Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętniki D’Antony - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętniki D’Antony - ebook

Sam autor tak zachęca czytelnika do przeczytania niniejszej książki: „Mam tu mówić o rozbójnikach. Ciekawy czytelnik niechaj się ze mną uda do Kalabrii, niech się dostanie przez strome skały, przepaści i jary, na wysokości Apeninów, a stanąwszy na ich szczycie, zobaczy – zwracając się ku południowi, po lewej stronie Kozenzę, po prawej Santo-Lucido, a przed sobą o tysiąc prawie kroków, drogę oświeconą tej chwili znaczną liczbą ognisk, w których koło tłumią się zbrojni. Ci ludzie ścigają zbójcę Żakomo, tylko co nawet mieli z jego bandą utarczkę; lecz że noc zapadła, zawiesili broń i oczekują nim dzień zaświta dla dalszej pogoni. Zwróćmy dopiero oczy ku tej pochyłości: na dość obszernym i urwistym wzgórzu, otoczonym czerwonawymi skałami, zielonymi i gałęziastymi dęby, bladą i karłowatą zaroślą – rozróżnić można naprzód czterech ludzi, zajmujących się przygotowaniem wieczerzy, z których jedni rozniecają ogień, a drudzy obierają barana; za nimi kilku bawiących się w Marra; dwóch, jak dwa posągi nieruchome, stojących na straży, i bardziej można by ich wziąć za dwa odłamki skały, aniżeli za ludzi żyjących; w głębi kobietę siedzącą w milczeniu, lękającą się poruszyć, ażeby nie przebudziło się uśpione na jej łonie dziecko; na koniec trochę w ustroniu postrzegamy zbójcę, który ostatnią skibę ziemi rzucił na grób świeżo wykopany. Ten zbójca jest to Żakomo; ta kobieta, jest to jego żona; ci zaś ludzie na straży, szukający rozrywki w grze, i zajmujący się wieczerzą, składają jego bandę; a ten który spoczywa w dopiero zasypanym grobie, jest to towarzysz Żakomy Hieromimo, zabity czasu potyczki, w której porucznik Antonio tak był nierozważnym, ze się poddał nieprzyjacielowi. Dopiero, kiedyś już poznał czytelniku osoby i miejsce sceny, przystąpmy dorzeczy....”

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-825-9
Rozmiar pliku: 334 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TOM PIERWSZY.

I. MARYA ALBO BANDYCI KALABRYJSCY. HERUBINO I CELESTYNI.

MAM tu mówić o rozbójnikach. Ciekawy czytelnik niechaj się ze mną uda do Kalabryi, niech się dostanie przez strome skały, przepaści i jary, na wysokości Apeninów, a stanąwszy na ich szczycie, zobaczy — zwracając się ku południowi, po lewéj stronie Kozenzę, po prawéj Santo-Lucido, a przed sobą o tysiąc prawie kroków, drogę oświeconą téj chwili znaczną liczbą ognisk, w koło których tłumią się zbrojni. Ci ludzie ścigają zbójcę Żakomo, tylko co nawet mieli z jego bandą utarczkę; lecz że noc zapadła, zawiesili broń i oczekują nim dzień zaświta dla dalszej pogoni.

Zwróćmy dopiéro oczy ku téj pochyłości: na dość obszerném i urwistém wzgórzu, otoczonym czerwoniawémi skałami, zielonemi i gałęzistémi dęby, bladą i karłowatą zaroślą — rozróżnić można naprzód cztérech ludzi, zajmujących się przygotowaniem wieczerzy, z których jedni rozniecają ogień, a drudzy obiérają barana; za nimi kilku bawiących się w Marra ; dwóch, jak dwa posągi nieruchome, stojących na straży, i bardziéj możnaby ich wziąć za dwa ustérki skały, aniżeli za ludzi żyjących; w głębi kobiétę siedzącą w milczeniu, lękającą się poruszyć, ażeby nie przebudziło się uśpione na jéj łonie dziécko; nakoniec trochę w ustroniu postrzegamy zbójcę, który ostatnią skibę ziemi rzucił na grób świéżo wykopany.

Ten zbójca, jest to Żakomo; ta kobiéta, jest to jego żona; ci zaś ludzie na straży, szukający rozrywki w grze, i zajmujący się wieczerzą, składają jego bandę; a ten który spoczywa w dopéro zasypanym grobie, jest to towarzysz Żakomy Hieromimo, zabity czasu potyczki, w której porucznik Antonio tak był nierozważnym, ze się poddał nieprzyjacielowi.

Dopiéro, kiedyś już poznał czytelniku osoby i miejsce sceny, przystąpmy dorzeczy.

Gdy Żakomo dokonał obchód pogrzebowy, upuścił z rąk swoich łopatę, ukląkł na grobie swojego przyjaciela, i blisko kwadransa zostawał nieruchomy modląc się gorliwie; po czém wyjął srebrny w kształcie serca obrazek, zawieszony u jego szyi na różowéj wstędze, ozdobiony wyobrażeniem Najświętszéj Panny i dzieciątka Jezus, i ucałowawszy go ze wszelką przystojnością i pobożnością uczciwego bandyty, powstał z trudnością, oddalił się kilka kroków i wsparł się na skale, któréj wierzchołek panował nad całem dopiéro opisaném wzgórzem.

Żakomo odbywał tę ceremoniją tak cicho i ostrożnie, że nikt nie postrzegł kiedy on wrócił na swoję miejsce. Zapewne ta nieczujność nie podobała mu się, gdyż spojrzawszy srogiém okiem na tych, którzy go otaczali, zmarszczył swą czarną i gęstą brew, roztworzył szérokie usta, i grzmiącym głosem przemówił straszliwe dla każdego zbójcy:

Sangue di Christo...

Wnet ci którzy obierali barana, upadli na kolana, jak gdyby ich porządnie kto zaciął po lędźwiach; gracze zostali z wzniesionémi w górę rękami; stojący na straży machinalnie zwrócili się wlepiając wzrok jeden na drugiego; kobiéta zadrżała; dziécię rozpłakało się.

Żakomo uderzył nogą o ziemię.

— Marjo! utul swe dziécię.

Marja otworzyła z pospiechem szkarłatny, złotem haftowany gorsecik, i zbliżając do ust swojego syna krąglutkie, właściwe pięknościom Rzymianek łono, utuliła go w swoje ramiona, jak gdyby chciała uchronić od grożącego mu jakiego niebezpieczeństwa. Dziécię zamilkło.

Żakomo zdawał się być zadowolnionym tym dowodem posłuszeństwa, czoło jego zachmurzone na chwilę rozpogodziło się i znowu przybrało wyraz głębokiego smutku — spojrzał na otaczających i dał znak ręką, ażeby każdy wrócił do swojéj czynności.

— Jużeśmy się nagrali — rzekli jedni.

— Baran już upieczony — rzekli drudzy.

— To dobrze, odpowiedział Żakomo, możecie wieczerzać.

— A ty Kapitanie? zapytała Marja.

— Ja, nie będę.

— I ja także.

— A to czemu Marjo?...

— Nié mam apetytu.

Ostatnie słowa były wymówione głosem tak cichym i przenikliwym, i zardzawiały bandyta na dźwięk jego zdawał się być wzruszonym; zbliżył swą ogorzałą rękę do czoła kochanki — Marja z czułością przycisnęła ją do ust swoich.

— Dobra Marjo!

— Drogi Żakomo!

— Nie mówmy o tém — lepiej zrobisz, gdy zasiądziesz do wieczerzy.

Marja usłuchała, i oboje usiedli około plecionki słomianéj, na któréj rozłożone były sztuki baraniny upieczonéj na bagnetach karabinów, sér kozi, laskowe orzechy, chléb i wino.

Żakomo wyjął z pochew swojego puginału widelec i nóż srébrny, i podał Marji; sam zaś kontentował się szklanką czystéj wody, którą chodził czerpać u bliskiego źródła; nie pił wina lękając się, ażeby włościanie, od których jedynie od niejakiego czasu mógł dostawać tego napoju, nie zatruli.

Wkrótce wszyscy udali się do stołu, oprócz dwóch na szyldwachu, którzy bardzo często poglądali niespokojném okiem na rozłożone produkta, znikające z nadzwyczajną szybkością ze słomianego obrusa. Niespokojność ich stawała się coraz żywszą, a przy końcu wieczerzy, zdawali się bardziéj czuwać nad ucztującymi kolegami, aniżeli nad obozami nieprzyjaciół.

Gdy tak każdy był zajętym — Żakomo siedział z założonémi rękami, w smutnych pogrążony marzeniach; nareszcie, jakby przezwyciężając jakąś wewnętrzną walkę, rzekł:

Posłuchajcie koledzy! opowiem wam jedno zdarzenie. Wy zaś, rzeki obracając się do straży, możecie zejść ze szyldwachu; nie ośmielą się o téj porze napadać na nas — a do tego, im się zdaje, żeśmy jeszcze obaj.

Nie potrzeba było powtarzać tego rozkazu szyldwachowym — w momencie opuścili swoje stanowiska i złączyli się z wieczerzającymi; ich korporacja ożywiła kończącą się już ucztę.

— Mamże zastąpić ich miejsce?

— Nie, Marjo, nié ma potrzeby.

Marja podała skromnie Żakomowi rękę.

Po wieczerzy każdy szukał sobie miejsca, z któregoby dogodniéj słuchać mógł opowiadania, — ci zaś, którzy dopiéro co jeszcze zaczęli, postawili przed sobą tyle żywności, ile im było potrzeba, aby o więcéj nie prosić — i każdy słuchał następnéj powieści, z ciekawością właściwą wszystkim koczującym narodóm.

Działo się 1799 roku. Francuzi zdobywszy Neapol ustanowili Rzecz-pospolitą; wiadomo, żę Rzecz-pospolita bezczynną długo pozostać nie może. Usiłowali oni podbić Kalabryą: per Bacho! zwyciężyć góralów! Nie była to rzecz łatwa. Bandyci mężnie się bronili, jak my dopiéro czynimy; oceniono głowę dowodzcy, podobnież jak dopiéro moję; między innymi za głowę Cezarysa naznaczono 3,000 dukatów Neapolitańskich.

Jednéj nocy, przed nastaniem któréj wieczorem dało się słyszeć kilka wystrzałów karabinowych, dwaj młodzi pastérze strzegący trzody swéj na górze Tarsia, wieczerzali przy ognisku roznieconém nie tak dla ciepła, jak dla odstraszenia włóczących się tam wilków: byli to śliczne chłopaki, dwaj prawdziwi Kalabryjczykowie, prawie do połowy nadzy — barania skóra ze spinką, sandały na nogach i medalionik z wyobrażeniem Pana Jezusa zawieszony na sznurku, skłladały cały ich ubiór. Obaj jednego wieku, nie znali obaj dawców swego życia: znaleziono ich bowiem opuszczonych, jednego w Tarencie, a drugiego, trzy dni późniéj w Reggio, co dowodzi, iż nie byli jednéj familii. Wieśniacy Tarsyjscy przybrali ich i nazywali dziećmi Madony . Na chrzcie zaś świętym jednemu dano imię Cherubino, a drugiemu Celestyni.

Jednostajne położenie i jednostajne skłonności połączyły ich najściślejszym węzłem przyjaźni. Wieśniacy Tarsyi, ludzie wspaniałomyślni wprawdzie, nie zaniechali jednak dać im uczuć, że przybranymi zostali z miłosierdzia i w nadziei otrzymania za ten dobry postępek królestwa niebieskiego; myśl, iż nie mają na tym padole nic coby ich przywiązywało, oprócz wzajemnéj przyjaźni, bardziéj jeszcze umocniła te szlachetne uczucia.

Czas więc im schodził, jakem dopiéro opisał, na strzeżeniu trzody na górach i pastérskiéj zabawie, dzielili się jednym kawałkiem chleba, z jednego pili naczynia, i liczyli sobie gwiazdy na niebie, jak gdyby ich nic nie obchodziło, — słowem, żyli szczęśliwi i obojętni na wszystko, szczęśliwsi może, niżeli piérwsi bogacze ziemi.

Wtém dał się słyszeć szelest za nimi: obrócili się i postrzegli człowieka wspartego na karabinie, który przyglądał się im pilnie, gdy jedli.

Z ubioru i postaci nieznajomego, łatwo można się było domyślić kim był. Miał na sobie wysoki Kalabryjski kapelusz, dokoła upstrzony białémi i czerwonémi wstążkami z obwódką czarnego axamitu na złotéj wprzążce, z pod którego wiły się sploty czarnych jego włosów; ogromne zausznice; szyja naga; kamizelka z guzikami ze złotych nitek robionémi, jakich używają tylko w Neapolu; kaftanik od niechcenia, a na guziku zaczepione dwie jedwabne różowego koloru chustki, których końce chowały się w kieszeni; pas pełen ładunków zapięty klamrą ze srébrnéj blachy; błękitne spodnie axamitne, i pończóchy ze skórzanémi podwiązkami od sandałów. Dodajmy jeszcze pierścienie na każdym palcu, i zegarek w każdéj kieszeni, dwa pistolety i nóż myśliwski u pasa zawieszony — będziemy mieli pełne wyobrażenie jego uniformu.

Cherubino i Celestyni rzucili na się skrycie znaczące spojrzenia. Zbójca to postrzegł:

— Wy mnie znacie? zapylał groźnie.

— Nie, panie.

— Znacie, czy nie znacie, mnie wszystko jedno. Górale są braćmi, powinni pomagać jeden drugiemu — i dla tego, ja na was polegam. Od wczora ścigają mię jak dzikiego zwierza; zmęczony jestem, głód i pragnienie nieznośnie mi dokuczają.

— Oto jest chléb i woda, prosimy.

Zbójca zasiadł, położył swój karabin na kolanach, pistolety wsunął do olster swojego pasa — i począł zajadać.

Przekąsiwszy trochę, wstał. — Jak się nazywa wioska, zkąd błyska to małe światełko? rzekł, wskazując ręką w stronę, gdzie horyzont najwięcéj był zachmurzony.

Oba chłopaki pilnie przez kilka minut patrzał! ku wskazanéj stronie, potém zakrywając sobie dłonią oczy, zaczęli się śmiać: zbójca z nich żartował — nic tam nie było.

Obrócili się chcąc mu to powiedzieć: ale zbójca już zniknął. Wówczas się domyślili, iż tego fortelu użył, ażeby nie być postrzeżonym, w którą się uda stronę.

Cherubino i Celestyni, przez chwilę w milczeniu spoglądali na się.

— Czy poznałeś go? rzekł cichym głosem.

— Poznałem.

— Lękał się, żebyśmy go nie zdradzili.

— Oddalił się nie powiedziawszy nawet jednego słowa.

— On być musi tu niedaleko.

— Zapewne — niezmiernie był sfatygowany.

— Mimo jego przezornéj ostrożności, odkryję, jeżeli tylko zechcę, jego schronienie.

— I ja także.

Czas niejaki panowało milczenie — namyślali się. Wtém obaj, jak dwa rącze charty, pobiegli szybko każdy winną stronę po za górą.

Nie upłynęło kwadransa — Cherubino już był na powrót przy ognisku; pięć minut późniéj Celestyni już obok niego.

— No i cóż?...

— No i cóż?...

— Widziałem go.

— I ja widziałem.

— Pod cieniem różowego krzewu?

— W grocie ze skały.

— Cóż tam na prawéj stronie?

— Kwiat aloesu — a co miał w rękach?

— Pistolety.

— Spał?

— Spał, jak gdyby chór aniołów czuwał nad nim.

— Trzy tysiące dukatów! wszak to nie więcéj gwiazd na niebie!...

— Każdy dukat znaczy dziesięć karlinów , a my zaledwo jednego przez miesiąc zarabiamy karlina; oh! gdybyśmy żyli tak długo jak stary Giuzep, nie zebralibyśmy takiéj summy nawet aż do śmierci.

Tu obaj przez chwilę zdawali się nad czemś rozmyślać — nareszcie Cherubino przerwał milczenie.

— Zabić człowieka! to rzecz okropna!

— Głupstwo, odpowiedział Celestyni; człowiek i baran, to wszystko jedno — przeciąć gardłową żyłkę i koniec.

— Przypatrzyłeś się Cezarysowi?

— Miał odkrytą szyję — nieprawdaż?

— Niebyłoby to trudno — trzeba....

— I nie, byleby nóż był ostry....

Obaj sięgnęli ręką po ostrze swych nożów, i przez chwil kilka patrzali na się w milczeniu.

— Kto piérwszy uderzy? rzekł Cherubino.

Celestyni wziął kilka kamyków do ręki i zapytał:

— Liszka, czy cotka?

— Cotka.

— Nieprawda, bo liszka — tobie wypada.

Cherubino niemówiąc słowa oddalił się. Celestyni ścigał go wzrokiem daleko, nareszcie, gdy znikł zupełnie z przed oczu, zaczął się zabawiać, rzucając kamyki do do ognia. Zaledwo dziesięć upłynęło minut, Cherubino wrócił.

— No i cóż?

— Nieśmiałem.

— Dla czego?

— Spał z roztwartémi oczami i zdawało się, że patrzał na mnie......................TOM DRUGI.

I. BLANKA DE BEAULIEU.

KTOKOLWIEK przy schyłku dnia 15 Grudnia 93 r. przejeżdżał z miasteczka Clisson, drogą wiodącą do wioski Saint-Crépin, musiał się zatrzymać na szczycie góry, u stóp któréj płynie rzeczułka la Moine, dla przypatrzenia się widokowi, jaki się przedstawiał na drugiéj stronie doliny.

Naprzód tam, gdzieby wzrok jego, przy mroku wieczora, szukał wśród drzew téj wioski, ujrzałby trzy albo cztéry kolumny dymuu wylatującego w powietrze, wznoszącego się i opadającego z powiewem zachodniego wilgotnego wiatru, i ginącego wśród obłoków zachmurzonego nieba; ujrzałby czerwoną na chmurach łunę, poczém gdy dym zniknął, postrzegłby dachy niektórych domów, głuchy i przytłumiony szmer różnych głosów wśród zgiełku, błądzący w przestworzu, jak maszt okrętu na głębiach morza. Sądziłby, że wszystkie okna wnet się roztworzą i buchną płomieniem; posłyszałby z jakim szelestem jeden po drugim dach runie; zobaczyłby płomienie, wylatujące iskry; i przy zakrwawionym blasku co raz wzrastającego pożaru, połyskującą się broń i długi szereg żołnierzy. A słysząc ich krzyki i, ich śmiechy, przejęty zgrozą, rzekłby z westchnieniem: — Zniszczeniem biédnych wieśniaków, pożarem wioski to żołdactwo się ogrzewa.

I w rzeczy samej, brygada ze dwunastu czy piętnastu secin republikanów złożona, znalazłszy wioskę S. Crépin pustą, przez mieszkańców opuszczoną, podpalili.

Nic można wprawdzie za to ich obwiniać: manewr wojenny, plan bitwy tego wymagał; przekonano się nawet późniéj, iż to był jedyny i najlepszy środek.

Jednakże, jednéj chatki trochę na ustroniu pożar nie ogarniał; zdawało się nawet, że przedsięwzięto wszelkie środki, ażeby płomień jéj nie dosiągł. Dwie straże stały przy drzwiach onéj oficerowie ordynansowi i Adjutanci co chwila wchodzili i wychodzili z rozkazami.

Ten który dawał rozkazy, był człowiek młody, lat dwadzieścia albo dwadzieścia dwa mający; włosy blond długie, na czole rozdzielone, spadały w puklach na twarz bladą i chudą;- — cała jego postać nosiła wyraz głębokiego smutku, wyraz przepowiedni że musi umrzeć za młodu. Z pod błękitnego płaszcza, który go osłaniał, widne były znaki jego stopnia, — dwa epolety generalskie; tylko, że te epolety były wełniane, oficerowie republikańscy, na sejmie, powodowani patryotyzmem, zrobili ofiarę ze wszystkiego złota swojéj odzieży. Nachylony nad stolikiem, mając przed sobą kartę geograficzną, znaczył ołówkiem, przy blasku lampy niknącym przed płomieniami pożaru, drogę jaką się wojska jego miały udać. Był to generał Marso, który trzy lata pożniéj zabitym został w Altenkirchem.

— Alcxandrze! rzekł on nawpół się podnosząc... Alesandrze! przeklęty śpiochu, czy nie marzysz o Sandomingo? tylko śpisz a śpisz.

— Cóż tam? rzekł wstając spiesznie mężczyzna, który głową sięgał prawie sklepienia chatki, co? nieprzyjaciel napadł?

— Nie, odpowiedział Marso, rozkaz Główno-komenderującego generała Weterman.

Podał mu papier, i gdy ten czytał, Marso przyglądał się z dziecinną ciekawością muskularnéj, Herkulesowej postaci swojego kolegi.

Był to człowiek lat dwadzieścia ośm mjący, włosy czarne kędziorawe krótkie, cera brunatna, czoło otwarte, zęby białe. Znajomy całemu wojsku z nadprzyrodzonéj siły: — widziano go czasu potyczki, jak zgruchotał czaszkę aż do pancerz: a raz w dniu parady udusił między nogami konia, który go chciał unosić. I jemu także los naznaczył wiek nie długi, mniéj nawet szczęśliwy, aniżeli Marso, gdyż nie na placu bitwy zakończył źycie, ale zatruty z rozkazu królewskiego. Był to generał Aleksander Dumas.

— Któż ci przyniósł ten rozkaz? rzekł.

— Reprezentant narodu, Delmar.

— To dobrze, a gdzie się mają zebrać te marudery?

— W lesie, ztąd o półtory mili; spojrzyj na mappę: oto tam.

— Tak; ale na mappie nie widać ani wąwozów, ani gór, ani pasiek; wśród tysiąca dróg nie znajdziemy prawdziwéj, tam, gdzie we dnie nawet za ledwo można widzieć jeden drugiego... przeklęta kraina!.... i ze swoim klimatem tak zimnym.

— Spojrzyj, rzekł Marso uderzając nogą we drzwi, i wskazując wioskę w płomieniach, wyjdź, to się ogrzejesz... — He! cóż tam obywatele? rzekł do gruppy żołnierzy, którzy szukając żywności, znaleźli w szocie przytykającéj do chatki zajmowanéj przez generałów, Wandejskiego chłopa, — był niezmiernie pijany, i dla tego zapewne nie wyszedł razem z mieszkańcami wioski.

Proszę sobie wyobrazić prostego zagrodnika, z twarzą głupowatą, w wielkim kapeluszu, z długiemi włosami, w szaréj katance, stworzonego wprawdzie na obraz i podobieństwo człowieka, mało co jednak różniącego się od zwierzęcia; gdyż widocznie instynktu mu nawet brakowało. Marso chciał z nim rozmawiać, chciał się u niego rozpytać, lecz że odpowiadał po chłopsku, a do tego tak był pijany, — trudno więc było zrozumieć go. Już miał zostawić na wolą żołnierzy, gdy generał Dumas nagle rozkazał wypróżnić chatkę i zamknąć w niéj więźnia. Wieśniak się opierał przy drzwiach, żołnierz go popchnął do środka, — poszedł słaniając się, wsparł się o mur, i zaledwo utrzymując się na nogach wahał się przez chwilę, nareszcie padł jak długi nieruchomie. Jeden tylko żołnierz został przy drzwiach na straży, nie miano nawet ostrożności ażeby okno zamknąć.

— Za godzinę możemy wyruszyć, rzekł generał Dumas do Marso; mamy przewodnika.

— Jakiego?

— A tego człowieka.

— Tak, ale chyba aż jutro udamy się w drogę, gdyż ten łotr jak uważam tak się spił, że przez dwadzieścia cztéry godziny nie wiem czy się prześpi.

Dumas uśmiechnij! się, wziął go pod rękę i poprowadził do szopy gdzie pierwéj znaleziono wieśniaka; prosta przegroda przedzielała od chatki, i łatwo można było przez znajdujące się tam szpary, widzieć co się w niéj działo, i słyszeć każde słowo dwóch generałów, którzy przed chwilą tam rozmawiali; — a teraz rzekł trochę ciszéj, patrzaj.

Marso usłuchał, przyjaciel jego wielką miał nad nim władzę, nawet w okolicznościach życia prywatnego. Zaledwo mógł dojrzeć więźnia, który przypadkiem upadł w najciemniejszym kącie chatki; leżał jeszcze nieruchomy na tem samém miejscu. Marso obrócił się do swojego towarzysza; lecz go już nie było.

Znowu więc patrzał przez szparę: wieśniak się poruszył, zamieścił głowę tak, iż jednym rzutem oka można było zobaczyć, co się znajdowało w chatce; wkrótce otworzył oczy ziewając jak człowiek, który się przebudza, a gdy postrzegł, że jest sam jeden, twarz jego zajaśniała błyskawicą chytréj radości.

Ztąd Marso przekonał się, że mógłby być oszukanym, gdyby przezorność jego nie przewidywała wszystkiego. Przyglądał się więc z większą ciekawością; wieśniak jak pierwéj zamrużył oczy, i udając że śpi zaczął się ruszać, zaczepił nogą o stół, na którym była mappa i rozkaz generała Westerman: stół przewrócił się i papiery spadły na ziemię. Żołnierz na straży otworzył drzwi, wychylił głowę, i zobaczywszy co było przyczyną stuku, rzekł śmiejąc się do swojego kamrata: — »Nasz więzień coś marzy we śnie.»

Wieśniak słyszał te słowa, otworzył oczy, spojrzał groźnie za żołnierzem; poczém raptownie chwycił papier na którym był napisany rozkaz, i schował za nadrę.

Marso przytłumiał w sobie oddech, jego prawa ręka jak przykuta spoczęła na mieczu, na lewéj zaś mając wsparte czoło, z trudnością utrzymywał swój korpus zawieszony nad przegrodą.

Przedmiot jego uwagi leżał znów spokojnie; wkrótce jednak cichutko podpełzł ku drzwiom, spojrzał przez szparę między progiem a drzwiami, i zobaczywszy nogi wielu żołnierzy, zaczął powoli i ostrożnie wracać do okna nawpół otwartego; gdy się zbliżył o trzy tylko stopy, wydobył z zanadry broń, naprężył się i jednym skokiem, susem tygrysa, wyskoczył z chatki. Marso krzyknął zdumiony, nie mógł się spodziewać, ani przeszkodzić ta nagłéj ucieczce. — Wtém znowu dał się słyszeć krzyk, ale krzyk przeklęstwa: — Wandejczyk skacząc z okna spotkał się oko w oko z generałem Dumas; chciał go swym nożem przebić, lecz ten chwycił za rękę, zwrócił przeciw jego piersi, i żeby trochę popchnął, Wandejczyk przebiłby sam siebie.

— Deklarowałem ci przewodnika Marso; oto masz, i jak się zdaje nie głupi. — Mógłbym kazać cię łotrze rozstrzelać, rzekł do wieśniaka, wolę jednak darować ci życie. Słyszałeś naszę rozmowę, lecz jéj nie powtórzysz przed tymi, którzy cię przysłali. — Obywatele! rzekł do żołnierzy, których ten ciekawy widok zgromadził, niechaj dwóch z was wezmą go pod ręce i staną na czele wojska; on będzie naszym przewodnikiem; a jeżeli zechce wąs oszukać, jeżeli najmniejszy krok zrobi do ucieczki, palnąć mu w łeb.

Kilka jeszcze rozkazów wymówił z cicha, po czém wojska obozujące w koło popiołów spalonéj wioski zabierały się do pochodu. Szeregi się przedłużały, plutony ścieśniały się. Długa czarna linija sformowała się i zstąpiła na wydrążoną drogę dzielącą Saint-Crépin od Montfaucon; a gdy w chwil kilka promienie księżyca przysłonionego dwiema chmurkami odbiły się o.......................
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: