi­dząc mnie z da­le­ka klę­ka­li i że­gna­li się na mo­dłę Ru­si­nów, pła­cząc ze wzru­sze­nia, co i mnie sa­me­mu wy­ci­ska­ło z oczu łzy. O za­pa­le i uczu­ciach tego ludu nie tyl­ko świad­czy­ły przy­nie­sio­ne pro­wian­ty; ode­sław­szy do domu żony i dzie­ci włą­cza­li się do sze­re­gów mego woj­ska uzbro­je­ni za­le­d­wie w sza­ble, wi­dły i kosy, przy­się­ga­jąc mi wier­ność na śmierć i ży­cie.

W nie­dłu­gim cza­sie li­czeb­ność mo­ich od­dzia­łów wzro­sła aż do trzech ty­się­cy lu­dzi; za­pał wie­śnia­ków, prze­wyż­sza­ją­cy znacz­nie ich rze­czy­wi­ste siły, wzma­gał się z dnia na dzień. Ko­rzy – sta­jąc więc z do­brej woli mo­ich pod­da­nych, uda­ło mi się na­mó­wić ich do od­da­nia koni po­cią­go­wych, aby zwięk­szyć licz­bę ka­wa­le­rzy­stów. Dzię­ki temu moja kon­ni­ca, uzbro­jo­na w chłop­skie strzel­by, szyb­ko osią­gnę­ła licz­bę trzy­stu lu­dzi, wieść zaś gmin­na, za­wsze wszyst­ko wy­ol­brzy­mia­ją­ca, gło­si­ła już o ty­siącu.

Pod­czas gdy wszyst­ko to dzia­ło się na gra­ni­cy, Káro­lyi, dum­ny z uda­nej wy­pra­wy do Do­lhy, za­wiózł na dwór wie­deń­ski pięć sztan­da­rów, któ­re przy­ję­te zo­sta­ły jako za­da­tek jego wier­no­ści i fak­tycz­ne świa­dec­two roz­gro­mie­nia bun­tow­ni­ków. Zwy­cię­stwo Káro­ly­ie­go nie zo­sta­wia­ło dwo­ro­wi wie­deń­skie­mu żad­nej wąt­pli­wo­ści, że roz­ru­chy, wy­wo­ła­ne czy to prze­ze mnie, czy też przez roz­pacz­li­wą sy­tu­ację, w ja­kiej zna­lazł się lud, zo­sta­ły cał­ko­wi­cie zdła­wio­ne. Spo­wo­do­wa­ło to wy­da­nie roz­ka­zu re­gi­men­to­wi Mon­te­cuc­co­le­go, je­dy­ne­mu sta­cjo­nu­ją­ce­mu na Wę­grzech poza ob­sa­dą twierdz, przy­spie­sze­nia wy­mar­szu w kie­run­ku Ita­lii.

Jak już po­wie­dzia­łem, po­więk­szy­ła się znacz­nie licz­ba mo­ich od­dzia­łów i wzrósł jesz­cze ich za­pał, a więc prze­sze­dłem gra­ni­cę Wę­gier ni­czym Ce­zar Ru­bi­kon, by dłu­żej nie być cię­ża­rem dla Po­la­ków. Nie mo­głem wszak­że dłu­go po­pa­sać w gó­rach, al­bo­wiem zie­mia tu­taj ro­dzi­ła je­dy­nie owies, a chleb owsia­ny nie sma­ku­je tym, któ­rzy doń nie na­wy­kli. Dla­te­go też, ro­ze­sław­szy małe par­tie na zwia­dy i wy­wie­dziaw­szy się, że nie ma wo­kół żad­nych wro­gich sił, po­sta­no­wi­łem zejść na mun­ka­czew­skie ni­zi­ny i osiąść w sa­mym mie­ście Mun­kacz, od­da­lo­nym od zam­ku na od­le­głość ar­mat­nie­go wy­strza­łu. Nie mia­łem już bo­wiem żad­nej na­dziei na po­więk­sze­nie od­dzia­łów ani na zdo­by­cie pro­wian­tu w tych gó­rach. W woj­sku wę­gier­skim pa­no­wał zaś taki na­strój jak i u wszyst­kich miesz­kań­ców ni­zin, ma­ją­cych wstręt do prze­by­wa­nia w gó­rach.

Zo­sta­łem na­kło­nio­ny przez taj­nych po­słów ca­łej lud­no­ści za­ci­sań­skie­go kra­ju, przez tak zwa­ne mia­sta haj­du­ków, przez Ja­zy­gów i Ku­ma­nów, do zej­ścia na ni­zi­ny. Gar­ni­zon zam­ko­wy, li­czą­cy za­le­d­wie pię­ciu­set pie­chu­rów au­striac­kich, nie był dla mnie prze­szko­dą, część bo­wiem z nich przy­gnie­cio­na była już sta­ro­ścią, młod­si zaś – po­że­niw­szy się w oko­licz­nych wio­skach, byli zwo­len­ni­ka­mi mo­jej spra­wy. Było w tym gar­ni­zo­nie wie­lu ofi­ce­rów szcze­rze mi od­da­nych, przy któ­rych po­mo­cy mo­głem li­czyć na opa­no­wa­nie twier­dzy. Za­iste wszel­kie przy­czy­ny na­gli­ły mnie do opusz­cze­nia gór i zej­ścia na ni­zi­ny. Zor­ga­ni­zo­waw­szy tedy, jak mo­głem naj­le­piej, ów lu­do­wy kor­pus pie­cho­ty i ka­wa­le­rii, przy­by­łem do Mun­ka­cza po trzech dniach mar­szu. Dla wy­ćwi­cze­nia żoł­nie­rzy i koni prze­pro­wa­dzi­łem kil­ka bi­tew­nych po­ty­czek pod twier­dzą, na mo­dłę wę­gier­ską, roz­lo­ko­wa­łem pie­cho­tę w mie­ście, za­bra­łem ze sobą har­cow­ni­ków i wy­sta­wiw­szy war­ty za­trzy­ma­łem się tam.

Za­le­d­wie jed­nak spę­dzi­łem kil­ka go­dzin na od­po­czyn­ku, gdy z mia­sta za­czę­ły do mnie do­bie­gać od­gło­sy kłót­ni prze­mie­sza­ne z wy­strza­ła­mi ka­ra­bi­no­wy­mi. Sko­ro tyl­ko bo­wiem żoł­nie­rze zna­leź­li w piw­ni­cach wino, nikt nie mógł się oprzeć po­ku­sie. Ofi­ce­ro­wie zaś, ule­pie­ni z tej sa­mej gli­ny co i pro­ści żoł­nie­rze, wraz z nimi od­da­li się hu­lan­kom, a pod­ocho­ce­ni wi­nem, za­rów­no jed­ni, jak i dru­dzy, sko­rzy byli do kłót­ni i burd. Ja je­den, trzeź­wy i opa­no­wa­ny, mu­sia­łem po­wstrzy­mać tę roz­bi­sur­ma­nio­ną ha­ła­strę, po­su­nąw­szy się aż do prze­dziu­ra­wie­nia be­czek, żeby zli­kwi­do­wać ja­ką­kol­wiek oka­zję do pi­jań­stwa.

Po­śród tego roz­gar­dia­szu za­mro­czo­ne­go tłu­mu stra­że do­nio­sły mi o przy­by­ciu kal­wiń­skie­go po­sła, na­zwi­skiem Thu­ri, wy­słan­ni­ka z twier­dzy. Ży­czył on so­bie ze mną roz­ma­wiać, żeby przed­ło­żyć mi proś­by miesz­kań­ców mia­sta, któ­rzy schro­ni­li się w zam­ku. Przy­ją­łem go życz­li­wie, a po­nie­waż wy­py­ty­wa­łem o spra­wy twier­dzy i ca­łe­go kró­le­stwa, prze­ka­zał mi mię­dzy in­ny­mi wieść o tym, że hra­bia Aus­berg, ko­men­dant for­te­cy, ską­di­nąd do­sko­na­le mi zna­ny, otrzy­mał wła­śnie cał­ko­wi­cie pew­ne wia­do­mo­ści o re­gi­men­cie Mon­te­cuc­co­le­go. Otóż re­gi­ment ów, prze­mie­rza­jąc kraj Ja­zy­gów, w dro­dze do Pesz­tu wpadł w za­sadz­kę i zo­stał cał­ko­wi­cie po­bi­ty przez tam­tej­szą lud­ność. Wia­do­mość ta wy­da­wa­ła mi się tym bar­dziej wia­ry­god­na, iż nie­daw­no przyj­mo­wa­łem u sie­bie po­słów od Ja­zy­gów i Ku­ma­nów, któ­rzy chcąc przy­łą­czyć się do mego stron­nic­twa za­pew­nia­li mnie o swej wier­no­ści i go­to­wo­ści do bun­tu.

Wsze­la­ko no­wi­ny te, tak po­myśl­ne dla mo­ich spraw, na­stęp­ne­go już dnia zo­sta­ły przy­tłu­mio­ne cię­ża­rem in­nych, cał­kiem prze­ciw­nych. Al­bo­wiem od­dzia­ły wy­sła­ne na woj­nę do­no­si­ły, że do zam­ku Sze­red­nye, od­le­głe­go o dwie mile, przy­był szwa­dron au­striac­kiej ka­wa­le­rii, eskor­tu­jąc wozy na­ła­do­wa­ne pro­chem. Na wieść o moim po­ja­wie­niu się w oko­li­cy Au­stria­cy po­sta­no­wi­li się za­trzy­mać w rze­czo­nym zam­ku, aby nie na­ra­żać amu­ni­cji na nie­bez­pie­czeń­stwo. Do­brze zna­łem po­ło­że­nie tego zam­ku, ze wszech stron oto­czo­ne­go mu­ra­mi i głę­bo­ką fosą, co da­wa­ło woj­skom au­striac­kim cał­ko­wi­tą prze­wa­gę nad mo­imi źle uzbro­jo­ny­mi od­dzia­ła­mi.

Po­sta­no­wi­łem tedy, że się­gnę rów­nież do ar­gu­men­tów pie­nięż­nych i ro­ze­sła­łem lu­dzi, by pod­ło­ży­li ogień w obo­rach i owczar­niach przy­le­głych do muru, żeby tym spo­so­bem prze­nieść po­żar w stro­nę ze­wnętrz­ne­go po­dwó­rza zam­ku, na któ­rym sta­ły owe wozy. Nad­to ufor­mo­wa­łem od­dział wy­bo­ro­wych strzel­ców, któ­rzy mie­li się ukryć w przy­droż­nych chasz­czach oraz mo­cza­rach i za­ata­ko­wać wro­ga w ra­zie, gdy­by nie po­wiódł się plan wznie­ce­nia po­ża­ru i nie­przy­ja­ciel wy­ru­szył na­za­jutrz w dro­gę. Wsze­la­ko ów mo­tłoch, po­zba­wio­ny ja­kie­go­kol­wiek wo­jen­ne­go do­świad­cze­nia, spę­dziw­szy cały dzień na go­ściń­cach, wy­co­fał się, po­zo­sta­wia­jąc wro­ga w spo­ko­ju.

Kie­dy po­chło­nię­ty by­łem tym wszyst­kim, moja mała ar­mia ro­sła z dnia na dzień, szlach­ta zaś z oko­licz­nych ko­mi­ta­tów, za­czy­na­ją­ca mi wy­raź­nie sprzy­jać, wy­sy­ła­ła naj­bied­niej­szych szlach­ci­ców, aby upew­ni­li się co do mych sił i za­mia­rów. Jed­ni do­no­si­li mi o nie­bez­pie­czeń­stwie, na ja­kie by­łem na­ra­żo­ny, gdyż Au­stria­cy wy­sła­li mor­der­ców, aby mnie za­bić, inni gło­si­li, że re­gi­ment Mon­te­cuc­co­le­go przy­był już do Ungvśru. Ta wia­do­mość po­twier­dzo­na zo­sta­ła przez pew­ne­go szlach­ci­ca nie­daw­no tu przy­by­łe­go, któ­ry przez kil­ka dni ma­sze­ro­wał wraz z owym re­gi­men­tem. Nie mo­głem więc mieć naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści co do wia­ry­god­no­ści owej no­wi­ny. Wy­da­wa­ło mi się wszak­że, że mia­ło­by to bar­dzo po­waż­ne kon­se­kwen­cje, gdy­bym na pierw­szą po­gło­skę o na­dej­ściu jed­ne­go za­le­d­wie re­gi­men­tu wy­co­fał się na­gle z całą ar­mią, któ­rą oce­nia­no już na dzie­sięć ty­się­cy lu­dzi. Ta­kie trwoż­li­we po­su­nię­cie mo­gło­by znie­chę­cić za­rów­no lud­ność, jak i żoł­nie­rzy, choć uwa­ża­łem, że znacz­nie więk­szym błę­dem by­ło­by cze­kać w miej­scu ze wszech stron od­sło­nię­tym, gdzie domy były drew­nia­ne i kry­te sło­mą, ma­jąc fak­tycz­nie trzy ty­sią­ce pie­szych i oko­ło pię­ciu­set kon­nych uzbro­jo­nych czę­ścio­wo w chłop­skie strzel­by – to zna­czy cze­kać w tak nie­ko­rzyst­nych wa­run­kach na wspar­cie od­dzia­łu li­czą­ce­go oko­ło ty­sią­ca dwu­stu ki­ra­sje­rów. Tym spo­so­bem na­ra­ził­bym na skraj­ne nie­bez­pie­czeń­stwo za­rów­no moją oso­bę, jak i in­te­re­sy mo­jej oj­czy­zny.

Za­tem bar­dzo po­trze­bo­wa­łem rady, w jaki spo­sób pod­trzy­mać za­pał żoł­nie­rzy oraz wia­rę w ich wiel­ką siłę, a jed­no­cze­śnie unik­nąć zbli­ża­ją­ce­go się nie­bez­pie­czeń­stwa. Tej zbaw­czej rady mo­głem ocze­ki­wać je­dy­nie od sie­bie sa­me­go. Ro­ze­sław­szy więc czym prę­dzej pod­jaz­dy i zwia­dow­ców do oko­licz­nych wio­sek i skrzęt­nie ukry­wa­jąc wia­do­mość o zbli­ża­niu się Au­stria­ków, wy­sła­łem nocą garst­kę nie­uzbro­jo­nej lud­no­ści w góry do zam­ku w Szent­mi­klós, od­le­głe­go od mia­sta o dwie mile. Po­le­ci­łem im obejść za­mek od stro­ny lasu i po­wró­cić z dru­giej stro­ny twier­dzy, tak aby miesz­kań­cy for­te­cy są­dzi­li, iż przy­by­wa­ją nowe od­dzia­ły. Praw­dzi­wym po­wo­dem tego kro­ku było to, żeby po­przez od­da­le­nie od sie­bie więk­szej czę­ści mych od­dzia­łów, cał­ko­wi­cie po­zba­wio­nej bro­ni, mieć w ra­zie uzy­ska­nia wia­do­mo­ści o zbli­ża­niu się Au­stria­ków pre­tekst do wy­co­fa­nia się w celu do­łą­cze­nia do resz­ty woj­ska. Nie chcia­łem bo­wiem, aby w opi­nii ludu mój marsz dla po­łą­cze­nia się z resz­tą od­dzia­łów zo­stał uzna­ny za uciecz­kę spo­wo­do­wa­ną stra­chem. Za­trzy­ma­łem przy so­bie naj­le­piej uzbro­jo­nych żoł­nie­rzy i od­po­czy­wa­łem.

Na­za­jutrz, kie­dy wcze­snym ran­kiem straż dzien­na go­tu­jąc się do zmia­ny war­ty noc­nej na wy­spie na rze­ce La­tor­ca, ob­le­wa­ją­cej mia­sto, prze­pra­wia­ła się przez wodę, aby za­jąć swo­je sta­no­wi­ska i roz­sta­wić czuj­ki na wzgó­rzach, zo­sta­ła znie­nac­ka za­ata­ko­wa­na przez nie­przy­ja­ciel­ski szwa­dron. Ubie­ra­łem się wła­śnie w mo­jej kwa­te­rze, osło­nię­tej za­le­d­wie ży­wo­pło­tem, kie­dy się to zda­rzy­ło. Przez okno zo­ba­czy­łem mo­ich jeźdź­ców, czuj­nych jak za­wsze, ga­lo­pu­ją­cych w po­śpie­chu przez plac przed do­mem na od­siecz stra­ży. Nie­wiel­ka licz­ba pie­szych, jaka ze mną po­zo­sta­ła, znaj­do­wa­ła się na po­dwó­rzu. Mia­łem za­le­d­wie czas na usta­wie­nie jed­ne­go sze­re­gu wzdłuż pło­tu, dru­gie­go zaś – na­prze­ciw­ko, na pla­cu, mię­dzy znaj­du­ją­cy­mi się tam skła­da­mi.

Jak już po­wie­dzia­łem, cza­su mia­łem bar­dzo mało, po­wra­ca­ła bo­wiem wła­śnie moja ka­wa­le­ria za­ata­ko­wa­na przez duży szwa­dron. Prze­je­cha­li koło bra­my mo­je­go domu i roz­pierz­chli się. Nie­przy­ja­ciel zo­stał wzię­ty w krzy­żo­wy ogień z obu flank, ja sam sta­łem na ko­niu przy bra­mie wraz z Ma­jo­sem i kil­ku jeźdź­ca­mi, jacy mi jesz­cze po­zo­sta­li. Bra­ma była otwar­ta i kie­dy tyl­ko prze­je­chał przez nią szwa­dron, moi jeźdź­cy bły­ska­wicz­nie ją za­trza­snę­li. Ma­jos rzu­cił się na ka­pi­ta­na, któ­ry w przed­dzień cheł­pił się, że przy­nie­sie moje ser­ce na­dzia­ne na swą szpa­dę, i za­bił go. W su­mie za­bi­tych zo­sta­ło trzy­dzie­stu lu­dzi. Zbi­ty z tro­pu szwa­dron za­trzy­mał się do­pie­ro na cmen­ta­rzu znaj­du­ją­cym się na koń­cu mia­sta.

W tej przy­krej sy­tu­acji nie mia­łem cza­su do stra­ce­nia. Na­le­ża­ło za­de­cy­do­wać, czy bę­dzie­my się bro­nić w domu po­ło­żo­nym po­śród in­nych po­kry­tych sło­mą i oto­czo­nym je­dy­nie ży­wo­pło­tem, czy też ru­szy­my do od­wro­tu, co wca­le nie było bar­dziej bez­piecz­ne, gdyż nie po­sia­da­li­śmy żad­nej bro­ni zdol­nej za­trzy­mać ści­ga­ją­cych nas jeźdź­ców. Wie­lu skłon­nych było się bro­nić, lecz na­wet je­śli­by dom był oto­czo­ny mu­ra­mi, z zam­ku strze­la­no by z ar­ma­ty, żeby nas zmu­sić do wy­co­fa­nia się. Pod­ją­łem tedy de­cy­zję od­wro­tu.

Do­da­wa­łem moim otu­chy, ka­za­łem im się ście­śnić w ko­lum­nie mar­szo­wej bez zbyt­nie­go ich usta­wia­nia; nie by­li­by bo­wiem zdol­ni do utrzy­ma­nia sze­re­gu. Au­stria­cy pod­ło­ży­li ogień pod domy, któ­re znaj­do­wa­ły się po­wy­żej mo­je­go. Wiatr za­sło­nił nas dy­mem, z cze­go skwa­pli­wie sko­rzy­sta­łem. Kie­dy jed­nak zna­la­złem się na środ­ku pla­cu, tył mo­jej ko­lum­ny za­czął fa­lo­wać: chcia­no za­wró­cić. Za­trzy­ma­łem czo­ło, pod­nio­słem żoł­nie­rzy na du­chu i ru­szy­li­śmy pro­sto do przo­du na oczach szwa­dro­nu wro­ga, któ­ry się nie ru­szył z miej­sca, li­cząc praw­do­po­dob­nie na to, iż na­trze na nas od tyłu, kie­dy zo­sta­nie­my za­ata­ko­wa­ni od czo­ła.

By­łem w środ­ku ko­lum­ny wraz z oko­ło pięt­na­sto­ma jeźdź­ca­mi go­to­wy­mi do star­cia z każ­dym, kto sta­nął­by na­prze­ciw nas. Je­den z pro­stych żoł­nie­rzy pod­szedł do mnie i po­ra­dził mi zbo­czyć w stro­nę rze­ki, twier­dził, że zna bród, gdzie pie­cho­ta mo­gła­by ła­two się prze­pra­wić, żeby do­trzeć do opłot­ków wsi Oro­szvég, znaj­du­ją­cej się na­prze­ciw­ko, a stam­tąd do win­nic i wy­so­kich gór po­kry­tych la­sa­mi. Nie wa­ha­łem się ani chwi­li przy pod­ję­ciu de­cy­zji. Wróg oto­czył mia­sto, za­mia­rem jego było nas spa­lić, i co wię­cej, cze­kał na pie­cho­tę z zam­ku. Moc­no się za­tem skon­fun­do­wa­no, kie­dy zo­ba­czo­no, jak prze­cho­dzi­my przez rze­kę. Kil­ka szwa­dro­nów ru­szy­ło w na­szą stro­nę, my jed­nak by­li­śmy już za pło­ta­mi, skąd bez prze­szkód do­tar­li­śmy na po­kry­te win­ni­ca­mi wzgó­rza. Tam za­rzą­dzi­łem po­stój i wte­dy do­strze­gli­śmy pie­cho­tę wy­ru­sza­ją­cą z zam­ku z dzia­ła­mi po­lo­wy­mi oraz re­gi­ment Mon­te­cuc­co­le­go roz­sta­wio­ny szwa­dro­na­mi na dro­gach wy­cho­dzą­cych na pole. Tak więc nie­wi­dzial­na ręka bo­ska oca­li­ła mnie z tego nie­bez­pie­czeń­stwa. Przy tej oka­zji stra­ci­łem naj­nie­zbęd­niej­sze dla mnie rze­czy. Wszyst­ko było spa­ko­wa­ne w dwie sa­kwy, lecz mój gier­mek, któ­ry na­gle za­cho­ro­wał, za­po­mniał je za­ła­do­wać na ko­nia.

Pierw­szym moim po­su­nię­ciem było wy­sła­nie roz­ka­zów do tych od­dzia­łów mego woj­ska, któ­re nie ma­jąc bro­ni sta­ły przy są­sied­nim zam­ku w Szent­mi­klós. Tym­cza­sem o mo­jej fa­tal­nej przy­go­dzie opo­wie­dzie­li ucie­ki­nie­rzy; co wię­cej, roz­po­wia­da­li, iż zo­sta­łem w mie­ście oto­czo­ny i za­bi­ty. Bied­ni, prze­ra­że­ni lu­dzie za­le­wa­jąc się łza­mi za­czę­li gło­śno la­men­to­wać na ru­ską mo­dłę, a gło­sy ich roz­le­ga­ły się po gó­rach i do­li­nach. Ma­ni­fe­sto­wa­nie po­wszech­nej ża­ło­by i przy­wią­za­nia wyda się nie­wia­ry­god­ne tym, któ­rzy to te­raz czy­ta­ją. Owe krzy­ki do­cie­ra­ły do mych uszu, pod­czas gdy szli­śmy okręż­ny­mi dro­ga­mi po szczy­tach gór i wśród la­sów. Z oba­wy, żeby nie od­cię­li mi dro­gi czy to Au­stria­cy, czy też szlach­ta z są­sied­nie­go ko­mi­ta­tu Mára­ma­ros, przy­spie­szy­łem marsz, chcąc do­stać się do gra­nic Pol­ski przez jed­ną z trzech do­lin: La­tor­ca, Ki­spin­nye lub Na­gy­pin­nye. Po dwóch dniach szczę­śli­wie zna­la­złem się w Za­wad­ce, wio­sce na­le­żą­cej do mnie, któ­ra po­ło­żo­na była na ru­bie­żach gra­ni­czą­cych z Pol­ską. W kil­ka dni póź­niej wieść o moim przy­by­ciu uko­iła smu­tek mego ludu, któ­ry prze­ro­dził się w po­wszech­ną ra­dość. Nie­szczę­śni­cy owi za­czę­li tłum­nie gro­ma­dzić się wo­kół mnie.

Au­stria­cy, dum­ni z od­nie­sio­ne­go zwy­cię­stwa, obo­zo­wa­li wo­kół pod ochro­ną dział for­tecz­nych, nie uwa­ża­jąc za wła­ści­we ści­ga­nie mnie w gó­rach. W koń­cu czerw­ca, gdy mia­ły miej­sce te przy­kre wy­da­rze­nia, pew­ne­go dnia nad­je­cha­li ku mnie do­brze uzbro­je­ni jeźdź­cy wę­gier­scy, nie przej­mu­jąc się tym, iż mu­sie­li prze­je­chać obok zam­ku oraz re­gi­men­tu Mon­te­cuc­co­le­go. Od­dział ów skła­dał się z do­brze wy­szko­lo­nych żoł­nie­rzy, ob­ju­czo­nych łu­pa­mi zdo­by­ty­mi już daw­niej na miesz­kań­cach wsi po­ło­żo­nych z dru­giej stro­ny Cisy oraz w do­mach szla­chec­kich; wsze­la­ko na­ra­że­ni na po­ścig ze stro­ny ban­de­rii tam­tej­szych ko­mi­ta­tów, nie mo­gąc dłu­żej sta­wiać opo­ru na ni­zi­nie, schro­ni­li się u mnie. Po ja­kimś cza­sie znacz­na część tego od­dzia­łu prze­zwy­cię­ży­ła w so­bie zło­dziej­ską żył­kę, za­czę­ła prze­ja­wiać bar­dziej ludz­kie uczu­cia, sta­ła się bar­dziej okrze­sa­na, za­słu­gu­jąc na woj­sko­we god­no­ści i urzę­dy.

W nie­dłu­gi czas po­tem hra­bia Berc­sényi, za­ła­twiw­szy po­myśl­nie spra­wy w War­sza­wie, do­łą­czył do mnie, przy­pro­wa­dza­jąc ze sobą dwie kom­pa­nie Wo­ło­chów wo­je­wo­dy ki­jow­skie­go, dwie kom­pa­nie dra­go­nów i dwie inne na­le­żą­ce do księ­cia Wi­śnio­wiec­kie­go. Lud zo­stał bar­dzo pod­nie­sio­ny na du­chu wi­dząc te po­sił­ki, ską­di­nąd tak nie­wiel­kie. Siły te, choć tak skrom­ne, do­da­ły lu­dziom od­wa­gi oraz krze­pi­ły na­dzie­ją otrzy­ma­nia więk­szej po­mo­cy, al­bo­wiem hra­bia przy­wiózł rów­nież i pie­nią­dze. Po­seł fran­cu­ski za­pew­nił mnie, iż wkrót­ce prze­ka­że nam pięć ty­się­cy ce­ki­nów. Ka­za­łem roz­dać żoł­nie­rzom mie­sięcz­ny żołd, żeby móc ich le­piej utrzy­mać w po­słu­szeń­stwie i za­trzy­mać pod mo­imi sztan­da­ra­mi. Wspo­mnia­ni ka­wa­le­rzy­ści wę­gier­scy oznaj­mi­li mi, że cała lud­ność ocze­ku­je z nie­cier­pli­wo­ścią mego zej­ścia na rów­ni­ny i pro­si mnie, abym za wszel­ką cenę spró­bo­wał przejść Cisę. Zda­jąc so­bie spra­wę, że nie po­więk­szę licz­by ka­wa­le­rii prze­by­wa­jąc w gó­rach, uzna­łem ową pro­po­zy­cję za cał­kiem roz­sąd­ną. Jed­nak­że, ze wzglę­du na re­gi­ment Mon­te­cuc­co­le­go, roz­ta­so­wa­ny na ty­łach, zej­ście z gór z oko­ło czte­ry­stu kon­ny­mi oraz dwo­ma ty­sią­ca­mi pie­szych bar­dzo źle uzbro­jo­nych, któ­rzy mi po­zo­sta­li po za­sadz­ce w mie­ście, było nie­sły­cha­nie trud­nym przed­się­wzię­ciem. Wody w rze­kach Bor­so­va, Cisa i Sza­mos wez­bra­ły i za­la­ły wsie, lasy i pola bło­tem i mu­łem, czy­niąc ich ko­ry­ta nie­moż­li­wy­mi do prze­by­cia. Trud­no­ści te zo­sta­ły jed­nak po­ko­na­ne dzię­ki od­wa­dze żoł­nie­rzy oraz z po­wo­du ko­niecz­no­ści wy­mar­szu; nie moż­na bo­wiem było dłu­żej trzy­mać na gra­ni­cy wojsk, któ­re przy­by­ły z Pol­ski.

W koń­cu lip­ca otrzy­ma­łem z wia­ry­god­nych źró­deł wia­do­mość, że szlach­ta z ko­mi­ta­tów Be­reg i Ugoc­sa wraz ze stu pie­chu­ra­mi z gar­ni­zo­nu szat­mar­skie­go i ty­lo­ma jeźdź­ca­mi z re­gi­men­tu Mon­te­cuc­co­le­go za­ję­ła sta­no­wi­sko we wsi Ti­sza­becs pod ko­men­dą Istva­na Csáky, żu­pa­na owych dwóch ko­mi­ta­tów, z za­mia­rem unie­moż­li­wie­nia mi przej­ścia przez rze­kę, resz­ta zaś tego od­dzia­łu za­kwa­te­ro­wa­ła się w moim mie­ście Be­reg­szász (Be­re­go­vo) po tej stro­nie rze­ki. Po­sta­no­wi­łem tedy za­ata­ko­wać ich, po­su­wa­jąc się bar­dzo szyb­ko i w wiel­kiej ta­jem­ni­cy, dro­ga­mi ukry­ty­mi po­śród gór i oko­licz­nych la­sów, aby po wpro­wa­dze­niu za­mę­tu w sze­re­gach owe­go woj­ska za­brać ich ło­dzie, go­to­we do prze­pra­wy.

Ru­szy­li­śmy w dro­gę bar­dzo wcze­snym ran­kiem i po kil­ku­go­dzin­nym za­le­d­wie od­po­czyn­ku wraz z mą ka­wa­le­rią do­tar­łem w cią­gu na­stęp­nej, bar­dzo dżdży­stej nocy w oko­li­ce Be­reg­szászu, gdzie do­wie­dzia­łem się, iż jest tu za­le­d­wie dwu­dzie­stu pię­ciu kon­nych au­striac­kich i ty­luż wę­gier­skich, resz­ta zaś po­zo­sta­ła na dru­gim brze­gu z za­mia­rem ob­ser­wo­wa­nia mnie, plot­ka bo­wiem nie­praw­do­po­dob­nie wy­ol­brzy­mia­ła stan li­czeb­ny mego woj­ska. Aby owi żoł­nie­rze nie wy­mknę­li mi się z rąk, po­sta­no­wi­łem opa­no­wać miej­sce prze­pra­wy strze­żo­ne przez pięt­na­stu au­striac­kich pie­chu­rów ukry­tych za szań­ca­mi.

Moja pie­cho­ta nie mo­gła jesz­cze do mnie do­łą­czyć z po­wo­du cięż­kich do prze­by­cia dróg, po­kry­tych bło­tem, lecz moi wę­gier­scy jeźdź­cy zdo­ła­li sami sfor­so­wać ów sza­niec. Tym­cza­sem zbli­żał się od­dział po­wra­ca­ją­cych Au­stria­ków i Wę­grów, nie­świa­do­my tego, co tu­taj za­szło. Po­sta­wi­łem na cza­tach od­dzia­ły, żeby ich oto­czyć. Kie­dy jed­nak spo­strze­gli, że wi­dać ich jak na dło­ni i że nie mają szan­sy uciecz­ki, wy­co­fa­li się w za­ko­le rze­ki, gdzie zna­leź­li się nie tyl­ko pod osło­ną ognio­wą ka­wa­le­rii i pie­cho­ty za­rów­no au­striac­kiej, jak i tej z ko­mi­ta­tów, zaj­mu­ją­cej sta­no­wi­ska na dru­gim brze­gu rze­ki, lecz otrzy­ma­li jesz­cze do­dat­ko­we po­sił­ki, któ­re ko­rzy­sta­jąc z osło­ny brze­gu strze­la­ły w po­czu­ciu peł­ne­go bez­pie­czeń­stwa. Jeźdź­cy wę­gier­scy, o któ­rych wspo­mnia­łem, iż przy­łą­czy­li się do mnie w Za­wad­ce, za­ata­ko­wa­li ich z wiel­kim mę­stwem, lecz oba­wia­jąc się stra­cić naj­dziel­niej­szych żoł­nie­rzy, po­sta­no­wi­łem prze­rwać atak aż do na­dej­ścia pie­cho­ty. Tym­cza­sem jeźdź­cy owi, na­pie­ra­jąc na wro­ga zwar­ty­mi sze­re­ga­mi, ode­pchnę­li go i roz­gro­mi­li: część po­ko­na­nych rzu­ci­ła się do Cisy i ugrzę­zła w bło­cie i mule; inni, któ­rzy szu­ka­li ra­tun­ku w uciecz­ce, zo­sta­li poj­ma­ni lub za­bi­ci.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: