- W empik go
Pamiętniki F.P.de Segura, adiutanta Napoleona - ebook
Pamiętniki F.P.de Segura, adiutanta Napoleona - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 490 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Napoleon skoncentrował wojska swoje w Polsce i Prusiech Wschodnich, między Królewcem i Gąbinem. Pod koniec wio – sny roku 1812 odbył przegląd niektórych korpusów. Przemowy jego do żołnierzy były wesołe, częstokroć szorstkie i rubaszne; wiedział bowiem dobrze, że w stosunku do tych prostych, a jak stal hartowanych ludzi szorstkość jest szczerością, rubaszność – siłą, wyniosłość – pańskością; że przeciwnie, salonowe formy i wykwint obejścia uważane są przez nich za objawy słabości i zniewieściałości; że miodowe słówka brzmią w ich uszach jak obca, równocześnie niezrozumiała i śmieszna gwara.
Przyjętym przez się zwyczajem, pieszo obchodzi szeregi. Pamięta doskonale, kiedy i w jakich kampaniach brał udział każdy pułk. Interpeluje najstarszych żołnierzy, przypominając im ubiegłe lata: Piramidy, Marengo, Austerlitz, Jenę, Friedland. Ze wspomnieniem łączy niekiedy szorstką pieszczotę, zaś stary wiarus – wzruszony pamięcią cesarza – dumny spogląda z góry na młodszych, mniej zasłużonych, a zazdroszczących mu kamratów!
Napoleon zaś idzie dalej, nie pomijając nikogo, aż do najmłodszych rekrutów, którym szczególnie okazuje zainteresowanie; znane mu są najdrobniejsze ich potrzeby; wypytuje się o wszystko: o żołd i zwierzchników, o pożywienie i ubranie, przegląda nawet zawartość ich tornistrów.
Dotarłszy wreszcie do środkowych szeregów – informuje się o najgodniejszych kandydatach na wakujące stopnie. Sam wypytuje kandydatów: „Ile lat służby? Ile odbytych kampanii? Wiele razy ranny? Gdzie się odznaczył?” Po czym niezwłocznie mianuje ich oficerami, asystując osobiście przy odnośnych formalnościach. Wszystko to podnosi jego urok i zjednywa mu serca żołnierzy. Szepcą wśród szeregów, że ten mocarz nad mocarzami, który całą ujarzmił Europę i wszystkim ludom przewodzi, interesuje się dobrotliwie każdą drobnostką, losu żołnierzy dotyczącą; że oni są jego najdawniejszą, jego prawdziwą rodziną. W ten sposób powstawał kult wojny i sławy, i osoby cesarza!
Tymczasem armia posuwała się od Wisły ku Niemnowi.
Sięgaliśmy już granicy rosyjskiej. Armia cała rozciągnięta była wzdłuż Niemna na znacznej przestrzeni. Na skraju prawego skrzydła stał trzydziestoczterotysięczny korpus Austriaków Schwarzenberga, który przybył tu z Galicji przez Drohiczyn; na lewym jego flanku, idący od Warszawy na Białystok i Grodno – korpus króla Westfalii, złożony z siedemdziesięciu dziewięciu tysięcy dwustu Westfalczyków, Saksończyków i Polaków; obok niego, w pobliżu Mariampola i Pilony, stał wicekról Włoch na czele siedemdziesięciu dziewięciu tysięcy pięciuset Bawarczyków, Włochów i Francuzów; dalej jeszcze – sam cesarz i dwieście dwadzieścia tysięcy ludzi pod dowództwem króla Neapolu, księcia Eckmühl, oraz książąt Gdańska, Istrii, Reggio i Elchingen. Przybyłe z Torunia, z Kwidzynia i z Elbląga korpusy te zeszły się 23 czerwca nie opodal Nogaryska, o milę powyżej Kowna. Na skraju lewego skrzydła, na wprost Tylży, stał korpus Macdonalda, trzydzieści dwa tysiące pięciuset ludzi – Prusaków, Bawarczyków i Polaków.
Wszystko było w pogotowiu. Od brzegów Gwadalkiwiru i Zatoki Kalabryjskiej aż po Wisłę ściągnięto sześćkroć siedemnaście tysięcy ludzi, z których czterysta osiemdziesiąt tysięcy stało już wzdłuż linii nadniemeńskiej; prócz tego – sześć kompletnych parków pontonowych, z których jeden oblężniczy; kilkanaście tysięcy wozów z żywnością; nieprzeliczone stada wołów; tysiąc trzysta siedemdziesiąt dwa działa oraz mnóstwo jaszczyków z amunicją i furgonów ambulansowych. Wielka Armia dążyła tedy ku Niemnowi trzema oddzielnymi partiami. Król Westfalii, na czele osiemdziesięciu tysięcy ludzi, posuwał się ku Grodnu; wicekról Włoch, z siedemdziesięciopięciotysięcznym korpusem – ku Pilonie; Napoleon, z dwustu dwudziestu tysiącami ludzi – w stronę Nogaryska, folwarku położonego o trzy mile powyżej Kowna. Dnia 23 czerwca kolumna cesarska doszła przed świtem do Niemna, który w tym miejscu krył się wśród wzgórz i gęstego pilwiskiego lasu.
O godzinie 2 z rana Napoleon, jadący dotąd powozem, dosiadł konia. Pięć miesięcy później, nocą również, lecz znękany, zwyciężony – przepłynąć miał znów tę samą pamiętną rzekę i przekroczyć rosyjską granicę. Owóż gdy dojeżdżał do Niemna, koń nagle zwinął się pod nim i wysadził go z siodła. Jakiś głos zawołał: „Zła to wróżba; Rzymianin cofnąłby się!” Nie wiadomo, kto wyrzekł te słowa: sam cesarz czy też ktoś ze świty cesarskiej?
Ukończywszy rekonesans, wydał rozkaz tyczący się budowy mostów: nazajutrz, o zmierzchu, trzy mosty stanąć miały w pobliżu wsi Poniemoń. Resztę dnia spędził cesarz w swojej kwaterze, bądź to w namiocie, bądź też pod gościnnym dachem polskiego dworu, szukając na próżno spoczynku, odrętwiały, znużony niewywczasem i niezwykłym upałem.
Z nadejściem nocy skierował się znów nad rzekę. Najpierw przeprawiło się łódką kilku saperów. Zdziwieni panującą dookoła ciszą, wylądowali na rosyjskim brzegu bez żadnej przeszkody. Z tamtej strony Niemna panował spokój; to na ich brzegu toczyła się wojna, pokój zaś spowijał tę ziemię, którą malowano im w tak groźnych barwach. Po chwili dopiero zjawił się młody oficer kozacki, dowodzący patrolem. Zjawił się, jak gdyby nic nie zagrażało pokojowi, jak gdyby nieświadom tego, iż tam – za rzeką – stoją w bojowym szyku nieprzebrane hufce wszystkich niemal ludów Europy. „Kto idzie?” – zapytał. „Francuzi” – brzmiała odpowiedź. „Czego chcecie? W jakim celu przekroczyliście granicę?” – „Czego chcemy?… Bić się z wami!… Zająć Wilno!… oswobodzić Polskę!” – krzyknął jeden z saperów. Kozak zawrócił konia i znikł wkrótce w leśnej gęstwinie. Wówczas uniesieni zapałem i ciekawi, co kryje się w lesie, trzej nasi żołnierze zdjęli z ramion karabiny. Huknęły trzy strzały, a słabe ich echo było jedyną zapowiedzią rozpoczynającej się nieszczęsnej a wiekopomnej kampanii!
To pierwsze hasło bojowe zirytowało mocno cesarza. Skarcił surowo niewczesny wybryk żołnierzy, nie wiadomo, czy była to z jego strony przezorność, czy też złowieszcze przeczucie. Natychmiast trzystu woltyżerów przeprawiło się przez rzekę dla ochrony mostów. Wówczas z lasu i z wąwozów wysunęły się równocześnie wszystkie kolumny francuskie. Szły w milczeniu, niewidoczne pod osłoną nocy. Zakazano rozpalania ognisk, niecenia najdrobniejszych nawet światełek. Odpoczywano z bronią w ręku, jak w obliczu nieprzyjaciela. Mokre od rosy, zielone żytnie łany łożem były dla ludzi, strawą dla koni.
Przenikliwy, budzący ze snu chłód długiej nocy, mrok, który smutkiem zasnuwa dusze ludzkie, wreszcie bliskość niebezpieczeństwa – wszystko to wzmagało ponury nastrój. Otuchy dodawała jedynie nadzieja zwycięstwa. Szeptem powtarzano sobie najcelniejsze urywki ostatniej proklamacji Napoleona, a geniusz wojny płomiennym swoim tchnieniem rozpalał wszystkie wyobraźnie!
Przed nami leżała granica rosyjska. Nasze chciwe spojrzenia, przebijając ciemności, próbowały wedrzeć się w krainę, której podbój okryć nas miał nieśmiertelną chwałą. Zdawało nam się, że słyszymy już radosne okrzyki Litwinów witających swoich oswobodzicieli, że widzimy za rzeką tysiące błagalnie wyciągniętych ku nam dłoni. Tutaj wszystkiego nam brakowało, tam opływać będziemy we wszystko. Oni zatroszczą się o nasze potrzeby, przyjmą nas z serdeczną a głęboką wdzięcznością. Czymże był wobec tego trud bezsennej nocy?… Niebawem zbudzić się miał dzień, a wraz z nim jego dobroczynne ciepło i wszystkie jego uroki. Lecz światło dzienne ukazało nam pustą jeno, piaszczystą wydmę i posępne, gąszczem podszyte lasy! Oczy nasze spoczęły ze smutkiem na postaciach kamratów, a wtedy imponujący widok olbrzymiej naszej armii nową napełnił nas dumą i pokrzepił otuchą.
W odległości trzystu kroków od rzeki, na najwyższym pagórku, bielił się namiot cesarza. Dookoła zaś wszystkie wzgórza, stoki pagórków, jary i wąwozy roiły się od ludzi i koni. Gdy pierwsze promienie słoneczne padły na te ruchome masy, połyskujące bronią, ozwały się trąbki i trzy olbrzymie kolumny ruszyły ku trzem mostom. Jak potworne cielska ogromnych wężów wiły się i pełzały pośród niewielkiej piaszczystej równiny, dzielącej je od Niemna, wydłużały się i zacieśniały coraz bliżej rzeki i mostów, a po chwili pierwsze szeregi rozwijały się już na tej obcej ziemi, którą miały spustoszyć, a następnie zasłać własnymi krwawymi szczątkami.
Tak wielki był zapał, że doszło niemal do utarczki między dwiema dywizjami przednich straży, każda z nich bowiem usiłowała pierwsza dostać się na przeciwległy brzeg. Z trudem zdołano zaledwie uśmierzyć wzburzonych żołnierzy. Napoleon również pośpieszył postawić stopę na ziemi rosyjskiej. Bez lęku i wahania czynił ten pierwszy krok na drodze prowadzącej do zguby.
Początkowo nawet osobiście doglądał przeprawy, obecnością swoją zagrzewając żołnierzy, którzy witali go zwykłym okrzykiem. Wydawali się bardziej rozentuzjazmowani od niego: może w owej chwili padł mu na duszę mroczny cień zwątpienia; może osłabł chwilowo, znużony bezsennością i upałem, albo też dziwił się, iż nic więcej nie ma już do zdobycia.
Wreszcie – zniecierpliwiony – ściągnął cugle i pomknął w las nad rzeką. Zdawało się, że w swym zapale chce sam uderzyć na wroga. Przejechał tak samotnie przeszło milę. W końcu zawrócił ku rzece i brzegiem Niemna podążył wraz z gwardią ku Kownu.
Głuchy huk wstrząsnął nagle powietrzem. Idąc nasłuchiwaliśmy, w której stronie rozpoczyna się bitwa. Lecz z wyjątkiem luźnych oddziałów kozackich, zarówno tego dnia, jak i następnych, walczyły z nami jedynie żywioły. Zaledwie bowiem cesarz przeprawił się przez rzekę, rozległ się daleki huk. Niebawem ściemniło się; zerwała się, zawyła wichura, a z nią złowróżbne pomruki gromów. Otaczająca nas pustka i brzemienne czarnymi chmurami niebo posępny wytwarzały nastrój. Najwięksi nawet zapaleńcy spoglądali z zabobonną trwogą na zbliżającą się nawałnicę. Zdawało się, że te rozdzierane błyskawicami chmury, co gromadzą się nad naszymi głowami, opadną na ziemię, aby bronić jej przed naszym najazdem.
Burza ta dorównywała wielkością naszemu przedsięwzięciu. W ciągu wielu godzin, na przestrzeni pięćdziesięciu mil nadciągały zewsząd czarne i gęste chmury. Niebo prażyło ogniem, a chłostało ulewą. Woda pozalewała drogi i pola, straszliwy upał przemienił się nagle w przejmujący chłód. Padło wtedy dziesięć tysięcy koni, częściowo podczas marszu, lecz głównie na postojach. Wzdłuż piaszczystego wybrzeża porzucono mnóstwo wozów. Dzień ten wielu ludzi przypłaciło zdrowiem, a nawet i życiem.
Na początku burzy cesarz schronił się do pobliskiego klasztoru. Wkrótce jednak ruszył dalej, ku Kownu, gdzie panował zupełny bezład i rozprzężenie. Błyskawice i pioruny nie przestraszały już nikogo, nie zwracano na nie żadnej uwagi. Burza – zwykłe o tej porze zjawisko – zatrwożyła nieliczne jednostki, ogół natomiast zachowywał się obojętnie. Powszechna niewiara bądź to wyrozumowana, bądź też prostacka i bezmyślna, gwałtowne żądze i namiętności, wzrastająca coraz bardziej ilość nieodzownych potrzeb, wszystko to oddalało duszę ludzką od nieba, kolebki jej i ostatniego przytułku. Toteż straszliwa owa burza na nikim właściwie nie wywarła głębszego wrażenia; widziano w niej jedynie niefortunny, ale naturalny przypadek, i armia nie umiejąc dostrzec w niej potępienia tak srogiego najazdu, za który zresztą nie ponosiła odpowiedzialności, znajdowała tu powód do gniewu przeciw losowi lub niebiosom, które tą drogą ostrzegały wówczas – mimowolnie lub świadomie – przed straszliwą przyszłością.
Tegoż dnia do ogólnej niedoli przybyło jeszcze jedno niepowodzenie. Opodal Kowna kozacy zburzyli na Wilii most, uniemożliwiając tym samym przejście korpusowi Oudinota. Napoleon zirytowany nieoczekiwaną przeszkodą, lekceważąc ją tak, jak lekceważył wszystko, co stawało mu na zawadzie, rozkazał szwadronowi Polaków przebyć wpław rzekę. Bez wahania skoczyli dzielni żołnierze w spienione nurty.
Początkowo płynęli szeregami, niebawem jednak, gdy zdwoiwszy wysiłki znaleźli się na głębinie, zniosła ich fala. Przestraszone konie, szarpiąc się, na próżno usiłowały walczyć z wartkim prądem. Jeźdźcy dobywali ostatka sił, by dopłynąć i rozkaz spełnić, lecz wkrótce i oni również zanurzali się coraz bardziej, coraz widoczniej szli na dno. Nieuchronną była ich zguba, lecz że na ojczystej ginęli ziemi, za sprawę wspólnej Matki, za jej zbawcę, więc zwróciwszy nadludzkim wysiłkiem głowy w stronę Napoleona, z okrzykiem: „Niech żyje cesarz!” – zniknęli pod wodą. Trzej zwłaszcza okrzyk ten powtórzyli kilkakrotnie, nim pochłonęła ich wzburzona topiel. Tysiące oczu spoglądało na nich ze zgrozą i uwielbieniem.
Co się tyczy Napoleona, to wydał wprawdzie szybko i z całą precyzją odpowiednie polecenia i zarządził akcję ratunkową, nie znać było jednak na nim żadnego wzruszenia: albo tak umiejętnie panował nad sobą, albo podczas wojny uważał wszelkie wzruszenia za karygodny objaw słabości, albo wreszcie przewidywał większe nieszczęścia, wobec których niczym była utrata jednego szwadronu.
Z Kowna w dwa dni dotarł Napoleon do wąwozów, okalających w pewnej odległości Wilno. Przed wkroczeniem do miasta oczekiwał wiadomości od przednich straży. Sądził, że Aleksander bronić będzie stolicy Litwy. Już parę strzałów obudziło w nim nadzieję walki, gdy oznajmiono mu, że bramy Wilna są otwarte. Rozczarowany i chmurny, nie szczędził nikomu wymówek; oskarżał generałów z awangardy o rozmyślne wypuszczenie z pułapki armii rosyjskiej; w uniesieniu nie wahał się grozić nawet jednemu z nich, dzielnemu Montbrunowi. Zarówno gniew ten, jak groźby, które zresztą nie pociągały za sobą żadnych skutków, u tego człowieka czynu godne są raczej uwagi aniżeli potępienia, stwierdzają bowiem niezbicie, jak wielką wagę przywiązywał cesarz do rychłego zwycięstwa.
Mimo gniewu cesarz zajął się osobiście ceremoniałem wjazdu do Wilna: na czele i w ariergardzie armii szły pułki polskie. Bardziej jednak poruszony nagłym odwrotem Rosjan aniżeli objawami radości i wdzięczności Litwinów, szybko przejechał przez miasto, kierując się czym prędzej ku przednim strażom.
Armia rosyjska cofnęła się, trzeba było podążać jej śladem.