Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętniki Jana Duklana Ochockiego. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętniki Jana Duklana Ochockiego. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 427 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PA­MIĘT­NI­KI

Jana Du­kla­na Ochoc­kie­go,

Z po­zo­sta­łych po nim rę­ko­pi­smów prze­pi­sa­ne i wy­da­ne

Przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Qui au­diunt au­di­ta di­cunt, qui vi­dent ple­ne sciunt

Plau­tus.

Tom pierw­szy.

Wil­no.

Na­kła­dem i Dru­kiem Jó­ze­fa Za­wadz­kie­go.

1857.

Dru­ko­wać po­zwo­lo­no, z wa­run­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry, po wy­dru­ko­wa­niu pra­wem prze­pi­sa­nej, licz­by exem­pla­rzy. Wil­no dnia 5 Wrze­śnia 1856 roku.

Cen­zor Radz­ca Sta­nu i Ka­wa­ler

A. Mu­chin.Słów­ko od wy­daw­cy.

Przez lat dwa­dzie­ścia kil­ka rę­ko­pism Ochoc­kie­go róż­ne prze­cho­dząc ko­le­je, dziś idzie pod sąd pu­blicz­ny. Czy­ta­no go od­daw­na po­ży­cza­jąc od ro­dzi­ny na Wo­ły­niu, cho­dził po rę­kach obu­dza­jąc cie­ka­wość i żywe za­ję­cie, wre­ście po­słu­żył cząst­ko­wo jako ma­te­ry­ał au­to­ro­wi Stol­ni­ko­wi­cza Wo­łyń­skie­go , a może i in­nym co się do tego nie­bar­dzo przy­znać ze­chcą; – to wszyst­ko jed­nak wca­le go nie­wy­czer­pa­ło, bo tu nad drob­ne szcze­gó­ły i rysy po­je­dyń­cze cie­kaw­szą i waż­niej­szą jest ca­łość, typ czło­wie­ka nie­zmier­nie cha­rak­te­ry­stycz­ny, ob­raz epo­ki skre­ślo­ny ręką współ­cze­sną, aż do zbyt­ku praw­do­mów­ną i szcze­rą ży­cia peł­ną.

Od­czy­taw­szy te pa­mięt­ni­ki, są­dzi­my że ogło­sze­nie ich, o ile moż­no­ści cał­ko­wi­te i wier­ne, nie może być bez po­żyt­ku, sąd nasz w tej mie­rze zga­dza się ze zda­niem wszyst­kich co je w ręku mieć mo­gli. Nic w nich do­dać, nic zmie­nić nie mamy od­wa­gi, da­je­my je jak są, za­le­d­wie gdzie­nieg­dzie oczy­ściw­szy z błę­dów ko­pij­sty lub nie­po­praw­no­ści z po­spie­chu po­cho­dzą­cych, za­cho­wu­jąc jak naj­pil­niej nie­star­tą ce­chę epo­ki, któ­ra nam je prze­ka­za­ła, Co się ty­cze po­ję­cia fak­tów, są­dów, prze­ko­nań, ro­zu­mo­wań, te, choć w wie­lu rze­czach jak to ła­two czy­tel­nik do­strze­że, zga­dzać się ze zda­niem na­szem nie mo­gły – wie­ki nas dzie­lą! – prze­ina­czać je są­dzi­li­śmy wy­stęp­kiem prze­ciw dzie­jom i prze­szło­ści. Od­ję­ło­by to bar­wę tej księ­dze, wiel­ce w nią bo­ga­tej i na­iw­nej do po­dzi­wu w ma­lo­wa­niu scen i stron ży­cia ludz­kie­go, ja­kich by­śmy dziś do­tknąć nie śmie­li. Sku­tek to po­pra­wy na­szej mo­ral­nej, czy hy­po­kry­zii wie­ku? nie wiem. Może po­tro­szę, oboj­ga.

Nie bę­dzie­my się tu roz­sze­rzać nad oce­nie­niem pa­mięt­ni­ków Ochoc­kie­go, sąd o nich zo­sta­wu­jąc czy­tel­ni­kom i kry­ty­ce; by­li­by­śmy może stron­ni, ale w spu­ściź­nie XVIII w. i lat na­stę­pu­ją­cych, nic rów­nie cha­rak­te­ry­stycz­ne­go, tak od­twa­rza­ją­ce­go ży­cie na­sze, nie znaj­du­je­my. W swo­im ro­dza­ju, mu­ta­tis mu­tan­dis, z róż­ni­cą XVII i XVIII wie­ku, to dru­gi pan Pa­sek; na­iw­no­ścią, nie­ustę­pu­ją­cy swe­mu pro­to­pla­scie. Są­dząc jed­nak o nim po­trze­ba mieć na wzglę­dzie epo­kę w któ­rey żył, lu­dzi ja­kie­mi z mło­du był oto­czo­ny, wy­cho­wa­nie, oko­licz­no­ści któ­re nań wpły­wa­ły, przy­kład, du­cha wie­ku i wszyst­ko co go czy­ni­ło ta­kim ja­kim się nam tu z nie­po­rów­na­ną szcze­ro­tą przed­sta­wia. Nie­raz uśmiech­nąć się tu przyj­dzie, cza­sem obu­rzyć i dźwi­gnąć ra­mio­na­mi, ale rzu­ciw­szy książ­kę, pe­wien je­stem, że każ­dy z czy­tel­ni­ków le­piej i ja­śniej znać bę­dzie ży­wot prze­szłej, bliz­kiej nas epo­ki, ni­że­li wprzód się go do­my­ślał, od­ga­dy­wał, lub z od­ga­dy­wa­nych two­rzył so­bie ob­ra­zów.

To wła­śnie sta­no­wi głów­ną war­tość pa­mięt­ni­ków Ochoc­kie­go; ma­lu­ją w spo­sób nie­po­rów­na­ny epo­kę.

Je­dy­ną pra­cą na­szą było, aby re­da­gu­jąc pa­mięt­ni­ki, jak naj­mniej ich do­ty­kać, i jak naj­cal­sze­mi zo­sta­wić: zda­je się że­śmy to speł­ni­li z naj­więk­szą su­mien­no­ścią.

Nic tu nie­ma na­sze­go, nic wci­śnio­ne­go i do naj­mniej­szej też za­słu­gi nie ro­ścim so­bie pra­wa; bę­dąc tu tyl­ko prze­pi­sy­wa­czem i wy­daw­cą. Z dru­giej stro­ny uro­czy­ście pro­te­stu­je­my, prze­ciw wszel­kim do nas ścią­gać się mo­gą­cym, z po­wo­du tych pa­mięt­ni­ków, ura­zom oso­bi­stym i fa­mi­lij­nym, któ­rych obu­dzić strze­gli­śmy się jak naj­moc­niej. Sąd o lu­dziach jest prze­ko­na­niem P. Ochoc­kie­go, do­ty­kać go nie­go­dzi­ło się, ale od­po­wia­dać zań nie mo­że­my.

D. 22 Sierp­nia 1855. Ży­to­mierz.I. WSTĘP.

Skoń­czy­łem siedm­dzie­siąt sześć lat ży­cia – ka­wał to cza­su, ka­wał! a kto tyle prze­żył, mu­siał i na­pa­trzeć się wie­le i do­świad­czyć nie mało i nie jed­ną przejść losu ko­le­ją i z wie­la ze­tknąć się ludź­mi, i ucier­pieć i przy­bo­leć i na­uczyć się i za­pa­mię­tać.

Wy­sze­dłem w świat sze­ro­ki, wy­pusz­czo­ny ze szkół, w ostat­nim dwu­dzie­sto­le­ciu osiem­na­ste­go wie­ku, i nie za­mar­łem we­ge­tu­jąc nie­do­łęż­nie w za­kąt­ku ro­dzin­nym, jak się to wie­lu z na­szej bra­ci szlach­ty tra­fia­ło; po­su­ną­łem się mię­dzy lu­dzi, szczę­śli­wym tra­fem wpa­dłem w świet­ne to­wa­rzy­stwo jed­nej ze zna­ko­mi­tych choć smut­nych epok dzie­jów na­szych, otar­łem się o lu­dzi wy­bra­nych, do dziś dnia pa­mięt­nych rolą jaką ode­gry­wa­li w tej chwi­li cięż­kiej i tylu na­stęp­stwa­mi brze­mien­nej. Dziś to już da­le­ka prze­szłość, sen ja­kiś mgli­sty – oso­bi­ste na­sze dzie­je i wi­do­ki do­bra po­wszech­ne­go, czas uniósł na swo­ich skrzy­dłach, wspo­mnie­nie po­zo­sta­łe obu­dza to roz­rzew­nia­ją­ce uczu­cie, to nie­zła­go­dzo­ną bo­leść. Dla cze­goż­bym tym skar­bem pa­mią­tek, nic miał się z dru­gie­mi po­dzie­lić?

Nie przed­się­bio­rę pi­sać hi­sto­ryi, czu­ję że to nad moje siły, po­dej­mą się jej lu­dzie któ­rym Bóg dał i jen­jusz i pra­cą zdo­by­te ob­szer­ne wia­do­mo­ści – mnie skrom­niej­szy udział po­zo­sta­je. Tam­ci wy­po­wie­dzą praw­dę całą, do­bę­dą z mar­twych prze­szłość zie­mi krwią bra­ci na­szych ob­la­nej – ja pi­szę tyl­ko pa­mięt­nik wła­sne­go ży­cia, z po­zo­sta­łych mi no­tat, z ży­wej jesz­cze i nie osła­błej, dzię­ki Bogu, pa­mię­ci; od­ma­lu­ję tę tyl­ko część ob­ra­zu, któ­rą mi się wi­dzieć, w któ­rej mi się dzia­łać do­sta­ło.

Ko­cham tę prze­szłość moją! może mnie do niej wią­że urok jaki dla sta­rych mają wspo­mnie­nia dzie­ciń­stwa i naj­droż­szej epo­ki ży­cia nie­od­ża­ło­wa­nej mło­do­ści; może ku niej zwra­ca ta wia­ra nie wy­ga­sła, że le­piej choć in­a­czej było za dni na­szych, któ­rych dzi­siej­szy po­stęp i cy­wi­li­za­cya ani za­stą­pić, ani pa­miąt­ki za­trzeć po­tra­fią. For­my, zwy­cza­je, drob­nost­ki na­wet naj­mniej­sze, dziś spo­nie­wie­ra­ne i wy­śmia­ne, wszyst­ko co się do tam­tych cza­sów od­no­si, łzę roz­czu­le­nia wy­pro­wa­dza z oka i mi­łem ja­kiemś uczu­ciem kar­mi ser­ce. Nim przy­stą­pię do opo­wia­da­nia się­ga­ją­ce­go ostat­nich lat osiem­na­ste­go wie­ku, mu­szę wprzód nie­co po­wie­dzieć ja­kie za cza­sów mo­ich dzie­cin­nych były zwy­cza­je, oby­cza­je i ży­cie spo­łecz­ne po­zo­sta­łe nam po sześć­dzie­się­cio­kil­ko­let­niem pa­no­wa­niu dwóch Sa­sów. Czę­ścią sam na to jesz­cze pa­trza­łem, w czę­ści wia­do­mość o tem do­szła mnie od ojca mo­je­go, któ­ry oby­cza­jem wszyst­kich dzie­ci szla­chec­kich i sy­nów oby­wa­tel­skich, był na­przód po­ko­jow­cem, po­tem dwo­rza­ni­nem, na­re­ście mar­szał­kiem dwo­ru u het­ma­na So­snow­skie­go. Za Au­gu­sta III jesz­cze zo­stał on cze­śni­kiem mo­zyr­skim, póź­niej z tym już ty­tu­łem pod­pi­sał dy­plom elek­cyi kró­la Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, jako urzęd­nik i de­pu­to­wa­ny z wo­je­wódz­twa Lu­bel­skie­go, z zie­mi Łu­ków­skiej, gdzie oj­ciec i dziad mój mie­li dzie­dzicz­ną wieś Rysz­ki – (Sta­ni­sław Jó­zef z Ry­szek Ochoc­ki Cze­śnik Mo­zyr­ski). Jak wie­lu in­nych, i nas ko­le­je losu prze­nio­sły z ro­dzin­ne­go kąta na Wo­łyń, gdzie­śmy się sta­ie osie­dli­li, za­cho­wu­jąc tyl­ko pa­mięć na­sze­go szla­chec­kie­go po­cho­dze­nia.II. WY­CHO­WA­NIE XVIII WIE­KU.

Nie wiem jak tam wy­cho­wy­wa­no dzie­ci po pa­ła­cach i w sto­li­cy, ale u nas na wsi, jed­na i nie­zmien­na była ru­ty­na i me­to­da. Le­d­wie dzie­cię za­bel­ko­ta­ło i oczy otwar­ło, przedew­szyst­kiem uczo­no je kłaść na so­bie znak Zba­wie­nia, go­dło na­szej wia­ry, krzyż świę­ty. Pierw­sze­mi sło­wy na­sze­mi była mo­dli­twa do Stwór­cy, pa­cierz któ­ry­śmy za mat­ką po­wta­rza­li. Uczo­no nas po­tem ar­ty­ku­łów tej świę­tej wia­ry w któ­rej się nam Bóg dał uro­dzić, wpa­ja­no mi­łość bliź­nie­go, przy­wią­za­nie do kra­ju szcze­pio­ne przy­kła­dem, pod­le­głość nie­ogra­ni­czo­ną ro­dzi­com, pra­wu i wła­dzy, któ­rą Bóg po­sta­no­wił dla spo­łecz­ne­go po­rząd­ku, po­sza­no­wa­nie dla star­szych, bra­ter­stwo dla rów­nych, ła­god­ność i wy­ro­zu­mia­łość dla niż­szych.

Da­lej uczo­no nas czy­tać i pi­sać po tro­szę, jez­dzić na ko­niu i bić się w pal­ca­ty. Mia­łem nie wię­cej jak lat siedm, gdym przy ka­ra­be­li, któ­rą za­cho­wa­łem do dziś dnia, do­sia­dał już ko­nia i co­dzień mu­sia­łem, dla wpra­wy w ro­bie­niu bro­nią, bić się w kije kraj­ką okrę­co­ne z Ja­siem, sy­nem pod­sta­ro­ście­go.

Tak otar­ga­ne­go nie­co chło­pa­ka, w la­tach dzie­wię­ciu lub dzie­się­ciu od­da­wa­no zwy­kle do szkół Je­zu­ic­kich. Pla­gi były jed­nym z naj­dziel­niej­szych środ­ków wy­cho­wa­nia i uśmie­rze­nia wy­bu­chów krwi, nad­to zra­zu żywo pły­ną­cej.. W domu bra­li­śmy czę­ste i licz­ne chło­sty, w szko­łach też na nich nie zby­wa­ło. Ksiądz pre­fekt i pro­fes­sor usil­nie byli o to pro­sze­ni przez ojca, aże­by dziec­ku nie po­bła­ża­li w ni­czem. Pan dy­rek­tor, pod utra­tą świą­tecz­ne­go pre­zen­tu, miał so­bie przy­ka­za­nem, zeby naj­mniej­sze­go prze­wi­nie­nia nie da­ro­wał; zda­rza­ło się więc szczę­śli­wiej ukwa­li­fi­ko­wa­nym po dwa i trzy razy na dzień le­żeć na stoł­ku.

Po skas­so­wa­niu Je­zu­itów, w więk­szej czę­ści za­stą­pi­li ich przy­go­to­wa­ni już do tego Pi­ja­ro­wie, a gdzie­in­dziej KK. Ba­zyl­ja­nie. Ci ob­jąw­szy po nich wła­dzę i obo­wiąz­ki po­wo­ła­nia, wzię­li z nie­mi i me­to­dę edu­ka­cyj­ną tra­dy­cy­onal­ną. Na­haj nie­sio­no za idą­cym do szko­ły księ­dzem Pa­frem, jako wi­do­mą ozna­kę siły, i wraz z teką roz­kła­da­no go na ka­te­der­ce, aby­śmy zba­wien­ne­go mo­ni­to­ra nig­dy z oczów nie tra­ci­li. Z po­cząt­ku wy­łącz­nie pra­wie ślę­cze­li­śmy nad ła­ci­ną tak, że wy­sie­dziaw­szy nad nią lat kil­ka umie­li­śmy ca­łe­go Al­wa­ra, mowy Ci­ce­ro­na, Wir­gi­le­go i Ho­ra­cy­usza na pa­mięć – ale wię­cej nic a nic. Ba­zyl­ja­nie nie wda­jąc się w ro­zu­mo­wa­ne re­for­my, dłu­go spo­so­bem Je­zu­ic­kim na­ucza­li z Al­wa­ra; le­d­wie w r. 1781 Kom­mis­sya Edu­ka­cyj­na zmu­si­ła ich, we­dle pla­nu przez nią prze­pi­sa­ne­go urzą­dzić na­uki szkol­ne; a wie­leż to przez ten prze­ciąg cza­su ode­bra­li­śmy na­ha­jów! Trze­ba jed­nak przy­znać, że je za­sto­so­wy­wa­no do wie­ku, klas­sy i siły pe­ni­ten­ta, i w In­fi­mie były cie­niu­teń­kie i nie ad­mi­ni­stro­wa­no ich wię­cej dzie­się­ciu; za każ­dą pro­mo­cją gru­biał mo­ni­tor i zwięk­sza­ła się licz­ba ra­zów, tak, że gdy uczeń do­szedł do Fi­lo­zo­fii, kań­czuk tak­że do­rósł z nim do nor­mal­ne­go swe­go wzro­stu i tu już bra­no po pięć­dzie­siąt, a nie­kie­dy i wię­cej. Ję­zy­ków ży­ją­cych ob­cych nie­uczo­no w szko­łach, a je­śli się zna­lazł szur­got jaki, któ­ry je pry­wat­nie da­wać się zo­bo­wią­zy­wał, zmar­no­wa­ne to były i czas i pie­nią­dze, bo uczeń z rąk jego wy­szedł­szy, pew­nie ani niem­ca, ani fran­cu­za nie zro­zu­miał i od nich też nie mógł być zro­zu­mia­nym.

W po­ło­wie XVIII w. wy­cho­wa­nie w Pol­sce, było jesz­cze na bar­dzo niz­kim stop­niu, jed­nak­że od­po­wia­da­ło ono po­trze­bom cza­su i kra­ju. Uczeń wy­szedł­szy ze szkół znał ła­ci­nę le­piej i moc­niej niż ję­zyk ro­do­wi­ty, umiał się grac­ko bić w pal­ca­ty, a na­wet w pa­ła­sze; zresz­tą, przy­wy­kły był do śle­pe­go po­słu­szeń­stwa, i to sta­no­wi­ło nie­ja­ką po­sa­dę przy­szłe­go roz­wi­nie­nia czło­wie­ka.

Na­tych­miast ze szkół wy­szedł­szy, po­trze­ba so­bie było stan obie­rać, bo ro­dzi­ce próż­no­wać nie da­wa­li; dwo­ry pa­nów już na­ów­czas upa­da­ły i zmie­niać po­czę­ły cha­rak­ter, umiesz­cza­no więc zwy­kle sy­nów przy boku i pod okiem na go­spo­dar­stwie, od­da­wa­no do woj­ska, spo­so­bio­no za­raz do sta­nu du­chow­ne­go, lub roz­sy­ła­no po kan­ce­la­ry­ach rzą­do­wych i tak zwa­nych pa­le­sl­rach, try­bu­na­łach, ziem­stwach i gro­dach.

Były to źró­dła z któ­rych czer­pa­no prak­ty­kę pra­wa i na­bie­ra­no świa­to­we­go po­lo­ru; to tez przy każ­dej tego ro­dza­ju ju­ryz­dyk­cyi, na­wet po­wia­to­wej, zna­leźć było moż­na po sto i wię­cej mło­dzie­ży szla­chec­kiej, nie­kie­dy sy­nów naj­bo­gat­szych oby­wa­te­li. Nie mie­li­śmy cza­su próż­no­wać, dziś to się wca­le dzie­je in­a­czej.

Wpa­dła mi nie­daw­no w ręce książ­ka w któ­rej mowa o Ba­ła­gu­łach (1): ob­raz to praw­dzi­wy, ale zda­je mi się, że więk­sza część od­ma­lo­wa­nych w nim po­sta­ci na­le­ży do excep­cyi. Mło­dzież dzi­siej­sza, bio­rąc ją w ogól­no­ści, do­brze wy­cho­wa­na, na ta­len­tach jej nie zby­wa, na­uki ma do­syć, wresz­cie nikt jej nie za­prze­czy pięk­ne­go ukła­du i grzecz­no­ści w obej­ściu, któ­ra jej za­szczyt przy­no­si. Obok niej, zna­leźć się mu­szą burz­liw­sze­go cha­rak­te­ru wy­jąt­ki, któ­rym zbyt­nia swo­bo­da tyle sma­ku­je, że dla niej na­wet wszel­ką po­świę­ca­ją przy­zwo­itość; ale z tych o ca­ło­ści są­dzić nie moż­na, choć wpływ na nią jed­no­stek nie jest też bez zna­cze­nia.

Jed­na kro­pla sil­ne­go jadu, w chwi­li całe za­tru­wa cia­ło, przy­pra­wia je o zgni­li­znę i śmierć w o- – (1) Mie­sza­ni­ny oby­cza­jo­we przez Bej­łę.

stat­ku spro­wa­dza; tak i w spo­łecz­no­ści, któ­rą uwa­żać po­trze­ba za cia­ło jed­no­li­te, kil­ka wy­jąt­ków roz­po­strzeć mogą za­ra­zę, lub wy­wo­łać sąd nie­ko­rzyst­ny o ogó­le. Za ta­kich uwa­żam Ba­ła­gu­łów o któ­rych mowa. Nic oni nie sza­nu­ją; jed­ni pi­szą pasz­kwi­le, dru­dzy je po karcz­mach roz­wo­żą, żeby się do rąk in­te­re­so­wa­nych do­sta­ły; w tych obrzy­dłych pi­smach, któ­re oso­bi­sta wy­wo­łu­je nie­chęć, nie umie­ją po­sza­no­wać ani za­słu­gi, ani wie­ku, ani płci, rzu­ca­ją się na wszyst­kich i na wszyst­ko, mio­ta­jąc po­twa­rze i wy­my­śla­jąc wy­pad­ki, naj­mniej­sze­go do praw­dy nie­ma­ją­ce po­do­bień­stwa. Każ­dy z tych pa­nów ma­ją­cych świat po­pra­wić, mar­so­wą przy­bie­ra po­stać, uda­je ry­ce­rza, choć w rze­czy tchó­rzem pod­szy­ty i nie na­ru­szy pra­wa, bo za nic bić się nie bę­dzie. Ję­zyk ich tak­że za­słu­gu­je na uwa­gę, na­przy­kład uży­ciem nie­ustan­nem ho­no­ru i bó­stwa, któ­re się w nim co chwi­la po­wta­rza­ją: – Na ho­nor! co za bo­ski koń! na ho­nor, jaki bo­ski sur­dut! Jak bo­sko, na ho­nor, nosi ta nej­ty­czan­ka i t… p.

Mło­dzież le­piej wy­cho­wa­na, idąc za zwy­cza­jem po­wszech­nym i nie wy­róż­nia­jąc się od ogó­łu, przy­wdzie­wa strój jaki za mod­ny ucho­dzi, ubie­ra się przy­zwo­icie, nie chce zwra­cać oczów na sie­bie. Ba­ła­gu­li wąsy no­szą pol­skie, ba­ken­bar­dy, po­dob­no za­by­tek, san­kiu­lo­tów, bród­kę dłu­gą hisz­pań­ską, dru­gą do­dat­ko­wą ży­dow­ską, na ćwierć łok­cia wy­sta­ją­cą z pod halsz­tu­cha, cza­pecz­kę ta­tar­ską, ko­żu­szek kam­cza­dal­ski, sza­ra­wa­ry albo całe skó­rza­ne, lub tak skó­rą okła­da­ne, że mało z pod niej wi­dać suk­na, fur­mań­skie, kap­ciuch w pę­tli­cy wi­szą­cy jako go­dło próż­no­ści i dymu, osob­no kie­szeń z ła­dun­kiem cy­ga­rów i mundsz­tu­ków do nich, a dru­gą jesz­cze na lul­kę i krót­ki cy­bu­szek, koń­czy wresz­cie uzbro­je­nie, w ręku na­haj czer­kie­ski.

Bądź­że mą­dry i po­znaj po tych ce­chach do ja­kiej na­ro­do­wo­ści, do ja­kie­go ple­mie­nia na­le­ży ta jed­nost­ka? Cóż do­pie­ro gdy na wy­chu­dzo­nym Ros­sy­nan­cie, na ta­tar­skiem sio­deł­ku, ju­nak ów w do­bra­nej kom­pa­nii po­cznie la­tać po mie­ście za­glą­da­jąc do ka­ret w któ­rych damy sie­dzą aby im nie­grzecz­ność po­wie­dzieć, lub nie­przy­zwo­itym za­wsty­dzić ru­chem. Praw­dę po­wie­dziaw­szy i za mo­ich mło­dych cza­sów tra­fia­ły się wy­bry­ki, były uchy­bie­nia, ale te nig­dy pła­zem nie ucho­dzi­ły i nie sta­wa­ły się re­gu­łą po­stę­po­wa­nia; nie przy­bie­ra­no stro­jów dzi­kich i bar­ba­rzyń­skich na­ro­dów, a je­śli kto komu krzyw­dę wy­rzą­dził, prze­pro­si­na­mi się z tego nie wy­krę­cił, krwią trze­ba było przy­pła­cić, lub ży­ciem wy­bryk za­pie­czę­to­wać. To pra­wo po­wszech­ne trzy­ma­ło każ­de­go w gra­ni­cach przy­zwo­ito­ści; dziś Ba­ła­gu­le co cię ob­ra­ził, po­każ pa­łasz, od­po­wie: – w pa­ła­sze bić się nie umiem; za­pro­po­nuj pi­sto­le­ty, po­wia­da ci, że se­kun­dan­ta zna­leźć nie może, lub że pra­wo po­je­dyn­ków nie do­zwa­la… Ob­ra­zić po­tra­fi, a bić się nie umie! ma pra­wo obe­lżyć a nie ma pra­wa krzyw­dy po szla­chec­ku krwią za­pła­cić; prze­pro­si z ocho­tą, a ju­tro w tąż roz­pocz­nie. Są mię­dzy nie­mi i gra­cze za­wo­ła­ni, któ­rzy ci sią­dą na żą­da­nie do gry naj­więk­szej, oso­bli­wie w dia­beł­ka, bo pew­ni są pli­je, ma­jąc do tego pal­ce wpraw­ne, a je­śli ich pil­ne­mi strze­żesz oczy­ma i ku­glar­stwo się nie po­wie­dzie, a prze­grać przyj­dzie, z mie­dzia­nem czo­łem wsta­ną od gry wo­ła­jąc: – Bę­dziesz pan miał u mnie! Dług to któ­ry się chy­ba na Jó­ze­fa­to­wej speł­ni do­li­nie; wy­gra­ny – za­bie­rze pie­nią­dze, prze­gra­ny – każe cze­kać do dnia sąd­ne­go. Co za do­sko­na­ły, jak uczci­wy i tani utrzy­ma­nia się spo­sób! Ale da­rem­nie by­śmy o tem pi­sa­li: są to Tre­ny Jere – mi­ja­szo­we, któ­rych Je­ru­za­lem słu­chać i zro­zu­mieć nie ze­chce.

Obok pi­sma o ba­ła­gu­łach, tra­fi­ło mi się dru­gie w tym­że przed­mio­cie, w któ­rem kry­tyk wy­wo­dzi ich od prze­szło­wiecz­nej w pol­sce Tę­ży­zny (1). Na tę ge­ne­alo­gi­ją zgo­dzić się nic mogę. Zna­łem ja do­brze ową prze­szło­wiecz­ną Tę­ży­znę, na­le­ża­łem do niej sam i go­rą­co sta­ra­łem się ją na­śla­do­wać, a dziś z bo­le­ścią pa­trzę na ba­ła­gu­łów.

Tę­ży­zna wy­lę­gła się mię­dzy mło­dzie­żą owe­go cza­su naj­zna­ko­mit­szą ro­dem, wy­cho­wa­niem i moż­no­ścią, a to z na­stę­pu­ją­cej oko­licz­no­ści.

Dwóch mło­dych lu­dzi w War­sza­wie wy­zwa­li się na rękę i wy­je­cha­li do Je­zior­nej; u jed­ne­go z nich na se­kun­dzie był pod­puł­kow­nik Ci­choc­ki, zna­ko­mi­tej ro­dzi­ny po­to­mek, pro­te­go­wa­ny przez kró­la i lu­bio­ny od ca­łej fa­mi­lii, a w szcze­gól­nych la­skach u księ­cia Jó­ze­fa Po­nia­tow­skie­go. Po­wró­ciw­szy z Je­zior­nej, gdy po­czął z tego po­je­dyn­ku zda­wać spra­wę u księ­cia Jó­ze­fa Ci­choc­ki, opo­wia­da­jąc jak oba prze­ciw­ni­cy grac­ko sta­wa­li i bili się tęgo, jak się na­wza­jem po­ob­ci­na­li, po­czął się uno­sić – (1) Ar­ty­kuł Mich. Gra­bow­skie­go.

nad jed­nym z po­je­dyn­ku­ją­cych, a nie mo­gąc do­brać wy­ra­zu na ozna­cze­nie jego zręcz­no­ści, od­wa­gi i krwi zim­nej, za­wo­łał w koń­cu – to praw­dzi­wa Tę­ży­zna.

Wy­raz ten, na­pręd­ce ja­koś stwo­rzo­ny, tak się po­do­bał księ­ciu i jego przy­bocz­nym, że mu od­tąd ho­no­ro­we miej­sce dano w co­dzien­nej ter­mi­no­lo­gii, i po­chwy­ciw­szy za­raz w obieg pusz­czo­no. Od­tąd wa­lecz­ny ofi­cer był tę­ży­zną, męż­ny żoł­nierz tę­ży­zna, grzecz­ny i miły chło­pak tę­ży­zna, na­wet pięk­na ko­bie­ta po­sia­da­ją­ca wszyst­kie po­cią­ga­ją­ce uro­ki mło­do­ści i wdzię­ku, a w ostat­ku i dziel­ny koń zwa­li się jed­no­staj­nie, tę­ży­zną. Na­re­ście cały nie­mal na­ród stał się tę­ży­zną, bo za­pa­trzyw­szy się na wzór owych mło­dych lu­dzi, ja­kie­mi byli pod­ów­czas ksią­że Jó­zef Po­nia­tow­ski, ks. Eu­sta­chy San­gusz­ko, ks. Ka­zi­mierz Sa­pie­ha ge­ne­rał ar­tyl­le­ryi i mar­sza­łek sej­mo­wy li­tew­ski, Mi­chał Wie­lo­hor­ski ge­ne­rał, Ka­zi­mierz i Adam Rze­wu­scy, pierw­szy pi­sarz ko­ron­ny, dru­gi kasz­te­lan wi­teb­ski, Ja­nusz ge­ne­rał-in­spek­tor i Jó­zef szef pól­ku swe­go imie­nia Iliń­scy, Adam Wa­lew­ski bry­ga­dier, Dzia­łyń­ski, Czap­ski, Nie­sio­łow­ski, wszy­scy trzej sze­fo­wie puł­ków swo­ich imion, Jan Po­toc­ki i inni – chęt­nie ich na­śla­do­wał.

Tacy to byli na­czel­ni­cy, taka na­ów­czas tę­ży­zna, ale tę­ży­zna grzecz­na, miła, we­so­ła i uczci­wa, ozdo­by naj­więk­szych sa­lo­nów, chci­wie po­żą­da­ne we wszyst­kich naj­świet­niej­szych to­wa­rzy­stwach. Byli to lu­dzie wy­so­kich rang woj­sko­wych, se­na­to­ro­wie, urzęd­ni­cy ko­ron­ni, po­sło­wie, kwiat pol­skiej mło­dzie­ży. Od nich resz­ta bra­ła wzór grzecz­no­ści i po­pu­lar­no­ści, jaką się oni od­zna­cza­li. Na­śla­do­wa­no ich ru­chy, po­sta­wę, ubra­nie, mowę, wady na­wet może, ale to była epo­ka świet­na jesz­cze, i pod sza­tą pło­cho­ści gra­ły w niej uczu­cia wyż­sze, tęt­niał puls ży­cia i zdro­wia. Strój ów­cze­sne­go mło­dzień­ca cale był inny i cha­rak­te­ry­stycz­ny. Na ban­do­le­cie z na­pi­sem: król… z na­ro­dem, na­ród z kró­lem – za­wie­szo­ny pa­łasz zu­cho­wa­to po­brzę­ki­wał, ostro­gi lub srebr­ne u czer­wo­nych bu­tów pod­ków­ki do­brze mu wtó­ro­wa­ły, cza­pecz­ka lub koł­pa­czek na ba­kier za­wie­szo­ny na pra­wem uchu z kor­do­nem trój­ko­lo­ro­wym i cza­plą, stru­sią lub szklar­nią kitą, pięk­nie od­bi­ja­ły przy kon­tu­szu i cza­ma­rze. Tę­ży­zna była w na­ro­dzie, a na­ród się nie­ja­ko przed­sta­wiał w tę – ży­znie; w spra­wach ho­no­ro­wych, gdy szło o obro­nę czy­ją, nie skła­da­no żad­nych są­dów, nie spro­wa­dza­no su­per­ar­bi­trów, bo każ­dy stró­żem bę­dąc czci swo­jej, pa­tro­nem i sę­dzią ho­no­ru swe­go, nie pod­dał­by go pod żad­ną w świe­cie de­cy­zyą. Przy­wio­dę tu na przy­kład jed­no tyl­ko zda­rze­nie, mię­dzy ks. Eu­sta­chym San­gusz­ką a Ka­zi­mie­rzem Rze­wu­skim. Oba ci na­ów­czas jesz­cze mło­dzi lu­dzie, byli z sobą w wiel­kiej za­ży­ło­ści, gdy pew­ne­go razu na licz­nem ze­bra­niu, Rze­wu­skie­mu nie­chcą­ce­mu stra­cić do­bre­go kon­cep­tu, wy­rwa­ło się cóś ostro­go na księ­cia wo­je­wo­dę wo­łyń­skie­go. W tej­że chwi­li zbli­żył się doń ksią­że Eu­sta­chy z la­ko­nicz­nem za­gad­nie­niem.

– Albo się bić, albo prze­pro­sić. Rze­wu­ski rów­nie krót­ko od­po­wie­dział:

– Bić się. Było to już o do­brym zmro­ku, ale nie od­kła­da­no do ju­tra. Na­tych­miast oba przy­bra­li so­bie po jed­nym se­kun­dan­cie, po pa­ła­sze po­sy­łać nie­by­ło po­trze­by, bo każ­dy wów­czas oręż nie­od­stęp­nie przy boku no­sił, lu­dziom ka­za­no wziąć po­chod­nie, ru­szy­li za­raz za Wol­skie ro­gat­ki; tu się wy­krze­sa­li; ksią­że panu Rze­wu­skie­mu krwi upu­ścił i roz­je­cha­li się z wza­jem­nym dla sie­bie sza­cun­kiem. Na­za­jutrz rano, jak tyl­ko przy­zwo­io­zwo­li­ła, Rze­wu­ski po­je­chał do księ­cia wo­je­wo­dy wo­łyń­skie­go i od­daw­szy usza­no­wa­nie po­waż­ne­mu se­na­to­ro­wi, wy­znał mu sam uchy­bie­nie swo­je. Ksią­że go ser­decz­nie wy­ści­skał i rzekł wkoń­cu: – Pro­szę Wać­pa­na ju­tro na obia­dek. Na tym obie­dzie była więk­sza część ów­cze­sne­go naj­zna­ko­mit­sze­go to­wa­rzy­stwa war­szaw­skie­go; po­pi­li się uczci­wie, daw­na har­mo­nia skle­iła się na nowo, a wszy­scy po­dzi­wia­li za­cnych prze­ciw­ni­ków. W kil­ka dni póź­niej po­tem zda­rze­niu przy­byw­szy do sto­li­cy, tra­fi­łem na po­wszech­ne o tem ga­wę­dy. Otoż jaka to była na­ów­czas tę­ży­zna, za któ­rą w ślad idąc kraj cały tę­ży­zną się być sta­rał. Ta­kim to lu­dziom win­na ona po­wsta­nie swo­je; cha­rak­te­ry­zo­wa­ła na­ród, boć i ju­na­ke­rya ta i męz­two lek­ce so­bie wa­żą­ce nie­bez­pie­czeń­stwa, sta­no­wi­ły rys na­ro­do­wy przez dzie­więć­set lat na­sze­go bytu. Dzi­siej­sza Ba­ła­gu­li­ja, płód to nie­pra­we­go łoża, nie przy­zna­je jej na­wet za ple­mię z mor­ga­na­tycz­ne­go związ­ku z tę­ży­zną po­cho­dzą­ce: wy­lę­gła się i wy­ho­do­wa­ła mię­dzy ta – kie­mi co nig­dy ni­ko­mu za wzór słu­żyć nie mogą, a sami się na wzór Ta­ta­rów, Kał­mu­ków i ży­dów kształ­cą, zwra­ca­jąc do­bro­wol­nie do bar­ba­rzyń­stwa i dzi­ko­ści.

Gdy­by jaki przed­się­bier­ca, z tych co to dla gro­sza me­na­że­ryc w klat­kach roz­wo­żą, mał­py bia­łe nie­dzwie­dzie, lam­par­ty i ty­gry­sy – zła­pał dzi­siej­sze­go ba­ła­gu­łę w ta­tar­skiej cza­pecz­ce z sta­re­go ba­ra­na, z wi­szą­ce­mi koł­tu­na­mi osła­nia­ją­ce­mi pół twa­rzy, z bro­dą ży­dow­ską, w ko­żusz­ku kam­cza­dal­skim, w sza­ra­wa­rach skór­ko­wych, ze wszyst­kie­mi in­sy­gnia­mi i go­dła­mi dzi­czy­zny, i gdy­by go przy­wiózł był w klat­ce do War­sza­wy w cza­sie sej­mu 1788 roku, mógł­by go był za bi­le­ta­mi po­ka­zy­wać, a rę­czę, że pięk­ne­go­by się gro­sza do­ro­bił, choć de­li­kat­ne ner­wy ko­biet moc­no-by były tym wi­do­kiem wstrzą­śnio­ne. Za­po­mi­nam po sta­re­mu, że to być nie mo­gło, bo tego ro­dza­ju istot przed laty pięć­dzie­się­ciu na świe­cie nie było, a syn coby się prze­isto­czył na cóś po­dob­ne­go, nie­chyb­nie­by od ojca do­stał sto na­ha­jów bez ko­bier­ca. Tę­ży­zna na­sza inne mia­ła po­cho­dze­nie i cha­rak­ter, wszel­kie­go też z dzi­siej­szą po­kre­wień­stwa, choć­by naj­dal­sze­go, za­pie­ram i prze­czę; – a kto­by go chciał do­wo­dzić, wy­zy­wam na wszel­ką broń i bój, jaki się po­do­ba (1).

–- (1) Au­tor pi­sał to wi­docz­nie w epo­ce wyj­ścia Mie­sza­nin, kie­dy Ba­ła­gu­li­ja pa­no­wa­ła na Wo­ły­niu: dziś już i śla­du po niej nie po­zo­sta­ło. Za ostro wszak­że osą­dzo­ny tu może ten dziw­ny fe­no­men, któ­ry miał przy­czy­nę bytu, myśl pier­wot­ną, roz­wój, schy­łek i upa­dek. Samo przy­ję­cie się acz chwi­lo­we ba­ła­gulsz­czy­zny przez mło­dzież i roz­po­wszech­nie­nie jej do­wo­dzi, że nie mo­gła być bez­myśl­nym sza­łem, jak­by ją po­wierz­chow­nie osą­dzie moż­na. Może być, że sami pro­mo­to­ro­wie tego brac­twa nie zda­wa­li so­bie zu­peł­nej spra­wy z tego co czy­ni­li, ale przez nich wy­ra­ził się wstręt do znie­wie­ścia­ło­ści, zgnu­śnie­nia i roz­piesz­cze­nia. To było niby my­ślą głów­ną i ce­lem ba­ła­gu­łów, któ­rych na­zwi­sko ozna­cza z ży­dow­ska fur­ma­nów; – fur­ma­no­wa­li też oni, jeź­dzi­li, żyli hu­lasz­czo ale po pro­stu, odzie­wa­li się li­cho i po­pa­dli w prze­sa­dę z dru­giej stro­ny. Wkrót­ce z mło­dzie­ży, co frak i bia­łe rę­ka­wicz­ki zrzu­ci­ła, czu­jąc, że one wię­żą i krę­pu­ją, ba­ła­gu­li sta­li się tyl­ko hu­la­ka­mi i za­byw­szy głów­ne­go celu swo­je­go, pu­ści­li się na do­ka­zy­wa­nie, wy­bry­ki nie­da­ro­wa­ne, po­wiedz­my praw­dę, roz­pu­stę. Wszyst­ko się na­ów­czas roz­przę­gło obu­dza­jąc wstręt, oba­wę i znie­chę­ce­nie. Ale w po­cząt­ku, po­wta­rza­my, je­ste­śmy pew­ni, że my­ślą pier­wot­ną nie­by­ła pro­sta hu­lan­ka i uży­wa­nie dro­giej mło­do­ści na bez­myśl­ną roz­ryw­kę – za­pro­te­sto­wa­li ba­ła­gu­li po swo­je­mu prze­ciw­ko pa­ni­czy­kow­stwu, któ­re jest i nie­prze­sta­je być do­tąd pla­gą czę­ści mło­dzie­ży na­szej – prze­ciw­ko znie­wie­ście­niu i do­bro­wol­ne­mu upad­ko­wi. To co au­tor mówi o ba­ła­gu­łach, sto­su­je się ra­czej do wy­jąt­ków niż do ów­cze­sne­go ogó­łu, a ta­kich wy­jąt­ków za­wsze i wszę­dzie peł­no, nie ma­lu­ją one epo­ki, ani od­ce­cho­wu­ją spół­e­czeń­stwa. (P. R.)III. INI­CJO­WA­NY.

Otóż kie­dy o tem mowa, że­bym do­wiódł, że nie je­stem stron­ny, i nie kry­ję, jak się i za na­szych cza­sów róż­nie tra­fia­ło, przy­po­mnę dwa zda­rze­nia, któ­re tu przyj­dą w porę, bo do wy­bry­ków na­le­żą. Zja­wił się za mo­ich cza­sów w War­sza­wie przy­by­ły z pro­win­cyi mło­dy czło­wiek, któ­re­go oj­ciec świe­żo był wszedł w oby­wa­tel­stwo za przy­wi­le­jem Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta. Tat­ko za­pa­śny, szczo­drze na wy­jezd­nem syna w gro­si­wo opa­trzył, miał się więc z czem i o czem przy­stoj­nie w sto­li­cy po­ka­zać; zna­la­zły się spo­so­by wszru­bo­wa­nia w lep­sze to­wa­rzy­stwo, a lubo w nim prze­bi­ja­ła się su­ro­wi­zna, ślad zra­zu za­nie­dba­ne­go wy­cho­wa­nia, nad­ra­biał je­go­mość pre­zen­cją i rdzę po­kry­wał tem, co tu i ów­dzie po­ła­paw­szy, przy­swo­ił so­bie ze zwy­cza­jów świa­to­wych. Ró­wie­śni­cy przy­by­łe­go, lu­dzie wyż­sze­go uro­dze­nia, do któ­rych przy­stał, nie­chęt­nie zno­si­li po­ufa­łość jego i śmia­łość z jaką się do nich po­su­wał, ale co było po­cząć z na­trę­tem.

Do po­ni­że­nia go tra­fi­ła się zręcz­ność, któ­rą sam ów je­go­mość na­strę­czył. Mas­so­ne­rya sze­ro­ko się wów­czas roz­ga­łę­zia­ła, sto­wa­rzy­sze­nie to było w mo­dzie, za­chcia­ło się i jemu zo­stać mas­so­nem, zwie­rzył się tej żą­dzy go­rą­cej Ka­zi­mie­rzo­wi Rze­wu­skie­mu, pro­sząc by mu w tem chciał do­po­módz. Rze­wu­ski, któ­ry już cóś na­pręd­ce ob­my­ślił, z po­cząt­ku za­czął przed­sta­wiać wiel­kie trud­no­ści, za­stra­szał ko­niecz­no­ścią wy­rze­cze­nia się re­li­gii, ce­re­mo­nia­mi blu­znier­cze­mi, po­przy­się­że­niem nie­na­wi­ści du­cho­wień­stwu i t… p… i t… p.

Za­wsze jed­nak go­rą­co pra­gną­cy przy­pusz­cze­nia ka­wa­ler, nie tyl­ko się na to zgo­dził, ale na pi­śmie dał na sie­bie cy­ro­graf, że się wy­rze­ka wszel­kiej wia­ry i t… d… i tę kar­tę w ręce Rze­wu­skie­go zło­żył. Rze­wu­ski jesz­cze raz mu przed­sta­wił przez jak wiel­kie i strasz­ne pró­by przejść było po­trze­ba; nie­za­stra­szo­ny wszak­że ni­czem ini­cy­ant, oświad­czył, że na wszyst­ko go­tów, pod­da­je się pró­bom i znieść je obo­wią­zu­je.

Na­zna­czo­no tedy dzień Ini­cy­acyi: po­kój na ten cel osło­nio­no czar­nem suk­nem, ozdo­bio­no go­dła­mi ma­soń­skie­mi, i wpro­wa­dzo­no mło­dzień­ca. Ka­za­no mu na­przód od­czy­tać sa­me­mu wy­rze­cze­nie się, zo­bo­wią­za­no przy­się­gą do naj­więk­szej ta­jem­ni­cy i przy­stą­pio­no do pró­by.

Drzwi się znie­nac­ka otwar­ły, we­szli sze­ściu sil­nych chło­pów, a dwóch z na­ha­ja­mi exe­ku­to­rów, roz­cią­gnię­to je­go­mo­ści na ca­łu­nie i wy­li­czo­no mu sto ba­sów za wy­rze­cze­nie się Boga i wia­ry. Na­tem skoń­czy­ła się ce­re­mo­nia ini­cy­acyi, po któ­rej wy­biegł ka­wa­ler z łaź­ni jak opa­rzo­ny. Ta­jem­ni­ca tej przy­go­dy utrzy­mać się nie mo­gła, pusz­czo­no w obieg awan­tu­rę i nim wy­szła doba, wszy­scy zna­jo­mi z ko­lei win­szo­wa­li mu ini­cy­acyi; nie­bo­rak za­póź­no po­znał się na krwa­wym żar­cie jaki so­bie z nie­go zro­bio­no, opu­ścił śpiesz­nie War­sza­wę i nig­dy w niej wię­cej nie po­stał.

Rze­wu­ski wy­pła­ca­jąc się za tak su­ro­we skar­ce­nie pło­cho­ści, a wie­dząc, że mu się ty­tu­łu szam­be­la­na tak go­rą­co chcia­ło, jak przy­pusz­cze­nia do ma­so­ne­ryi, wy­ro­bił póź­niej przy­wi­lej u kró­la, i na wieś ode­słał. Ini­cy­owa­ny po­cie­szyć się nim mu­siał za­pew­ne.IV PO­SŁUSZ­NI­CA.

Oto jed­na jesz­cze przy­go­da z mo­ich cza­sów, któ­rą so­bie przy­po­mi­nam; może ona dać mia­rę, że­śmy i my nie byli świę­ci, ale­śmy się sta­ra­li zgła­dzić winę, kie­dy się ją po­peł­nić zda­rzy­ło. Mło­dy ma­gnat po prze­by­tej w sto­li­cy zi­mie, wcze­sną wio­sną udał się na Ukra­inę do od­dzia­łu woj­ska któ­rym do­wo­dził. W bliz­ko­ści mia­stecz­ka, w któ­rem była jego głów­na kwa­te­ra, stał klasz­tor dzie­wi­czy ob­wie­dzio­ny jak for­te­ca wy­so­kim ostro­ko­łem, ozna­cza­ją­cym gra­ni­cę gdzie się świat koń­czył, a ustroń po­boż­na za­czy­na­ła.

Wra­ca­jąc raz z prze­glą­du swo­je­go woj­ska, przez szcze­li­ny czę­sto­ko­łu, mio­dy do­wódz­ca naj­rzał po­słusz­ni­cę (no­wi­cy­usz­kę) za­dzi­wia­ją­cej pięk­no­ści, z ry­del­kiem w ręku pra­cu­ją­cą w ogród­ku przy swo­jej tra­pe­zie. Wiel­ki znaw­ca i mi­ło­śnik ko­bie­cej pięk­no­ści, ude­rzo­ny zo­stał tem nie­spo­dzia­nem zja­wi­skiem, ale i dziew­cze uj­rzaw­szy do­rod­ne­go mło­dzień­ca na dziel­nym ko­niu, wpa­tru­ją­ce­go się w nią z za­chwy­tem, upu­ściw­szy z rąk ry­del sta­nę­ło za­pło­nio­ne i zdzi­wio­ne. Ksią­że prze­mó­wił cóś do niej, ale zmię­sza­na nic mu od­po­wie­dzieć nie mo­gła; a ru­mie­niec i za­wsty­dze­nie moc­niej jesz­cze uję­ły do­wódz­cę.

Na­za­jutrz bar­dzo ja­koś rano ksią­że wy­je­chał na ma­new­ra, po­słusz­ni­ca też od za­ra­nia pra­cu­jąc oglą­da­ła się na ścież­kę, któ­rą przy­by­cia się jego spo­dzie­wa­ła. Wczo­raj prze­jeż­dżał ze szta­bem, ad­ju­tan­ta­mi i w licz­nej ko­mi­ty­wie, te­raz uka­zał się sam je­den na dziel­nym ara­bie, któ­ry le­ciał jak­by niósł sze­re­go­we­go z kre­sy do kre­sy, pil­ną nio­są­ce­go expe­dy­cyą, ale przy­bie­gł­szy do miej­sca jak wry­ty się za­trzy­mał, zda­wa­ło się, że myśl pań­ską od­gadł. Ro­zum­ne bo to było i prze­ślicz­ne stwo­rze­nie ten koń ksią­żę­cy, czar­ny i lśnią­cy jak axa­mit z roz­dar­te­mi pło­mie­ni­ste­mi noz­drza­mi i za­ognio­nem błysz­czą­cem okiem. Pod jego de­li­kat­ną szer­ścią po­li­czyć mo­głeś wszyst­kie żył­ki, któ­re­mi szla­chet­na krew sy­nów pu­sty­ni w nim pły­nę­ła. Ci­cho było i pu­sto do koła, ko­men­dant miał czas przy­pa­trzeć się do­sko­na­le po­słusz­ni­cy i za­chwy­cić do­sko­na­łą jej pięk­no­ścią.

Na­tu­ra rzad­ko two­rzy ar­cy­dzie­ła, ale gdy się do tego weź­mie, ża­den jej sztuk­mistrz nie prze­sa­dzi – no­wi­cy­usz­ka rysy twa­rzy mia­ła prze­ślicz­ne, płeć ala­ba­stro­wą oży­wio­ną ru­mień­cem czy­ste­go kar­mi­nu, ki­bić gięt­ką i wcię­tą, rącz­ki i nóż­ki drob­niuch­ne, a w do­dat­ku głos i wej­rze­nie, któ­re za ser­ce chwy­ta­ły. Z tych przy­mio­tów wnieść ła­two, że się ko­men­dant za­pa­lił, że po­ko­chał czy za­pra­gnął, że mu prze­szko­dy choć wiel­kie ni­czem się wy­da­ły. Pięk­ność ta była cór­ką du­chow­ne­go z mia­stecz­ka, któ­ry ją do sta­nu za­kon­ne­go prze­zna­czał; klasz­tor był za­mczy­sty, drzwi tro­je i czte­ry kłód­ki dzie­li­ły go od świa­ta i nie otwie­ra­ły się tyl­ko czte­ry razy do roku w cza­sie uro­czy­stych praż­ni­ków. Co tu było po­cząć? jak my­śli­cie?

Nie wiem ile razy i jak się tam ko­chan­ko­wie wi­dy­wa­li i co z sobą mó­wi­li, ali­ści po­mi­mo wy­so­kiej za­gro­dy, przez któ­rą do­brze się na ko­niu śpiąw­szy le­d­wie do środ­ka zaj­rzeć było moż­na – ro­ze­szła się głu­cha wieść po mia­stecz­ku, że jed­ną z po­słusz­nie, któ­re miesz­ka­ły każ­da z osob­na przy swo­ich tra­pe­zach, gwał­tem z klasz­to­ru po­rwa­no. Ja­kim się to wszak­że spo­so­bem zro­bi­ło, dójść było nie po­dob­na, bo śla­du prze­mo­cy nie zo­sta­ło, a py­ta­ne są­siad­ki ani krzy­ku, ani ży­we­go na­wet gło­su w tej po­rze, w któ­rej się to sta­ło, nie sły­sza­ły.

Mu­sia­no ojca i ro­dzi­nę za­go­dzić, bo w kil­ka dni po­tem, w prze­ślicz­nie i po pań­sku ubra­nej, parą an­gli­zo­wa­ne­mi koń­mi i ka­ry­ol­ką księ­cia ja­dą­cej pięk­no­ści, nie­któ­rzy po­zna­wa­li po­rwa­ną po­słusz­ni­cę.

I tak się to utar­ło.

Ko­men­dant do bar­dzo póź­nej je­sie­ni ma­new­ro­wał w mia­stecz­ku, na­ko­niec mu­siał je­chać do War­sza­wy; wy­bra­ny był bo­wiem na sejm kon­sty­tu­cyj­ny i miał pu­blicz­ne obo­wiąz­ki do speł­nie­nia. To­wa­rzysz­ka jego, nic nie stra­ciw­szy na pięk­no­ści, tro­chę się jed­nak w tym prze­cią­gu cza­su, od­mie­ni­ła i ja­koś na zdro­wiu za­pa­dać po­czę­ła.

Ksią­żę przed od­jaz­dem jesz­cze wy­dał ją za mąż, z po­sa­giem ja­kie­go się nig­dy spo­dzie­wać na­wet nie mo­gła. W lat czte­ry po­tem, ksią­że wziął pier­wo­rod­ne­go jej syna na opie­kę, umie­ścił go w Te­re­sia­num w Wied­niu, za­bez­pie­czył mu los nie­pod­le­gły i dzie­cię to do­szło w woj­sku do wy­so­kiej god­no­ści. Dano mu na­zwi­sko nie­miec­kie ja­kiejś wy­ga­słej ro­dzi­ny. Ta­kie to były spra­wy Tę­ży­zny za na­szych cza­sów; nie po­chwa­ła się ma­gna­to­wi jego po­stęp­ku, ale w na­stęp­stwach przy­najm­niej było su­mie­nie i usil­na chęć po­pra­wie­nia złe­go kro­ku. W mo­na­ste­rze nie ry­chło póź­niej zna­le­zio­no dwie pa­lis­sa­dy pod­pi­ło­wa­ne i osa­dzo­ne tyl­ko na że­la­znych igli­cach, z któ­rych ła­two mo­gły być zdję­te i na­po­wrót wsta­wio­ne, a że nie było szko­dy żad­nej, do­my­śla­no się, że któś inny nie pro­sty zło­dziej, użył for­te­lu tego, żeby się wci­snąć do środ­ka. Żyje do­tąd ten pan (1); kru­cze kę­dzio­ry wło­sów jego czas po­bie­lił i stycz­nio­wym śnie­giem – (1) Żył gdy to pi­sał P. Ochoc­ki, dziś od lat kil­ku w Bogu spo­czy­wa. (P. R. W.)

ob­sy­pał, spa­da­ją one na po­god­ne jego czo­ło ob­li­cze, któ­re się po­ry­ło fał­da­mi, ale zmarszcz­ki nie star­ły z nie­go po­god­ne­go wy­ra­zu czy­ste­go su­mie­nia i spo­ko­ju du­szy. Ani jego ręka, ani dło­nie tych co mu ży­cie dali, nie ska­la­ły się nig­dy żad­nem świę­to­kradz­kiem prze­kup­stwem. Sąd Fry­de­ry­ka Wiel­kie­go nie do­ty­ka ich.VI. PIE­NIAC­TWO I T.D.

Du­żo­by o tym przed­mio­cie na­pi­sać moż­na; pod ko­niec bo­wiem ze­szłe­go wie­ku tak w na­łóg we­szło pie­niac­two, że w są­dach grodz­kich i w ziem­stwie, po dwie­ście do trzech­set wpi­sów z ka­den­cyi na ka­den­cyą za­le­ga­ły. Sa­dzę, że la­nia bar­dzo pro­ce­du­ra, bo pa­pier stę­plo­wy i to tyl­ko na pierw­szy ar­kusz, srebr­ny grosz kosz­to­wał, przy­tem wiel­ka licz­ba pa­le­stry ob­sia­du­ją­cej ju­ryz­dyk­cye, i na­strę­cza­ją­cej się każ­de­mu, wre­ście punkt ho­no­ru aby prze­ciw­ni­ka zwy­cię­żyć i na swo­jem po­sta­wić głów­ną były przy­czy­ną tak wie­lu pro­ces­sów. Wi­dzia­łem nie­raz spra­wy dwu­dzie­stu zło­tych nie war­te, a za­wzię­cie pro­mo­wo­wa­ne, na któ­rych umo­rze­nie, ani po­śred­nic­two przy­ja­ciół, ani in­stan­cye do­stoj­nych osób wpły­nąć nie mo­gły. Z nich ro­dzi­ły się oso­bi­ste zaj­ścia i nie­przy­jaź­ni dłu­go­trwa­łe.

Prze­ciw­ni­cy spo­tka­li się z nie­nac­ka w trze­cim domu gdzieś na kom­pa­nii, je­den dru­gie­mu Waść po­wie­dział, za­tem i cóś gor­sze­go z ust wy­le­cia­ło; wte­dy już nie było spo­so­bu po­jed­na­nia, kor­dy de­cy­do­wa­ły i krwi so­bie mu­sia­no upu­ścić. Je­że­li się do­bra­li dwaj rę­ba­cze rów­nej siły, co so­bie przez ja­kie mi­nut dzie­sięć nic zro­bić nie mo­gli, przy­pa­da­li se­kun­dan­ci i przy­zna­jąc obu do­sko­na­łość i extra-kunszt, go­dzi­li po­wa­śnio­ne stro­ny. W wi­nie na­ów­czas to­nę­ła pa­mięć oso­bi­sto­ści, a czę­sto dwaj owi za­wzię­ci prze­ciw­ni­cy, po­wziąw­szy dla sie­bie sza­cu­nek przy kie­li­chu, na wie­ki wią­za­li się nie­złom­ną przy­jaź­nią.

Mu­szę tu wspo­mnieć jesz­cze o jed­nym zwy­cza­ju. Kie­dy ka­wa­ler sta­rać się za­my­ślał o pan­nę, mu­siał w domu jej ro­dzi­ców przy­je­chać z po­waż­nym przy­ja­cie­lem, w as­sy­sten­cji i pa­ra­dzie. Oba wcho­dzi­li przy pa­ła­szach, dzie­wo­słęb od­pa­sy­wał sza­blę, ale pan mło­dy uchy­bił­by do­mo­wi, gdy­by ją na naj­więk­sze i naj­usil­niej­sze na­le­ga­nie od­pa­sał lub ko­nie wy­prządz do­zwo­lił; mu­sia­ły stać w po­dwó­rzu choć­by dwa­dzie­ścia czte­ry z rzę­du go­dzi­ny. Ba­wio­no się kie­lisz­kiem do ko­la­cyi, któ­ra o lo­sie kon­ku­ren­ta sta­no­wi­ła. Zwy­cza­jem było sta­wić na stół wszyst­kie po­tra­wy; je­że­li przed ka­wa­le­rem był pół­mi­sek z gę­sią, pro­się­ciem na sza­ro lub bu­zem czy ka­wo­nem, znak to był, że wszyst­kie in­ter­wen­cyę dzie­wo­się­ba i proś­by usil­ne na nic się nie przy­da­ły. Har­buz ztąd, i w mo­wie po­spo­li­tej stał się sy­no­ny­mem od­mó­wie­nia.VII. SPU­ŚCI­ZNY PO AU­GU­STACH – ZJAZ­DY OBY­WA­TEL­SKIE.

Praw­dę po­wie­dziaw­szy, wiel­kim na­ów­czas ta­len­tem była moż­ność po­chła­nia­nia nie­zmier­nej ilo­ści na­po­ju: kto in­nych w tem prze­sa­dził, ła­two zy­ski­wał mi­łość bra­ter­ską, po­pu­lar­ność i pro­mo­cją. Wi­dzia­łem kie­li­chy ob­ję­to­ści nad­zwy­czaj­nej, bu­tel­ko­wych ry­ce­rzy, co do nich nie­zm­ru­żo­nem przy­stę­po­wa­li okiem. Był na­przy­kład pu­har u Stęp­kow­skie­go wo­je­wo­dy ki­jow­skie­go, ( któ­ry dziś wziął po nim wnuk jego Igna­cy), trzy­ma­ją­cy pięć bu­te­lek, trzy wła­zi­ło w na­kry­wę. By­łem świad­kiem razy kil­ka, jak pan Iliń­ski sta­ro­sta cu­dy­now­ski, Jó­zef Swiej­kow­ski, stol­nik owruc­ki, puł­kow­nik Ko­ma­rzew­ski i Ja­ni­kow­ski, po­kry­wę jed­nym tchem, a kie­lich dwo­ma ły­ka­mi wy­próż­nia­li do dna. Pierw­si dwaj byli ko­lo­sal­nej bu­do­wy, oty­li, oso­bli­wie iliń­ski, któ­ry nóg swo­ich nig­dy nie wi­dy­wał, a w brzuch jego pew­nie­by becz­ka wina wę­gier­skie­go z klep­ka­mi zmie­ścić się mo­gła. Przy tem oba ci mę­żo­wie i ape­tyt mie­li wię­cej niż zwy­czaj­ny. Ale Ja­ni­kow­ski i Ko­ma­rzew­ski byli to lu­dzie śred­nie­go wzro­stu, krę­pi tyl­ko, ple­cy sze­ro­kich i moc­ne­go kar­ku; nie wiem gdzie się to w nich po­mie­ścić mo­gło.

Ja­ni­kow­ski pod do­bry hu­mor i ocho­tę pił do­syć, a miał tę wła­sność, że na­tu­ra z nie­go nad­miar spi­ry­tu­su wy­pę­dza­ła przez ogo­lo­ną gło­wę, z któ­rej się ku­rzy­ło jak z ko­mi­na; to też choć­by jak naj­wię­cej pił, nig­dy nie stra­cił przy­tom­no­ści.

Nic byli to wca­le pi­ja­cy, tyl­ko we­se­li to­wa­rzy­sze, ża­den z nich sam na sani po kie­li­szek nie się­gnął..

Zna­łem pana Swiej­kow­skie­go w wie­ku już bar­dzo po­de­szłym, ręce mu się tak trzę­sły, że do ta­ba­kier­ki tra­fić nic mógł, kie­lich jed­nak na­la­ny po ob­rącz­kę za­wsze do­niósł do ust, nie uro­niw­szy z nie­go ani kro­pel­ki, i z naj­więk­szą gra­cją, po – tera su­chy już od­da­wał przez ser­we­tę temu, w czy­je pił ręce.

Pan Iliń­ski przy swo­im obie­dzie, zwy­kle po­da­wa­nym o go­dzi­nie dzie­sią­tej, co dzień ex of­fi­cio wy­pi­jał dla kon­ko­keyi sześć bu­te­lek fran­cuz­kie­go wina; przy obie­dzie zaś po­wtór­nym o dru­giej go­dzi­nie, do któ­re­go żona, do­mo­wi i go­ście za­sia­da­li, gdy nie było oka­zyi wy­chy­le­nia zdro­wia, speł­niał tyl­ko dru­gie sześć, przy wie­cze­rzy trze­cią szóst­kę. Do­dać na­le­ży do ra­chun­ku, że przed każ­dem je­dze­niem, dla pod­bu­dze­nia straw­no­ści wy­chy­la­ło się zwy­czaj­nie cóś na­kształt pół kwar­ty wód­ki, jak spi­ry­tus moc­nej.

Pi­jań­stwo w Pol­sce, o któ­rem tyle pi­sa­no i na któ­re krzy­cza­no tyle, nig­dy w isto­cie nie było cha­rak­te­ry­stycz­ną wadą na­ro­do­wą. We­szło w modę szcze­gól­niej od po­cząt­ków pa­no­wa­nia Au­gu­sta II; przez lat sześć­dzie­siąt kil­ka po­ko­ju i ci­szy wzro­sło i roz­wi­nę­ło się do wy­so­kie­go stop­nia, sta­ło się pra­wic po­wszech­nym zwy­cza­jem. Tu wła­ści­wie przy­po­mnieć sta­re przy­sło­wie: re­gis ad exemp­tar to­tus com­po­ni­tur or­bis. Do­daj­my do tego ro­dzaj i for­mę rzą­du, do któ­re­go wszyst­ka szlach­ta wpły­wać mia­ła pra­wo: po­trze­ba było po­pu­lar­no­ści, a ta się tyl­ko przy kie­lisz­ku na­by­wa­ła. Przy nim też za­wią­zy­wa­ły się przy­jaź­ni, ce­men­to­wa­ły związ­ki, koń­czy­ły kłót­nie, ukła­da­ły pro­jek­ta sej­mi­ko­we, in­struk­cye dla po­słów, aby ob­sia­nie ca­la­mi­ta­te pa­triae na żad­ne nowe po­dat­ki nie do­zwa­la­li – kle­iły się mał­żeń­stwa i t… p… i t… p.

Przy kie­li­chu na­wet roz­trzą­sa­no ży­wo­ty po­boż­nych i ukła­da­no proś­by o be­aty­fi­ka­cye, a wy­cho­dząc z za­sa­dy, że li­num la­eti­fwat cor, i in lino ce­ri­tas, któ­re to go­dła na nie­jed­nym z owych cza­sów wy­pi­sa­no pu­ha­rze – spi­ja­no wę­grzy­na ob­fi­cie, nic gar­dząc jed­nak i skrom­niej­szym do­mo­ro­słym mio­dem. Za­raz po za­pu­stach, spro­wa­dza­no do domu księ­dza ku­pu­cy­na, któ­ry mio­dy sy­cił i stok­fisz urzą­dzić na­uczał.

Pięć­dzie­siąt lat mija jak już ustał zwy­czaj przyj­mo­wa­nia i ura­cza­nia go­ści mno­gic­mi kie­li­cha­mi, ale na­wyk­nie­nie do tego try­bu od mło­do­ści, choć dziś za­nie­cha­ne­go, taką ma jesz­cze na­de­mną siłę nie­po­ko­na­ną, że gdy mi pan Bóg da w dom są­sia­da lub przy­ja­cie­la, wy­trwać nie mogę, że­bym z nim choć dwa zdro­wia nie speł­nił, a gdym w go­ści­nie, zda­je mi się, że go­spo­darz zim­no mnie przyj­mu­je, kie­dy af­fek­tom nie po­śred­ni­czy bu­tel­ka.

Oby­wa­te­le na pro­win­cy­ach mie­li pre­ro­ga­ty­wę jed­ną zwłasz­cza, strze­żo­ną z naj­więk­szą tro­skli­wo­ścią, były to zjaz­dy, sej­mi­ki na de­pu­ta­tów, a co lat dwa wy­bo­ry po­słów na sej­my. Tych zjaz­dów nie opusz­cza­li nig­dy, a choć wo­je­wo­da za­ga­ja­ją­cy sej­mik lub ma­gnat ma­ją­cy pre­pon­de­ren­cyą w wo­je­wódz­twie od roku uło­ży­li mię­dzy sobą, kto ma za­stą­pić miej­sce daw­ne­go de­pu­ta­ta lub po­sła, i pew­no się przy swo­jem utrzy­ma­li, zgro­ma­dzo­nym jed­nak oby­wa­te­lom zda­wa­ło się za­wsze, że li­be­ra voce, wy­bie­ra­li so­bie kogo chcie­li. Było to nie­szko­dli­we złu­dze­nie­___

Na sej­mi­kach pod­pi­sy­wa­no Lau­dum dla po­słów, win­dy­ko­wa­nie summ ne­apo­li­tań­skich przez kró­lo­wą Bonę wy­wie­zio­nych, na­le­ga­nia o od­kry­cie gór Ol­ku­skich, proś­by o parę be­aty­fi­ka­cji do Rzy­mu, re­ko­men­da­cyą pana wo­je­wo­dy ad pa­nem bene me-ren­łium , a szcze­gól­niej pil­ne za­le­ce­nie pa­nom po­słom, aby na żad­ne cło od win nie do­zwa­la­li. Na­ko­niec po­pi­ła się szlach­ta, po­rą­ba­ła moc­niej jesz­cze i nie je­den do jej­mo­ści swej z po­ha­fto­wa­nym po­licz­kiem po­wró­cił.VIII. JU­RYS­DYK­CYE – SĄDY,

W ju­ryz­dyk­cy­ach za­sia­da­li po­spo­li­cie lu­dzie moż­ni, sę­dzio­wie; pod­sęd­ko­wie, pi­sa­rze; byli to oby­wa­te­le do­stoj­ni i do­stat­ni, nie mo­gło więc być prze­kup­stwa, o ja­kiem dziś na wiatr pra­wią. Ludź­mi je­ste­śmy, znaj­do­wa­no praw­da cza­sa­mi dro­gi do sę­dziów, któ­rym się tra­fia­ło wy­bryk po­peł­nić, ale za to po­tem w try­bu­na­le, po­trze­ba było ły­pać oczy­ma i cier­pieć chło­stę za po­peł­nio­ne abu­sum, któ­re się dla przy­jaź­ni lub pięk­nych oczek do­ko­na­ło. Za mo­je­go dzie­ciń­stwa, w są­dzie ziem­skim Ki­jow­skim sę­dzią był Mi­chał Try­pol­ski; po­ebo­dził on z ro­dzi­ny, któ­ra od kil­ku wie­ków za – sie­dzi­bio­na była w wo­je­wódz­twie Ki­jow­skiem i po­sia­da­ła w niem do­bra dzie­dzicz­ne, wy­da­jąc Szczę­śli­wem na­stęp­stwem za­cnych mę­żów, urzęd­ni­ków wo­je­wódz­kich, sę­dziów, po­słów, de­pu­ta­tów, któ­rzy się od­zna­czy­li chlub­nie oby­wa­tel­skie­mi cno­ta­mi, przy­wią­za­niem do ziom­ków i po­ży­tecz­ną kra­jo­wi usłu­gą. Miło mi, ro­biąc tu o nim wzmian­kę, od­dać hołd na­leż­ny praw­dzi­wej za­słu­dze ca­łej tej za­cnej ro­dzi­ny. Da­lej pod­sęd­kiem był An­to­ni Wie­ezf­fiń­ski, pi­sa­rzem Igna­cy Szcze­niow­ski; w Ży­to­mier­skim po­wie­cie sę­dzią Sta­ni­sław Pru­szyń­ski, pod­sęd­kiem An­to­ni Ba­czyń­ski, pi­sa­rzem Jó­zef Bie­rzy­li­ski. W jed­nym roku 1779 cały ten skład są­dów się od­mie­nił: Pru­szyń­ski po­stą­pił na kasz­te­la­ni­ją, Ba­czyń­ski umarł, a Bie­rzyń­slu zo­stał pod­ko­mo­rzym ży­to­mier­skim.

Miej­sce ich za­ję­li: Adam z Jun­cza Bu­kar, sę­dzia, Ja­kób Za­wia­licz Mo­czul­ski pod­sę­dek, Jan Za­ic­ski pi­sarz. Adam Bu­kar, za cza­sów try­bu­na­łu Lwow­skie­go był tam me­ce­na­sem wiel­kie­go zna­cze­nia, oże­nił się z Kon­stan­cyą Pa­ca­now­ską re­spek­to­wą damą księż­nej Sta­ni­sła­wo­wej Lu­bo­mir­skiej. To mał­żeń­stwo uczy­ni­ło go oby­wa­te­lem osia­dłym Wo­je­wódz­twa Ki­jow­skie­go; zro­bił znacz­ny mają – tek i zo­sta­wił dzie­ciom klucz Ja­nusz­pol­ski, prze­szło dwu­mil­jo­no­wej war­to­ści. Dóm pań­stwa Bu­ka­rów był na wy­so­kiej sto­pie, ume­blo­wa­ny i utrzy­my­wauy kosz­tow­nie, trzy­ma­li mu­zy­kę na­dwor­ną, dwu­na­stu uła­nów, licz­ną usłu­gę po­ko­jo­wą, a szcze­gól­niej na­śla­do­wa­nia god­na go­ścin­ność i grzecz­ność go­spo­da­rzy, czy­ni­ła dóm ich jed­nym z naj­przy­jem­niej­szych i naj­wię­cej uczęsz­cza­nych. By­wa­ły w nim wiel­kie zgro­ma­dze­nia; ja sam spę­dzi­łem tu nie jed­ną dobę, któ­rą wspo­mi­nam z ro­sko­szą. Ada­ma Bu­ka­ra je­den syn Se­we­ryn zo­sta! przy ży­ciu; ten w kor­pu­sie ka­de­tów po­bie­rał na­uki i ze­braw­szy szczę­śli­wie za­pa­sy wia­do­mo­ści, chlub­nie ich póź­niej i ko­rzyst­nie uży­wał. Od­zna­czył się szcze­gól­nie w r. 1792 pod Du­bien­ką, gdzie wstrzy­mał sil­ny na­pad na swo­ją ba­ter­je… Zgi­nął tam ge­ne­rał Pa­lem­bach, ża­ło­wa­ny wiel­ce przez swo­ich, któ­re­go pa­łasz do­stał się w spad­ku Bu­ka­ro­wi.

Po woj­nie za­szczy­co­ny krzy­żem woj­sko­wym vir­tu­ti mi­li­ta­ri, Se­we­ryn od­dał się go­spo­dar­stwu i ob­rał ży­cie wiej­skie; póź­niej zrzekł się ma­jąt­ku dzie­ie go mię­dzy sy­nów swo­ich: Win­cen­te­go, osia­dłe­go na wsi tak­że, i Teo­fi­la, któ­ry się dał po­znać jako kry­tyk i li­te­rat.

Mi­ko­łaj Za­le­ski, oj­ciec Se­we­ry­na, przez lat sześć mar­sza­łek ży­to­mier­ski, (któ­ry urzę­do­wał w cza­sach dla pro­win­cyi naj­trud­niej­szych), był wprzó­dy de­pu­ta­tem na try­bu­nał, po­tem po­słem na sejm 1788 r.; w 1789 zo­stał cho­rą­żym ży­to­mier­skim i 0. S. S. K. Był to mąż wiel­kiej za­cno­ści i nie­po­ka­la­ne­go imie­nia, po­wszech­nie sza­no­wa­ny; nie­ustan­nie go­dził zwa­śnio­nych i ża­den sąd kom­pro­mi­sar­ski bez nie­go się nie ob­szedł. Mia­łem przy­jem­ność dwa razy z nim za­sia­dać; poj­mo­wał rzecz szyb­ko i grun­tow­nie, nie­po­dob­na też było wię­cej na­deń mieć ła­god­no­ści, wy­ro­zu­mie­nia i de­li­kat­no­ści, temi na­wet gdy o wy­rok cho­dzi­ło, umiał wszyst­kich po­ko­nać.

Wszyst­ko to byli Ju­dzie moż­ni, ma­ją­cy wiel­kie zna­cze­nie w oby­wa­tel­stwie, pra­wi i nie­po­szla­ko­wa­ni, śmia­ło los ro­dzi­ny moż­na było zło­żyć w ich

I nie było też w owe cza­sy prze­kup­stwa, nie sły­chać było o tem, żeby sę­dzia wziąw­szy dwie gło­wy cu­kru na pro­stą il­la­cyą, bez po­zwu, bez od­po­wie­dzi stro­ny, na­ka­zał re­in­duk­cye, a na mocy daw­nych na­szych praw są­dził – ani, by za trzy­sta ru­bli wy­da­wał re­zo­lu­cją wdo­wie na pod­nie­sie­nie wła­snej jej sum­my w ak­tach jego re­po­no­wa­nych; nie tra­fia­ło się, by po zmar­łej gło­wie nie ob­wie­ściw­szy przez okól­ni­ki pu­blicz­ne li­cy­ta­cyi, ci­cha­czem na nią z kil­ką żyd­ka­mi zjeż­dżał, sam je­den do niej sta­wał, a re­mancn­ta kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy war­tu­ją­ce za kil­ka­set ru­bli zli­cy­to­wał po­zor­nie; gdy tym­cza­sem do wio­ski P. sę­dzie­go je od­tran­spor­to­wy­wa­no. Ta­kich bru­dów nie wi­dzie­li­śmy daw­niej, nie hań­bio­no się i nie sprze­da­wa­no!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: