- W empik go
Pamiętniki (1703-1711) - ebook
Pamiętniki (1703-1711) - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 376 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moim zamysłem nie jest tu spisanie historii narodu węgierskiego czy też wyszczególnienie, co z nim uczyniono od chwili, gdy, pozbawiony wolności zagwarantowanej mu prawami, został podporządkowany panowaniu obcego narodu. Jego grzechy ściągnęły nań żelazną lagę obcych władców, którą tak mocno został uderzony przez boską sprawiedliwość, że ciosy jej odczuły wszystkie stany królestwa. Żądza władzy nie znającej prawa rozpleniła się wszędzie.
Ja sam dotąd niewiele doświadczyłem tych niedoli, przeciw którym walczył naród, młodość bowiem spędziłem za granicą: najpierw przez pięć lat studiując w Czechach, później przez kilka lat – we Włoszech, wreszcie dalsze lata strawiłem na dworze wiedeńskim, na płochych rozrywkach młodego wieku.
Kiedy jednak na nowo osiadłem w ojczyźnie, zniewagi osobiste, a jeszcze bardziej publiczne, sprawiły, iż jarzmo, pod którym jęczał naród, stało się dla mnie bardzo dotkliwe. Jako że opowiedziałem już o tym szczegółowo w pierwszej księdze moich Wyznań, nie chcę powtarzać wszystkiego raz jeszcze. Jest to przyczyna, dla której nie będę już więcej opisywać tego, co się ze mną działo przed moim uwięzieniem, w trakcie niewoli i po ucieczce – jako faktów związanych w większości z osobą prywatną, obywatelem miłującym wolność – aby przejść do opowieści o tym, co uczyniłem jako osoba publiczna podczas owej wojny.
Nie obawiam się szczerze Ci wyznać, Odwieczna Prawdo, której poświęciłem te Pamiętniki, że jedynie umiłowanie wolności i pragnienie wyzwolenia ojczyzny spod obcego jarzma było celem wszystkich moich poczynań. Nie kierowało mną ani pragnienie zemsty, ani pragnienie zdobycia korony czy księstwa, ani też żądza władzy. Jedynie próżna chwała płynąca z wypełnienia obowiązku względem ojczyzny i ziemskie poczucie godności, które miało swe źródła w naturalnej wielkoduszności, pobudzały mnie do działań występnych w stosunku do Ciebie, mój Boże!, albowiem wszystkie te pobudki wypływały ze mnie i na mnie się kończyły. Dlatego też od chwili, gdy wyszedłem z więzienia i znalazłem w osobie hrabiego Bercsényiego wiernego towarzysza mej doli, wszystkie nasze rozmowy zmierzały do wykorzystania dla naszej ojczyzny okoliczności wielkiej wojny, jaka zagrażała Europie. Hrabia jednak, zawiedziony w nadziejach, jakie pokładał w królu polskim Auguście, pozbawiony był pomocy i rady. Nie pozostawało mi nic innego, jak liczyć na opiekę i pomoc króla Francji na mocy traktatów zawartych niegdyś z moim pradziadem, Jerzym I. które rozciągając się również na spadkobierców gwarantowały poparcie mojego rodu w księstwie Siedmiogrodu w razie elekcji. Nie będąc jednak w posiadaniu autentycznego dokumentu stwierdzającego zawarcie sojuszu z Francją oraz podobnego sojuszu ze Szwecją, łudziłem się, że będę mógł się powołać na pamięć o tych dokumentach i że pomoże mi w tym aktualny stan rzeczy.
Opierając się na takim rozumowaniu, wyjawiłem swe projekty markizowi du Héron, podówczas ambasadorowi króla Francji przy dworze polskim. Przed moim uwolnieniem z więzienia i przybyciem do Polski hrabia Bercsényi wyjaśnił królowi polskiemu oraz rzeczonemu ministrowi, jakie udogodnienia i korzyści wynikłyby z wywołania wojny na Węgrzech. Toteż ów ambasador był przychylnie usposobiony do naszego projektu.
Tymczasem, ze względu na to, iż wojna już rozpoczęta we Włoszech w imieniu króla Hiszpanii z dość niefortunnego poduszczenia, jak się potem okazało, nie została jeszcze oficjalnie wypowiedziana przez Arcychrześcijańskiego Monarchę, ambasador oświadczył mi, że jego władca z tego powodu nie może wziąć mnie jawnie pod swą opiekę, lecz że zrobi wszystko, co tylko będzie konieczne, aby zagwarantować bezpieczeństwo mojej osoby. W tej sytuacji, w oczekiwaniu na wybuch wojny między Francją a cesarzem, musiałem pozostawać w ukryciu pod przyjacielską opieką kilku polskich panów. Takie postawienie sprawy przez króla francuskiego uświadomiło mi od samego początku, że nie mogę liczyć na pamięć o rzeczonym sojuszu.
Zważywszy wszelako, że król polski i większa część wielmożów należeli do stronnictwa cesarza, żyłem ciągle w wielkim niebezpieczeństwie. Musiałem więc pójść za radą ambasadora, który strzegąc mojej osoby z wielkim oddaniem, czujnością i żarliwością, nie widział nikogo wśród polskich magnatów wiernych interesom Francji, komu mógłby z większym zaufaniem powierzyć opiekę nad moją osobą niż wojewodzinie bełskiej, która podczas ostatniej elekcji była niezwykle oddana stronnictwu księcia Contiego. Dama ta odznaczała się siłą ducha, męską odwagą i wielkodusznością niezwykłą dla osób jej płci. Ponieważ jednak przebywała w Karlsbadzie w Czechach, ustaliliśmy, że będziemy oczekiwać jej powrotu w dobrach starosty – kapitana Męcińskiego, który darzył wielką przyjaźnią i sympatią hrabiego Bercsényiego. Mieszkaliśmy więc w zamku w Mińsku prawie miesiąc, aż do przyjazdu wojewodziny, po czym udaliśmy się do Warszawy, nikomu nie znani.
Zostałem przejęty przez ową damę w sposób świadczący o wielkiej i szlachetnej przyjaźni. Odesłano nas do jej męża, pana ze znakomitego rodu Sieniawskich, z którym łączyło mnie dalekie pokrewieństwo poprzez Batorych i Kostków. Pozostawaliśmy pod jego troskliwą opieką i całkowicie na jego utrzymaniu, narażeni na wiele śmiertelnych niebezpieczeństw; pisałem o nich po trosze w innym moim dziele, kończąc na roku, którego wydarzenia będę teraz relacjonował.
W ciągu tych dwóch lat markiz du Héron, mój ogromnie oddany przyjaciel, został nagle zatrzymany w Warszawie i odesłany do Francji z rozkazu króla polskiego, który podejrzewał go o potajemną korespondencję z królem szwedzkim. Następcą du Hérona na tym urzędzie został markiz de Bonnac, który rezydował w Gdańsku. Otrzymał on rozkaz od swego władcy opiekowania się nami i wypłacania nam rocznej pensji w wysokości dwunastu tysięcy liwrów dla mnie oraz ośmiu tysięcy liwrów dla hrabiego Bercsényiego. Jednakże w sprawie zasadniczej.
czyli w tym, co dotyczyło rozpoczęcia wojny na Węgrzech, wszystko posuwało się bardzo powoli, zważywszy, że miałem pertraktować z ministrem, którego nie znałem, dwór zaś francuski nie stwarzał nawet jakichkolwiek nadziei na zadośćuczynienie moim prośbom. Moje zaś propozycje zawierały się w następujących punktach:
I. Niechaj w Gdańsku będą przygotowane pieniądze, jako niezbędny motor działań wojennych, niech czekają oficerowie i wszelkie rodzaje uzbrojenia.
II. Niechaj polscy magnaci zostaną nakłonieni do wystawienia 4000 konnych i tyluż piechoty, abym mógł z nimi wkroczyć na Węgry; w królestwie tym bowiem nie było wówczas oddziałów cesarskich, garnizony były źle zaopatrzone, fortece zaś i umocnienia – źle strzeżone. Łacno więc mogłem przypuszczać, że poruszy się lud i szlachta i że przy ich pomocy zawładnę fortecami; miałem nadzieję połączyć moje siły z siłami elektora bawarskiego i wynieść tego księcia, za zgodą całego królestwa, na tron Węgier. Do owej chwili zawładnął on już Linzem i Passau, miastami w Górnej Austrii. Wszelako projekty te, choć była podkreślana i łatwość ich wykonania, i wszelkie korzyści z nich płynące, zostały ledwie rozpatrzone przez posła i dwór, który zupełnie nie orientował się w sprawach węgierskich, i uznane za niemożliwe do spełnienia. I chociaż całkowicie ich nie odrzucono, sądzono raczej, że zrodziły się z rozpaczy i zamiaru odwołania się do ostateczności. Uważałem, że dla ułatwienia ich wykonania byłoby wskazane, aby król francuski jakimkolwiek sposobem namówił Turków do udzielenia pomocy Thökölyemu. Tak oto na powolnym roztrząsaniu podobnych projektów minęły dwa lata mego wygnania w Polsce.
Tymczasem lud węgierski był nadal gnębiony wszelkiego rodzaju haraczami i nieznośnym podwyższaniem podatków. Rozkazano, aby komitaty wystawiły po dwanaście tysięcy ludzi, którzy mieli być wysłani do Włoch lub cesarstwa. Cena soli, której złoża są w królestwie bardzo bogate, została tak podniesiona przez narzucenie opłat celnych, że biedny lud zmuszony był jeść cbleb bez soli. Wszystkie te ciężary łączyły się jeszcze z wieloma nadużyciami i wszelkiego typu szalbierstwem w urzędach i przy pobieraniu podatków. Podwojono straże celne, a te uciekały się do takich okrucieństw, że wszyscy, którzy naruszyli rozporządzenie, zgnębieni i zastraszeni groźbą kary i tortur, straciwszy jakąkolwiek nadzieję na przebaczenie, zmuszeni byli ukrywać się po lasach i w górach. Znaleźli się wśród nich również moi poddani z księstwa Munkacz.
Z początkiem wiosny tego roku oni to pierwsi wysłali do Polski wspomnianego László Bige wraz z pewnym ruskim księdzem, aby upewnić się, czy jeszcze żyję. Błąkali się długo przy granicy i wreszcie dzięki nie sprawdzonej pogłosce dowiedzieli się, że w Brzeżanach mieszka kilku Węgrów. Skierowali więc tam swoje kroki i po długich poszukiwaniach odnaleźli mnie. Przedstawili mi skrajną niedolę ludu i rozpacz, która popychała ich do pochwycenia broni, jeśliby tylko uzyskali ode mnie obietnicę pomqcy. Oznajmili mi, ze w kraju poza garnizonami jest bardzo mało oddziałów cesarskich, że nawet regiment Montecuccolego otrzymał już rozkaz wymarszu do Włoch. Toteż, jeśli nadeszłaby choćby skromna pomoc, łatwo byłoby skłonić lud do walki zbrojnej, szlachta zaś z pewnością przyłączyłaby się do niej wraz z oddziałami wystawionymi przez komitaty, aktualnie rozproszonymi po kraju, albowiem były one zmuszone do zaciągu, czyli do opuszczenia ojczyzny i rodzin. Należało wreszcie dać im nadzieję na jak najszybszą pomoc z obawy, żeby ci, którzy byli zdolni do noszenia broni, nie zostali zmuszeni do opuszczenia kraju.
Takie były propozycje ludu, niezbyt przemyślane, i byłoby nieroztropnie godzić się na nie. Nie należało ich wszelako całkiem zlekceważyć. Dlatego też po naradzie z hrabią Bercsényim postanowiliśmy wysłać naszego posłańca, aby przekonać się o prawdziwości owych doniesień, a zwłaszcza, aby z całą pewnością przekonać się o nastrojach i sekretnych poczynaniach ludu znad Cisy. Dla spełnienia tej misji wybraliśmy stajennego hrabiego, młodzieńca z natury pojętnego i szczerze nam oddanego. Miał on zapewnić mych poddanych, że jestem cały i zdrów, że mieszkam w pobliżu i że gotów jestem ich wspomóc, jeśli tylko będę mógł liczyć na ich gotowość, posłuszeństwo, oddanie i chęć walki. Człowiek ten w ciągu dwóch dni objechał większą część moich włości oraz kraj zacisański, lud zaś dał mu za towarzysza drogi powrotnej Mihálya Papa. Wszędzie spotykał ludzi zapalonych i gotowych do walki, wystarczyło więc wydać rozkazy i posłać sztandary, żeby ten tłum bez przywódcy ukonstytuował się w jeden organizm, którego część, nie mogąca już znieść swej niedoli i odwlekania chwili wybuchu powstania, schroniła się w górach, by tam czekać na moje rozkazy. Skoro sprawy zaszły tak daleko, a nastawienie ludności było tak pomyślne, sądziliśmy, iż należy skorzystać z owej gorączki, w jakiej znalazły się wszystkie umysły, i nakazaliśmy sporządzenie sztandarów i chorągwi. Rychło były one gotowe, wysłaliśmy więc emisariuszy, zaopatrzonych w listy podpisane przeze mnie i hrabiego Bercsényiego, w których obiecywaliśmy naszą pomoc. Surowo przykazaliśmy, żeby nie rozwijano tych sztandarów aż do wydania następnych rozkazów oraz żeby nie grabiono szlachty. Nadto zalecaliśmy spróbować jakiegoś wojennego fortelu, zająć tym sposobem kilka twierdz strzeżonych przez Austriaków.
Wysławszy emisariuszy pojechaliśmy zobaczyć się z przyjaciółmi, księciem Wiśniowieckim i Potockim, wojewodą kijowskim. Chcieliśmy prosić ich o wystawienie pewnej liczby oddziałów wojskowych, w zastaw proponując nasze majątki. Po powrocie z tej podróży, która uwieńczona została powodzeniem, uważałem za słuszne, żeby hrabia Bercsényi udał się do Warszawy, a stamtąd, jeśli okazałoby się konieczne, pojechał aż do Gdańska w celu przeprowadzenia negocjacji z markizem de Bonnac. Hrabia miał mu donieść o wszystkich poczynionych już krokach oraz błagać o materialne poparcie tego tak ważnego przedsięwzięcia, które mogło w przyszłości mieć bardzo doniosłe następstwa. W oczekiwaniu na rezultaty jego podróży postanowiłem zatrzymać się w Oleszycach, u wojewodziny bełskiej, żeby być w pobliżu i móc tajnymi drogami kierować rozpoczętymi sprawami na Węgrzech oraz aby podtrzymywać kipiący zapał ludu nadzieją rychłej pomocy.
Mniej więcej w dwa tygodnie po wyjeździe hrabiego Bercsényi-ego pojechałem ze wspomnianą wojewodziną do jej dóbr w Drozdowicach, gdzie przebywał wojewoda podolski, Kątski, generał artylerii i nasz serdeczny przyjaciel. Z listów przywiezionych do wojewodziny dowiedziałem się, że wielu węgierskich szlachciców przybyło do Lwowa. Z obawy, żeby nie została rozgłoszona przyczyna ich przyjazdu, kazałem ich wezwać do Drozdowic.
Doniesiono mi, że w chwili przyjazdu naszych emisariuszy na widok sztandarów lud ożywiony nadzieją mego przywództwa nie mógł powstrzymać się od chwycenia za broń i rozpoczęcia wspólnej walki o wyzwolenie ojczyzny spod obcego jarzma. Na ich czele stał István Majos. który właśnie do nas przyjechał wraz z Mihályem Papem. Był to szlachcic mężny, lecz ubogi. Powiadomił nas, że kilka tysięcy osób z ludu chwyciwszy za broń oczekuje na granicy mego przybycia i że w ich imieniu prosi mnie, bym nie opuszczał tak wielkiej rzeszy, która przybyła w te strony wiedziona nadzieją, zaufaniem oraz wiarą w moją pomoc. Dodał też, iż nie brakuje im ani serca, ani odwagi do ścisłego wykonania rozkazów, lecz potrzebny im jest przywódca umiejący wykorzystać zapał i nienawiść tego ludu, którego liczba zwiększała się z każdym dniem i który nie umiał pozostawać w bezczynności. Dlatego też przysłano go tu wraz z komilitonami, licząc na to, że wrócą ze mną lub przynajmniej z moimi nowymi rozkazami.
Oto, z czym przybywało poselstwo tego zbuntowanego ludu, który od pewnego czasu grasował na rubieżach komitatów Máramaros, Ugocsa i Szatmár, grabił szlachtę, plądrował kościoły i młyny, rozwinąwszy sztandary wbrew moim zamiarom i rozkazom, które im posłałem. Wzburzyło to tak szlachtę owych komitatów, że pochwyciła za broń, ów zaś złodziejski oddział czując się w potrzasku schronił się na granicy z Polską.
Komendantem Koszyc był wówczas markiz Nigrelli, cesarski generał artylerii, rodem z Włoch. Zdawał on sobie sprawę z sytuacji Węgier i nastawienia ludności, toteż z braku regularnych oddziałów nakazał w imieniu cesarza wyruszyć szlachcie swoich komitatów z banem na czele, aby ścigali łupieżców. Generał ten powziął szczególne podejrzenie co do wierności hrabiego Károlyiego i od chwili wybuchu buntu, wywołanego przez niejakiego Tokajiego, ze specjalną uwagą obserwował jego zachowanie. Tamten, chcąc za wszelką cenę rozproszyć owe podejrzenia, był jeszcze aktywniejszy niż inni i sam zmuszał szlachtę, żeby ścigała ów lud, który pod mymi sztandarami dokonywał grabieży. Po wypędzeniu zaś ich z granic swego komitatu postanowił ścigać i rozbijać ich wszędzie, dokądkolwiek by się udali.
Kiedy przybył Majos, nic o tym wszystkim nie wiedziałem, nie mogłem jednak zaaprobować tego burzliwego przedsięwzięcia, podjętego wbrew mym rozkazom. Posiłki obiecane przez polskich wielmożów ciągle jeszcze nie nadchodziły. Potrzebowałem pieniędzy, a nie wierzyłem zbytnio w obietnice czynione mi przez francuskiego posła. Dlatego też trudności, które w tej mierze narastały ze wszystkich stron, oraz niepewność, w jakiej się znalazłem, skłaniały mnie do odłożenia wyjazdu. Wszelako to, co mi doniesiono o nastrojach ludu, uświadomiło mi niebezpieczeństwo, jakie mogło wyniknąć z dalszej zwłoki.
Zdawałem sobie sprawę, że zapał ludu nie może trwać zbyt długo i że po wygaśnięciu pierwszego płomienia, drugi nie jest już nigdy tak silny. Pomyślałem, że gdyby to wojsko ludowe, tak podniesione na duchu wiarą w moje nadejście z odsieczą, zostało pobite, wówczas powszechna opinia przypisywałaby klęskę mojej nieobecności, chociaż owe oddziały podjęły walkę wbrew moim rozkazom. Ludzie ci nie oskarżaliby siebie samych o brak przezorności, lecz obróciwszy się przeciwko mnie wierzyliby święcie, że opuściłem ich w potrzebie.
Naradziłem się w tej tak ważnej sprawie z wojewodą, u którego mieszkałem, a który był moim przyjacielem i człowiekiem wielce rozważnym. Atoli po dokładnym przebadaniu wszystkich argumentów tak z jednej, jak i z drugiej strony uznał, że nie jest w stanie udzielić mi rady w tak delikatnej materii. Decyzję podsunęła mi wreszcie moja własna pycha, miłość do ojczyzny, a także pragnienie uczynienia wszystkiego, co było w mojej mocy, aby później nie mieć sobie nic do zarzucenia. Wierząc tedy w słuszność mojej sprawy i zdając się na pomoc Boga, pożegnałem się z przyjaciółmi i pośród wielu czułych łez wyjechałem pod wieczór pewnego bardzo deszczowego dnia, w asyście zaledwie małej garstki żołnierzy z przybocznej gwardii wojewody.
Przebyłem już pół drogi i byłem właśnie w Drohobyczu, oddalonym zaledwie o jeden dzień drogi od granicy Węgier, kiedy nadjechali kurierzy z wieścią, iż owe uzbrojone masy, bez dowódców ni straży, zamroczone winem i pogrążone we śnie, zostały rozbite przez Károlyiego w miejscowości Dolha (Dovgoe) w komitacie Máramaros, że utracono sztandary, a uciekinierzy błąkający się po okolicach wycofali się w góry, oczekując na me rozkazy.
Taki nieszczęsny początek miała owa wojna węgierska, którą podjąłem – przyznaję – wbrew wszelkim regułom rozsądku, pobudzony gorączką młodości i miłością do ojczyzny. Mogłem się jeszcze z niej wycofać i miałbym po temu wszelkie racje, wszelako pokrzepiony jedynym pragnieniem zasłużenia sobie na zaufanie i miłość ludu oraz przekonany o słuszności wyznaczonego celu, wysłałem Istvána Kálnánsyego do księcia Wiśniowieckiego i wojewody kijowskiego Potockiego, aby przyspieszyć nadejście obiecanych posiłków. Postanowiłem więc jechać dalej z zamiarem zebrania rozproszonych oddziałów i ukrycia ich w pobliżu polskiej granicy aż do chwili przybycia posiłków, aby nie dopuścić do wystygnięcia zapału, jaki rozpalił się w sercach ludu. Doniesiono mi, że z łatwością zbiorę rozproszone wojsko i że tylko w moim księstwie Munkaczu gotowych jest pięć tysięcy piechurów i pięciuset konnych.
Nazajutrz dotarłem do miasteczka Skole w Polsce, w asyście – jak już wspomniałem – żołnierzy wojewody podolskiego, wysłanych pod pretekstem odzyskania reszty zaległych pieniędzy należnych artylerii; tymczasem mieszkańcy tej miejscowości zagrodzili mi drogę. Kiedy jednak podczas kłótni zostałem rozpoznany przez jakiegoś Żyda, spór natychmiast ustąpił miejsca powszechnym oznakom radości. Na wieść o moim przybyciu pewien poczciwy starzec – był to Petroniusz Kamieński, wówczas przełożony znajdującego się w tych okolicach klasztoru ruskich mnichów, który niegdyś kołysał mnie jako dziecko w swoich ramionach – rozczulił się wielce na mój widok i aby dostatecznie się mną nacieszyć, odprowadził mnie aż do samej granicy. W następnych latach oddał mi wiele cennych usług, a służąc jako poseł przy pertraktacjach z moskiewskim carem, otrzymał biskupstwo obrządku ruskiego w Munkaczu. Po tak spędzonym dniu wieczorem znaleźliśmy się w górach, zagubieni na przełęczy. Ponieważ zaś nazajutrz rano nie udało nam się dotrzeć do wyznaczonego miejsca, zatrzymaliśmy się w miasteczku Klimiec (Klimec), położonym u stóp Beskidów, oddzielających Polskę od Węgier. Było to, o ile dobrze sobie przypominam, 16 czerwca 1703 r.
Dla większej pewności rozkazałem, żeby przyprowadzono mi oddziały znajdujące się po drugiej stronie gór. Przybyły około południa, uzbrojone w kije i kosy, ale zamiast pięciu tysięcy ludzi przybyło zaledwie pięćdziesięciu konnych oraz dwustu pieszych ze zwyczajnymi chłopskimi fuzjami. Ich dowódcami byli wieśniak, Tamás Esze, mój poddany z miejscowości Tarpa, i Albert Kiss, złoczyńca i złodziej, wygnany za popełnione przestępstwa. Wśród tych, którzy dowodzili tą zbieraniną, zaledwie Móricza i Horvatha można było nazwać żołnierzami. Pierwszy z nich był kiedyś zwykłym żołnierzem w twierdzy munkaczewskiej, drugi – służył niegdyś jako sierżant w wojsku austriackim. Co do reszty, były to szumowiny, których rzemiosła wojennego nauczył rozbój. Majos, który przybył wraz ze mną, pragnął nimi dowodzić z racji swego szlachectwa, ale będąc młodzieńcem skłonnym do kieliszka, pyszałkiem i zadziorą, niezbyt nadawał się do tej roli. Owa tłuszcza nie chciała zaś być pod jego rozkazami z powodu naturalnej nienawiści między ludem a szlachtą węgierską. Mihály Pap, brodaty starzec i tęgi pijak, przedstawiciel chłopów, chciał dowodzić konnicą. Faktycznie, wszyscy oni byli ignorantami, skłóconymi między sobą i niezdolnymi do spełniania nawet zadań kaprala. Jednakże poważał ich lud i nie sposób było odebrać im owych stanowisk ani też znaleźć lepszych na ich miejsce.
Ujrzawszy mnie zatem, ta garstka wieśniaków, opanowując wybuchy radości i zaprzestawszy strzelaniny, wysłuchała mej powitalnej oracji nie skąpiącej pochlebstw. Jedni rozpoznawali mnie po sposobie mówienia, inni zaś wątpili, czy to naprawdę jestem ja we własnej osobie. Na koniec pierzchły wszelkie wątpliwości, kiedy z całą żarliwością wyraziłem mą miłość do ojczyzny i szczere przywiązanie do nich samych; wówczas radośnie i z całą gorliwością zaprzysięgli mi wierność. Musiałem sam odpowiednio uszeregować cały ten motłoch, składający się ze zwykłych band. Wyznaczyłem straże, a gdy robiłem nocny obchód, ukradkiem słuchałem poufnych rozmów, żeby lepiej poznać ich nastawienie do mojej osoby i do dowódców. Prowiant dzielono w mojej obecności, baczyłem przy tym pilnie, aby tej niezdyscyplinowanej tłuszczy nie rozdawano wina ani wódki. Kazałem publicznie ogłosić moje zarządzenia i wyznaczyłem sędziego dla utrzymania dyscypliny; dając tedy od samego początku przykłady sprawiedliwości i surowości przeciwko przeniewiercom, starałem się utrzymać w karności te ludowe szeregi pod groźbą kary.
Dwa dni upłynęły mi na podobnych zajęciach, kiedy to wieść o moim przybyciu rozeszła się szerokim echem po księstwie Munkacz i aż trudno mi było uwierzyć w radość i gorliwość ludu, z jaką nadciągał ze wszystkich stron. Przychodzili całymi grupami, przynosząc ze sobą chleb, mięso i inne niezbędne rzeczy. Ludzie ci przybywali wraz z żonami i dziećmi, a widząc mnie z daleka klękali i żegnali się na modłę Rusinów, płacząc ze wzruszenia, co i mnie samemu wyciskało z oczu łzy. O zapale i uczuciach tego ludu nie tylko świadczyły przyniesione prowianty; odesławszy do domu żony i dzieci włączali się do szeregów mego wojska uzbrojeni zaledwie w szable, widły i kosy, przysięgając mi wierność na śmierć i życie.
W niedługim czasie liczebność moich oddziałów wzrosła aż do trzech tysięcy ludzi; zapał wieśniaków, przewyższający znacznie ich rzeczywiste siły, wzmagał się z dnia na dzień. Korzy – stając więc z dobrej woli moich poddanych, udało mi się namówić ich do oddania koni pociągowych, aby zwiększyć liczbę kawalerzystów. Dzięki temu moja konnica, uzbrojona w chłopskie strzelby, szybko osiągnęła liczbę trzystu ludzi, wieść zaś gminna, zawsze wszystko wyolbrzymiająca, głosiła już o tysiącu.
Podczas gdy wszystko to działo się na granicy, Károlyi, dumny z udanej wyprawy do Dolhy, zawiózł na dwór wiedeński pięć sztandarów, które przyjęte zostały jako zadatek jego wierności i faktyczne świadectwo rozgromienia buntowników. Zwycięstwo Károlyiego nie zostawiało dworowi wiedeńskiemu żadnej wątpliwości, że rozruchy, wywołane czy to przeze mnie, czy też przez rozpaczliwą sytuację, w jakiej znalazł się lud, zostały całkowicie zdławione. Spowodowało to wydanie rozkazu regimentowi Montecuccolego, jedynemu stacjonującemu na Węgrzech poza obsadą twierdz, przyspieszenia wymarszu w kierunku Italii.
Jak już powiedziałem, powiększyła się znacznie liczba moich oddziałów i wzrósł jeszcze ich zapał, a więc przeszedłem granicę Węgier niczym Cezar Rubikon, by dłużej nie być ciężarem dla Polaków. Nie mogłem wszakże długo popasać w górach, albowiem ziemia tutaj rodziła jedynie owies, a chleb owsiany nie smakuje tym, którzy doń nie nawykli. Dlatego też, rozesławszy małe partie na zwiady i wywiedziawszy się, że nie ma wokół żadnych wrogich sił, postanowiłem zejść na munkaczewskie niziny i osiąść w samym mieście Munkacz, oddalonym od zamku na odległość armatniego wystrzału. Nie miałem już bowiem żadnej nadziei na powiększenie oddziałów ani na zdobycie prowiantu w tych górach. W wojsku węgierskim panował zaś taki nastrój jak i u wszystkich mieszkańców nizin, mających wstręt do przebywania w górach.
Zostałem nakłoniony przez tajnych posłów całej ludności zacisańskiego kraju, przez tak zwane miasta hajduków, przez Jazygów i Kumanów, do zejścia na niziny. Garnizon zamkowy, liczący zaledwie pięciuset piechurów austriackich, nie był dla mnie przeszkodą, część bowiem z nich przygnieciona była już starością, młodsi zaś – pożeniwszy się w okolicznych wioskach, byli zwolennikami mojej sprawy. Było w tym garnizonie wielu oficerów szczerze mi oddanych, przy których pomocy mogłem liczyć na opanowanie twierdzy. Zaiste wszelkie przyczyny nagliły mnie do opuszczenia gór i zejścia na niziny. Zorganizowawszy tedy, jak mogłem najlepiej, ów ludowy korpus piechoty i kawalerii, przybyłem do Munkacza po trzech dniach marszu. Dla wyćwiczenia żołnierzy i koni przeprowadziłem kilka bitewnych potyczek pod twierdzą, na modłę węgierską, rozlokowałem piechotę w mieście, zabrałem ze sobą harcowników i wystawiwszy warty zatrzymałem się tam.
Zaledwie jednak spędziłem kilka godzin na odpoczynku, gdy z miasta zaczęły do mnie dobiegać odgłosy kłótni przemieszane z wystrzałami karabinowymi. Skoro tylko bowiem żołnierze znaleźli w piwnicach wino, nikt nie mógł się oprzeć pokusie. Oficerowie zaś, ulepieni z tej samej gliny co i prości żołnierze, wraz z nimi oddali się hulankom, a podochoceni winem, zarówno jedni, jak i drudzy, skorzy byli do kłótni i burd. Ja jeden, trzeźwy i opanowany, musiałem powstrzymać tę rozbisurmanioną hałastrę, posunąwszy się aż do przedziurawienia beczek, żeby zlikwidować jakąkolwiek okazję do pijaństwa.
Pośród tego rozgardiaszu zamroczonego tłumu straże doniosły mi o przybyciu kalwińskiego posła, nazwiskiem Thuri, wysłannika z twierdzy. Życzył on sobie ze mną rozmawiać, żeby przedłożyć mi prośby mieszkańców miasta, którzy schronili się w zamku. Przyjąłem go życzliwie, a ponieważ wypytywałem o sprawy twierdzy i całego królestwa, przekazał mi między innymi wieść o tym, że hrabia Ausberg, komendant fortecy, skądinąd doskonale mi znany, otrzymał właśnie całkowicie pewne wiadomości o regimencie Montecuccolego. Otóż regiment ów, przemierzając kraj Jazygów, w drodze do Pesztu wpadł w zasadzkę i został całkowicie pobity przez tamtejszą ludność. Wiadomość ta wydawała mi się tym bardziej wiarygodna, iż niedawno przyjmowałem u siebie posłów od Jazygów i Kumanów, którzy chcąc przyłączyć się do mego stronnictwa zapewniali mnie o swej wierności i gotowości do buntu.
Wszelako nowiny te, tak pomyślne dla moich spraw, następnego już dnia zostały przytłumione ciężarem innych, całkiem przeciwnych. Albowiem oddziały wysłane na wojnę donosiły, że do zamku Szerednye, odległego o dwie mile, przybył szwadron austriackiej kawalerii, eskortując wozy naładowane prochem. Na wieść o moim pojawieniu się w okolicy Austriacy postanowili się zatrzymać w rzeczonym zamku, aby nie narażać amunicji na niebezpieczeństwo. Dobrze znałem położenie tego zamku, ze wszech stron otoczonego murami i głęboką fosą, co dawało wojskom austriackim całkowitą przewagę nad moimi źle uzbrojonymi oddziałami.
Postanowiłem tedy, że sięgnę również do argumentów pieniężnych i rozesłałem ludzi, by podłożyli ogień w oborach i owczarniach przyległych do muru, żeby tym sposobem przenieść pożar w stronę zewnętrznego podwórza zamku, na którym stały owe wozy. Nadto uformowałem oddział wyborowych strzelców, którzy mieli się ukryć w przydrożnych chaszczach oraz moczarach i zaatakować wroga w razie, gdyby nie powiódł się plan wzniecenia pożaru i nieprzyjaciel wyruszył nazajutrz w drogę. Wszelako ów motłoch, pozbawiony jakiegokolwiek wojennego doświadczenia, spędziwszy cały dzień na gościńcach, wycofał się, pozostawiając wroga w spokoju.
Kiedy pochłonięty byłem tym wszystkim, moja mała armia rosła z dnia na dzień, szlachta zaś z okolicznych komitatów, zaczynająca mi wyraźnie sprzyjać, wysyłała najbiedniejszych szlachciców, aby upewnili się co do mych sił i zamiarów. Jedni donosili mi o niebezpieczeństwie, na jakie byłem narażony, gdyż Austriacy wysłali morderców, aby mnie zabić, inni głosili, że regiment Montecuccolego przybył już do Ungvśru. Ta wiadomość potwierdzona została przez pewnego szlachcica niedawno tu przybyłego, który przez kilka dni maszerował wraz z owym regimentem. Nie mogłem więc mieć najmniejszych wątpliwości co do wiarygodności owej nowiny. Wydawało mi się wszakże, że miałoby to bardzo poważne konsekwencje, gdybym na pierwszą pogłoskę o nadejściu jednego zaledwie regimentu wycofał się nagle z całą armią, którą oceniano już na dziesięć tysięcy ludzi. Takie trwożliwe posunięcie mogłoby zniechęcić zarówno ludność, jak i żołnierzy, choć uważałem, że znacznie większym błędem byłoby czekać w miejscu ze wszech stron odsłoniętym, gdzie domy były drewniane i kryte słomą, mając faktycznie trzy tysiące pieszych i około pięciuset konnych uzbrojonych częściowo w chłopskie strzelby – to znaczy czekać w tak niekorzystnych warunkach na wsparcie oddziału liczącego około tysiąca dwustu kirasjerów. Tym sposobem naraziłbym na skrajne niebezpieczeństwo zarówno moją osobę, jak i interesy mojej ojczyzny.
Zatem bardzo potrzebowałem rady, w jaki sposób podtrzymać zapał żołnierzy oraz wiarę w ich wielką siłę, a jednocześnie uniknąć zbliżającego się niebezpieczeństwa. Tej zbawczej rady mogłem oczekiwać jedynie od siebie samego. Rozesławszy więc czym prędzej podjazdy i zwiadowców do okolicznych wiosek i skrzętnie ukrywając wiadomość o zbliżaniu się Austriaków, wysłałem nocą garstkę nieuzbrojonej ludności w góry do zamku w Szentmiklós, odległego od miasta o dwie mile. Poleciłem im obejść zamek od strony lasu i powrócić z drugiej strony twierdzy, tak aby mieszkańcy fortecy sądzili, iż przybywają nowe oddziały. Prawdziwym powodem tego kroku było to, żeby poprzez oddalenie od siebie większej części mych oddziałów, całkowicie pozbawionej broni, mieć w razie uzyskania wiadomości o zbliżaniu się Austriaków pretekst do wycofania się w celu dołączenia do reszty wojska. Nie chciałem bowiem, aby w opinii ludu mój marsz dla połączenia się z resztą oddziałów został uznany za ucieczkę spowodowaną strachem. Zatrzymałem przy sobie najlepiej uzbrojonych żołnierzy i odpoczywałem.
Nazajutrz, kiedy wczesnym rankiem straż dzienna gotując się do zmiany warty nocnej na wyspie na rzece Latorca, oblewającej miasto, przeprawiała się przez wodę, aby zająć swoje stanowiska i rozstawić czujki na wzgórzach, została znienacka zaatakowana przez nieprzyjacielski szwadron. Ubierałem się właśnie w mojej kwaterze, osłoniętej zaledwie żywopłotem, kiedy się to zdarzyło. Przez okno zobaczyłem moich jeźdźców, czujnych jak zawsze, galopujących w pośpiechu przez plac przed domem na odsiecz straży. Niewielka liczba pieszych, jaka ze mną pozostała, znajdowała się na podwórzu. Miałem zaledwie czas na ustawienie jednego szeregu wzdłuż płotu, drugiego zaś – naprzeciwko, na placu, między znajdującymi się tam składami.
Jak już powiedziałem, czasu miałem bardzo mało, powracała bowiem właśnie moja kawaleria zaatakowana przez duży szwadron. Przejechali koło bramy mojego domu i rozpierzchli się. Nieprzyjaciel został wzięty w krzyżowy ogień z obu flank, ja sam stałem na koniu przy bramie wraz z Majosem i kilku jeźdźcami, jacy mi jeszcze pozostali. Brama była otwarta i kiedy tylko przejechał przez nią szwadron, moi jeźdźcy błyskawicznie ją zatrzasnęli. Majos rzucił się na kapitana, który w przeddzień chełpił się, że przyniesie moje serce nadziane na swą szpadę, i zabił go. W sumie zabitych zostało trzydziestu ludzi. Zbity z tropu szwadron zatrzymał się dopiero na cmentarzu znajdującym się na końcu miasta.
W tej przykrej sytuacji nie miałem czasu do stracenia. Należało zadecydować, czy będziemy się bronić w domu położonym pośród innych pokrytych słomą i otoczonym jedynie żywopłotem, czy też ruszymy do odwrotu, co wcale nie było bardziej bezpieczne, gdyż nie posiadaliśmy żadnej broni zdolnej zatrzymać ścigających nas jeźdźców. Wielu skłonnych było się bronić, lecz nawet jeśliby dom był otoczony murami, z zamku strzelano by z armaty, żeby nas zmusić do wycofania się. Podjąłem tedy decyzję odwrotu.
Dodawałem moim otuchy, kazałem im się ścieśnić w kolumnie marszowej bez zbytniego ich ustawiania; nie byliby bowiem zdolni do utrzymania szeregu. Austriacy podłożyli ogień pod domy, które znajdowały się powyżej mojego. Wiatr zasłonił nas dymem, z czego skwapliwie skorzystałem. Kiedy jednak znalazłem się na środku placu, tył mojej kolumny zaczął falować: chciano zawrócić. Zatrzymałem czoło, podniosłem żołnierzy na duchu i ruszyliśmy prosto do przodu na oczach szwadronu wroga, który się nie ruszył z miejsca, licząc prawdopodobnie na to, iż natrze na nas od tyłu, kiedy zostaniemy zaatakowani od czoła.
Byłem w środku kolumny wraz z około piętnastoma jeźdźcami gotowymi do starcia z każdym, kto stanąłby naprzeciw nas. Jeden z prostych żołnierzy podszedł do mnie i poradził mi zboczyć w stronę rzeki, twierdził, że zna bród, gdzie piechota mogłaby łatwo się przeprawić, żeby dotrzeć do opłotków wsi Oroszvég, znajdującej się naprzeciwko, a stamtąd do winnic i wysokich gór pokrytych lasami. Nie wahałem się ani chwili przy podjęciu decyzji. Wróg otoczył miasto, zamiarem jego było nas spalić, i co więcej, czekał na piechotę z zamku. Mocno się zatem skonfundowano, kiedy zobaczono, jak przechodzimy przez rzekę. Kilka szwadronów ruszyło w naszą stronę, my jednak byliśmy już za płotami, skąd bez przeszkód dotarliśmy na pokryte winnicami wzgórza. Tam zarządziłem postój i wtedy dostrzegliśmy piechotę wyruszającą z zamku z działami polowymi oraz regiment Montecuccolego rozstawiony szwadronami na drogach wychodzących na pole. Tak więc niewidzialna ręka boska ocaliła mnie z tego niebezpieczeństwa. Przy tej okazji straciłem najniezbędniejsze dla mnie rzeczy. Wszystko było spakowane w dwie sakwy, lecz mój giermek, który nagle zachorował, zapomniał je załadować na konia.
Pierwszym moim posunięciem było wysłanie rozkazów do tych oddziałów mego wojska, które nie mając broni stały przy sąsiednim zamku w Szentmiklós. Tymczasem o mojej fatalnej przygodzie opowiedzieli uciekinierzy; co więcej, rozpowiadali, iż zostałem w mieście otoczony i zabity. Biedni, przerażeni ludzie zalewając się łzami zaczęli głośno lamentować na ruską modłę, a głosy ich rozlegały się po górach i dolinach. Manifestowanie powszechnej żałoby i przywiązania wyda się niewiarygodne tym, którzy to teraz czytają. Owe krzyki docierały do mych uszu, podczas gdy szliśmy okrężnymi drogami po szczytach gór i wśród lasów. Z obawy, żeby nie odcięli mi drogi czy to Austriacy, czy też szlachta z sąsiedniego komitatu Máramaros, przyspieszyłem marsz, chcąc dostać się do granic Polski przez jedną z trzech dolin: Latorca, Kispinnye lub Nagypinnye. Po dwóch dniach szczęśliwie znalazłem się w Zawadce, wiosce należącej do mnie, która położona była na rubieżach graniczących z Polską. W kilka dni później wieść o moim przybyciu ukoiła smutek mego ludu, który przerodził się w powszechną radość. Nieszczęśnicy owi zaczęli tłumnie gromadzić się wokół mnie.
Austriacy, dumni z odniesionego zwycięstwa, obozowali wokół pod ochroną dział fortecznych, nie uważając za właściwe ściganie mnie w górach. W końcu czerwca, gdy miały miejsce te przykre wydarzenia, pewnego dnia nadjechali ku mnie dobrze uzbrojeni jeźdźcy węgierscy, nie przejmując się tym, iż musieli przejechać obok zamku oraz regimentu Montecuccolego. Oddział ów składał się z dobrze wyszkolonych żołnierzy, objuczonych łupami zdobytymi już dawniej na mieszkańcach wsi położonych z drugiej strony Cisy oraz w domach szlacheckich; wszelako narażeni na pościg ze strony banderii tamtejszych komitatów, nie mogąc dłużej stawiać oporu na nizinie, schronili się u mnie. Po jakimś czasie znaczna część tego oddziału przezwyciężyła w sobie złodziejską żyłkę, zaczęła przejawiać bardziej ludzkie uczucia, stała się bardziej okrzesana, zasługując na wojskowe godności i urzędy.
W niedługi czas potem hrabia Bercsényi, załatwiwszy pomyślnie sprawy w Warszawie, dołączył do mnie, przyprowadzając ze sobą dwie kompanie Wołochów wojewody kijowskiego, dwie kompanie dragonów i dwie inne należące do księcia Wiśniowieckiego. Lud został bardzo podniesiony na duchu widząc te posiłki, skądinąd tak niewielkie. Siły te, choć tak skromne, dodały ludziom odwagi oraz krzepiły nadzieją otrzymania większej pomocy, albowiem hrabia przywiózł również i pieniądze. Poseł francuski zapewnił mnie, iż wkrótce przekaże nam pięć tysięcy cekinów. Kazałem rozdać żołnierzom miesięczny żołd, żeby móc ich lepiej utrzymać w posłuszeństwie i zatrzymać pod moimi sztandarami. Wspomniani kawalerzyści węgierscy oznajmili mi, że cała ludność oczekuje z niecierpliwością mego zejścia na równiny i prosi mnie, abym za wszelką cenę spróbował przejść Cisę. Zdając sobie sprawę, że nie powiększę liczby kawalerii przebywając w górach, uznałem ową propozycję za całkiem rozsądną. Jednakże, ze względu na regiment Montecuccolego, roztasowany na tyłach, zejście z gór z około czterystu konnymi oraz dwoma tysiącami pieszych bardzo źle uzbrojonych, którzy mi pozostali po zasadzce w mieście, było niesłychanie trudnym przedsięwzięciem. Wody w rzekach Borsova, Cisa i Szamos wezbrały i zalały wsie, lasy i pola błotem i mułem, czyniąc ich koryta niemożliwymi do przebycia. Trudności te zostały jednak pokonane dzięki odwadze żołnierzy oraz z powodu konieczności wymarszu; nie można bowiem było dłużej trzymać na granicy wojsk, które przybyły z Polski.
W końcu lipca otrzymałem z wiarygodnych źródeł wiadomość, że szlachta z komitatów Bereg i Ugocsa wraz ze stu piechurami z garnizonu szatmarskiego i tyloma jeźdźcami z regimentu Montecuccolego zajęła stanowisko we wsi Tiszabecs pod komendą Istvana Csáky, żupana owych dwóch komitatów, z zamiarem uniemożliwienia mi przejścia przez rzekę, reszta zaś tego oddziału zakwaterowała się w moim mieście Beregszász (Beregovo) po tej stronie rzeki. Postanowiłem tedy zaatakować ich, posuwając się bardzo szybko i w wielkiej tajemnicy, drogami ukrytymi pośród gór i okolicznych lasów, aby po wprowadzeniu zamętu w szeregach owego wojska zabrać ich łodzie, gotowe do przeprawy.
Ruszyliśmy w drogę bardzo wczesnym rankiem i po kilkugodzinnym zaledwie odpoczynku wraz z mą kawalerią dotarłem w ciągu następnej, bardzo dżdżystej nocy w okolice Beregszászu, gdzie dowiedziałem się, iż jest tu zaledwie dwudziestu pięciu konnych austriackich i tyluż węgierskich, reszta zaś pozostała na drugim brzegu z zamiarem obserwowania mnie, plotka bowiem nieprawdopodobnie wyolbrzymiała stan liczebny mego wojska. Aby owi żołnierze nie wymknęli mi się z rąk, postanowiłem opanować miejsce przeprawy strzeżone przez piętnastu austriackich piechurów ukrytych za szańcami.
Moja piechota nie mogła jeszcze do mnie dołączyć z powodu ciężkich do przebycia dróg, pokrytych błotem, lecz moi węgierscy jeźdźcy zdołali sami sforsować ów szaniec. Tymczasem zbliżał się oddział powracających Austriaków i Węgrów, nieświadomy tego, co tutaj zaszło. Postawiłem na czatach oddziały, żeby ich otoczyć. Kiedy jednak spostrzegli, że widać ich jak na dłoni i że nie mają szansy ucieczki, wycofali się w zakole rzeki, gdzie znaleźli się nie tylko pod osłoną ogniową kawalerii i piechoty zarówno austriackiej, jak i tej z komitatów, zajmującej stanowiska na drugim brzegu rzeki, lecz otrzymali jeszcze dodatkowe posiłki, które korzystając z osłony brzegu strzelały w poczuciu pełnego bezpieczeństwa. Jeźdźcy węgierscy, o których wspomniałem, iż przyłączyli się do mnie w Zawadce, zaatakowali ich z wielkim męstwem, lecz obawiając się stracić najdzielniejszych żołnierzy, postanowiłem przerwać atak aż do nadejścia piechoty. Tymczasem jeźdźcy owi, napierając na wroga zwartymi szeregami, odepchnęli go i rozgromili: część pokonanych rzuciła się do Cisy i ugrzęzła w błocie i mule; inni, którzy szukali ratunku w ucieczce, zostali pojmani lub zabici.